- Opowiadanie: prosiaczek - Czas utracony

Czas utracony

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Czas utracony

W głowie jak trzmiele brzęczały słowa Brianny. “Tylko we wspólnym umieraniu kres.”

 

Siadał na wygładzonym przez czas wiatrołomie, na kupce mchu obok stawiał kaganek, a wysłużony kostur opierał sobie o ramię. Dopóki przybliżały go do tożsamej z szaleństwem prawdy, dopóty nie przeszkadzało mu, że na wieczorne spotkania z zielarką przychodził pierwszy. Oczekując jej, przesuwał sennym spojrzeniem po wymarłej polanie, po ziemi porośniętej z rzadka wątłą kostrzewą. Czasem słyszał szelest dobiegający z brzeziny, więc odwracał się i obserwował młode drzewa, ale wtenczas okazywało się, że to albo wiatr się wzmagał, albo jakiś ptak hałasował. Może kiedyś faktycznie działy się tu dziwne rzeczy – wszak uroczyska rządziły się swoimi prawami – lecz obecnie żaden dźwięk nie zwiastował niczego istotnego.

Z wyjątkiem w miarę regularnego trzasku suchej trawy, pękającej pod stopami wysokiej, pięknej kobiety, która, subtelna jak trzcina na wietrze, wyłoniła się zza pagórka. Miała dumnie uniesioną głowę oraz czarne włosy okraszone wiankiem. Zbliżała się, powłócząc białą szatą po ziemi, coraz ładniejsza i coraz jaśniejsza, a potem, w jednej chwili, wszystko się zmieniło; nadzieja obrócona wniwecz – Medr znów dał się nabrać mirażom. Podniósł za rzemyk kaganek, chwycił kostur, wstał i patrzył ze łzami w oczach.

– Znasz mnie przecież – powiedziała chrypliwym głosem, kiedy stanęła tuż przed nim. Starowina. Chuda jak szkapa, przygarbiona, z twarzą pobrużdżoną bardziej od jego. – Znasz mnie.

Medr skinął głową. Zasmucony otarł łzy.

Starowina uśmiechnęła się bezzębnie, wyciągając z zanadrza żylastą dłoń, w której trzymała butelkę.

Medr, oparłszy kostur o ramię, spojrzał na nią pod księżyc; w zielonym lekarstwie uniosły się strzępki ziół.

– Dziękuję – rzekł, chowając w zanadrze przedmiot.

Zerknął na nią wyczekująco, a gdy nie dostał odpowiedzi, spytał:

– Dowiedziałaś się czegoś?

– Czegoś?

– O istocie.

Starowina rozejrzała się po uroczysku, zerknęła na brzezinę powoli otulaną mgłą gęstą jak zupa. Na jej widok szczelniej okutała się płaszczem.

– Niedługo twoje ziemie zaniepokoi bardzo zły człowiek.

– Wykluczone – odparł Medr. – Od przeszło dwudziestu lat nikt mnie nie odwiedzał.

– Prócz Istoty – przypomniała.

– Tak, lecz… – Zerknął na nią podejrzliwie, ściskając mocniej kostur. – Chcesz powiedzieć –

– Ktoś inny, ktoś inny – zaprzeczyła. – Człowiek bardzo wpływowy. Bliski królowi.

Medr zastanawiał się, czy starowina nie kłamie. Co prawda nigdy go nie oszukała, lecz tym razem nie potrafił uwierzyć w jej słowa. Był święcie przekonany, że ze względu na ponurą przeszłość Ziemie Graniczne już dawno temu zostały wymazane z map i ludzkich serc.

Rozdrażniony, szarpnął ciałem, odwracając się od niej, i zaczął iść z powrotem do swojej chaty. Pod nogami chrzęściła sucha trawa.

Ponadto, po cóż król miałby kogoś przysyłać? Nie istniały ku temu najlichsze powody, dlatego jeśli wiedźma mówiła prawdę, to władca musiał być wielkim głupcem – pomyślał z pogardą Medr – albo wiedzieć o urodzajności okolicznych terenów. Wtedy jednak byłby godnym szacunku szaleńcem i ta refleksja zaniepokoiła starca.

– Kiedy? – spytał, zatrzymując się.

Zaśmiała się chrypliwie.

– Niebawem. Musisz być gotowy. I pamiętaj, twoje ziemie nie chcą znać śmierci. Cokolwiek się wydarzy –

– Wiem – przerwał jej i ruszył dalej.

Stukając kosturem, mocniej i mocniej chybocząc kagankiem.

 

***

 

Szedł szybkim, nie znającym wahania krokiem. Mieszczanie zeskakiwali mu z drogi dużo prędzej, niż to było konieczne, odstraszani natarczywym cykaniem zegara, który mężczyzna zawsze nosił przy sobie.

Cyk, cyk, cyk.

Khrak nie zwracał uwagi na pomruki i nieufne spojrzenia. Od kilku dni bezustannie myślał o Ziemiach Granicznych i w przebłyskach dawnej świadomości miewał wrażenie, że zaczyna popadać w obłęd. Ale to tylko przebłyski – teraz, pomimo nadchodzącej przedpółnocy, najchętniej z miejsca pognałby konia w długą podróż. Zanim jednak się w nią wybierze, najpierw musiał zebrać więcej informacji, bowiem obecnie nie miał bladego pojęcia, jak trafić do tego przeklętego miejsca. Nie zwalniając kroku na uderzenie serca, obrzucił spojrzeniem biblioteczny portyk i uchylonymi drzwiami wpadł do środka.

Westybul oszołamiał portretami przedstawiającymi największych literatów i naukowców – zamyślone oblicza zdawały się przyglądać przybyszom. Wszystkim naraz i każdemu z osobna. Pomiędzy obrazami zawieszono zdobne zegary, które na samym dole – ledwie parę stóp nad wyściełaną miękkim dywanem podłogą – cykały najciszej, zaś przy biegnących łukiem do góry schodach, gdzie ściany zwężały się ku sklepieniu, grały coraz głośniej i głośniej, zestrajając się i wpadając w Uwerturę Stworzenia, aż wreszcie niknęły wysoko w niedostępnych człowiekowi półmrokach, inkantując pieśni Wiecznego Ruchu.

Gdy Khrak, drapiąc się po gęstej brodzie, ruszył w kierunku schodów, szepty ucichły, a twarze pobladły. Na piętrze z dziesiątek inkrustowanych drzwi wybrał te prowadzące korytarzem do północnego skrzydła gmachu.

Szybkie kroki zegarmistrza dobrze nie wybrzmiały, kiedy ginąca w szatach wysoka postać gwałtownie się odwróciła.

– Mój panie – Starzec ukłonił się, odłożył na stół zwoje, które przeglądał, mrucząc pod nosem.

– Adoesie – odparł zegarmistrz, rozglądając się po olbrzymich regałach.

Główny archiwista zrobił to samo, a potem spojrzał na Khraka.

– Panie, jeśli chcesz się rozejrzeć…

Ale Khrak już ruszył labiryntem regałów Archiwum. Zegary były również tutaj. Swoją muzyką wypełniały ciszę, wkradały się w pożółkłe stronice zapomnianych dzieł alfabetycznie ułożonych na zakurzonych regałach.

– Szukam czegoś o Ziemiach Granicznych – powiedział Khrak.

– Chyba nie przysyła cię król?

– Nie.

Przesłał się sam, żeby zostać królem, pomyślał z uśmiechem ukrytym pod brodą.

Adoes pokiwał głową.

– Dobrze, dobrze, że nie zmienił zdania. Dlatego, za pozwoleniem, nie powinieneś…

Zegarmistrz zatrzymał się i odwrócił do archiwisty.

– Nie powinienem – powtórzył, przeszywając go stygnącym spojrzeniem.

Adoes zmrużył oczy.

– Król wpada w szał, gdy się o nich wspomina – powiedział stanowczo. I łagodniej: – Przypuszczam, iż nie będzie zadowolony, jeśli się dowie, że się nimi interesujesz, panie.

– Drogi Adoesie. Chcę zdjąć ciężar z barków Amara. Nie może dłużej uciekać przed przeszłością.

Główny archiwista przez moment milczał, a potem na znak zgody skinął głową i ruszył między regałami.

– Ziemie Graniczne to przeklęte miejsce – powiedział wzdychając. – Nikt o nich nie wie, a raczej nie pamięta nikt poza królem i najbliższym otoczeniem. W końcu tragedia miała miejsce osiemdziesiąt lat temu.

Khrak służył władcy ledwie od pięciu; nic dziwnego, że słyszał najwyżej plotki.

– Wioska zwała się Zakwit – kontynuował Adoes – i zamieszkiwała ją blisko setka wieśniaków. Nie wyróżniała się niczym szczególnym poza tym, że tamtejsze ziemie były nadzwyczaj urodzajne. A potem miejsce miał pomór. Poumierali wszyscy mieszkańcy… Poumierali także ludzie z okolicznych wiosek, bo widzisz, panie, wystarczyło, żeby jedna osoba udała się tam i z powrotem… Bogom dziękować, że żaden zarażony wieśniak nie przyjechał wtenczas do miasta.

– Co się stało dalej?

Adoes skręcił do jasnej sali z wielkim wykuszowym oknem.

– Po latach wioskę zaczęli odwiedzać różni ludzie. Szlachetni panowie, którzy nie chcieli, aby tamtejsze ziemie leżały odłogiem. Wieśniacy szukający kawałka gleby. Wszyscy  umierali w niewyjaśnionych okolicznościach. Przypuszczam, że na skutek wciąż szalejącej zarazy. Dlatego Zakwit, podobnie jak inne zarażone wioski, oczywiście oszczędzając okoliczne lasy, spalono. Taki był rozkaz Amara, który miał serdecznie dosyć docierających do jego uszu dziwnych historii. Tereny nazwano Ziemiami Granicznymi.

Zatrzymał się przed jednym z regałów i błądził wzrokiem po książkach.

Khrak spojrzał przez okno na dziedziniec pełen pędzących do pracy skrybów. To i wiele więcej będzie niedługo moje, pomyślał, splatając za sobą dłonie.

– A jednak z tego co mi wiadomo, wciąż mieszka tam jeden człowiek – powiedział zafrapowany. – Nie wydaje ci się to dziwne, Adoesie?

– Król ma nawet jego portret.

– Portret? – zdziwił się Khrak.

Archiwista wzruszył ramionami.

– Kto malowałby wieśniaka? Przypuszczam, że to inny człowiek.

Wyciągnął księgę – na grzbiecie złocony napis: „Porzucone sprawy” – zdmuchnął z niej kurz, otworzył i zaczął wertować stronice.

– Są tu zapiski wspominające wieśniaków, którzy rzekomo odwiedzali Ziemie Graniczne po tragedii. O! – Błądził palcem po ledwie widocznych na kruchym papierze słowach. – Tu są ich imiona.

Niezdarnie odwrócił się i podszedł do Khraka.

– Z pewnością już nie żyją, ale mogę się założyć, że mieli synów.

Zegarmistrz schował księgę i już go nie było.

– Przynajmniej tak przypuszczam – mruknął Adoes, wzdychając z ulgą.

 

***

 

Jedynie zaglądające przez okno księżycowe światło okrywało starego Medra. Leżał na zmurszałym sienniku zwinięty w kłębek, bezustannie przebierając nogami, jakby przed czymś uciekał albo kogoś gonił, z twarzą zamkniętą w nieproporcjonalnie wielkich dłoniach; zasnął płacząc. Pod ścianą obok, przyprószone popiołem, mrugały jeszcze pomarańczowe oczy – pozostałości ogniska, które poprzedniego wieczora zapłonęło samoistnie wraz z nadejściem gęstej burzy; starcowi teraz śniła się tamta nawałnica, wichura szarpiąca lnianą koszulą, smagane błyskawicami ponure niebo, chlupot oraz ślizgające się na błocie i liściach stopy. Jak niemal się przewrócił, gdy w rosnącym obok ścieżki lesie dostrzegł niewyraźny kształt Istoty. Stała podobna do cienia, nie więcej niż dwadzieścia jardów w głębi szeleszczącego starodrzewu. Medr pamiętał ich rozmowę, jego i potwora, tę dawną dysputę przepełnioną kłamstwami. Miał się wynieść ze miasta i zamieszkać opuszczone ziemie, na których żył w młodości. Tak zrobił, tylko dlaczego? Co zostało mu obiecane?

Starzec ruszył dalej, a Istota jak odbicie w lustrze, powoli, niezręcznie – naprawdę wyglądał rachitycznie i smutno? – kolebiąc się podobnie do trzymanego smukłą dłonią pucharu wina. Czy była kobietą? Nieważne, karmin splamił okoliczne ziemie – pomyślał gniewnie, szczękając z zimna zębami – i bezustannie wsiąkał w pulchną glebę.

Wiedział, że nie może pozwolić trwać temu dłużej, więc gdy znaleźli się niedaleko jego chaty, zacisnął dłoń na kosturze i szarpnął się w bok, zmuszając zgrzybiałe ciało do posłuszeństwa. Wkroczył między drzewa z wysuniętą do przodu laską, wciągając w płuca intensywny zapach żywicy. Istota zamarła w miejscu, a kiedy się zbliżył, uniosła dłoń. Jej oczy – małe i przestraszone ślepia – łyskały na boki, zapowiadając ucieczkę. Widział, jak otwierają się usta, słyszał wydobywający się z nich gardłowy dźwięk, lecz nie pozwolił na nic więcej. Kość czaszki trzasnęła pod kosturem, ciało upadło na leśną ściółkę. A potem uderzał w nie długo – nawet gdy przestało się ruszać – i nie wiedział już, czy krople deszczu, czy łzy obmywają mu twarz.

Medr poderwał się z siennika. Wciąż była noc, ale chyba przestało padać. Ognisko w kominku całkiem dogasło, więc zapalił świece i usiadł na zydlu. Na stole stała miska z wystygłą zupą. Ścianę zdobiło lustro w złoconej ramie. Nie chcąc patrzeć na swoje odbicie, zazgrzytał zębami i odwrócił się do okna.

Nagle, kierowany złym przeczuciem, założył naprędce spodnie i lnianą koszulę, chwycił kostur. Drewniane drzwi zaskrzypiały, gdy je otwierał. Opierał się o futrynę i nasłuchiwał. Ze strzechy kapały ostatnie podeszczowe krople. Niebo powoli granatowiało, zwiastując nadejście jutrzenki.

Przez długą chwilę stał z przekręconą na bok głową. Wydawało mu się, że słyszy dobiegające z moczarów zawodzenie. A może po prostu się starzał? W okolicy żyło wiele zwierząt i był rad, że życie tak kwitło, ale… Czy o tej porze? Przekręcił głowę na drugi bok i jak wrona szybko zamrugał oczami.

Szarpnął się do tyłu, chwycił kaganek, zapalił go od świecy, świecę zdmuchnął i wsunął do kieszeni. Wyszedł z chaty. Powietrze jeszcze pachniało deszczem, a poruszane lekkim wiatrem kłosy mokro szeleściły. Medr ruszył wzdłuż nich, podpierając się laską, po czym skręcił w prawo, kierując się w stronę sypiącej się cembrowiny.

