- Opowiadanie: PennerBlack - Powrót po latach

Powrót po latach

Opowiadanie nawiązujące do pewnej bajki. Nie jest wyczynem odgadnięcie do jakiej, jednak nie napiszę tu do jakiej ;)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Powrót po latach

Blizbor jechał motocyklem z zawrotną prędkością, jedną z amerykańskich autostrad przez środek pustyni. Był środek lata, więc upał niezmiernie mu doskwierał. Stwierdził, że zdejmie skórzaną kurtkę aby nieco się ochłodzić. Zjechał na pobocze, postawił swojego choppera na nóżce i ruszył w kierunku kępy drzew nieopodal. Zdjął swoją kurtkę, i usiadł pod drzewem. Łapczywie napił się rozgrzanej wody, gdy odsunął butelkę od ust skrzywił się. Zdecydowanie nie takiego uczucia oczekiwał po uzupełnieniu płynów.

Rozsiadł się wygodniej i rozejrzał po okolicy. Zauważył, że drzewa mają niektóre z konarów wystarczająco nisko aby można było się wspiąć w poszukiwaniu powiewów wiatru. Stwierdził, że to doskonały pomysł, więc pomimo naprzykrzającej się pogody, podjął się wysiłku i wszedł na drzewo pod którym siedział. Znalazł gałęzie idealnie ułożone aby stabilnie usiąść i błogo odpocząć. Półleżał w ten sposób, patrząc w bezchmurne błękitne niebo pomiędzy liśćmi drzewa. Czuł się beztrosko, jak pod opieką ojca. Żałował, że nie ma z nim nikogo z kim może podzielić się tym uczuciem. Jak i mnóstwem innych kłębiących się w jego sercu. Zamknął oczy i cieszył się tym ulotnym momentem.Nie dane mu było odpoczywać zbyt długo. Wiadro wody, które ktoś wylał mu na głowę zaskoczyło go. Nie zdołał utrzymać równowagi i spadł na glebę pod drzewem, klnąc że złości. Zza pleców wychyliła się znajoma twarz.

-Akuku!

-Gorazd, ty stary pierdolcu!- Wykrzyknął i rzucił się na przyjaciela, który bez oporów dał się przygnieść do ziemi. Obaj wybuchnęli śmiechem. Blizbor usiadł pod drzewem i zawiązał buta, w tym czasie Gorazd wstał i otrzepał się z piachu.

-Co ty tu kurwa robisz? I jakim cudem mnie tu znalazłeś mój mały przyjacielu?– Powiedział z zawadiackim uśmiechem na ustach do swojego o głowę wyższego przyjaciela.

-Jestem tu po ciebie. Jedziemy do Polski. Koniec twojej swawoli, czas wrócić do przyjaciół. A znaleźć cię nie trudno. Chyba nie zapomniałeś o radiolatarni, którą umieściłem pod siedzeniem twojego motora.

-Motocykla tępaku! Motor to…– Zaczął mówić, ale Gorazd mu przerwał.

-Bla, bla, bla. Tak wiem. Motor to tylko silnik.– Mówił przedrzeźniając swojego druha.– Ale kogo to kurwa obchodzi? Zrozum w końcu, że “motor" to dwukołowy pojazd, już nikt nie mówi tak na silnik.

– Dobra. Nie ważne. Ale teraz nie mogę wracać. Jesteśmy z chłopakami w trasie koncertowej. Jeszcze tydzień i mogę się zwijać. Bo chodzi tylko o mnie, tak? Czy zbieracie tym razem wszystkich?

– Muszą zebrać się wszyscy.

– To musi robić się naprawdę gorąco.

– Jesteśmy na jebanej pustyni. Czego się spodziewasz?

Blizbor złapał się za twarz.

– Twoje żarty są naprawdę słabe, niewiele się zmieniło od czasu wybuchających prezentów. – Wybuchli gromkim śmiechem.

– Ale naprawdę musimy jechać. Jeszcze dziś zagracie, ale od razu po koncercie jedziemy. W wiosce źle się dzieje, Kamień Długowieczności słabnie, i Naszonowi coraz trudniej utrzymać ją w ukryciu. A jak zapewne wiesz zbliża się wojna, więc do czasu aż ekspedycja nie wróci z tym czymś co pozwala kamykowi trzymać nas przy życiu, będziemy musieli się bronić przed partyzantką, która niewątpliwie będzie krążyć po lasach.

***

 

Po wylądowaniu samolotem przesiedli się  do samochodu.

-Papa zainwestował w ładne fury. Firebird, z tego co mi wiadomo, nie jest tani w Europie. Skąd on ma jakąś kasę? Z wioski raczej się nie rusza.

