Ogniście gorejące słońce omiatało świetlistymi warkoczami promieni słonecznych zielono-szmaragdową sferę rajskiej planety Hibiskus. Blask otulał cały glob niczym utkane ze światła ciało małża, spowijające piękną, kosmiczną perłę. Łaskawe słońce krzesało wielobarwne tęcze w górnych warstwach jej wilgotnej i ciepłej atmosfery, podczas gdy wszędobylską materię czarnego kosmosu dziurawiły jasne punkciki miriadów odległych gwiazd. Lecz niczyje oczy ni kamery nie lustrowały owego mlekiem i miodem płynącego krajobrazu. Albowiem na orbicie rajskiej planety Hibiskus, wrzała walka a wręcz bitwa.
BUM! BUM! BUUUM!!! – Grzmiały wybuchy gromopodobnych torped protonowych, a jaskrawe atomowe błyski oślepiały słońce. Kolorowe promienie śmiercionośnych laserów bojowych ze świstem śmigały przez dziewiczą próżnię, niosąc śmierć i zniszczenie. Defensywne pola siłowe ciężko jęczały pod gwałtowną przemocą ofensywnych świetlnych lancetów i sypały iskrami broniąc się przed penetracją. Oto dwa kosmiczne okręty wojenne zwarły się w morderczym uścisku i walczyły w objęciach walca śmierci, gdzie eksplozje i wrzask konających był im muzyką a zimno mrugające odległe gwiazdy, jedyną milczącą widownią.
Korytarze i kajuty jednego z nich wypełnione były ludźmi, którzy zamiast walczyć, biegali w tę i na zad w szale i zapomnieniu, krzycząc w niebo głosy.
– Stać! wracać na stanowiska bojowe! – Zakrzyknął kapitan Starsilver Long, który samoistnie tkwił na stanowisku bojowym niczym dumny pomnik poległego bohatera, podczas gdy reszta załogi w popłochu opuszczała stanowiska, jak szczury okręt, tonący w bezdennej, zimnej, międzygwiezdnej toni.
– Ależ kapitanie, jesteśmy już zgubieni, pola siłowe straciły moc, a reaktor szczelność! Następna salwa ze świetlnych lancetów rozniesie nas w drobny mak! – Zapłakał pierwszy oficer Carlito, który był długoletnim przyjacielem i kompanem komandora, lecz teraz okazywał się być tchórzem. Jakoby na podkreślenie wagi jego defetystycznych słów, potężny wybuch wstrząsnął nadwyrężonymi posadami gwiezdnego krążownika "Aurora Beryalis", który zadrżał i zakolebał się złowieszczo.
"Przeklęty prezydent Deathwish Grimm i jego lojalistyczna flota popleczników!" – Komandor Long zacisnął swe, zdałoby się, wyciosane w marmurze szczęki, w spaźmie słusznego gniewu. "Że też akurat tutaj musiał pojawić się jeden z jego parszywych okrętów, właśnie tu i teraz, niech go czarna dziura pochłonie!"
Kapitan Starsilver wzniósł swe bystre, stalowego koloru oczy, ku pobliźnionej czarnymi osmoleniami wybuchów powale. Srodze się sromał, albowiem tajna, najwyższej wagi misja, od której zależało fatum tej części Wszechświata, legła właśnie, obrócona w niwecz i perzynę. Chyba, że…
– Carlito! – głosem nie znoszącym sprzeciwu zakrzyknął kapitan.
– Tak jest, panie komandorze?
– Salwa z haubicy jonowej, zanim tamci zdążą naładować lancety!
– Ależ kapitanie – zarepetował pierwszy oficer, który coraz obficiej rosił swe gładkie oblicze tchórzliwym potem. – Przedwczesny wystrzał z haubicy przeciąży jądra reaktora, który już dyszy ostatkiem sił! Wylecimy w powietrze w 60 sekund! Nie wszyscy dojdą do szalup ratunkowych!
Komandor Starsilver groźnie zmarszczył krzaczaste brwi, srogo nachmurzył czoło i potoczył po zlęknionej załodze karcąco gromowładnym, ciężkim jak elektron spojrzeniem.
– Czyżbyście chcieli bynajmniej żyć wiecznie!? – zagrzmiał. – A co z naszą słuszną sprawą, co z toczącą się, kosmiczną rebelią przeciwko temu podlecowi, Deathwishowi i jego rządowej grandzie!? Wasi towarzysze na was liczą! Wasi praszczurowie spozierają na was z wyżyn pałacu Walkirii! Czy jesteście godni spojrzeć im w twarze?!