Kiedy ogarnął go strach, miał ochotę wrócić, lecz zdawał sobie sprawę, że i tak by nie zasnął. Przynajmniej dopóki nie sprawdzi, czy Istota nadal jest na swoim miejscu. Na samą myśl, że podczas wczorajszej burzy zamordował ją, poczuł wzbierające mdłości. To było jedyne rozwiązanie – tłumaczył sobie. Czuł głęboko w kościach, iż jego dni powoli dobiegają końca, że z czasem nawet zielone butelki od wiedźmy przestaną pomagać. Gdyby zaś umarł teraz, nigdy nie zaznałby spokoju; odrodziłby się, a potem oszalał, zgnił duchem, posypał się jak ta cembrowina.

Oparł się dłońmi o jej brzeg, odstawił kaganek i sięgnął po wiszący na sznurze cebrzyk. Musiał odstawić kostur, żeby wyjąć z kieszeni łojówkę. Odetchnął, rozejrzał się, czy nikogo w pobliżu nie ma, a potem zapalił od kaganka świecę i osadził ją w przymocowanym do dna wiaderka trzpieniu. Odblokował kołowrót i zaczął powoli opuszczać cebrzyk; z każdym ruchem ramienia mechanizm pojękiwał. Medr wiedział, że powinien go naoliwić, ale był na to za stary.

Gdy sznur się skończył, na cembrowinie usiadła wrona. Przekręciła łebek, jakby również ciekawa, co odsłoni światło na dnie studni. Medr poruszał przez chwilę liną, aż wiaderko przekręciło się na bok; słaba łuna wydobyła z mroku suchą od lat ziemię oraz niezliczone murszejące kości. Wrona zakrakała, ganiąc starca. Owszem, Kiedyś Medr spuścił samą świecę, lecz ta gwałtownie zgasła, a kaganek posiadał tylko jeden – co jakiś czas, nim się zużywał, zielarka wiedźma przynosiła mu nowy – i bałby się wracać przez tę ciemnicę bez niego. Stanowił ochronę przed dzikimi zwierzętami. Nie miał więc innego wyjścia, jak poruszać sznurem tak, żeby wiaderko się okręcało.

 Nagle ujrzał leżące na dole ciało. Istota, pomyślał najpierw, ale szybko zdał sobie sprawę, że sen wypaczył tamten burzowy wieczór i w rzeczywistości on, pchnięty strachem – wszak ludzie od dawien dawna nie zapuszczali się na te tereny, zaś Istota przeważnie pojawiała się w najmniej spodziewanych okolicznościach – omylnie zamordował błąkającego się lasem mężczyznę. Gdy to sobie przypominał, zaczął pospiesznie wyciągać ze studni cebrzyk; świeca kreśliła na ścianach nerwowe cienie. Dlaczego – rozeźlony na siebie myślał gorączkowo – dlaczego musiał wtenczas stracić trzeźwość umysłu; życie winno było nie karleć, więdnąć i murszeć, lecz się rozwijać, skrzyć tęczą, kwitnąć jabłoniami.

Świecę wyjął, zgasił i wsunął do kieszeni, a kołowrót zablokował. Ciało leżało na dole, jednak Medr wiedział, że powinien przygotować się na nadchodzące zmiany. Zamordował człowieka, a te ziemie nie chciały znać śmierci. Dlatego, choć zmożony, podniósł kaganek, zacisnął dłoń na kosturze i miast wracać do chaty, udał się w stronę przeciwną.

Gdy w nie wszedł, szuwary cicho zaszeleściły, niedaleko coś plusnęło; chwilę później rozbrzmiał rechot żab. Kroczył ostrożnie przez sięgającą kolan zimną wodę, sprawdzając odbijającą światło kaganka toń za pomocą kostura; spokojna tafla wtenczas drgała, marszczyła się, jakby drwiąc z tych jego głębokich bruzd, na dotyk których ze smutkiem się wzdrygał, kiedy przykładał dłoń do oblicza.

Wcale nie chciał tu być, lecz przez własną bezmyślność oraz porywczość był zmuszony znów odwiedzić to niemal zapomniane przez lata przeklęte miejsce. Wszak za trzy dni Ziemie Graniczne wydadzą zmartwychwstańca i Medr musiał być przygotowany na spotkanie z nim.

Głębiej – szedł zatopiony w wodzie po pas – muskały je i owijały się wokół nóg rośliny. Buty całkiem zostawił na brzegu, muł nie chciał puszczać stóp. A potem zrobiło się znacznie płycej, i choć nie był to brzeg, Medr znów ujrzał szuwary, tym razem gęstsze oraz wyżej sięgające, jak pole kukurydzy na środku zapomnianych przez bogów moczarów. Nawet żaby tu nie rechotały. Przez zdającą się nie mieć końca ścianę roślin Medr przedzierał się z wyciągniętym przed siebie kosturem.

Wreszcie wydostawszy się z szuwarów na wolną przestrzeń, odetchnął i wierzchem dłoni – kaganek zatańczył tuż przed oczami – przetarł spocone czoło. Trzcinowisko otaczały to miejsce jednakowo ze wszystkich stron, ale przynajmniej woda sięgała ledwie do kostek, zaś na samym środku znikała całkowicie, jakby się obawiała trzech głęboko wbitych w ziemię pali.

Do drzewców przywiązano powrozy, na ich końcach wisiały kajdany. Zza chmur wytoczył się księżyc i Medr widział wyraźnie. Podszedł do każdego po kolei i dokładnie je sprawdził. Były sprawne, podobnie jak sznury – choć nadal mokre od burzy, powinny wytrzymać. Walka ze zmartwychwstańcem zacznie się za trzy noce, tymczasem, uznał starzec, najwyższa pora wrócić do chaty i trochę się ogrzać.

 

***

 

Khrak siedział na krześle przy brudnym okienku, na którym w wątłym świetle poranka truchlały ćmy. Gdzieś głęboko tykał zegar, odmierzając ich ostatnie chwile. Widząc przed sobą błysk ostrza, mężczyzna przełknął ślinę i odruchowo spiął mięśnie. Doskonale pamiętał słowa króla Amara, który podczas wczorajszego spotkania nie chciał rozmawiać o Ziemiach Granicznych, ze złością wspominając jedynie, że nikt rozsądny nie powinien zawracać sobie nimi głowy. Khrak nie posłuchał.

Ostrze zniknęło z pola widzenia i poczuł na karku wilgotny oddech. Czyżby króla trawił obłęd? – zastanawiał się – gdy zimna brzytwa dotknęła grdyki. Wstrzymał powietrze, zamknął oczy; pod powiekami przemknęły najważniejsze lata jego życia. Był objeżdżającym wsie i miasteczka poborcą, nadużywającym alkoholu awanturnikiem, pomocnikiem głównego skarbnika, członkiem stowarzyszenia naginaczy woli, wielkim mistrzem cechu zegarmistrzów, a od zeszłej wiosny jednym z doradców Amara; znał go nadzwyczaj dobrze – okrutnego i zarazem strachliwego, ale nigdy nie szalonego.

Brzytwa, w akompaniamencie nucenia cyrulika, przejechała szorstko przez gardło. Owszem, król unikał rozmów o Ziemiach Granicznych, lecz powodem był właśnie głęboko skrywany strach, zaś Khrak, wierny doradca przecież, nie mógł pozwolić na to, aby Amara cokolwiek nękało. Miał zbyt dużo do stracenia, wszak król nie posiadał potomstwa i na swego następcę zamierzał wyznaczyć najlepszego doradcę. Khrak, oczywiście, zamierzał wykorzystać okazję, rozwikłując zagadkę Ziem Granicznych, o których Amar wciąż śnił koszmary.

Drzwi otworzyły się, a wraz z nimi do salonu wpadł zapach potu, siana i ziemi. Ćmy cichutko zatrzepotały o szybę, zmilczały. Khrak z pewnym rozbawieniem skonstatował, że obecność wieśniaka, tego czy innego – niby karalucha pod nogą – niezmiennie wzbudzała w nim obrzydzenie. Odetchnąwszy płytko, kazał stojącemu z tyłu prostaczkowi mówić; przynajmniej się nie spóźnił; zegar wciąż wybrzmiewał poświtanie.

Ten przez chwilę milczał – Khrak słyszał, jak mężczyzna szura butem po podłodze – a potem zaczął opowiadać o swojej wiosce, ze wszystkich leżącej najbliżej Ziem Granicznych. Brzytwa opadała, raz, drugi, piąty, wieśniak się jąkał, a on, zamknąwszy oczy, imaginował sobie, że nie słyszy prostackiego języka; zamiast niego wyobrażał sobie w głowie niezgrabne zdania przekształcane w poprawne formy.

Wioska wieśniaka była oddalona od Ziem Granicznych o trzy dni konnej jazdy i nie prowadziła do niej prosta droga; trakt szybko zagrzebywały chaszcze, a kiedy się go na nowo odnajdywało, i tak zaraz niknął w moczarach. Cuchnących starością, lepkich, przykrytych całunem zielonych roślin, ale przynajmniej o wodach nie głębszych niż bród. Trzeba było tylko uważać na śmiertelnie ostre sitowie.

Brzytwa zjechała zbyt szybko i na brodzie pojawiła się krew. Cyrulik przez moment stał w bezruchu, czekając na rozwój sytuacji, a kiedy Khrak nie zareagował, podobnie zresztą jak wieśniak – który bez ustanku dukał – odetchnął i zabrał się za gęsto zarośnięte policzki.

Za grzęzawiskiem rosły kolejne nieużytki, jednakże na tyle niewysokie, że człowiek mógł sięgnąć wzrokiem majaczącego hen daleko lasu. Przez ten zaś biegła przesieka, od lat nieuczęszczana i z roku na rok – według prostaczka krzewiły tam paprocie, tarnina, bzy oraz przepyszne jeżyny – coraz trudniej było ją odszukać. Starodrzew zamieszkiwały niespotykane nigdzie indziej zwierzęta, w tym sześcionogie rysie oraz większe od rosłego mężczyzny sowy. I  przykryte poranną mgłą grube jak pniaki węże, i przyczajone gdzieś w cieniach pająki, których sieci łyskały rosą, a przynoszące szadź owady… – Podniecony prostaczek gubił oddech. – Nic więc dziwnego, że żaden człowiek się tam nie zapuszczał…

Khrak otworzył oczy, chwycił jedną ćmę z okna i roztarł ją między palcami. Wieśniak zająkał się i wyjaśnił, że nie chodził tam nikt poza nim i jego bratem, najwidoczniej chcąc w ten sposób dowieść swej odwagi, jednocześnie nieświadomie dowodząc wybujałej fantazji.  

Za starodrzewem ludzkim oczom ukazywały się przepastne tereny. Łąki przeplatały się z polami, zaś brzegów jezior strzegły pradawne jaskinie. Pojawiał się znów trakt, prowadzący między szeleszczącymi kłosami. Co jakiś czas odchodziła odeń w prawo lub w lewo ścieżynka, a niemal każda kończyła się w nienaturalny sposób, jakby ucięta, niby szyja człowieka skazanego na szafot, i tylko jedna z nich biegła wprost do chaty.

– Poszedłeś tam? – spytał Khrak.

Opowieść wieśniaka nudziła go i zarazem fascynowała. Czuł się jak weryfikujący zapisy w księgach kronikarz. Jednakże wcześniej przesłuchiwał już jednego prostaczka i z pewną satysfakcją zauważył, że dwie dotychczasowe opowieści łączył jeden wspólny element – kierunek prowadzącej do Ziem Granicznych drogi. Gdyby jeszcze przyboczny coś znalazł…

– Aby mój brat, panie – odparł smutno chłop.

W tym czasie cyrulik skończył pracę, odłożył brzytwę i podał Khrakowi lusterko. Gładko ogolona twarz wydawała się teraz surowsza, drapieżniejsza. Spłaszczony nos kończył się tuż przy ustach węższych niż czubek sztyletu. Ciemne oczy spojrzały w bok, w odbicie mnącego w dłoniach słomiany kapelusz wieśniaka.

– Zapewne opowiedział ci, na co tam trafił.

– Mój brat nigdy nie wrócił, panie.

Khrak wstał z krzesła, otrzepał się i rzucił cyrulikowi monetę. Potem spojrzał na wnętrze lewej dłoni, na wbudowany w nią, wtopiony jak wykwit zegar kieszonkowy.

– Możesz odejść – powiedział do wieśniaka.

Chłop zawahał się.

– A zapłata?

– Twój czas minął. – Khrak raz jeszcze przejrzał się w lusterku. – Wiem, że nie zawsze płaciłeś pańszczyznę. Dlatego w nagrodę za historię nie każę ściąć ci głowy.

Wieśniak coś burknął i wyszedł. W niemal tej samej chwili do środka wpadł zdyszany człowiek. Przyboczny.

– Zna… znaleźliśmy dom, w którym mieszkał ten człowiek. W miasteczku Zacienie.

– Zacienie? To daleko.

Przyboczny tylko kiwnął głową.

Khrak otworzył dłoń, przystawił ją do ucha i stał tak przez chwilę; cyk, cyk, cyk.

 

***

 

Niebo spowiły czarne chmury. W oddali zahukała sowa. Medr odsunął kaganek na bok, wytężył wzrok. Stał i obserwował z sercem bijącym jak za dawnych czasów, gdy poznał swą pierwszą miłość. Bał się, że stary umysł znów go oszuka, że miast starowiny zza pagórka wyłoni się Brianna, dumnie wyprostowana, z czarnymi włosami i wiankiem, jakby sunąca tuż nad ziemią niby motyl sprawdzający kwiaty.

Ale starowina zaszła od tyłu.

– Cichaj – uspokoiła go. – No już, cichaj.

– Wystraszyłaś mnie.

– A nie tamta sowa? Zobacz jak huka.

Starowina miała przytroczony do pleców wygięty w łuk żelazny pręt. Na jego końcu bujała się lampa; cienie kreśliły wzory na pobrużdżonej twarzy.

– Dowiedziałaś się czegoś?

– Czegoś?

– O istocie.

Spojrzała na niego ponuro.

– Można się jej pozbyć

Medr przełknął ślinę.

– Jak? – wychrypiał.

Poruszyła niespokojnie garbem.

– Tak jak innych zmartwień.

Zapadła cisza. Nie chciał mówić o ciele w studni.

– Daj, napełnię kaganek – przerwała ją wiedźma. – Spotkajmy się trzeciej nocy. Kiedy wrócę, powiem ci o niej więcej.