– To tylko iluzja, dopóki nie wjedziemy w okolice wioski jest fajnie. Później… a zresztą sam zobaczysz.

Z lotniska im. Lecha Wałęsy pojechali na obwodnicę Trójmiasta, a następnie w kierunku Kartuz.

Im bliżej celu byli, tym droga była coraz gorsza. Blizbor, przyzwyczajony do amerykańskich autostrad, był mocno poirytowany. Natomiast jego towarzysz jechał spokojnie, sprawnie wymijając większe dziury. Gdy byli już za Kartuzami, na terenie kaszubskich borów, Gorazd skręcił w drogę leśną.  

-Złap się mocno fotela, bo zaraz nieźle nas wytrzęsie.

-Czego mam się łapać? – Zapytał Blizbor, lecz nieco za późno. Gorazd zdążył już skręcić w, na pierwszy rzut oka, nieprzebyty las. Gdy miał już przekraczać linię drogi zatrzęsło, gęsty bór zamienił się w kolejną drogę, tym razem widocznie mniej uczęszczaną. Natomiast Firebird, nie był już Firebirdem a drewnianym wozem na siano ciągniętym przez dwa konie, czarnego i białego.

-Co jak co, ale tego się ani trochę nie spodziewałem. – Powiedział zdumiony Blizbor.

-Hahaha, zapomniałeś już ostatnią wizytę? Tym samym wozem Cię przywieźli.

– To było sześćset lat temu! Może i tym samym wozem, ale wtedy całą drogę przebyłem TYM wozem… Rozumiem że stary nadal nie ma zamiaru inwestować w nowsze technologie.

– Ani trochę. I bardzo dobrze! Zaraz zobaczysz jak przyjemnie cofnąć się do czasów zaraz po przemianie.

– Szczerze mówiąc to już czuję się lepiej. Kocham te świeże, leśne powietrze. Kochana Oasis Praeteriti. – Blizbor oddychał głęboko rozglądając się po lesie. To jest jego dom, to jest miejsce, które prawdziwie kocha. Ale to miejsce jest zagrożone zniszczeniem. A on nie pozwoli na to by nie miał gdzie wracać, aby odpocząć od zgiełku miast i ery techniki. Zbyt dużo poświęcił, aby to miejsce zbudować, żeby pozwolić złu świata zewnętrznego na zniszczenie jego oazy spokoju.

Gdy dojechali do wioski, każdy kolejny, kto zobaczył, że Blizbor przyjechał, machał uprzejmie wołając go. Ten nie wahał się długo i zeskoczył z wozu. Zaczął witać swoich przyjaciół. Ze znakomitą większością nie widział się prawie sześćset lat. Wtedy to pierwszy raz musieli przenieść wioskę z powodu działań wojennych między Francją a Anglią. Mimo wielu nieprzyjemności wojny miło wspomina ten czas, gdy wszyscy działali prężnie i zgodnie jak dawniej. Gdy znów mógł spędzać każdą chwilę w gronie przyjaciół. Liczył, że i teraz nastanie czas, w którym znów będą zjednoczeni walczyć ramię w ramię o swój dom.

***

-Łasuchu, daj mi jeszcze piwa. naprawdę pyszne uwarzyłeś.

– Tylko nie Łasuch! – Uniósł się na Blizbora. – Bo dostaniesz po pysku!

– Spokojnie bracie, wiesz, że tylko żartuję ale to Twoje nowe imię… Miłosz. Kto ci je wybrał?

– A, daj spokój. Ta baba, co ją pierwszą miałem sobie wymyśliła. Nie gadajmy o tym. Lepiej pokaż co tym razem z zewnątrz przywiozłeś.

Blizbor schylił się do torby, i wyciągnął z niej niemały pakunek, który postawił na blacie.

– Otwieraj i sam zobacz.

Miłosz jął rozpakowywać tekturę, a ze środka wyjął spory lniany woreczek z ususzonymi liśćmi.

– Bracie! To tytoń! Tak myślałem że nam przywieziesz. Chłopaki! Chodźcie zobaczyć co Blic nam przywiózł. Wygrałem zakład! – Do baru podeszli wszyscy co siedzieli w karczmie, a Miłosz zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił z niosąc spory drewniany przedmiot w kierunku środka sali.

– Co ty tam niesiesz Miły? – Ale Miłosz jakby nie słysząc szedł dalej, tajemnicze coś ustawił na środku sali jadalnej, w pobliżu kominka.

– Chodźcie tu, i przynieście tytoń. – Gdy wszyscy już się zebrali, zaczął mówić. – Nazwałem to Tytoniara. Tu sypiemy tytoń. O, tyle wystarczy. Teraz trochę wody do garnuszka na dół, podłączamy skórzane rurki i proszę. Są tylko cztery rurki więc zmieniajcie się. Zaraz to rozpalę.