Na te słowa zamarli nieruchomo członkowie załogi, tylko ich duma poczęła pęcznieć jak melony, obficie podlane nawozem motywacji, a opuszczone do tej pory na kwintę podbródki, unosiły się godnie. Lecz wtem niespodziewana eksplozja rozerwała stalową ścianę kapitańskiego mostka, a ostre jak brzytwa, metalowe drzazgi przeszyły w wielu miejscach wrażliwe ciało pierwszego oficera Carlita, który wykrzywił twarz w wyrazie niezgłębionego zdumienia i runął wprost pod zaskoczone stopy swego przyjaciela, kapitana. Martwy, niczym międzygwiezdna przestrzeń.
Mężne serce komandora Starsilvera struchlało, gdy musiał przestąpić żałosne truchło swego byłego przyjaciela. Wszakże, mimo że był tchórzem, wciąż zamieszkiwał poczesny kącik dzielnego, kapitańskiego serca. Morale załogi, przed chwilą podniesione, opadło znów jak kwiaty słoneczników w bezksiężycową noc.
– Zatem zrobimy to inaczej – głos kapitana wciąż dźwięczał niezłomnie. – Wszyscy do szalup. Sam strzelę z haubicy – dodał, a zabrzmiało to grobowo.
– Ale jednoosobowo można to zrobić tylko wtedy, jak włączy się tryb awaryjny, a wtedy reaktor wybuchnie jeszcze szybciej! – ozwały się liczne głosy.
– Ma pan 9% szansy na dobiegnięcie do szalup!
– To samobójstwo!
– Nie. – Komandor Starsilver Long dumnie wypiął pierś a przybite do niej, gwiaździście błyszczące ordery zagrały świetlną serenadę ku czci odwagi. – To mój obowiązek.
Na takie dictum odwróciła się załoga i pomknęła poprzez mroczne, kręte korytarze umierającego krążownika, ku upragnionemu ocaleniu, a tupocie ich stóp wtórowały wybuchy. Natomiast kapitan pozostał sam na kapitańskim mostku, a migające hologramy i szaleńczo pulsujące światła awaryjne krwawo iluminowały jego zaciętą minę. Przedni ekran, który pozostał nienaruszony, szczelnie wypełniało masywne cielsko prezydenckiego pancernika, który również doznał ciężkiego uszczerbku. Tu i ówdzie buchały z niego kłęby dymu, a po pancerzu przebiegały skry, niczym bagienne błędne ogniki. Komandor Starsilver świdrował wrogą jednostkę spojrzeniem jak laserowym wiertłem, niechybnie chcąc dobić ją wzrokiem. Niestety, potrzebował do tego haubicy jonowej. Więc gdy tylko "Aurora" sypnęła spod brzucha girlandami ratunkowych szalup, kapitan zacisnął zęby, zwarł w kamień swój mocarny kułak i walnął nim w konsolę trybu awaryjnego, bez wahania czyniąc to samo ze spustem haubicy.
Zdać by się mogło, że Wszechświat zamarł w bezruchu i milczeniu na długą sekundę. A potem krzyknął w trwodze, gdy snop przeraźliwego światła, tak ostrego, że mogłoby przeciąć na pół samą strukturę przestrzeni, wystrzelił z "Aurory Beryalis" i pomknął z prędkością światła w stronę niczego nie spodziewającego się pancernika, przecinając go na pół jak srebrzysta katana dojrzały arbuz. Z wnętrza śmiertelnie ugodzonego liniowca, niczym krwawa posoka wytrysnęło powietrze, ogień, dym i ciała martwych nieszczęśników, wirując.
Lecz kapitan nie podziwiał tego kosmicznego dance makabre. On wcale nie chciał umierać. miał swoją misję i swoje rozkazy do wypełnienia. Wiedział, że za kilka sekund roztopi się reaktor i zaleje wnętrze krążownika nuklearnym armageddonem. gnał więc co sił poprzez mroczne korytarze, czerwono rozświetlone wyciem syren alarmowych, gnał poprzez najdłuższe sekundy w swoim życiu, a za nim gnała sama śmierć, złowrogo wywijając kosą, nieomal depcząc mu po pęcinach.
Ale niedognała go. Iskierka fotonowego napędu szalupy ratunkowej zabłysła na Hibiskusowym niebie na chwilkę przed tym, jak na orbicie zapłonęło nowe, krótkotrwałe, atomowe słońce. O dziwo szalupa nie oddalała się od planety, lecz jęła przybliżać się do niej, po trajektorii wyraźnie stycznej. jej oślepnięte czujniki i kamery nie dostrzegły jednak, żeod makabrycznie rozszarpanego wraku prezydenckiego liniowca oderwało się światełko, bardzo podobne do kapitańskiego. I że pognało w ślad za nim, by już po chwili zanurkować w gorących objęciach górnych warstw atmosfery.