 

***

 

Słońce coraz słabiej paliło ziemię. Medr siedział przed chatą na zydlu. Kostur oparł o ramię, w dłoniach trzymał suszone daktyle. Czasami zrywał się wiatr, a wówczas kurz z klepiska zacinał mu skrytą w cieniu słomkowego kapelusza twarz. Od kiedy tu spoczął – a było to wczesnym świtem – ani razu nie otworzył oczu, powtarzając sobie: „jeszcze krzynkę”. I tak czas mijał, a on nic tylko przekręcał głowę z boku na bok. Brzęk trzmiela przy głowie, oddalający się, niknący nad szeleszczącymi kłosami. Nasłuchiwał. Z tyłu mysz, biegła i zatrzymywała się, aż wreszcie wchłonęła ją jedna dziura w chacie i wypluła druga, a mysz pobiegła dalej, szeleszcząc w liściach, głuchnąc w szuwarach.

Mimo że zdawały się być odległe oraz niezrozumiane niczym lustro w jego chacie, szukał wspomnień dalej. Na goncie wylądował ptak. Zaśpiewał krótko i odleciał. Gdzieś w oddali zameczała owca. Medr drgnął.

Pamiętał. Pamiętał, jak z innymi dziećmi i Brianną bawił się na tamtej łące. Jak raz uciekali przed południcą prosto do lasu, zgarniając trzewikami z trawy jutrzenkową rosę, i nawet się nie obejrzeli, a starodrzew wokół zgęstniał, sczerniał, spowił ich dusznym zapachem kory, mchu i żywicy. Jak zatrzymali się, a rozszalałe oddechy powoli, powoli ucichły. Wysoko zastukał dzięcioł. Potem ktoś się odezwał, rozbrzmiały śmiechy, roziskrzyła radość, że zbiegli buszującemu w polu demonowi. Tylko Medr się nie cieszył – wyczuwał coś dziwnego, nadchodzące niebezpieczeństwo, coś ledwie uchwytnego, niby muskające ciało westchnienie lasu oraz rozpraszające zapachy palonego mchu, dzikich porzeczek, niewinnych jabłek. Drzewa mruczały, drwiły z niego, skrywały w głuszy potwora, Leszego, Istotę. Powiedział o tym dzieciom, a te nadstawiły uszu. Na próżno. Ktoś z pogardą splunął, ktoś rzucił w Medra kawałkiem kory. Tylko Brianna przyglądała się mu ze smutkiem w wielkich oczach.

– Ćmok! – powiedział chłopiec.

– Barani łeb!

Uciekli, stukając kijkami o drzewa.

Stuk, stuk, stuk.

Medr otrząsnął się, przechylił głowę w lewo. Dźwięk narastał; jęczało, skrzypiało, brzęczało… Starzec otworzył oczy, poderwał się z zydla. Na ścieżce obok lasu dostrzegł konia ciągnącego okryty płachtą rozchwierutany wóz. Lejce trzymał tłusty człowiek, który miał opuszczoną głowę i bujał się na siedzisku niby worek kartofli, zupełnie jakby spał. Na początku Medr pomyślał, że to ten sam, przed którym przestrzegała go starowina, lecz widząc brudną lnianą koszulę, szybko zmienił zdanie.

Wóz zatrzymał się dziesięć jardów przed nim, wznosząc pył. Powożący energicznie rozejrzał się po okolicy – podbródek zafalował – po czym skupił na Medrze kaprawe oczka ginące pod przypominającymi nieużytki brwiami. Odchrząknął i zeskoczył na ziemię sprawnie jak akrobata.

– Odludne miejsce – powiedział, poprawiając rękawy.

Medr głośno żuł daktyla. Milczał.

– Skwar. Nie idzie wytrzymać. – Zawiesił spojrzenie nad ramieniem starca. – Ładna chata. Twoja?

Skinął głową.

– Pewnikiem w niej chłodniej.

– Jak w wozie – odrzekł Medr. – Pewnie nic się nie psuje od gorąca.

Kupiec obejrzał się i zobaczył odwinięty materiał. Na kram padało słońce. Chrząknął pod nosem i zaczął naciągać płachtę.

Medr chwycił zydel, zaniósł go pod okap i postawił w spłachetku cienia. Starł pot z czoła i odwrócił się, ale grubas gdzieś zniknął, więc szybko wszedł do chaty, zamykając za sobą drzwi na skobel. Daktyle rzucił na siennik. Wziął z paleniska pogrzebacz i postawił narzędzie tak, żeby mógł je łatwiej chwycić. Zieloną butelkę schował pod siennikiem. Miskę z zupą oraz kaganek zostawił na stole. Krzątał się tak po izbie, wraz z nim jego zakurzone odbicie w lustrze, a potem rozległo się pukanie i wszystko zamarło.

– Do miasta daleko? – spytał grubas, gdy otworzył drzwi.

Wyobraził sobie kupca wracającego dwa dni później, wściekłego, oszukanego, dlatego potwierdził skinieniem głowy.

Z tyłu stał ktoś jeszcze, lecz Medr dojrzał jedynie targane wiatrem czarne włosy, w zachodzącym słońcu długie i nierealne jak babie lato.

– A jaka wioska? Albo karczma? – Kupiec oparł się o framugę.

– Daleko.

– A inni? – Pociągnął solidny łyk z bukłaku.

Medr splunął resztką owocu.

– Nikt – wymamrotał.

Kupiec sennie rozejrzał się po okolicy.

– Ładnie rośnie. Pewno trza wielu rąk do pracy.

Medr zobaczył na boku mężczyzny smukłe palce, które pogładziły lnianą koszulę i zaraz się wycofały. Rozległ się szept, a kupiec przechylił głowę i mruknął twierdząco.  

– Niedługo będzie zmierzchać – ciągnął, wpatrzony w swoje buty. – W lasach niebezpiecznie. Mus nam zostać.

– Gdzie?

Kupiec wzruszył ramionami, przechylił bukłak.

– Mus nam zostać – powtórzył.

I wszedł do chaty bez pytania o zgodę, odsłaniając stojącą boso na klepisku młodą dziewczynę, której czarne włosy wraz z wiatrem unosiły się i opadały na tle miodniejącego w zachodzie słońca zboża. Przyglądała mu się ze smutkiem w wielkich oczach.

– Nie powinni tego robić – powiedziała.

Medr złapał Briannę za rękę i ruszyli polaną, zostawiając za sobą ciemniejący starodrzew. Poprosił, żeby nie martwiła się z powodu dzieci – dokuczały, a potem i tak się z nim bawiły, jakby o wszystkim zapominały. Rozpletli dłonie i przeskoczyli rów, w którym woda niosła patyki. Szli w milczeniu wzdłuż ścierniska, owiewani chłodniejącym wiatrem niosącym zapach świeżo ściętego zboża.

Zaczęli wspinać się na pagórek i wtedy dziewczyna cicho wyznała, że tak naprawdę gnębi ją coś innego. Jej ojciec leżał schorowany, od przeszło trzech dni nawet nie wyjrzał przez okno, nie mówiąc o opuszczeniu izby. Był rozpalony, miał kaszel, majaczył. Medr próbował pocieszyć Briannę, jak każdy mały chłopiec zbyt gorączkowo, nieudolnie, aż doszli do prastarego dębu na rozstajach – on zawsze szedł w prawo, ona prosto – gdzie dziewczyna niespodziewanie zatrzymała się, łamiąc w ten sposób ich pożegnalny rytuał.

– Schudł – mruknęła. – Matka mówi, że już nawet siennik pod nim nie chrzęści.

Medr zapatrzył się w dal na stogi siana. Milczał. Jakimś sposobem wiedział, co robić.

–  Ona… – szeptała dziewczyna. – Ona też słabuje. Dzieje się coś niedobrego. Boję się. Tak bardzo się boję…

Złapał Briannę za dłoń i razem ruszyli do niego, on w butach, ona boso, ścierniskiem na przełaj.

Dziewczyna nieśmiało weszła do izby, a pod jej stopami nie zajęczała ani jedna deska. Usiadła obok chrapiącego na sienniku kupca.

– Musimy zostać – powiedziała.

Nie potrafił oderwać od niej spojrzenia, czując gniew, smutek oraz szczęście. Miała w sobie łagodność sarny i drapieżność wilka. Medr wiedział, że tej nocy nie zaśnie, targany wątpliwościami jak liść wiatrem; podmuchy narastały na zewnątrz. Więc siedział i patrzył, cienie w izbie nieuchronnie się przesuwały, gdzieś w oddali grzmiało, a potem czas stanął i zaglądający oknem księżyc okrasił głowę dziewczyny aureolą. Na podłodze zajaśniały karminowe ślady stóp.

Jeszcze dwa dni i nadejdzie zmartwychwstaniec.

 

***

 

Ukryty w głębi kamienic budynek przez długie lata nierówno osiadał na ziemi i teraz stał przechylony do przodu, jakby z niecierpliwością oczekując gości. Khrak szedł niespiesznie, za każdym razem niby od niechcenia wybierając cienie i omijając rzucane przez gazowe latarnie spłachetki światła. Przez chwilę nic nie mąciło muzyki milczącego świata pustej ulicy – zegarmistrz kroki miał cichsze od myszy – aż zaczął pogwizdywać, nostalgicznie, raz wolno, raz szybko, nierytmicznie. Księżyc wyjrzał zza chmur, okna kamienic pozamykały się. Kruszejąca fasada – w niemym podziwie stanął przed nią z odchyloną w tył głową – ostatni raz bielona była chyba sto lat temu i sprawiała wrażenie zbyt wątłej, żeby utrzymać na swoich miejscach okna. W najniższym pełgał płomyk świecy, pojawiła się też niewyraźna twarz, która jednak szybko zniknęła. Dwa najwyższe ziały pustką.

Spojrzał na zegar – przedpółnoc – i zapukał do drzwi.

Otworzyła drobna kobiecina o ptasiej urodzie.

– Czego pan chce? – spytała.

– Interesuje mnie pokój.

Zmrużyła oczy, odsunęła się w głąb holu.

– Jutro – powiedziała żałując, że otworzyła. – Już późno…

– Czas leci – przerwał Khrak. – Proszę mnie wpuścić.

Zapadła niemal najgłębsza z możliwych cisza. Słysząc gniewne cykanie zegara, kobiecina zrobiła wielkie oczy – o nocnym zegarmistrzu wieści rozchodziły się szybko i daleko – po czym odsunęła się, a on zamknął za sobą drzwi i ruszył na górę po wykrzywionych przez czas stopniach.

– Musi pan być bardzo zmęczony – mówiła służalczym tonem, wspinając się za nim. – Na dole mieszkam sama, rozumie pan, z przyzwyczajenia, ale na drugim piętrze są dwa wolne pokoje. Jeden… Gdzie pan idzie? Trzecie jest nieczynne. Proszę, przeziębi się pan.

Na górze było kilka zamkniętych pomieszczeń.

– Wiele lat temu mieszkał tu człowiek imieniem Medr. – Khrak miękko spojrzał na staruszkę. – Które to drzwi?

Kobiecina wskazała na ostatnie z lewej, przyłożyła splecione dłonie do piersi, załkała cichutko.

Zegarmistrz wkroczył w zawiesinę kurzu podsycanego księżycowym światłem; w suficie ziały liczne dziury; wiatr smutno szumiał. Podłoga – tak nierówna, że z ubiegiem lat łóżko, komoda i dziesiątki książek przesunęły się ku frontowemu oknu, jakby chciały się stąd wydostać – nawet nie zaskrzypiała, widocznie zbyt zbutwiała, jak wszystko tutaj przesiąknięta morowym powietrzem, nasuwającym na myśl Khrakowi najczarniejsze i najgłębsze lochy, w których dawno temu wydano ostatnie tchnienia.

– Długo mieszkał – powiedziała kobiecina, pociągając nosem. – Moja matka jeszcze żyła. Miałam może pięć lat, gdy się wprowadził. Pamiętam, że miasto nawiedziła wtenczas fala porwań. Później okazało się, że to były morderstwa. Ofiary znajdowano w kanałach. Kobiety miały poprzecinane nadgarstki. Mężczyźni zmiażdżone głowy. Tamtego… Tamtego potwora nigdy nie złapano.

Khrak kucnął nad książkami i zaczął je starannie przeglądać.

– Wyobrażałam sobie, że był uczonym – mówiła dalej. – Przychodzili do niego miejscowi, głównie kobiety, ale szybko zrozumiałam, iż wcale ich nie leczył. Schadzki i szemrane interesy pod naszym dachem, da pan wiarę?

Zegarmistrz podszedł do komody, sprawdził szuflady – kurz zawirował. Na ścianach obok poszarzałych okien wisiały obrazy; złuszczone farby, spękane płótna.  

– Często wychodził późną nocą. Gdyby go pan wtedy widział. – Przeżegnała się. – Nosił długi czarny płaszcz, pamiętam jak dziś, i choć wyglądał w nim strasznie, jakby ktoś narzucił mu na plecy zwierzęcą skórę, pięknie pachniał mchem… brzozą… dymem.

Zegarmistrz dotknął obrazu, przesunął palcami po chropowatej powierzchni.

– Miał w sobie coś z artysty – dodała kobiecina. – Nic pan tu nie znajdzie. Moja matka szukała, ja szukałam…

Ale właśnie znalazł. Za obrazem znajdowała się skrytka, a w niej, opasły jak główna księga, dziennik Medra. I wtedy pierwszy raz w życiu Khraka zegar cyknął niemiarowo.

 

***

 

Z leżącej na boku dziewczyny blask ognia krzesał senne cienie. W okno, za którym świat zapadał w nieprzeniknioną ciemność, wciąż zacinały deszcz z wiatrem, jakby chciały się ogrzać przy trzaskających w kominku bierwionach.

– Ten wóz to wszystko, co mamy – powiedział przed wyjazdem kupiec. – Jest nam domem. Daje życie.

Medr siedział na zydlu i siorbał z talerzyka ciepłą ziemniaczaną zupę. Rozmyślał nad losem, bezdusznym i nieustępliwym jak wiatr. Czy warto uciekać, walczyć? Siorbnął, zagryzł pajdą chleba, spojrzał przez okno. Poprzedniej nocy ktoś zniszczył koła wozu i kupiec postanowił pojechać na koniu do miasta po pomoc. Medr był rad, że handlarz przyczyny upatrywał w potężnej burzy. Chociaż tyle…

Dziewczyna przeciągnęła się jak kotka; cienie na podłodze jak przypływ i odpływ.

Starzec spojrzał na jej ciało, na opadające falą przez plecy czarne włosy.

– Nie jest pan samotny? – spytała.

Drgnął. Nie wiedział, że nie spała.

– Nie mam nic ponad to, co miałem od zawsze – odparł po namyśle.

– Od zawsze?

– Od dziecka. Może za wyjątkiem zdrowia.

Dziewczyna wyciągnęła ręce ku ognisku. Miała smukłe, niewinne, jakby dopiero co ulepione przez Boga dłonie.

– Musi się przykrzyć, mieszkać tak samemu.

Medr starannie przejechał pajdą po talerzu. Nie odpowiedział. Dziewczyna usiadła bokiem, spojrzała na niego.

– A kobieta? – spytała, odgarniając włosy z oczu.