– Zaczekaj chwilę, mam jeszcze coś. – Przerwał mu Blizbor. Wyjął małe zawiniątko z kieszeni i pokazał Miłoszowi. – Wiesz co to?

– Nie.

– To na razie ci nie powiem, sam zobaczysz.

Podszedł do Tytoniary i z namaszczeniem posypał tytoń kolejnym suszem. Lekko zamieszał i usiadł z powrotem na podłodze. Miłosz wziął szczypcami kawałek rozżarzonego węgla z paleniska, położył na tytoniu i owym tajemniczym suszu, usiadł obok Blizbora i pierwszy pociągnął z rurki. Woda zabulgotał, a dym przez rurkę popłynął do płuc mistrza ceremonii. A ten zaczął się straszliwie krztusić.

– Czegoś ty tam diable dosypał?

– Spokojnie, tylko na początku trochę podrapie w gardło, później będzie lepiej. Daj mi już tę twoją rurkę, wy też popalcie. Nie musicie się bać.

Przez cztery rurki na raz poleciał dym, tytoń intensywnie zaczął się żarzyć, i kolejne trzy osoby zaczęły się krztusić wpuszczając dym z płuc. Mimo to jednak kolejne osoby z chęcią brały rurki i próbowały. Po pierwszej kolejce, gdy skończył się już tytoń, wszyscy przez chwilę trwali w milczeniu. Wpatrzeni w pustkę.

– I jak chłopaki? Dobre?

Po chwili ciszy jeden z palaczy powiedział przeciągle:

-Zajebiście.

Na co wszyscy zareagowali nie pohamowanym śmiechem. Śmiali się sami nie wiedząc z czego aż do bólu brzuchów.

– Zapalmy tego jeszcze trochę. – Za proponował jeden z zebranych.

Miłosz zabrał się do nakładania tytoniu, podczas gdy reszta zajęła się rozmowami, żartami i relaksem przy ogniu kominka. Blizbor znów nasypał trochę zioła, i spędzili tak całą noc, śmiejąc się, paląc i rozmawiając na niekoniecznie poważne tematy. Było pięknie.

***

Zabawa, i beztroska szybko minęły. Z zewnątrz docierały coraz głośniejsze głosy, mówiące że front się zbliża. Znacznie częściej w pobliżu Oazy widywane były patrole partyzantów. Byli to młodzi chłopcy, którzy dopiero mieli poznać smak wojny, jej trudy i bolączki. Lecz na razie chodzili szczęśliwie z karabinami przewieszonymi na szyjach i dumnie z biało czerwonymi flagami na ramionach. Kilka razy niebezpiecznie się zbliżali do wioski ale wodzowi, a zarazem głównemu czarownikowi, udawało się zmylić im ścieżki prowadząc ich z powrotem do obozu. Tym razem na patrol zostali wysłani Blizbor i Gorazd, para zgranych przyjaciół, doświadczonych w walce, o czym świadczą liczne blizny. Szli lasem rozmawiając o przeszłości i dyskutując o nadchodzącej wojnie. Gdy zbliżyli się do niewielkiego jeziora, przy brzegu, opodal starej wierzby, zobaczyli dwójkę młodych mężczyzn ubranych w mundury. Ich karabiny oparte o drzewo prezentowały się znakomicie. Przyjaciele zatrzymali się i ukucnęli za krzakiem.

– Może by z nimi zagadać? – Za proponował Blizbor. – Ale najpierw sprawdzić ich zdolności bojowe.

– Nie ma opcji! Papa by nas zabił. Zero kontaktów z obcymi w pobliżu wioski.

– Ale wyluzuj. Papa się nie dowie, a i tak zaraz będzie wojna, oni pewnie poświęcą się dla dobra swojego kraju a my, albo tu, albo gdzie indziej, będziemy spokojnie egzystować dalej. Może chociaż pomożemy im przetrwać tydzień albo nawet miesiąc dłużej. Chodź! – Krzyknął na koniec i rzucił się w kierunku zdezorientowanych żołnierzy.

Gorazd pokręcił tylko głową i ruszył za nim. Przerażeni młodzieńcy nie zdążyli nawet zbliżyć się do swoich karabinów, gdy Blizbor dobiegł do nich.

– Sprawdzimy sobie wasze zdolności walki wręcz. – Krzyknął gdy był już bardzo blisko.