Gwiazdy mrugały milcząco, gdy kosmos okrywał ciała poległych swym czarnym, żałobnym kirem próżni.
☆☆☆
Strzaskana kapsuła sterczała pośród kolorowych mchów i wybujałej zieloności łagodnie falujących krzewów, rażąc swą mechaniczną obscenicznością dziewiczość rajskiego lasu. połamane gałęzie rozłożystych drzew oskarżycielsko celowały w ów sztuczny, nienaturalnie zakłócający ich odwieczny spokój przedmiot, podczas gdy owadobodobne stwory kwiliły wokół, zszokowane. Wtem czyjś wielki but wykopał nadwątlone drzwiczki włazu, czyjeś potężne płuca, spragnione powietrza, z rozkoszą zaciągnęły się nim. Komandor Starsilver Long wytoczył się na zewnątrz zanosząc się, gdyż powietrze, choć podobne, było jednak nieco inne. Szybko się opanował, wyprostował na pełną długość i począł swym sokolim wzrokiem lustrować okolicę. Po czym zaklął.
– Niech to koniunkcja. Czeka mnie daleka droga.
Misja nie mogła jednak zwlekać, pobrał zatem czym prędzej z wnętrza rozbitej kapsuły najpotrzebniejsze rzeczy i sprzęt: Automatyczny kompas, laserową linę, samostawialny namiot z pola siłowego, żelazną rację polowej żywności i wody, tajemniczą czerwoną fiolkę oraz swój ulubiony karabinek szturmowy Beretta-Łucznik Emerald II, o regulowanym kalibrze.
I ruszył w drogę, kierując się wskazaniami automatycznego kompasu, a ogniste słońce i czternaście różnobarwnych księżyców iluminowało jego kawalkadę świetlistą feerią niespotykanych barw. Drzewa-ukwiały falowały wokół niego w zmysłowym tańcu, a puchate trawy pieściły kolana. Zewsząd czmychały różnorakie wielonogie i wieloskrzydłe stworzenia, kwiląc, ciurkając i kląskając. Lecz tętniące życiem, rajskie okoliczności nie przykuły uwagi kapitana tak, jak słup tłustego, kłębiastego dymu niedaleko, na horyzoncie.
"Może to być upadła część jednego ze statków" – pomyślał kapitan. "A może nie."
Wtem jego rozmyślania przerwało gwałtowne ucapienie za nogę. Coś, co brał za lianę, okazało się być w samej rzeczy macką, i to wyjątkowo chwytliwą. nie zdążył nawet zaprotestować, gdykolejna macka unieruchomiła mu ręcę i poczęła ciągnąć w stronę pobliskiego, bajecznie kolorowego kwiatostanu. A kwiat owy miał paszczę. Całą naszpikowaną zębami, gotową do pożarcia.
Kapitan Starsilver Long pierwszy raz poczuł, jak kolczasty mrok lodowatego lęku pochłania jego nieustraszoną do tej pory duszę. Czyżby tak nędzny miał go czekać kres? Lecz wtem coś błysnęło perliście i lśniący kształt zamigotał pomiędzy mackami paskudnego zwierzokwiata, odżynając je jedna po drugiej. Przerażająca paszcza rośliny wizgnęła przeszywająco i zapadła się pod ziemię. Jakież było niepomierne zaskoczenie kapitana, gdy pośród owej roślinnej jatki, cały obryzgany chlorofilem, ujawnił się żołnierz gwardii prezydenckiej, do tego w kombinezonie bojowym, dzierżącym bagnet!
Kapitan zacisnął swą potężną rękę na swym karabinie, a przed natychmiastowym wystrzałem powstrzymał go fakt, że oto znienawidzony wróg bynajmniej uratował mu życie. I stali tak – nieruchomo wmurowani w murawę, komandor Starsilver, ze stalowym wzrokiem, zaciętą twarzą i wzniesioną bronią, oraz rządowy żołnierz, w czarnym jak kosmiczna noc kombinezonie i rogatym, gwardyjskim chełmie, zasłaniającym niechybnie kaprawe oblicze, i elektrycznym bagnetem. Było cicho, tylko wokół fruwały małe ptaszki a barwne ukwiałodrzewy nuciły pełną napięcia pieśń oczekiwania.