O smutnych i szlachetnych konturach i Medr przełknął ślinę, bo, choć wolałby ich nie znać, to właśnie dokładnie takich samych, jakie widział – zdawałoby się – wieki temu.

– Nie miałeś żadnej? – drążyła, świdrując go wzrokiem. – Od zawsze jesteś sam?

Odstawił drżącą dłonią talerz, pociągnął nosem.

– Była taka jedna – wyszeptał. – Te same włosy, oczy, dłonie, ten sam zapach. Wiele lat temu, wciąż pamiętam, nawet dotyk aksamitnej skóry.

– Kochałeś ją?

Spojrzał na zdobne lustro, na swoje w nim odbicie.

– Kochałem wiele rzeczy.

Przypomniał sobie obrazy, które malował i sprzedawał w Zacieniu, pamiętał nieustanny rejwach miasta, znój płynącej w żyłach pracy, czy w dzień, czy w noc, a także słodką woń wyższych sfer, do których nigdy otwarcie nie aspirował, ale w których czuł się jak ryba w wodzie; ukłony, uściski, spojrzenia, wplecione w rzeczywistość skrzące bogactwa – kolie, pierścienie, atłasy – manifestujące wzajemną apoteozę statusów i osiągnięć.

– Kochałem wiele rzeczy.

Kobiety i nocne spacery, czułe szepty pod księżycem, konne przejażdżki, zamurze, przedmurze, włości, zamtuzy, pola i lasy i wreszcie, na wspomnienie czego zacisnął bezradnie pięści – własną wioskę, a w niej Briannę, która nie uciekła przed tragedią, choć przecież się jej spodziewała.

Dotknął złoconej ramy lustra.

Dziewczyna wstała, podeszła do drzwi, obejrzała się nań.

– Pokażę ci coś – powiedziała. – Coś, co mamy w wozie.

Widział ją w odbiciu, niknącą w ciemności jak sen.

– Kochałem wiele rzeczy – wyszeptał.

 

***

 

Khrak miał głębokie przekonanie, że król, który całymi dniami przesiaduje we własnych komnatach, oddając się doczesnym rozkoszom i z dnia na dzień coraz bardziej polegając na fałszywych doradcach, gnijąc duchem i ciałem jak jesienne listowie, jest niczym więcej niż karykaturą człowieka godną najwyższej pogardy nawet w błazeńskich oczach. Król, uważał Khrak, winien być w ciągłym ruchu, bo bez niego nie ma życia, i nie ma też śmierci, ponieważ nawet poprzedzający ostateczny koniec uwiąd jest procesem, ruchem, zmianą.

Zegarmistrz był trzeci dzień w podróży i przez ten czas nie zobaczył ani wspominanych przez wieśniaków dziwów natury ani nie trafił na choćby najkruchsze ślady dawnych osad, co podawało w wątpliwość słowa prostaczków i zarazem pozwalało kłaść wiarę w zakurzone księgi Archiwum.

Nadchodził przedzmierzch i w zarastających drogę nieużytkach grało i skakało robactwo. Przez ostatnią godzinę galopował na koniu, więc teraz pozwolił zwierzęciu na stęp. Trzymając jedną ręką wodze, drugą wyjął z juków dziennik Medra.

„Trzynaście lat żyłem w tamtym przeklętym miejscu. Trzynaście wiosen rozczarowań rzeczywistością. Dlaczego więc, skoro jestem w tym pięknym mieście, pełnym rozrywek i możliwości, tęsknię za wioską, z której nic nie zostało?”

Koń powoli stąpał w płytkiej wodzie pełnej żab, parskając i prychając, niby oszołomiony plączącym się między kopytami drobnym życiem. Zegar zgrzytnął, Khrak nerwowo potrząsnął dłonią. Zrobiło się wilgotniej i cieplej; parę stóp po lewej oddychały szuwary. Z przodu widniał las. Jakiś ptak zerwał się z drzewa, zamajaczył na popielatym niebie i zniknął w chmurach.

„Gdybym tylko mógł o niej zapomnieć.” – Te słowa pojawiały się w dzienniku szczególnie często. – „Bo choć odeszła, wciąż jest w moim życiu obecna”. Khrak zastanawiał się, kim dla Medra mogła być owa dziewczyna i czy miała jakiś związek z pomorem. A może Medr w ten sposób jedynie opisywał ówczesne wydarzenia, nadając im ludzką formę, gdyż mimo upływu czasu nie potrafił się pogodzić z tragedią? Tak czy tak, zegarmistrz zamierzał za wszelką cenę rozwiązać zagadkę i oddać królowi Ziemie Graniczne.

Ściemniło się. Zostawiwszy moczary z tyłu, Khrak odłożył dziennik, spojrzał na gęsty las i popędził konia przez Ziemie Graniczne.

Miejscami przesiekę zarastały krzaki tak bujne, że zegarmistrz kierował się nie ziemią, lecz niebem; wąski pas wysoko na górze zdobiły gwiazdy. Natura była tu wycofana, obserwująca; koń stąpał cicho, cykanie zegara wybijało minuty. Potem przerzedziło się, a po bokach w bylinie ożyły robaczki świętojańskie i zegarmistrz ujrzał drogę wyraźniej niż widziałby ją za dnia, zupełnie jakby starodrzew objął go pieczą.

Spadł deszcz.

Kiedy o zmierzchu wyjechał z lasu, ujrzał w oddali chatę i stojący przy niej wóz.

 

***

 

Stał w drzwiach. Do zmartwychwstania został jeden dzień. Niebo przecięła błyskawica i przez uderzenie serca Medr widział w strugach deszczu wóz oraz wskakującą doń dziewczynę. Gdy tam podszedł – targany wiatrem jak gałązka – ujrzał, że w jednym miejscu płachta się podwinęła, ukazując taniec światła i cienia; wewnątrz ktoś pozapalał świece i teraz krzątał się w kramie.

Wgramolił się do środka. Zrobiło się bardzo cicho. Były tu złożone na kupki najróżniejsze tkaniny oraz stroje – batystowe, lniane i atłasowe –  jedne skrzące świecidełkami, inne niemal zlewające się z matową płachtą wozu.

Medr oblizał suche usta, rozglądając się jak nikczemnik po smoczej pieczarze. Kandelabry, patery, świeczniki; ogromne wazy, porcelanowe zastawy, srebrne i złote puchary; półotwarte mahoniowe skrzynie wypełnione po brzegi migocącymi rubinami, szafirami, brylantami; a cały ten inwentarz odbijający się, mnożący w dwóch wielkich lustrach ustawionych po przeciwnych stronach – bogactwo w bogactwie w bogactwie. I on, starzec w łachmanach,  ślepiec tonący w studni czasu.

Nagle wyszyta złotogłowiem rozłożysta suknia zafalowała, zaszeleściła, rozległ się za nią perlisty śmiech.

Medr podszedł ostrożnym krokiem, odsunął strój. Stała tam rozochocona Brianna.

– Szybko! – rzuciła, wyciągając go na długi poszarzały korytarz z rzadka oświetlany pochodniami. Ledwie przeszło mu przez głowę, że wóz nie może być tak wielki w środku, gdy znaleźli się w przepastnej komnacie pełnej ksiąg.

– Kiedyś wszystkie będą nasze – powiedziała Brianna, łapiąc oddech. – Wyobrażasz sobie? – Wyciągnęła ramiona na boki i zakręciła się jak bączek. – Pokoje pełne perłowych stronic i złotych słów.

Medr patrzył na nią z lekkim uśmiechem. W bibliotece panował zakaz hałasowania, tymczasem Brianna już od wejścia nie potrafiła poskromić emocji. Pojawiła się w jego życiu dwa dni temu, burząc je podobnie jak teraz ciszę. Była nadzieją na przyszłość i zarazem bolesnym wspomnieniem tragedii.

– Musimy znaleźć jakieś miejsce.

Medr pomyślał o chylącym się ku ziemi budynku. Czy powinien jej powiedzieć? Bał się, och, tak bardzo się bał, że dziewczyna znowu go opuści, zniknie jak porwane wiatrem babie lato.

Brianna usiadła w wykuszu, uśmiechając się figlarnie. Kiedy się zbliżył, podwinęła suknię.

– Zawsze o tobie myślałam. – Rozchyliła nogi, przyciągnęła go bliżej. – Pamiętasz nasze słowa?

Pachniała jak świeżo ścięte zboże, jak spulchniona deszczem ziemia.

Medr tęsknie spojrzał ponad jej ramieniem, na zamróz przylegający do brzegów okna i mocny księżyc za nim. Na jasnym od śniegu dziedzińcu skrybowie przygotowywali się do świętowania Żniw Rozumu.

– Słowa, które powiedziałeś w wiosce? – Poczuł jej oddech, gdy szepnęła: – Tylko we wspólnej śmierci kres.

Tak, pamiętał. Podobnie jak jej strach, gdy nie potrafiła ujrzeć dręczących go rzeczy. To właśnie dlatego ode mnie uciekła wtedy. Nadszedł moment, kiedy już nie rozumiała tego, co dla mnie było oczywiste. Tego, co trzeba było zrobić.

Za oknem wybuchły magiczne ognie, rażąc oczy, wydobywając z cieni biblioteki rzędy ksiąg.

Tym razem Medr nie zamierzał dać jej odejść. Dotknął aksamitnych nóg, przesunął dłonie wyżej, do kolan, mocno ścisnął uda, i wyżej…

Wtedy go odepchnęła i wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Światła za oknem pobladły, zostawiając po sobie skrzące powidoki – to szlachetne kamienie migotały w uchylonej skrzyni – aż wreszcie i samo okno poczęło niknąć, tonąć w przeszłości, grzebiąc magiczny ogień a wraz z nim Briannę; lustro w lustrze w lustrze krzyczące odbiciem w odbiciach w odbiciach.

Dziewczyna siedziała tyłem do skrzyni, ściskając w dłoniach pomiętą suknię wyszytą tandetnymi świecidełkami.

– Wybacz – szepnął Medr, walcząc z zawrotem głowy.

Wyszedł na zewnątrz i na widok cembrowiny zatrzymał się. Tylko we wspólnym umieraniu kres – dźwięczało mu w głowie.

 

***

 

Nie było tu nic prócz lasów, pól oraz łąk i pasących się na nich owiec. Powoli zmierzchało. Po pewnym czasie Khrak dostrzegł ginącą w nieużytkach chatę. Obok niej stał wóz kupiecki, wokół którego krzątała się jakaś postać. Zegarmistrz schował dziennik w zanadrzu, poprawił uderzającą o biodro mizerykordię i spiął konia.

Usłyszawszy tętent kopyt, Medr mocniej ścisnął kostur i oparł się na nim. Stał jak skamieniały, z badawczo przechyloną na bok głową i nawet nie drgnął, gdy przybysz tuż przed nim osadził potężnego wałacha.

– Szukam niejakiego Medra. – Khrak spojrzał nań z góry. Nie doczekując się reakcji, dodał: – Przysyła mnie król.

Na ostatnie słowo starzec drgnął, choć wciąż milczał. Słomkowy kapelusz częściowo skrywał jego twarz. Słońce drżąco gasło ponad lasem. W oddali zameczała owca.

– Kiedyś wielu tu przyjeżdżało – rzekł wreszcie, przytulając do piersi kostur. – A każdy mógł się zatrzymać w jednej z dwudziestu chat i dostać jeden z dwudziestu posiłków. Jedna z dwudziestu gospodyń z pewnością by cię ugościła, panie. Sęk w tym, że od lat żadnej nie widziałem.

– Słyszałem o pomorze – powiedział Khrak.

Zeskoczył z konia i chwycił wodze. Starzec mierzył go wzrokiem, nie kryjąc podejrzliwości.

– Chciałem porozmawiać.

Medr szarpnął ciałem i ruszył w kierunku chaty.

– Niedługo chwyci mróz.  – mówił jakby do siebie. – Z roku na rok jest coraz zimniej. Ale cóż człowiek może zrobić, gdy gniewają się bogowie?

Przed wejściem zegarmistrz przywiązał konia powrozem do wystającej belki. Zanim wkroczył do środka, jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Na nos opadł mu płatek śniegu.

Choć w palenisku bierwiona ledwie żarzyły, było tu ciepło jak pod pierzyną. Izba pachniała czymś dziwnym, słodkim i niewinnym, czymś niepasującym do zbutwiałych desek i zastałego powietrza.

– Nie spodziewałem się gości. – Starzec rzucił kapelusz na siennik i podszedł do stołu. – Mam tylko zupę. Trochę siorbałem, ale dobra, jeszcze ciepła.

– Nie jestem głodny.

W przybyszu było coś, co irytowało Medra. Cyk, cyk, cyk. Ten, co niesie czas, pomyślał o nim starzec.

– Na noc mam miejsce przy ognisku – rzucił oschle.

– A barłóg?

– Sam na nim sypiam.

Za każdym razem, gdy milkli, ciszę gwałcił cykający zegar. Khrak wymownie wolnym krokiem ruszył głębiej – przyglądając się lustru ze złoconą ramą, dostrzegając stojącą na stole zieloną butelkę – aż stanął przy samym sercu chaty.

– Nie zamierzam spać. – Kucnął przy palenisku. – Chcę jednak zostać do świtu. Pokazałbyś mi wtedy okolice. Kiedy tu jechałem, zwróciłem uwagę na studnię. Powiedz, starcze, nadal jest w niej woda?

– Owszem.

– A to? – Wskazał zieloną butelkę. – Co w niej jest.

Medr szybko zrozumiał, że jeśli powie prawdę – o wiedźmowej zielarce – przybysz będzie nalegał na spotkanie z nią.

– Rzeczna woda – skłamał. I dodał szczyptę prawdy: – W rzece piorę ubrania. Tak jest łatwiej.

Khrak w zadumie pokiwał głową.

– Naturalnie ciekawi mnie również, skąd zdobywasz jedzenie. Mniemam, że przywozi ci je jakiś kupiec.

Medr spoczął na zydlu i sięgnął po talerz z zupą.

– Biorę, co daje natura. Mam jabłonie i grusze. Znam się na ziołach. Wiem, jak zakładać wnyki na zające.

– Czyli ten kupiec…

– Zbłąkał się.

Podobnie jak ty – dodał w myślach.

Przechylił naczynie i głośno siorbnął, pragnąc powstrzymać kolejne niewygodne pytanie.

Khrak niemal dotykał szczap dłońmi. Gdy je przekręcał, w jednej Medr widział coś metalowego.

– Długo tu mieszkasz? – spytał, poruszając zdobnymi w pierścienie palcami.

– Czterdzieści lat.

– Musiałeś przetrzebić okolice – zauważył zegarmistrz.

Te ziemie nie chcą znać śmierci, pomyślał Medr.

– Życie mnoży się szybciej niż śmierć zbiera plony – wyszeptał.