Postawny, wysoki i dobrze zbudowany, niemal dwumetrowy mężczyzna, podbiegł do pierwszego z chłopaków, również wysokiego, lecz sporo mniej umięśnionego. Chwycił go za prawe ramię i w momencie, gdy chciał je wykręcać, otrzymał potężny cios pod żebra. Zgiął się, ale nie puścił uścisku. Wykręcił ramię na plecy przeciwnika, i wygiął je, kładąc przeciwnika na ziemię. Gdy drugi ruszał swojemu kumplowi na pomoc, nad brzeg dobiegł Gorazd. Podłożył delikwentowi nogę, a ten runął jak długi na ziemię.

– Kiepsko chłopaki was  w tym wojsku uczą. – Powiedział Blizbor zapalając papierosa. – Palicie?

Żołnierze, wstali otrzepując się  z piachu, i podeszli wziąć po papierosie.

-Mnie też daj. – Odezwał się z wyrzutem Gorazd. – Też mi przyjaciel, najpierw nieznajomych częstuje.

– No właśnie, jak się nazywacie? Kim jesteście? – Zapytał Blizbor odpalając papierosa.

– Ja jestem Dawid, a to Cezar, to znaczy Czarek, ale wszyscy nazywają go Cezar. Jesteśmy w partyzantce, półtora kilometra stąd mamy obóz. Do wojny jeszcze czas, a porucznik i tak karze nam na patrole chodzić. Więc chowamy się tu nad jeziorkiem i odpoczywamy. Nigdy jeszcze nic ciekawego się nie działo, aż do dziś. A wy to kto?

-Ja jestem Gorazd, a ten co cię załatwił to Blizbor. Nie pytaj skąd takie imiona. Więcej o sobie nie możemy mówić.

– Taaa, na grzyby se dziadki poszliście i napadacie na  ludzi w lesie.

– Lepiej uważaj bo taki “dziadek” zaraz ci drugą rękę załatwi.

– Dobra, weź na luz.

– Chcecie, to możemy wam pomóc w walce wręcz. Kiedy są wasze patrole?

– Wtorki, środy i piątki.

– Dobra, czyli w środę, jutro, się tu widzimy. – Podsumował Blizbor.

– Możemy porozmawiać na osobności Blic?

– No co ci nie pasuje Gorazd? Trochę rozrywki i pożytku dla nas, ale i dla nich.

– Stary nie pozwala. Wkurwi się jak się dowie.

– Oj tam od razu się wkurwi. Pogadam z nim. A nawet nie musi się dowiedzieć, nie prawda?

– Aj, dobra. Ale ty bierzesz za to odpowiedzialność.

– Tak jest poruczniku! – potwierdził salutując z radosnym uśmiechem.

***

Następnego dnia o umówionej porze dwaj nauczyciele zjawili się nad jeziorem w celu odbycia treningu. Niemałe było zdziwienie pary, która powinna patrolować las tego dnia, gdy dowiedzieli się, że Gorazd z Blizborem biorą za nich obowiązek, lecz przyjęli to z zadowoleniem i nie pytali nawet o powód.

Nauczyciele położyli się nad brzegiem ze stopami zamoczonymi w wodzie, czekając na swych uczniów.

-Chcesz fajkę? Zaproponował Blizbor wyciągając paczkę z kieszeni.

-Zwykłe?

-Nie. To te z zielem.

-To daj mi zwykłą, nie chcę śmiać się z każdego źle wymierzonego ciosu chłopaków. Jeszcze ich speszę.

-Hahaha, masz rację też wezmę zwykłą.

Leżeli tak, paląc papierosy i rozmawiając o sprawach wioski, a Dawid i Czarek nie przychodzili.

-Myślałem, że oni, kurwa, w wojsku są, a z tego co mi wiadomo, tam punktualność to podstawa.

-Gorazd, spokojnie, pewnie po drodze zatrzymali ich jacyś grzybiarze. Może ci też im łomot spuścili. – Roześmiał się.

W tym czasie grupka młodych szeregowych zbliżała się do ustalonego miejsca. Tak. Grupka. Cezar i Dawid powiedzieli swoim współobozowiczom, co ich spotkało, i po naradzie stwierdzili, że ci tajemniczy ludzie z lasu mogą być niebezpieczni, a kto wie czy nie są ruskimi szpiegami. Aby nie używać broni palnej, która mogła by po pierwsze zdradzić ich pozycję, a po drugie wystraszyć okoliczną zwierzynę, wzięli swoje finki i ruszyli. Zaatakowali błyskawicznie z dwóch stron. Blizbor i Gorazd zerwali się i wyjęli swoje noże. Zaczęła się walka. Przewaga liczebna zrobiła jednak swoje. Gorazd zdążył zabić dwóch napastników, lecz nie zdołał uniknąć ciosu nożem pod żebra, prosto w serce. W między czasie Blizborowi udało się zabić czterech żołnierzy. Pomimo tego, że był mocno zraniony i intensywnie krwawił z prawego boku, to nadal trzymał się na nogach. Na jego ustach pojawił się nikły uśmieszek triumfu. Niestety okazało się, że został mu ostatni przeciwnik. Lecz ten był w pełni sił, nie zraniony.