Pierwszy ruch wykonał gwardzista, chcąc zdjąć swój chełm. Komandor cały spiął się w sobie, bo spodziewałsię ujrzeć pod chełmem obmierzłe lico jakiegoś zbira, tudzież nawet popromiennego mutanta z Terra Draconis. Jednakże pod nim znalazła się kobieta! I to nie byle jaka. Jej tak czarne, że aż niebieskawe włosy kontrastująco opadały na jasną, delikatnie przyprószoną piegami twarz, będąca jak negatyw nocnego, gwiaździstego nieba. Jej ciemne oczy były niczym dwa wszechświaty, błyszczące całymi gromadami galaktyk, a usta kwitły blaskiem umierającego czerwonego olbrzyma. Kapitan, już wcześniej zesztywniały, doszczętnie zdębiał.
– Nie gap się jak stróż w malowane wrota – odezwała się kobieta, a jej głos dźwięczał delikatnie, jak wolne protony we wnętrzu akceleratora. – Lepiej opuść tą swoją imponującą pukawkę. Nie posiadam wrogich intencji.
– Widzę – kapitan odzyskał gibkość i rezon – Ale moja pukawka pozostanie gotowa. Bo to, że z nienacka uratowałaś mi życie sprawia, że ci nie ufam.
– Uszłam z życiem z pancernika "Silesia", który podstępnie zaatakowaliście – poczęła kobieta.
– To wy zaatakowaliście! – gniewnie odrzekł kapitan.
– Nieprawda, bo wy!
– Kłamstwo!
– No dobrze, powiedzmy że zaatakowaliśmy jednocześnie – kobieta uniosła ręce na znak pokoju. Tak więc moja kapsuła wpadła w grawitację Hibiskusa i rozbiła się tam, za lasem. Teraz chcę wezwać pomoc, a mniemając, że znajdujesz się w podobnych cyrkumstancjach, proponuję chwilowy rozejm, pertraktacje i kooperację. Przystajesz?
Kapitan Long zamyślił się i zadumał głęboko. Przed oczami zaświtała mu konająca twarz Carlita, który choć tchórzliwy, był dobry i przyjacielski. Ale tamci również ginęli, któż wie, ilu Starsilverów straciło swoich Carlitów na rozdartym jonową haubicą pokładzie "Silesii".
– Więc dobrze – powiedział komandor po odbyciu wewnętrznej walki – Ale racja jest i tak po stronie rebelii.
– Wyśmienicie – prezydencka kobieta powstrzymała się od komentarza owej politycznej deklaracji i wyciągnęła rękę na zgodę, uprzednio zdjąwszy bojowe rękawice. Gdy kapitan ujął jej smukłe palce, podekscytowane motylki podniecenia przebiegły po całym jego ciele, od stóp do głów. – Z tego wszystkiego zapomniałam się przedstawić. Caelia Nachtschatten.
– Starsilver Long. A więc jaki jest plan? – rzucił oschle, by zdusić w sobienie będącą na miejscu emocję.
– Hibiskus to dziewicza i niezamieszkała planeta, nieskażona inteligencją, nie ma tu więc satelitów i Interstellarnetu. Wiem, że niedaleko znajduje się stara i opuszczona kopalnia badawcza, z której można wezwać pomoc. Ale nie wiem gdzie, natomiast wiesz to ty, bo masz swój automatyczny kompas. A żeby tam dotrzeć, musimy współpracować. Bo rajski Hibiskus jest rajski tylko na pozór, na dowód czego omal cię nie pożarto. Ja potrzebuję twej siły i uzbrojenia, ty mojej wiedzy na temat planety i sprytu. umowa stoi?
Na komandora opadło nagłe przeczucie z rodzaju tych, którym zawsze starał się ufać, bo były niemal jak szósty kapitański zmysł, częstokroć w porę ostrzegający przed grożącym niebezpieczeństwem nieznanego autorytetu. Zdało mu się nagle, że pod spokojnymi taflami rozgwieżdżonych oczu jego towarzyszki, czychają stada piranii. Ale niepowiedział tego głośno.
– To co, idziemy?
– Idziemy.
I poszli. Ale bynajmniej wcale nie był to romantyczny spacerek. Jak kasandrycznie prognozowała wcześniej nowo zapoznana Caelia, fauna i flora (albo raczej faunoflora, bo po częstokroć ciężko było dostrzec róźnicę) Hibiskusa zagorzale czychała na życie i zdrowie pozaplanetarnych wędrowców. A miała czym czychać, bo wszystko co żywe i poruszające się, a również i zupełnie niemobilne, wyposażone było w kły, pazury, zęby, paszcze, macki, kolce jadowe i inne trujące i parzące wypustki, szpony, dzioby, brzytwowate skrzydła i śmierdzące odchody. Przebrnięcie przez tą biologiczną apokalipsę wymagało od naszych bohaterów wspięcia się na wyżyny sztuki przeżycia, walki, sprytu, siły i współpracy, bo tam gdzie nie stało wiedzy o unikaniu niebezpieczeństw przez Caelię, czekał już komandor Long ze swym potężnym, wiernym i niezawodnym karabinem i siłą stalowych muskułów, a tam gdzie bojowe skille kapitana zawodziły, Caelia rzucała się w wir ze swym sprytem, mądrością i elektrycznym bagnetem.