– Widziałem, jak rośnie zboże – powiedział w zamyśleniu Khrak. – Zważywszy, że mieszkasz tu zupełnie sam, to doprawdy niezwykłe. Spróbuj sobie wyobrazić, starcze, co z Ziem Granicznych mogłaby wykrzesać cała wioska. Szkoda, żeby marnował się taki róg obfitości.

Nagle zaczął rosnąć ogień, więc Khrak odsunął dłonie.

– Wiem, że już kiedyś przybywali tu ludzie króla – ciągnął. – Wiem też o wieśniakach, którymi kierowała próżna ciekawość. Ci pierwsi ponoć nigdy nie wrócili. Ale to wioskowi idioci. Nikt by nie dał im wiary.

Medr odstawił talerz, wstał, poszedł na drugi koniec chaty, gdzie leżały rzucone na kupkę szczapki.

– Pewno się zgubili.

– Zgubili.

– Tak.

– A ten wóz przed chatą? Twój?

– Jechał tędy kupiec. – Medr schylił się po leżący na drwach pogrzebacz. – Okoliczna ziemia jest zdradliwa. Po drodze popękały mu koła. Zostawił więc wóz i koniem wrócił do miasta po pomoc.

Khrak wziął głęboki wdech; coś słodkiego i niewinnego wypełniło mu płuca. Coś jakby…

– Dwudziesta pierwsza gospodyni – powiedział.

Twarz starca stężała. Ruszył w kierunku przybysza. Pogrzebacz przyjemnie ciążył w dłoni.

– To zastanawiające, że mieszkasz sam – snuł domysły Khrak, wpatrując się w tężejący ogień. – Mógłbym przysiąc, że izbę spowija zapach kobiety. Widzisz, starcze, nie wierzę ani w mroczne legendy o tym miejscu, ani w opowieści o przeklętym człowieku, który od wielu lat żyje całkowicie sam. Jednak zagadką pozostaje, dlaczego zdecydowałeś się tu wrócić.

Medr zamarł w połowie drogi. Wiedział, że pozbycie się intruza nie jest rozwiązaniem. Sprawiłoby jedynie więcej kłopotów. Poza tym tej nocy musiał udać się na moczary i zająć się zmartwychwstańcem. A potem iść na spotkanie z wiedźmą.

Cyk, cyk, cyk.

Zegarmistrz westchnął.

– Zacienie to dobre miejsce. Odwiedziłem kobietę mieszkającą w chylącym się ku ziemi budynku. Widziałem pokój, w którym próbowałeś zapomnieć o swoich korzeniach. – Khrak odwrócił głowę profilem. – Powiedz, starcze, dlaczego wróciłeś na ziemie, które pogrzebał popiołem pomór? A może wieśniaków zabiło coś innego?

Khrak wstał, odwracając się do niego.

– Wiem o dziewczynie, która poza tobą jedyna przeżyła zarazę i którą po latach spotkałeś w Zacieniu. Nazywała się Brianna.

Medr słał spojrzeniem gromy w przybysza. Milczał.

Zegarmistrz wygładził ruchem ręki płaszcz, uśmiechnął się.

– A potem, gdy kolejny raz cię opuściła, w mieście pojawiła się jakaś Istota. – Wyjął z zanadrza i rzucił na ziemię dziennik. – Pamiętasz? Co takiego ci obiecała, że zgodziłeś się wrócić do wioski?

Medr upuścił pogrzebacz, zrobił kilka drżących kroków, schylił się.

Spokój – pomyślał, unosząc do twarzy pamiętnik. – Wieczny spokój. Teraz sobie przypominał. Tak, pomyślał, trąc palcami dawne zapiski. W zamian za powrót do wioski Istota miała mu pomóc zapomnieć o Briannie. Dała również słowo, że nic ani nikt więcej nie umrze w tych okolicach. A potem kazała starcowi przyrzec, że zostanie już zawsze – tak je wtedy nazwała – na Ziemiach Granicznych.

Ale wspomnienia o Briannie powróciły, a ludzie, którzy umierali na Ziemiach Granicznych, odradzali się w ich sercu – w samym środku zapomnianych przez Bogów moczarów.

W izbie zegar nieubłaganie odmierzał kolejne uderzenia serca.

– Jest tylko wieczna zmiana, bezustanny ruch – powiedział Khrak, wlepiając w Medra stygnące spojrzenie. – Życie i umieranie. Żadnego z nich nie zdołasz zatrzymać, starcze. Przez te wszystkie lata próbowałeś być kamieniem, którego nie dotyka płynący czas, lecz w istocie nie różniłeś się od uciekającego rzeczywistości błazna. Dlatego pojedziesz ze mną.

– Dokąd?

– Do miasta, przy którym Zacienie wygląda jak żałosna imitacja. Poznasz króla Amara. Zobaczysz, nie będziesz żałował.

Medr pokręcił głową.

– Zostanę.

Za oknem padał coraz gęstszy śnieg. Medr nie miał nic więcej do powiedzenia. Wiedział jedynie, że tej nocy musi iść na moczary, do zmartwychwstańca, toteż położył się na barłogu i udawał, że śpi.

Khrak spoczął przy palenisku. Zamierzał przeczekać noc i śnieżycę, a potem udać się ze starcem do wozu. Za wszelką cenę wyrwać go z tej ziemi, choćby i z korzeniami.

 

***

 

Śnieg ciął twarz, razem z lodowatym wiatrem wciskał się w szczeliny szat. Medr z młodzieńczym uporem brnął przez zamieć. To nie jej się obawiał.

Od kiedy tylko opuścił chatę, wydawało mu się, że idzie za nim ten podający się za człowieka króla intruz. Ale to niemożliwe. Przecież spał jak zabity. A może pod moją nieobecność wyjdzie i znajdzie w wozie dziewczynę? Nie, nie; Medr spojrzał na niebo, dziękując bogom za pogodę. Jednocześnie z ulgą poczuł rozsadzający serce żal. Brianna, moja biedna Brianna. Wspomnienia o dziewczynie od trzech dni nieustannie powracały, nieznośne, raniące, i zrobiłby więcej niż wszystko, aby znów z nią być. Żeby jeszcze choć raz spojrzeć w smutne daktylowe oczy, dotknąć włosów ciemnych jak dno studni…

Otrząsnął się i przyspieszył. W mroku widział niewiele, lecz drogę na moczary znał jak własną izbę i teraz, gdy przez nie brnął, szuwary pękały pod wymachiwanym na lewo i prawo kosturem. Bardzo bał się spotkania ze zmartwychwstańcem, ale nie mógł zawrócić. Inaczej nowonarodzony opuści moczary i będzie chciał się zemścić. Gdyby Medra zabił… Nie potrafił sobie wyobrazić swego odrodzenia na moczarach.

Kostur trafił w pustkę i starzec dotarł na miejsce. Kilka metrów przed sobą ujrzał wbite w ziemię pale. Wydawało mu się, że słyszy brzęczenie łańcuchów. Zmrużył oczy, próbując dostrzec coś więcej – w pierś uderzył go silny podmuch – coś, co nie chciało umrzeć wtedy w lesie. Szaty łopotały na nim jak flaga na okręcie. Ostrożnie zrobił krok, jeden, drugi, z całych sił napierając na wiatr, przed którym wokół klękała armia szuwarów.

Nikogo tu nie było! Zaraz, zastanawiał się gorączkowo Medr, zaraz, przecież… Przechodząc między palami pomyślał o dziewczynie, wozie, tamtej nocy. Zamordowany mężczyzna widocznie nadal leżał w studni. Nie zmartwychwstał! Klątwa Istoty przestała istnieć!

Padł na kolana – tylko we wspólnym umieraniu kres! – przycisnął do piersi kostur, zapłakał. Udało się, pomyślał, niedowierzając – koszmar dobiegał końca.

W głowie jak trzmiele brzęczały słowa Brianny.

Tylko we wspólnym umieraniu kres.

 

***

 

„Zawsze najtrudniej porzucić niedotykalne i niemierzalne. Myśl, ideę, wspomnienie przeszłości, uśmiechu.”

Za oknem śnieżyło. Gdy zegarmistrz się przebudził, był w chacie sam. Palenisko ciemniało, w kościach szeptał mróz.

„Najpierw straciłem ją w wiosce. Potem porzuciła mnie w Zacieniu. Czy kiedyś znowu się ujrzymy, ten trzeci, choćby ulotny i ostatni raz? Bardzo tego pragnę, lecz zarazem wiem, iż powrót do Zakwitu oznacza coś przeciwnego – spokój ducha i zapomnienie.”

Khrak otworzył drzwi, ale nadal mocno śnieżyło. W takich warunkach nie znalazłby starca. Już dwukrotnie wychodził, próbując odszukać wóz. Bezskutecznie. Złorzeczył na własną głupotę; jak mógł zasnąć? Zegar nierówno odmierzał czas, a on siedział i czytał dziennik.

„Jeden dzień pamiętam szczególnie wyraźnie. Staliśmy przy studni. Wtedy nie dostrzegałem tego, że Brianna była rozdarta. Lubiła spędzać czas ze mną, lecz inne dzieci z niezrozumiałych powodów zaczynały mnie unikać.

Brianna chciała coś powiedzieć, ale wychyliłem się przez cembrowinę i krzyknąłem w ciemność. Zdziwiła się, choć nie zaprotestowała, kiedy poprosiłem, żeby stanęła obok i spojrzała w dół. Gdy to zrobiła, dotknąłem dłonią jej pleców, przycisnąłem. Powiedziałem, że musi wychylić się bardziej, jeśli chce to ujrzeć. Pamiętam, jak spojrzała na mnie zafrapowana, a ja wyjąłem z kieszeni wielkiego żuka. Był tłusty i wyginał grzbiet na boki, jakby wiedział, co go czeka. Ujrzeć co? – spytała Brianna. Przycisnąłem ją znowu, mocniej, i rzuciłem do studni robaka. Uśmiechnąłem się, mówiąc, że żuka znalazłem pod siennikiem. A potem, patrząc na cembrowinę, dodałem, że to najlepsze miejsce na rozwiązywanie problemów.”

Zielona butelka stała otwarta. Roztaczała woń mocnego trunku. Porwany siennik leżał na deskach. Khrak czuł rosnącą złość. Nie znalazł w chacie nic poza nożem do oprawiania zwierzyny. Chodził w tę i z powrotem jak rozjuszony niedźwiedź, potrząsając prawą dłonią – zegar gubił rytm – w lewej ściskając dziennik, którym w impulsie cisnął w lustro; potłuczone kawałki odbiły panujący wokół chaos.

Pomyślał o królu, który znał Medra z obrazu, o przeklętym Amarze nie mającym pojęcia, gdzie Ziemie Graniczne się znajdują. Zegarmistrz wiedział, że władca potrzebuje żywego dowodu, aby uwierzyć – na własne oczy ujrzeć starca.

 

***

 

Czekała nań przycupnięta na omszałym wiatrołomie.

– Dowiedziałaś się czegoś? – spytał.

– Czegoś?

– O istocie.

Zmilczała.

– Znów ją spotkałem – powiedział drżącym głosem.

Wiedźma obdarzyła go smutnym spojrzeniem.

– Dopiero teraz zrozumiałem – próbował jej wytłumaczyć. – Ona od zawsze mieszkała na Ziemiach Granicznych. Rzuciła urok…

Zielarka szczelniej owinęła się szatą.

– Wykorzystała moje poczucie winy. – Medr nie wiedział, czy to ona, czy on sam do siebie mówił. – Ziemie Graniczne są z nią tożsame. Istota nie może istnieć bez nich tak jak one bez niej. A ty jesteś strażnikiem. Co się zaś tyczy Brianny, wiedziałeś, że wspomnienia o dziewczynie będą powracać za każdym razem, gdy ktoś odwiedzi te tereny. Na tym to polegało. Ty nikogo nie wpuszczasz na Ziemie, Istota pilnuje, abyś już nigdy nie cierpiał z powodu wspomnień o ukochanej.

Wiedźma podała mu pakunek z jedzeniem i piciem, ale Medr pokręcił głową. Już ich nie potrzebował. Szarpnął ciałem i ruszył z powrotem do chaty.

Śnieg topniał, odsłaniał starą ziemię, drzewa osiadały w niej z cichym jękiem, na nowo kryły okolicę późnojesiennym listowiem. Medr szedł szybciej i szybciej, uderzając kosturem w kruchliwe gałęzie, w duchu śmiejąc się głośniej i głośniej. Z każdym oddechem powietrze smakowało kwaśniej. Niebo zesztywniało w niemej bezsilności, a potem pękło i zamiast śniegu opadł popiół.

Wyszedł z lasu, ruszył zgrabiałą ścieżką, minął szeleszczące kłosy, minął wóz, do którego właśnie wchodził Khrak. Świat mszał, gnił, przewracał powłoki na nice. Po powrocie z Zacienia Medr czterdzieści lat mieszkał na Ziemiach Granicznych, strzegąc ich przed obcymi, skazując się na niepamięć. A teraz wszystko się zmieniało, zupełnie jakby bańka wiecznej chwili nagle pękła, zaś więziony w niej byt powrócił i z całych sił próbował dogonić rzeczywistość. Medr strząsnął z barków obrócony w proch ciężar dni i nocy, zostawił za sobą studnię, odrzucił kostur i zaczął wspinać się na pagórek, raz na zawsze godząc się z życiem.

Przed oczami błysnęły obrazy przeszłości. Zakwit, zapach siana, mchu, spulchnionej ziemi, zabawy w polu i w lesie, podejrzliwe spojrzenia dorosłych, uśmiech i smutek Brianny, smak daktylów, a potem zbierająca żniwa śmierć.

Wyżej.

Zacienie, chylący się ku ziemi budynek, dni i noce, praca przeplatająca się ze sztuką, uczty – uśmiech króla, gdy na jednej dał mu autoportret – spotkania, eskapady, Brianna, wspólne brzaski, oddzielne wieczory, mijające miesiące, a potem nagła rozłąka, smutek, poszukiwania, marazm, pakt z Istotą.

Wyżej.

Usiadł pod drzewem. Zamknął oczy. Nie wiedział, czy to prastarego dębu, czy jego ostatni wydech szumi i szumi, i szumi.

 

***

 

Khrak wyszedł, kiedy przestawało padać. Śnieg rozpuszczał się niezwykle szybko. Długo rozglądał się po okolicy. Wydawała mu się smutna, a nie pełna życia jak w dzień przybycia. Przedarł się przez błoto i topniejący śnieg i wszedł do wozu.

W dwóch rozstawionych po przeciwnych stronach lustrach mnożył się kupiecki dobytek. W odbiciach Khrak dostrzegł delikatny ruch – na środku leżała dziewczyna. Ramiona oraz nogi miała skrępowane powrozem. Wyjął sztylet, wszedł w coś lepkiego i nachylił się nad nią; dwudziestą pierwszą gospodynią – pomyślał tchnięty żalem. Oddychała słabo. Przeciął sznur, lecz nawet nie drgnęła.

Kiedy przekręcił stygnące ciało, daktylowe oczy zamrugały; po bladych policzkach popłynęły łzy. Ciemne włosy lepiły się do plamy krwi, wielkiej, wciąż rozkwitającej. Na przegubach znalazł długie nacięcia.