– Czemu to zrobiliście? – Zapytał Blizbor wskazując rękami na pobojowisko. – Po co wam to było?

– Mieliśmy podejrzenia, że jesteście ruskimi szpiegami.

– Ja pierdolę – Mruknął Blizbor z rezygnacją w głosie, i upuścił nóż na ziemię.

– Prawdę mówiąc – Powiedział ostatni z napastników – ja nadal tak uważam.

W tym momencie ruszył do ataku, w mgnieniu oka dobiegł do Blizbora, poderżnął mu gardło, po czym ze spokojem ruszył z powrotem do obozu. Mimo wszystko, Cezar był zadowolony.

***

– Kurwa mać! Nie pójdę spać dopóki nie wrócą!

– Ważniaku, nie denerwuj się tak. To nie pomoże. Jutro ich poszukamy jeżeli nie przyjdą.

– Nie nazywaj mnie Ważniakiem do kurwy nędzy! Jestem L U B O R A Z D! Idziemy po nich i tyle. Albo inaczej. Ja idę, a wy róbcie co chcecie. Gdyby wszystko miało być okay to powiedzieli by rano, zanim wyszli, że nie wrócą na noc. Coś się stało i nie można dłużej zwlekać. – Dopił piwo z kufla, wstał i wyszedł z karczmy. Zza pazuchy wyjął paczkę wykałaczek i włożył jedną do ust. Jak do cholery można to zastąpić fajkami? – Pomyślał, po czym wypluł wykałaczkę, z kieszeni kurtki wyjął lniany woreczek, i bibułki zwinięte jak plik banknotów. Usiadł na ławce, wziął jedną z bibułek, nałożył do niej tytoniu z woreczka, włożył zrolowany kawałek tektury na jeden koniec, przejechał językiem po jej brzegu, zawinął, włożył do ust i zapalił. Po pierwszym zaciągnięciu nieco się uspokoił, wstał z ławki i ruszył w las.

Luborazd bardzo często spacerował po Durakor, również po zmroku. Znał na pamięć wszystkie ścieżki w promieniu kilku kilometrów. Mógł więc po nim chodzić nawet z zamkniętymi oczami. Wielokrotnie jego kumple chcąc go sprawdzić zakładali się z nim o to czy dojdzie w zadane miejsce z opaską na oczach. Gdy nawet po pijanemu wygrywał od nich od piwa czy tytoń, przez noże aż po dziewczyny na jedną noc, wymyślali mu coraz trudniejsze trasy, musiał zahaczać o prawie każdy charakterystyczny punkt w okolicy, zbierać kartki uciekając i kryjąc się jednocześnie przed którymś z nich. On i tak zawsze dawał radę, zniechęcając tym samym swoich przyjaciół do zakładania się z nim. Jak zawsze, również i tym razem ułożył sobie drogę jaką przejdzie w lesie. Zdecydował się przeszukać kwartał na wschód od wioski, znał go najlepiej. Szedł rozglądając się to na prawo, to na lewo w poszukiwaniu śladów przyjaciół. Nie mógł jednak nic wypatrzeć. Po jakimś czasie w oddali zobaczył płonące ognisko.

Pewnie ci harcerze tam siedzą. Tylko jakim cudem jest tam tak cicho?

Szedł tak zapatrzony w odległy ogień, nie miał szans zobaczyć wilczego dołu przykrytego gałęziami i ściółką. Wpadł tam z całym impetem stając lewą nogą niemal na środku pułapki. Gdy nieco się otrząsnął pomyślał z przekąsem: Całe szczęście że harcerze nie poszli w ślady Polaków pod Grunwaldem. Miałbym przejebane.

Gdy wstawał, oparł ciężar ciała na lewej nodze. To był błąd. Bolała jak cholera. Usiadł z powrotem na chwilę, zdjął but i rozmasował kostkę. Nie wyglądała na szczęście na zwichniętą, ani złamaną. Wzuł buta, i dużo ostrożniej wstał. Stojąc na prawej nodze i opierając się o ścianę dołu analizował sytuację.