Kim była? Brianną, Istotą, żadną z nich, a może jedną i drugą?

Cyk, cyk, zgrzyt.

Zegarmistrz wiedział, że jest za późno. Umierała.

Po starannym przeszukaniu wozu wyszedł na zewnątrz i ruszył do studni. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, że nie powinien był pokazywać starcowi dziennika. Wzbudził w Medrze wspomnienia, odkrył przed nim zagubione fragmenty przeszłości. Zegarmistrz miał głębokie przeczucie, że już nigdy go nie zobaczy.

Oparł się i wychylił ciało za cembrowinę. Na dole nie było nic prócz ziemi i paru murszejących kości.

Czym staną się Ziemie Graniczne po zniknięciu Medra?  – pomyślał prostując się – Czy ktoś je ponownie znajdzie, da wiarę? Odetchnął, rozejrzał się po polach i lasach, rozważając początek i kres – tracąc poczucie celowości; zegar w dłoni cyknął, zgrzytnął, cyknął – wreszcie zastanawiając się nad czasem utraconym, bo choć czuł, że w pewnym sensie zdjął z tego miejsca brzemię przeszłości, pierwszy raz w życiu poczuł zwątpienie – zegar zgrzytnął, cyknął, zaciął się.

Koniec

Komentarze

Jestem pod wrażeniem bogactwa języka i zmysłowości opisów. Czytałam z dużą przyjemnością, bo lubię takie bardzo :)

Fabularnie mam zagwostkę, bo chyba nie wszystko pojęłam. Z jednej strony tajemniczość postaci i wydarzeń bardzo mnie przyciągała i intrygowała, świetnie udało Ci się ich (postaci) stopniowe pogłębianie, doskonale zbudowałeś klimat i scenerię, bardzo lubię też motyw takiej nieopowiedzianej wprost historii z przeszłości, która motywuje działania bohaterów, więc to też ogromny plus. Jednak nie potrafię odczytać wszystkich poszlak i symboli, przez co zakończenie i całe tło opowieści jest dla mnie niejasne :(

Czasami miałam wrażenie, że nieco ponad miarę zagęszczasz opisy – są bardzo obrazowe i generalnie świetnie napisane, jednak czasem chyba nadto rozbudowane. Jeszcze wyraźniejszy ten nadmiar jest w opisach kolejnych czynności, np. w scenie, gdy Medr idzie do studni:

 

Oparł się dłońmi o jej brzeg, odstawił kaganek i sięgnął po wiszący na sznurze cebrzyk. Musiał odstawić kostur, żeby wyjąć z kieszeni łojówkę. Odetchnął, rozejrzał się, czy nikogo w pobliżu nie ma, a potem zapalił od kaganka świecę i osadził ją w przymocowanym do dna wiaderka trzpieniu. Odblokował kołowrót i zaczął powoli opuszczać cebrzyk; z każdym ruchem ramienia mechanizm pojękiwał.

 

Tu i we wcześniejszych akapitach bardzo szczegółowo opisujesz niemalże każdy gest bohatera. Chyba niepotrzebnie, choć może i w tym jest jakiś sens, który mi umyka?

 

Czytając natknęłam się na kilka drobnych literówek, których pewnie już nie wyłapię, oraz kilka powtórzeń:

 

Głębiej – szedł zatopiony w wodzie po pas – muskały je i owijały się wokół nóg rośliny. Buty całkiem zostawił na brzegu, muł nie chciał puszczać nóg.

 

Wreszcie wydostawszy się z szuwarów na wolną przestrzeń, odetchnął i wierzchem dłoni – kaganek zatańczył tuż przed oczami – przetarł spocone czoło. Szuwary otaczały to miejsce jednakowo ze wszystkich stron,

 

Brzytwa opadała, raz, drugi, piąty, wieśniak się jąkał, a on, zamknąwszy oczy, wyobrażał sobie, że nie słyszy prostackiego języka; zamiast niego wyobrażał sobie w głowie niezgrabne zdania przekształcane w poprawne formy.

Tutaj zastanawiam się też nad zwrotem “wyobrażał sobie w głowie” – bo czy mógł wyobrażać sobie inaczej?

Zgadzam się z Werweną – piękne opisy, budujesz niezły klimat, zaciekawiasz bohaterami, pokazujesz dwa, stopniowo zbiegające się wątki, a na końcu nic nie wyjaśniasz. Dosyć frustrujące.

Sama myśl, że podczas wczorajszej burzy zamordował ją, poczuł wzbierające mdłości.

Coś chyba jest nie tak z tym zdaniem.

Z leżącej na boku dziewczyny blask ognia krzesał senne cienie.

Cienie, i to senne, z dziewczyny?

Babska logika rządzi!

Hej, dzięki, dziewczyny! Pozwólcie, że teraz odniosę się do jednej rzeczy. Do reszty niedługo.

 

Swego czasu byłem pod sporym wrażeniem “Pokoju” Gena Wolfa. Książka niejednoznaczna, tajemnicza i nie dająca prostych rozwiązań. Tak zainspirowany, postanowiłem napisać coś, co będzie raczej tekstem wielu znaczeń niż dziełem jednej interpretacji. Tekst w zamierzeniu miał pozostawiać po sobie swego rodzaju nieidentyfikowalność, jak potrawa, która smakowała, lecz co do której składowych nie mamy stuprocentowej pewności. Możemy za to snuć domysły, rozmyślać, trawić.

 

Biorąc jednak pod uwagę Wasze opinie, dodałem trzy-cztery zdania wyjaśniające. Może coś pomogą kolejnym czytelnikom. Może nie.

 

:-)

 

 

A gdzie, Prosiaczku, dodałeś te zdania? Przeczytałam opowiadanie wczoraj i teraz nie wiem, gdzie ich szukać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ostatnie partie ostatnich fragmentów. Napisałem Ci na priva.

Dzięki wielkie! ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Prosiaczku, niezwykle podoba mi się Czas utracony.

Na razie tylko tyle, bo opowiadanie czytałam wczoraj, już dość późno i nie ukrywam, że chciałabym wrócić do niego, ale to będzie możliwe dopiero w poniedziałek wieczorem.

Na razie zamieszczam łapankę, a o tekście wypowiem się później. ;-)

 

Pod­niósł za rze­myk ka­ga­nek, chwy­cił za ko­stur, wstał i pa­trzył ze łzami w oczach.Pod­niósł za rze­myk ka­ga­nek, chwy­cił ko­stur, wstał i pa­trzył ze łzami w oczach.

 

Sta­ro­wi­na uśmiech­nę­ła się bez­zęb­nie, wy­cią­ga­jąc zza poły szat ży­la­stą dłoń, w któ­rej trzy­ma­ła bu­tel­kę. – Podejrzewam, że rękę z butelką staruszka wyciągnęła z zanadrza/ zza pazuchy szaty.

Za SJP: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

Co­kol­wiek się wy­da­rzy –  – Czy zamiast półpauzy nie powinna być kropka?

 

Gdy Khrak, dra­piąc się po gę­stej bro­dzie, ru­szył w kie­run­ku scho­dów… – Można podrapać się po brodzie, na której rośnie broda, ale nie można podrapać się po brodzie, nawet gęstej, rosnącej na brodzie. ;-)

 

– Wio­ska zwała się Za­kwit – kon­ty­nu­ował Adoes. – i za­miesz­ki­wa­ła ją bli­sko setka wie­śnia­ków.Wio­ska zwała się Za­kwit – kon­ty­nu­ował Adoes – i za­miesz­ki­wa­ła ją bli­sko setka wie­śnia­ków.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

Ze­gar­mistrz scho­wał księ­gę i już do nie było. – Literówka.

 

za­ło­żył na­pręd­ce spodnie i lnia­ną ko­szu­lę, chwy­cił za ko­stur. – …chwy­cił ko­stur.

 

kie­ru­jąc się w stro­nę zmur­sza­łej cem­bro­wi­ny. – Obawiam się, że cembrowina nie mogła zmurszeć, albowiem murszeje drewno, cembrowina zaś jest obmurowaniem.

 

a potem osza­lał, zgnił du­chem, zmur­szał jak ta cem­bro­wi­na. – Jak wyżej.

 

Brzy­twa, w akom­pa­nia­men­cie nu­cą­ce­go pod nosem cy­ru­li­ka, prze­je­cha­ła szorst­ko przez gar­dło. – Ze zdania wynika, że brzytwa, w towarzystwie nucącego cyrulika, przejechała przez gardło. ;-)

 

Drzwi otwo­rzy­ły się, a wraz z nimi do sa­lo­nu wpadł za­pach potu, siana i ziemi. – Czy otworzone drzwi wpadły do pokoju wraz z wymienionym zapachami? ;-)

 

pa­ją­ki, któ­rych sieci ły­ska­ły rosą, a przy­no­szą­ce szadź owady… – W jaki sposób owady przynoszą szadź? A może chodzi o spadź?

Za SJP: sadź, szadź «biały osad powstały wskutek zamarzania kropelek mgły»

 

W tym cza­sie cy­ru­lik skoń­czył strzy­że­nie brody, odło­żył brzy­twę i podał Khra­ko­wi lu­ster­ko. Gład­ko ogo­lo­na twarz wy­da­wa­ła się teraz su­row­sza, dra­pież­niej­sza. – Skoro twarz została gładko ogolona, broda nie była strzyżona, a golona. Strzyżenie, to skracanie włosów/ zarostu.

 

za­glą­da­ją­cy oknem księ­życ okra­szył głowę dziew­czy­ny au­re­olą. – …za­glą­da­ją­cy oknem księ­życ okra­sił głowę dziew­czy­ny au­re­olą

 

O smut­nych i szla­chet­nych kon­tu­rach i Medr prze­łknął ślinę, bo, choć wo­lał­by ich nie znać, to wła­śnie do­kład­nie ta­kich sa­mych, jakie wi­dział – zda­wa­ło­by się – wieki temu. – Nie rozumiem tego zdania. :-(

 

Ze­gar­mistrz scho­wał dzien­nik za połę szat, po­pra­wi­ły ude­rza­ją­cą o bio­dro mi­ze­ry­kor­dię i spiął konia. – Za połą nie można niczego schować. Dziennik mógł schować w zanadrzu/za pazuchą.

Literówka.

 

Ze­sko­czył z konia i chwy­cił za wodze.Ze­sko­czył z konia i chwy­cił wodze.

 

Ale cóż czło­wiek może zro­bić, gdy gnie­wa­ją się Bo­go­wie?Ale cóż czło­wiek może zro­bić, gdy gnie­wa­ją się bo­go­wie?

 

Wyjął zza poły i rzu­cił na zie­mię dzien­nik.Wyjął zza pazuchy/ z zanadrza i rzu­cił na zie­mię dzien­nik.

 

na nowo kryły oko­li­ce póź­no­je­sien­nym li­sto­wiem. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawe, bogate w opisy, niejednoznaczne opowiadanie. W pewnych fragmentach odrobinę przekombinowałeś, ale jak rozumiem taki był Twój koncept. Przeczytałem z zainteresowaniem.

Podobają mi się opisy, klimat – czytało się dobrze. Pozostawiłeś spore pole do interpretacji, co akurat tutaj mi nie przeszkadzało. 

Ogólnie na plus.

F.S

Wprowadziłem sugerowane przez Werwenę, Finklę oraz Regulatorów poprawki. Prawie wszystkie – część wymienionych błędów uważam za sporne.

Belhaj, dzięki. Właśnie taki był zamiar. Dla jednych będzie przekombinowane, innym się spodoba. Kwestia gustu. Pod warunkiem że nie dewaluuje treści, często rozciągam frazę do granic twórczych możliwości, chciałbym jednak zauważyć, że pisząc opowiadanie, człowiek siłą rzeczy musi narzucić sobie dyscyplinę, i niby nie ma w tym nic złego, ale dopiero gdy tworzy się powieść – klepiąc w klawiaturę płynę jak łosoś na tarło – z pewnym zdziwieniem konstatuję, że krótsze formy to dla mnie zarazem jarzmo wynikające z ograniczonej przestrzeni.

FoloinStephanus, dziękuję. W moim opowiadaniu sci-fi, które ukaże się w NF na początku 2016, interpretacji będzie mniej, ta główna, stanowiąca oś tekstu wręcz jedna, za to wielopoziomowa.

 

:-)

O gratuluję że będziesz w papierowym NF :)

A co do pisania, ja mam tak, że zbyt szybko dochodzę do puenty, brakuje mi pierwiastka rozciągającego historię.

Dzięki, belhaj :-)

To może daj opowiadaniom dłużej poleżakować? U mnie sprawdza się cierpliwość. Tzn. od kiedy się jej nauczyłem, wychodzę, wydaje mi się, na pisaniu lepiej. Czasem dodatkowych parę dni może przynieść nieoczekiwany pomysł.

A propos, pasuje cytat z tego, co aktualnie tworzę:

“Nie zauważyłeś, że rozwiązania problemów często przychodzą do głowy nie w trakcie rozmyślań – wręcz jakby wbrew tytanizmowi intelektualnych wysiłków giną na peryferiach percepcji – ale podczas mentalnego standy-by’u, na niby bezrozumnym autopilocie, gdy odpalony tryb oszczędny?“

 

:-)

Cierpliwość nie jest moja mocna stronę, ale trzeba będzie to zmienić. Dzięki za słowa motywacji prosiaczku :)

Czekam na Twój kolejny tekst w NF i na portalu.

Powtórna lektura nie zatarła pierwszego odczucia. Nadal jestem pod wrażeniem przeczytanej historii i jej niezgłębionej, pełnej tajemnic atmosfery. Zdaje mi się, że piszesz o zwyczajnych sprawach – tęsknocie, miłości, umieraniu, spełnianiu obowiązku, zaspokajaniu ambicji – ale robisz to w sposób nieprzeciętny. Opisy, w niezwykły sposób malujące tło dla każdej sceny i poczynań bohaterów, może nieco przytłaczają leniwie snującą się opowieść, ale bez nich nie byłoby tak baśniowo.

Na koniec wyznam, że choć Czas utracony  zaskoczył mnie, jako że Twoja dotychczasowa  twórczość  należała do zupełnie innego rodzaju, to jest to zaskoczenie całkiem miłe. ;-)

 

 

I jeszcze kilka zauważonych usterek:

 

Ocze­ku­jąc jej, prze­su­wał sen­nym spoj­rze­niem po wy­mar­łej po­la­nie… – Ocze­ku­jąc jej, prze­su­wał sen­ne spoj­rze­nie po wy­mar­łej po­la­nie

 

na­dzie­ja ob­ró­co­na w ni­wecz… – …na­dzie­ja ob­ró­co­na wni­wecz

 

Zer­k­nął na nią po­dejrz­li­wie, ści­ska­jąc moc­niej ko­stur. – Chcesz po­wie­dzieć – Czy nie powinno być: – Chcesz po­wie­dzieć

 

Chyba nie prze­sy­ła cię król? – Literówka.