– Z tą nogą ni chuja nie wyskoczę. Ta dziura ma ponad dwa metry. Dlaczego, kurwa, byłem tak głupi?! Pieprzeni harcerze. Jak ja ich dorwę… – w tym momencie sięgnął ręką po nóż, aby wyżyć się tnąc powietrze. – Chwila, a może…

W tym momencie zaczął grzebać nożem w ścianie dołu mniej więcej na wysokości kolana. Wydrążył otwór dziesięć na dziesięć centymetrów i na piętnaście centymetrów głęboki. Włożył w niego prawą stopę i czym prędzej na niej stanął aby ulżyć lewej. Niestety, ziemia osunęła się i spadł z powrotem na dno. Co okazało się mordercze dla jego uszkodzonej kostki. Ból jaki przeszył jego nogę był w tej chwili dla Luborazda porównywalny z bólem jaki musiał czuć Paul Sheldon podczas amputacji stopy. Zaklął szpetnie na cały głos i ściskając kostkę podskakiwał na jednej nodze otumaniony bólem. Po chwili gdy rwanie w nodze nieco ustało, począł wykopywać kolejny stopień na podobnej wysokości, jednak tym razem głębszy. Gdy to zrobił, podjął kolejną próbę wydostania się z pułapki. Nieco ostrożniej tym razem podniósł się na prawej nodze, dłonie oparł na brzegu dziury i delikatnie wyskakując podciągnął się i wyszedł z pułapki klnąc pod niebiosa. Wciąż był na siebie zły, za swą nieuwagę, a wszystkiego dopełniało rwanie w kostce. Zrezygnował z dalszych poszukiwań i ruszył, kulejąc z powrotem do wioski. Nie mógł wiedzieć że zaledwie pięćset metrów dalej znajdowało się pobojowisko, usłane trupami młodych ochotników i jego przyjaciół.

***

Cezar leżał w swoim namiocie próbując zasnąć. Dostał srogie baty od dowódcy oddziału za to co się wydarzyło w lesie. Po długiej przemowie, chociaż w tym wypadku bardziej pasowało by “po przedłużającym się darciu ryja”, kapral Rytel kazał mu udać się do namiotu i zakazał wychodzenia z niego aż do rana. Sam natomiast wziął swój plecak i poszedł do lasu.

Czarek, po kilku godzinach bez snu z powodu wczesnej pory oraz silnych przeżyć minionego dnia, cały roztrzęsiony wyrzutami sumienia po tym co się stało, nie słysząc odgłosów wracającego kaprala, zdecydował się na coś czego regulamin zabrania. Na coś czego użycie jest potępiane nie tylko przez dowódcę, lecz także przez większość z żołnierzy z jego drużyny. Chwilę pogrzebał w swym plecaku, wyjął z niego apteczkę. Schowane w niej miał pół litra bimbru, które podkradł z piwniczki wujka, tuż przed zaciągnięciem się do wojska.

Wtedy jeszcze armia wydawała mu się czymś wspaniałym, marzył o tym aby trzymać w ręku karabin. Chciał sprawdzić się w warunkach bojowych, oraz dowiedzieć się czy potrafi zabić człowieka. Całkowicie go to wszystko przerosło, było mu zimno, był zły, przerażony tym co zrobił i zrozpaczony. Stracił znajomych. Przyjaciół. A tak naprawdę braci. Przez miesiąc wspólnego życia i opiekowania się sobą wzajemnie zżyli się bardzo mocno, czego nikt z nich się nie spodziewał. Nie mógł już sobie poradzić z tym wszystkim, co się wydarzyło i po prostu potrzebował się napić. Nie lubił wysoko procentowych napojów, gdy brał flaszkę z półki wuja, czuł jednak że przyjdzie moment w którym będzie tego bardziej potrzebował niż czegokolwiek innego.

Otworzył butelkę, odór alkoholu uderzył go. Zamknął mocno oczy, zatkał nos i wychylił jedną czwartą butelki duszkiem. Odsunął butelkę od ust energicznym ruchem i czym prędzej zagryzł sucharem. Alkohol bardzo szybko uderzył mu do głowy. Po nie całym kwadransie czarne myśli odeszły a ciało przechodziło przyjemne mrowienie. Otworzył butelkę po raz drugi i wypił podobną porcję bimbru co za pierwszym razem. Smak był niemiłosiernie obrzydliwy. Skrzywił się okrutnie i znów zagryzł sucharem, który niewiele pomagał. Nie miał jednak nic innego aby zabić smak samogonu. Siedział w namiocie, myśląc o wszystkim i o niczym, czas biegł mu bardzo wolno. Zerknął na zegarek myśląc, że jest już grubo po północy. Gdy udało mu się zogniskować wzrok, wypatrzył na tarczy swojego zegarka, że jest dopiero za dwadzieścia trzy dziesiąta. Postanowił wyjść z namiotu ignorując zakaz kaprala, aby rozprostować nogi. Jak tylko wyszedł zrobiło mu się niedobrze i czym prędzej pobiegł pod najbliższe drzewo. Miał wrażenie jakby wraz ze wszystkimi posiłkami z dnia, pozbył się samego żołądka. Gdy skończył, postał chwilę oparty o drzewo po czym niewiele myśląc poszedł w las. Nieświadomy tego, że idzie prosto tam gdzie nie chciał już nigdy wracać.

***

-Pomimo tego co zrobił, współczuję chłopakowi. – westchnął Luborazd siedząc już prawie pół godziny przy jednym kuflu piwa. Od kiedy zobaczył pobojowisko nad jeziorkiem, a następnie usłyszał opowieść o tym, co się stało, z punktu widzenia ostatniego ocalałego z drużyny żołnierza, nie miał na nic ochoty. A najmniej chciało mu się przebywać w towarzystwie, każdy śmiech, każdy żart sprawiał mu ból. Potrzebował samotności, o co nie było łatwo w tak liczniej wiosce. Współczuł Czarkowi, poruszyła go opowieść, gdy ten udał się pijany w trzy dupy, w las, w totalnym amoku. Nie było przykre to, iż samotny chłopak szwędał się po lesie, a przykry był kres jego podróży. Gdy Cezar szedł, ledwie trzymając pion, w pewnym momencie zahaczył barkiem o coś twardego, co zaczęło się huśtać. Cezar zadarł wzrok i zobaczył swojego dowódcę wiszącego na pasku od kałacha zawieszonym na gałęzi rosnącego obok dębu. Zaczął uciekać, lecz nie w kierunku obozu, a jakby kontynuując swój spacer. Nie przebiegł jednak za daleko. Potknął się i upadł prosto na ciało jednego z kolegów z drużyny. Zerwał się natychmiast i ułożył w pozycji embrionalnej pod najbliższym drzewem. Płakał co najmniej kwadrans nie mogąc złapać oddechu, po czym zasnął kamiennym snem. Części szczegółów Luby wraz z przyjaciółmi musieli się domyślać, gdyż Czarek nie pamiętał wszystkiego dokładnie. I tak udało mu się zapamiętać zaskakująco dużo jak na kogoś upojonego taką ilością, tak mocnego trunku. Luborazdowi drgnął kącik ust na wspomnienie reakcji Miłosza na tenże samogon.

-Jesteśmy chyba zbyt miłosierni. – zadumał się Bogusąd siedzący obok. Luborazd nie zareagował na jego refleksję. Wziął ostatni łyk piwa, skręcił papierosa i wyszedł z karczmy bez pożegnania.

Koniec

Komentarze

Gdybym nie wiedział, że masz zwyczaj uśmiercać swoje teksty razem z krytykującymi je komentarzami, może bym się zdobył na przeczytanie tej cegły. A tak musisz poczekać :P

lol

Usunąłem, ponieważ zrozumiałem swój błąd dodając tak niedopracowany, i nie pasujący do tematyki strony tekst. Wiem jednak o co Ci chodzi i czekam z niecierpliwością na Twój komentarz ;)

Przeczytałam mniej więcej połowę i tekst nie wciągnął. Mam wrażenie, że opisujesz zbyt wiele szczegółów, pod którymi ginie opowieść.

No i z wykonaniem też nie najlepiej; interpunkcja leży i kwiczy, lekkie ortografy i mnóstwo innych drobnych usterek.

nie trudno => nietrudno

nie ważne => nieważne

Kocham te świeże, leśne powietrze.

To powietrze.

Babska logika rządzi!

Opowiadanie niezwykle chaotyczne. Ale po kolei.

 

Zły zapis dialogów. Do poprawy całość opowiadania. Poradnik ---> http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

Zdjął swoją kurtkę, i usiadł pod drzewem – a czyją kurtkę jeszcze miał zdejmować? Nadmiar zaimków

 

Zauważył, że drzewa mają niektóre z konarów (konary) wystarczająco nisko(,) aby można było się wspiąć w poszukiwaniu powiewów wiatru. Stwierdził, że to doskonały pomysł, więc pomimo naprzykrzającej się pogody, podjął się wysiłku i wszedł na (najbliższe) drzewo pod którym siedział. Znalazł gałęzie idealnie ułożone(,) aby stabilnie usiąść i błogo odpocząć. Półleżał w ten sposób, patrząc w bezchmurne(,) błękitne niebo pomiędzy liśćmi drzewa. Czuł się beztrosko, jak pod opieką ojca. Żałował, że nie ma z nim nikogo(,) z kim może podzielić się tym uczuciem. Jak i mnóstwem innych(,) kłębiących się w jego sercu. Zamknął oczy i cieszył się tym ulotnym momentem. Nie dane(!) (niedane) mu było odpoczywać zbyt długo. Wiadro wody, które ktoś wylał mu na głowę zaskoczyło go. (koślawe to zdanie) Nie zdołał utrzymać równowagi i spadł na glebę pod drzewem, klnąc że (literówka) złości.( …i klnąc ze złości, spadł na glebę pod drzewem).