 

wy­star­czy­ło, żeby jedna osoba udałą się tam i z po­wro­tem… – Literówka.

 

Szla­chet­ni pa­no­wie, który nie chcie­li, aby tam­tej­sze zie­mie le­ża­ły odło­giem. – Literówka.

 

Ar­chi­wi­sta Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Literówka.

 

szarp­nął się w bok, zmu­sza­jąc ste­try­cza­łe ciało do po­słu­szeń­stwa.Tetrykiem nazywamy kogoś gderliwego, zgryźliwego, zgorzkniałego. Ciało nie przejawia tych cech, więc nie może być stetryczałe.

Może: …szarp­nął się w bok, zmu­sza­jąc starcze/ zgrzybiałe/ niedołężne ciało do po­słu­szeń­stwa.

 

Na stole le­ża­ła miska z wy­sty­głą zupą. – Raczej: Na stole stała miska z wy­sty­głą zupą.

 

Nie chcąc pa­trzeć w swoje od­bi­cie… – Nie chcąc pa­trzeć na swoje od­bi­cie

 

trakt szyb­ko za­grze­by­wa­ły dzi­kie chasz­cze… – Masło maślane; chaszcze są dzikie z definicji.

 

we­dług pro­stacz­ka krze­wi­ły tam pa­pro­cie, tar­ni­na… – …we­dług pro­stacz­ka krze­wi­ły się tam pa­pro­cie, tar­ni­ny

 

A nie tamta sowa? Zo­bacz jak huka. – Raczej: – A nie tamta sowa? Słyszysz jak huka?

 

po czym sku­pił na Me­drze ka­pra­we oczka… – Można skupić na kimś/ czymś wzrok, ale nie oczy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg! Niedługo wprowadzę Twoje poprawki/ zastanowię się nad sugestiami.

 

Miło mi, że pomimo niejednoznacznego charakteru, który nie wszystkim musi się podobać, tekst zrobił na Tobie wrażenie.

 

No fakt, 90% moich opowiadań to sci-fi, ale ostatnio ciągnie mnie do twórczości stroniącej od nauki. Albo kładącej na nią mniejszy nacisk :-)

Jest klimat, nie ma wyjaśnień, prawie jak Twin Peaks :P

 

Na mnie to opowiadanie wywarło spore wrażenie. Językowo jest na bardzo wysokim poziomie – opisy kreują ciężką, przesyconą szaleństwem atmosferę. Podoba mi się, jak przeciwstawiasz linearność opowieści o zegarmistrzu chaosowi narracji o Medrze. Nie przeszkadzało mi, że nie wszystkie wątki zostają do końca wyjaśnione – wręcz jestem z tego zadowolona, bo takie “wyjaśniania na siłę”, żeby wszystko domknąć często osłabia efekt, jaki wywołuje tekst. Lepiej zostawić odrobinę tajemnicy.

 

Jeśli mam jakiś zarzut, to za bardzo szafujesz ciężką od znaczeń symboliką: a to studnia, a to zegar, a to rozbite lustro, a to zmartwychwstanie po trzech dniach… mam wrażenie, że nie wykorzystujesz potencjału tych symboli. I otwierasz trochę zbyt wiele wątków, nawet jak na takie otwarte zakończenie – można się pogubić w pytaniach (co się stało z kupcem? Kim była wiedźma? Itd). Wolałabym, żeby po zakończeniu zostało tych pytań mniej, za to wyraźniej postawionych, ważniejszych dla fabuły.

 

Ogólnie jestem bardzo zadowolona z lektury, moim zdaniem to zasługuje na nominację.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Masz gdzieś jeszcze “z ubiegiem lat” (chyba) – aż się prosi o “z biegiem/upływem czasu”.

 

Klimat bardzo ładny, podobała mi się również narracja zmieniająca się z bohaterami (zegarmistrz-Medr), mam też poczucie, że chyba ta historia to tak naprawdę o szukaniu zapomnienia za wszelką cenę, o tęsknocie, dochodzeniu i próbie zmiany niezmienialnego.

 

Chyba.

 

Zgodzę się, że wykorzystujesz symbolikę, ale brak jej celowości bardzo utrudnia jakąkolwiek interpretację. Brak satysfakcjonującej konkluzji w postaci odpowiedzi przynajmniej na niektóre z pytań bardzo mnie uwiera. Khark chce być królem? To jak prezentacja Medra ma mu pomoc? Dlaczego Brianna została w wiosce? Dlaczego Medr przeżył zarazę, skoro pakt z Istotą zawarł już po śmierci ukochanej? Jaką rolę tak naprawdę odgrywa zielona woda? Zielarka – dlaczego żyje, bywajac na przeklęte ziemi? Kogo tak naprawdę zatłukł Medr w omamie? 

 

Za dużo otwartych kwestii jak dla mnie. Lubię otwarte zakończenia, ale kontynuując metaforę posiłku, mimo niewątpliwej urody dania nie zastanawiam się nad jego smakami, tylko nad tym, dlaczego tak niewiele podano tak ładnie na tak dużym talerzu? Gdzie są napój, przyprawy, ha, gdzie jest deser?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Mirabell, dziękuję za wizytę i komentarz. Sądzę, że masz rację odnośnie symboliki, choć z drugiej strony nie wiem, czy napisałbym go inaczej, gdybym pisał tekst po raz drugi. Mówimy w końcu o rzeczach niezwykle subiektywnych :-) To a propos symboliki. W kwestii tego, aby na koniec zostawić mnie pytań, to chyba, z perspektywy czasu, sądzę podobnie jak Ty. Albo mniej, albo inaczej je zaakcentować.

 

Psycho, dzięki. Byłem świadomy, że opowiadanie przez część osób zostanie odebrane właśnie w ten sposób. Albo przynajmniej się domyślałem. Gusta i gusta, cóż więcej rzec. Niemniej jednak na większość Twoich pytań odpowiedzi znajdują się w opowiadaniu. Jedne padają wprost, inne są bardziej ukryte, jeszcze inne wynikają z kontekstów. Być może powyższym(odpowiedziom, nie kontekstom) poświęciłem zbyt mało miejsca, przez co, w obliczu sporej reszty, czytelnik podświadomie odebrał jako mało istotne i tym samym o nich zapomniał. Oczywiście na siłę do swoich wizji przekonywać nie będę. Kwestia percepcji ;-)

 

 

Och, jak zrobię zielarka = istota to parę rzeczy samo się rozwiązuje ;-) Ale znów, nie jestem pewien, czy o to chodziło. ;-)

 

I tak, mogłem przeoczyć drobiazgi, bo tekst, niestety, czytałem na raty trzy dni. I taki czytany na raty zostawia mnóstwo znaków zapytania.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Aura tajemnicy i niedopowiedzenia. Klimat lasu i uroczyska. Zamknięty w pękającej bańce niepamięci człowiek. Bardzo ładnie i plastycznie to wszystko odmalowane. Takie namacalne.

Podobał mi się pomysł zegarmistrza z wbudowanym w dłoń zegarkiem.  Rozumiem, że jest w nim trochę magii, bo świat generalnie z zaawansowaną techniką do czynienia nie ma.

Pogubiłam się za to przy Khraku i jego motywach. Czytałam, zastanawiałam się i nadal nie rozumiem o co chodziło – o to, że chciał zostać królem, czy jakoś pomóc obecnemu? Jeśli to pierwsze, to po co mu Medr? I tak naprawdę to jedno niedopowiedzenie uwiera mnie za bardzo. Bo inne tylko pobudzają wyobraźnię, nie przekraczając u mnie granicy braku komfortu.

Generalnie – jestem bardzo zadowolona z lektury.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca, bardzo dziękuję, cieszę się jak dziecko w wesołym miasteczku :-)

 

A propos pytania. Khrak chciał zostać królem. Wiedział, że koniec Amara jest coraz bliższy. Król nie miał potomstwa i zamierzał wyznaczyć następcę spośród swych najbliższych doradców. Khrak dostrzegał, iż króla gnębiła sprawa Ziem Granicznych, co jest wspomniane we wcześniejszym fragmencie. Dlatego postanowił rozwikłać dawną zagadkę i tym samym zyskać jeszcze większą przychylność władcy.

Natomiast poniższy fragment wyjaśnia, dlaczego Zegarmistrzowi potrzebny był starzec.

“Pomyślał o królu, który znał Medra z obrazu, o przeklętym Amarze nie mającym pojęcia, gdzie Ziemie Graniczne się znajdują. Zegarmistrz wiedział, że władca potrzebuje żywego dowodu, aby uwierzyć – na własne oczy ujrzeć starca“

Ciekawe i sprawnie napisane opowiadanie.

Pozdrówka.

Dzięki, Roger.

Pozdrawiam.

Khrak chciał zostać królem. Wiedział, że koniec Amara jest coraz bliższy. Król nie miał potomstwa i zamierzał wyznaczyć następcę spośród swych najbliższych doradców.

A widzisz, Prosiaczku, to mi jakoś umknęło, albo nie wspomniałeś dość jasno w tekście. W takim razie dużo się wyjaśnia. Bo ja zrozumiałam, że Khrak po prostu knuł jakąś podłą intrygę, by przejąć tron.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Khrak po prostu knuł jakąś podłą intrygę, by przejąć tron

+1

 

Dla mnie, prosiaczku, twoja interpretacja nie wynika z przytoczonych przez ciebie fragmentów.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

No pewnie nie dość jasno. Tak to jest, jak się nie korzysta z bet. Człowiek sądzi, że tekst jasny, bo w głowie jasno, a tu lipa ;-)

 

Natomiast owszem, Khrak knuł, lecz nie tyle przeciwko królowi, co za jego plecami; nie chciał skrzywdzić Amara, lecz zdobyć władzę.

Dla mnie było wystarczająco jasno, a pomyślawszy jeszcze kilka dni o wszystkim, co przeczytałam, idę, Prosiaczku, do nominowalni, by zgłosić Twoje opowiadanie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się jak minionek ;-)

Cieszę się Twoją radością, Prosiaczku. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie opowiadanie odrobinę zmęczyło. Skupienie się na dwóch postaciach i sukcesywne (choć jednak zbyt powolne) ich pogłębianie to ruch, na którym opowieść zyskuje ale i wiele traci. Traci zwłaszcza zaplecze opowiadania – uniwersum, postaci drugoplanowe, reszta rozpoczętych wątków…

Paradoksalnie to Khark wydał mi się ciekawszą postacią, choć niewiele się o nim dowiadujemy (a może właśnie tajemnice budują tą postać?).

Początkowo tekst mnie zaintrygował – jakiś zmartwychwstaniec, facet z zegarkiem w dłoni… – niestety, finalnie, opowiadanie to takie obyczajowe pitu-pitu, z mglistą fantastyką w tle. 

Czy naprawdę, by poznać życiową, ale jednak dość prostą historię Medra i Ziem Granicznych potrzeba było aż 60k znaków? Jeśli opowiadanie ma być “tylko” streszczeniem tragedii jednego człowieka, to niechaj ta tragednia zmusi mnie do płaczu, do wyrywania włosów z głowy, czy choćby do szaleńczego śmiechu. Nie poruszyło, a powinno!

 

Za to warsztat – diament! Cudnie operujesz słowem. To pęknięte niebo, które sypnęło popiołem… ech, miód, sam miód. Wspomniana przez Mirabell symbolika też na duży plus, lubię gdy lektura nie jest zbyt prosta, stawia przed czytelnikiem jakieś wyzwania.

 

Dobry tekst, który pozostawia po sobie jednak spore rozczarowanie. 

 

Pozdrawiam! 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dzięki, Nazgul :-)

Wiesz, nie chodziło o płacz i wyrywanie włosów, miało być subtelniej.

Czytałem wiele opowiadań(książkowych, nie portalowych), które mogłyby równie dobrze być dwa razy krótsze, ale to rozpasanie wcale im nie zaszkodziło. Uważam, że skomplikowanie historii nie powinno być tak sztywno przekładane na jej długość. Może i moje faktycznie jest za długie, ale znowu miałbym problem, żeby je skrócić, bo każdy fragment jawi mi się jako niezbędny., z perspektywy czasu wręcz sądzę, że mogłem coś niecoś dodać ;-)

W każdym razie biorę opinię jak każdą pod rozwagę, coby następny tekst nie rozczarował :-)

 

Napisz o Kharku. Tylko o nim. Facet ma potencjał i to ogromny!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Zupełnie jak krokodyl z budzikiem w brzuchu… Cyk cyk cyk… Życie i śmierć owego gada to materiał na osobną opowieść, moim zdaniem.

 

I tak, Khark ma potencjał, tu się zgadzam z Nazgulem. :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Teraz się pisze powieść, ale mam też krótki tekst, który wkrótce zaprezentuję. Może się Wam spodoba, Pany ;-)

W kwestii przedstawienia fabuły – podobało mi się, lubię takie do niej podejście i nawet jeśli moja interpretacja nie jest słuszna, to jest jakaś, nie mam poczucia niezrozumienia.

W kwestii fabuły jako takiej – motywy Khraka jakoś mnie nie przekonały, dziwiła mnie też ta jego “nieśpieszność” kontrastująca z cykaniem zegara i twierdzeniami, że nie ma czasu.

W kwestii opisów – mocno subiektywnie: przepoetyzowanie mi przeszkadza, zaburza rytm czytania, gdy co chwilę muszę interpretować metaforę (jednak nie jestem miłośnikiem poezji). Jestem wzrokowcem i potrzebuję widzieć, a gdy mi co rusz piszesz o jakichś smukłych kielichach, to, cholera, nie widzę. Dwa razy podchodziłem i dwa razy odbiłem się od początku opowiadania, wściekając się na pokraczność metafor (pierwszy raz był przed poprawkami)… Dopiero za trzecim razem, skuszony potrójną nominacją, przebrnąłem przez początek i potem już było z górki. Moim zdaniem mógłbyś rzadziej stosować wyszukane porównania, są oczywiście często znakomite, ale to trochę jak z ostatnim filmem Sorrentino – zbytnie nagromadzenie smaczków sprawia, że masz ich po chwili dosyć, ignorujesz i przestajesz doceniać. Z drugiej strony, nie jestem zwolennikiem akcji za wszelką cenę, więc jej powolny rytm mnie czarował.

W kwestii warsztatu – wiadomo, bardzo dobrze, ale patrz wyżej.

Biblioteczyłbym, gdyby to ode mnie zależało.

Serdecznie dziękuję za odwiedziny i ciekawą opinię :-)

Przeczytałam z przyjemnością, choć muszę przyznać, że podchodziłam do opowiadania trzy razy, bo coś mnie rozpraszało i wracałam do niego dopiero po kilku dniach. Za to jak już chwyciło, to wciągnęło do końca. Piękne, plastyczne opisy, miodny warsztat, tajemnice w tajemnicach i baśniowa atmosfera. Zgodzę się jednak z Werwena, że miejscami te drobiazgowo wypunktowane poczynania Medra nieco drażniły. Zróżnicowanie narracji świetnie podkreśla cechy bohaterów.

Też nie rozumiałam motywacji Kharka – nie zauważyłam choćby sugestii tego, że król nie miał następcy (może wybiórcza ślepota), a chyba by to pomogło.

Dziwiło mnie też, skąd Medr miał suszone daktyle – chyba że to ukryta wskazówka, mająca pokazać nielinearność jego postrzegania czasu.

Tak czy inaczej – klep:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Jestem w trakcie, Prosiaczku. Tekst dość długi, więc czytam w wolnych chwilach na raty.

Na razie jeszcze nic konkretnego nie powiem, ale w oko wpadło mi:

 

“trzy dni jazdy koniem“ – bardzo niezgrabne mi się to wyrażenie wydało. Wiem, że jest “jazda samochodem”, ale samochodem faktycznie “się jedzie”. W przypadku zwierzęcia jest jednak inaczej – nie jedziesz koniem, tylko konno, ewentualnie wierzchem, może na koniu itp. Inna odmiana. Także “trzy dni jazdy koniem” są takie dość zabawne ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No, cholernie niezgrabne. Pamiętam, że pamiętałem o tym, ale czemu nie zmieniłem – pozostaje zagadką ;-)

Dzięki, poprawiam. :-)

Na raty może odbić się czkawką ;-)

Kurde, pała ze mnie, nie zauważyłem komentarza Alex. Wielkie dzięki za odwiedziny i opinię!

 

A propos króla, rozbudowałem jedno zdanie: “Miał zbyt dużo do stracenia, wszak król nie posiadał potomstwa i na swego następcę zamierzał wyznaczyć najlepszego doradcę. Khrak, oczywiście, zamierzał wykorzystać okazję, rozwikłując zagadkę Ziem Granicznych, o których Amar wciąż śnił koszmary.“

 

Naprawdę nie wiem, dlaczego nie zawarłem tej informacji w tekście. Choć mogę chyba złożyć to na karb mojej ówczesnej niedyspozycji…

 

W każdym razie, jeszcze raz dzięki!

“– Wiem, że już kiedyś przybywali tu ludzie króla – ciągnął. – Wiem też o wieśniakach, którymi kierowała próżna ciekawość. Ci pierwsi ponoć nigdy nie wrócili. Ale to wioskowi idioci. Nikt by nie dał im wiary.“ – Moment, ci pierwsi to ludzie króla, a wieśniacy to ci drudzy…

 

Skończyłam. Muszę przyznać, że jestem w kropce. Pierwsza obserwacja: to chyba pierwsze Twoje nie-SF, jakie czytałam, więc zjawisko samo w sobie jest ciekawe. Druga obserwacja: ogólnie czytało się dobrze. Trzecia obserwacja: bohaterowie nie przekonali mnie do siebie. O ile pojmuję jako tako Medra, jego wizje, odczucia, wspomnienia, schizy, wyobrażenia i tym podobne, o tyle Khrak wydaje mi się absolutnie bezpłciowy, a nade wszystko zbędny. Co on wnosi do tej historii? Przepraszam, ale jak dla mnie to w sumie nic, poza uzupełnieniem obrazu Medra. Scena, w której znajduje dziennik w pokoju, przeszukiwanym wcześniej przez x innych osób – no nie żartuj. Fantastyczny zbieg okoliczności… Który też niewiele w sumie wnosi. Nie kupuję tego i już.

 

Ale generalnie Twój styl jest interesujący. Sądzę, że cokolwiek napiszesz – i się do tego przyłożysz ; ) – zdoła zainteresować. Ale chyba SF bardziej Ci leży, nie? ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Uważam inaczej, ale ile ludzi… ;-)

 

Sci-fi pisałem więcej, więc siłą rzeczy lepiej się w tej konwencji czuję. Zachciało mi się innych klimatów, więc teraz piszę powieść sci-fi z elementami psychologicznego horroru :-)

Dobrze, że Ci się zachciało innych klimatów i że tej zachciance uległeś. Twoje SF są również napisane sprawnie, ale tam się gubię, jak dziecko wpuszczone do zbyt obszernego sklepu, gdzie ma taką masę zabawek, iż nie jest w stanie skoncentrować się na żadnej.

Tu udało Ci się stworzyć klimat, bardzo urokliwy, miejscami straszny, miejscami zachwycający. Wciągnęłam się w historię i zaprzyjaźniłam się z bohaterami. 

Tak trzymaj, prosiaczku!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Chwalą, ale piątego kopniaka do Biblioteki nikt nie chce dać. Sknery;)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dziękuję, Bemik! :-) Z pewnością sobie jeszcze poeksperymentuję. Jest tyle niezbadanych światów, że życia nie starczy, aby choć nogę na każdym postawić…

 

Alex, na wszystko przyjdzie czas. A jak nie, to ze smutku urżnę się jak świnia i mi przejdzie ;-)

 

 

To ja jestem ta jelenica, ale już nadrobiłam. Wybacz, prosiaczku, ale myślami byłam już przy uzasadnianiu mojego “piórkowego taka” dla Twojego opowiadania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

:-)))

Udane wyjście Autora poza poletko Science. Trening, że tak napiszę, na rzeczonym poletku na pewno przyczynił się do tego, że opowiadanie jest praktycznie pozbawione wodotrysków typowych dla fantasy – ostatecznej bitwy, karczemnej bijatyki, formalnego pojedynku w nim nie ma, elfów i goblinów ani śladu, za to jest przygnębiająca historia ucieczki przed wspomnieniami oraz konstatacja klęski w miejscu i czasie, które miały przynieść triumf. Tajemnicza Istota zatrzyma, wydaje się, Graniczne Ziemie w swoim władaniu już na zawsze…

Droga do kontynuacji otwarta. Ciekaw jestem: przypadek czy celowy zabieg Autora?

Popieram nominację.

Ja się przyłączę do opinii Nazgula, mianowicie: z jednej strony trzeba przyznać, że język stoi na bardzo wysokim poziomie, z drugiej jednak – opowiadanie miejscami się dłuży. Jednostajne tempo , tak zdań, jak i całych cząstek, potęguje zaś ten efekt. Całości zaś chyba, fabule i bohaterom, brakuje jakiegoś pazura, którym rozdarliby monotonię. 

I po co to było?

Syfie, skurczybyku, Tobie nigdy nie dogodzę :-D ;-)

Dzięki. Ciekawe, że opowiadanie zostało odebrane tak bardzo różnie. Jednych nudzi, innych wręcz przeciwnie. Kwestia gustów, kwestia moich dziwnych upodobań…

 

Adamie, raczej nie przypadek, choć definitywnie wykluczam, przynajmniej w najbliższym czasie, rozwinięcie tej historii. Trening jak trening, nawet gdybym chciał pisywać tylko fantasy, nigdy nie bawiłbym się w elfy, gobliny etc., bo to zwyczajnie nie moje klimaty :-)

Starowina uśmiechnęła się bezzębnie, wyciągając z zanadrza żylastą dłoń, w której trzymała butelkę.

“W zanadrzu” to synonim “w odwodzie” “w rezerwie”. Tak więc można mieć tam jakąś niespodziankę, broń, plan, ale dłoni – nie.

Chwilę później jest fragment, w którym starzec chowa swoją butelkę, także do zanadrza, co też jest błędem.

 

Miał się wynieść z(e) miasta i zamieszkać opuszczone ziemie, na których żył w młodości.

 

 

Ukryty w głębi kamienic budynek przez długie lata nierówno osiadał na ziemi i teraz stał przechylony do przodu, jakby z niecierpliwością oczekując gości. Khrak szedł niespiesznie, za każdym razem niby od niechcenia wybierając cienie i omijając rzucane przez gazowe latarnie spłachetki światła. Przez chwilę nic nie mąciło muzyki milczącego świata pustej ulicy – zegarmistrz kroki miał cichsze od myszy – aż zaczął pogwizdywać, nostalgicznie, raz wolno, raz szybko, nierytmicznie. Księżyc wyjrzał zza chmur, okna kamienic pozamykały się. Kruszejąca fasada – w niemym podziwie stanął przed nią z odchyloną w tył głową – ostatni raz bielona była chyba sto lat temu i sprawiała wrażenie zbyt wątłej, żeby utrzymać na swoich miejscach okna.

 

Cały ten akapit jest bardzo dziwny. Najpierw mamy opis budynku, potem nagły przeskok do Khraka i jego spaceru, później opis ulicy, ciszy, warunków atmosferycznych… i człowiekowi rodzi się w głowie pytanie: po kiego ta wzmianka o budynku? Stała chałupa, a latarnik szedł i gwizdał. Później dostajemy odpowiedź, ale raz, że całościowo się to nie komponuje, a dwa, że wygląda na to, iż to księżyc z podziwem oglądał budynek, popatrz: 

Księżyc wyjrzał zza chmur, okna kamienic pozamykały się. Kruszejąca fasada – w niemym podziwie stanął przed nią z odchyloną w tył głową – ostatni raz bielona była chyba sto lat temu i sprawiała wrażenie zbyt wątłej, żeby utrzymać na swoich miejscach okna.

Ostatnim podmiotem jest właśnie miesiączek. Całość wypada bardzo niezgrabnie i nie daje się zrozumieć bez poświęcenia kilku chwil na dłuższą analizę. Ja bym przerzucił początkowy opis budynku właśnie gdzieś w okolicę zdania o księżycu i dopasował całość, by ładnie tykała – efekt byłby znacznie czytelniejszy.

 

Podłoga – tak nierówna, że z (u)biegiem lat łóżko, komoda i dziesiątki książek przesunęły się ku frontowemu oknu

Było tam jeszcze kilka potknięć interpunkcyjnych, jakieś niepotrzebne myślniki przy partiach dialogowych (początki tekstu) i inne tego typu pierdołki. Niemniej, generalnie, tekst napisany porządnie Jednak styl mnie nie urzekł – co nie jest tożsame ze stwierdzeniem, że nie podobał mi się, nic bardziej mylnego; tekst czytało się przyjemnie i gładko, acz bez fajerwerków (no i nie podobał mi się sposób, w jaki wprowadzałeś retrospekcje: jeden wielki chaos) – a fabuła rozczarowała. Za dużo w niej dziur, urwanych wątków i niedopowiedzeń, by przypisać opowiadaniu wieloznaczność i by skłaniało do głębszej refleksji. Jak dla mnie nie tylko nie ma tu miejsca na kilka możliwych rozwiązań zagadki, ale wręcz nie ma go na nawet jedno zadowalające. Co raczej irytuje niż skłania do przemyśleń.

Z drugiej jednak strony szereg pytań ciśnie się na usta i domaga odpowiedzi:

Kim naprawdę był bohater? Dlaczego tylko on i Brianna przeżyli? CO w ogóle przeżyli? Kim lub czym jest istota? Skąd klątwa na Ziemiach Granicznych? Kim była czarownica? Jaką rolę miała do odegrania, skoro nie odegrała tak naprawdę żadnej? Co to za absynt zapodawała klientowi? Co to za draka z tym zmartwychwstańcem? Skąd on? Po co? Czemu miał służyć? Dlaczego się nie pojawił? Co przerwało klątwę? Dlaczego, kiedy Zegarmistrz zajrzał do studni, nie było tam nie-zmartwychwstańca, skoro nie stał się zmartwychwstańcem? Co z kupcem? Prawdziwie odjechał, czy też skończył zasmutkowany, skoro strażnik miał nikogo nie wpuszczać na Ziemie Graniczne? Czemu król miał takie schizy związane z tym miejscem? Jak na gościa, który nie miał osobistych doświadczeń ni wspomnień z Ziemiami Granicznymi, strasznie dziwnie się zachowywał? Co ta za historia z mordowaniem ludzi w miasteczku za czasów młodości Medra? Gość był Kubą Rozpruwaczem? Jeśli tak, to dlaczego i czemu nic z tego nie wynika ani wcześniej, ani później? Jeśli nie, to po co ten fragment (bardzo sztucznie wpleciony w całą historię, swoją drogą – Zegarmistrz pyta o jedno a babićka ni z tego ni z owego opowiada mu całkiem z dupy historię zupełnie nie na temat i to z takimi szczegółami i pasją, że czytelnik dostaje jasny przekaz: to jest ważne. Ale nie, nie jest).

Tego typu pytań jest pewnie i więcej, a odpowiedzi nie znajduję na żadne, więc niestety, odchodzę niepocieszony. Co, już samo w sobie, jest niepocieszające, bo opowieść miała – ma – świetny klimat i sporo potencjału.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, chyba się mylisz. :-(

Za SJP: zanadrze daw. «miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi»

 

 

 

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W takim układzie rzeczywiście: mylę się i przepraszam.

Mam nauczkę, żeby nie otwierać japy, jeśli czegoś absolutnie nie jestem pewien. Szkoda, że i tak pewnie nie wyciągnę z niej wniosków.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, ależ wszyscy się mylimy i nie zawsze każdemu chce się sprawdzać jakieś słowo, szczególnie kiedy jest przekonany, że zna właściwe tego słowa znaczenie.

A japę otwieraj zawsze, kiedy tylko zechcesz. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dowcip polega na tym, że sprawdziłem wcześniej zwrot “w zanadrzu”, ale – jak widać – zbyt pobieżnie i niedokładnie, co jest chyba jeszcze gorsze, niż gdybym nie sprawdził wcale, bo byłem przekonany, że wiem, co piszę.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Jesteś dla siebie zbyt surowy, Cieniu. Okaż sobie więcej wyrozumiałości. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za wizytę, Cieniu. :-)

 

Peace!

Tajemnicze, piękne i zmuszające do refleksji opowiadanie. Dość ciekawa koncepcja dwóch bohaterów, ryzykowna jest operacja dwoma postaciami ale wybrnąłeś z tego zwycięsko. Momentami dość nużące, ale tylko dlatego, że chciałem poznać zakończenie. Najważniejsze jednak iż to twoje dzięło, twoja ciężka praca nic innego się nie liczy. A żeby nie kończyć tak przyjemnie to popracuj nad dialogami. Miałem niedosyt, może po prostu bogate opisy przyćmiły rozmowy postaci? Peace!

Barba non facit philosophum

Dzięki, Słowotwórco :-)

Swietnie napisane. Malujesz moze?:) Sprobuj, kazdy detal opisu jest wpasowany w calosc, bardzo, bardzo "wizualny” tekst. Zakonczenie mnie tylko nie zadowala, ale moze z powodu tego, ze sie skonczylo? Za szybkie w porownaniu do reszty opka.

Siegne na bank do Twoich tekstow SF. To jest co co tygrysy lubia najbardziej:) Powodzenia!

Nie spodziewałem się wizyty. Dzięki za opinię! :-)

Malować nie maluję, bo, niestety, nie mam predyspozycji. Czego żałuję, przyznam szczerze.

Pisać też potrafię tylko na klawiaturze. ;-)

Nowa Fantastyka