To tylko jeden akapit. Powtórzenia, zła składnia, przecinki, literówki itp, itd.

 

Za proponował – auć!

 

...zadumał się Bogusąd siedzący obok – “Zadumał się siedzący obok Bogusąd”. “Bogusąd siedzący obok” brzmi jak imię z Prachetta. :)

 

Co do fabuły, to chyba rozumiem Twój zamysł, Autorze, ale w efekcie nie wyszło za dobrze. Nawet bardzo źle. Po co to scena w USA? Całość można by ogarnąć w połowie znaków, bez lania wody o tytoniu i chopperach.

Wiele pracy przed Tobą.

Witam na portalu, a w przyszłości życzę coraz lepszych publikacji.

Z.

 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Miałeś niezły pomysł, PennerBlacku, ale pozwoliłeś by padł niemal martwy, przywalony fatalnym wykonaniem. W pełni zgadzam się z opiniami wcześniej komentujących i od siebie dorzucę jeszcze garść grubszych błędów.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą napisane zdecydowanie lepiej – jaśniej, czytelniej i bezbłędnie.

 

jedną z ame­ry­kań­skich au­to­strad przez śro­dek pu­sty­ni. Był śro­dek lata… – Powtórzenie.

 

Zje­chał na po­bo­cze, po­sta­wił swo­je­go chop­pe­ra na nóżce… – Zbędny zaimek. Zakładam, że nie jechał cudzym motocyklem.

 

i ru­szył w kie­run­ku kępy drzew nie­opo­dal. – W pierwszym zdaniu napisałeś, że Bli­zbor jedzie przez środek pustyni, więc skąd tam, na tejże, wzięła się kępa drzew?

 

Zdjął swoją kurt­kę, i usiadł pod drze­wem. – Zbędny zaimek, zbędny przecinek.

Na pewno usiadł pod drzewem?

 

-Aku­ku! – – A ku­ku!

 

Bli­zbor usiadł pod drze­wem i za­wią­zał buta… – Bli­zbor usiadł pod drze­wem i za­wią­zał but

 

którą umie­ści­łem pod sie­dze­niem two­je­go mo­to­ra. – …którą umie­ści­łem pod sie­dze­niem two­je­go mo­to­ru.

 

Wy­bu­chli grom­kim śmie­chem.Wy­bu­chnęli grom­kim śmie­chem.

 

Po wy­lą­do­wa­niu sa­mo­lo­tem prze­sie­dli się  do sa­mo­cho­du. – Czy dobrze zrozumiałam, że kiedy wylądowali, to samolotem przesiedli się do samochodu?

 

Tym samym wozem Cię przy­wieź­li. Tym samym wozem cię przy­wieź­li.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Przez czte­ry rurki na raz po­le­ciał dym… – Przez czte­ry rurki naraz po­le­ciał dym

 

ko­lej­ne trzy osoby za­czę­ły się krztu­sić wpusz­cza­jąc dym z płuc. – Co to znaczy, że wpuszczali dym z płuc?

 

Na co wszy­scy za­re­ago­wa­li nie po­ha­mo­wa­nym śmie­chem. Na co wszy­scy za­re­ago­wa­li niepo­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

 

biało czer­wo­ny­mi fla­ga­mi na ra­mio­nach. – …biało-czer­wo­ny­mi fla­ga­mi na ra­mio­nach.

 

W mię­dzy cza­sie Bli­zbo­ro­wi udało się zabić czte­rech żoł­nie­rzy.W mię­dzycza­sie Bli­zbo­ro­wi udało się zabić czte­rech żoł­nie­rzy.

 

Wzuł buta, i dużo ostroż­niej wstał. Wzuł but i dużo ostroż­niej wstał.

 

Nie lubił wy­so­ko pro­cen­to­wych na­po­jów… – Nie lubił wy­so­kopro­cen­to­wych na­po­jów

 

Nie było przy­kre to, iż sa­mot­ny chło­pak szwę­dał się po lesie… – Nie było przy­kre to, iż sa­mot­ny chło­pak szwendał się po lesie

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za wszystkie komentarze. Czym prędzej biorę się do pracy by napisać coś co najmniej poprawnego ;)

Pozdrawiam

Pomyśł – tak. Wykonanie – nie. Nie dobrnąłem do połowy.

F.S

Nie wciągnęło niestety. Są też błędy, źle skonstruowane zdania i to, co napisała Finkla, zbyt dużo opisujesz. Przyjrzyj się chociażby dwóm pierwszym akapitów – to szereg wyliczeń kolejnych czynności bohatera, warto nad tym popracować w kolejnym tekście.

Nowa Fantastyka