I w zapomnienie szły zadawnione animozje oraz różnice polityczne, rasowe, poglądowe, płciowe oraz jakiejkolwiek innej proweniencji, bo nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólna walka oraz wspólny znój i ponadludzki wysiłek, gdy stróżki potu i krwii spływające z obcych sobie do tej pory ciał, łączą się we wspólną rzekę, zdążającą pewnie do jednego oceanu – przeżycia. I oboje czuli, że połączyło ich coś metafizycznego, gdy dzięki przemyślności Caelii unikali, pełnych głodnych macek, lejów bulwiastych turkuciokłączy, lub gdy kapitan Starsilver, nastawionym na największy kaliber i rozrzut karabinkiem, odstrzeliwał kolejne nogoszczękogłaszczki atakującym pajęczym baobabom. Już wiedzieli, że uzupełniają się znakomicie. W walce i nie tylko.
– Uff, zmęczyłem się – zagaił kapitan, podwieszanym miotaczem ognia spopielając rój osokwiatów, które chciały spryskać ich żrącymi feromonami.
– Ja też już padam – zareplikowała Caelia, szybkimi jak światło cięciami bagnetu powstrzymując niecne zakusy trujących bluszczołapów. – Jeszcze trochę i odpoczniemy. Docieramy właśnie do krawędzi klifu.
– Jakiego znowu klifu…
– O, tego.
– O, kurwa!
Niespodziewanie dla komandora okazało się, że rajski acz morderczy las porastał wysoko wyniesiony płaskowyż, który właśnie kończył się nieopodal stromą odchłanią niezgłębionej przepaści. Jak poinstruowała go Caelia, była to typowa dla Hibiskusa forma terenu; Płaskowyże były jak wyspy, sterczące na tyle wysoko, że powietrze nadawało się do ludzkiego oddychania (a które poniżej robiło się już zbyt gęste), a roślinność nie była aż tak szaleńczo rozbuchana. Bo to, co działo się poniżej…
Na Hibiskusie nie było mórz ni oceanów, a właściwie były, tylko zamiast wody składały się z żywej roślinności, której górne partie wyglądały jak ziemski las równikowy, by potem, im głębiej sięgać, gęstnieć i zmieniać się w totalne szaleństwo pokręconego chaosu przedziwnych form życia.
– I co teraz? – zapytał się komandor, spoglądając z góry na, przerażającą w swej nieograniczonej witalności, gęstwinę floromorza. – Tego nie da się przejść. A kopalnia jest gdzieś tam.
– Przejść się nie da – zaoponowała Caelia – ale można uczynić to inaczej. Mam plan, ale musimy poczekać do świtu, bo teraz zapada noc. A w nocy, mimo tylu księżyców, lepiej nigdzie się nie wybierać. Lepiej rozbijmy obóz tutaj, bo najbezpieczniej, i przeczekajmy.
– W porządku. Ufam Ci – powiedział kapitan, a mówił to szczerze.
Rozbili więc obóz blisko krawędzi klifu, na niemal nagiej skale, z dala od drapieżnych zakusów Hibiskusowej faunoflory. Raczyli się żelaznymi zapasami wojskowej żywności, a energetyczne suchary smakowały im jak kolacja przy świecach. I rozmawiali, skrzętnie unikając drażniących tematów polityczno-wojennych. A gdy nocne niebo rozbłysło orbitalnym tańcem oszałamiająco kolorowych księżyców, rozstawili automatyczny namiot i legli blisko siebie, gdyż pole siłowe nie było zupełnie termoizolacyjne.
I zniknęły wtedy wszelkie bariery, zatarły się różnice i ostateczne otworzyły granice, uwalniając zwykłe i nader uniwersalnie ludzkie pragnienie bliskości i szczęścia. Kapitan bez słowa, choć chciał rzec wiele, zatracił się w ogniu ust Caelii i grawitacji jej galaktycznie rozświetlonego spojrzenia, a ona poddała się eksplozywnej niczym supernowa mocy jego ciała. I nic już nie trzeba było mówić, gdy noc rozkwitła śpiewem rozpinanych zamków błyskawicznych. Ich ciała astralne zbliżyły się, następnie w wybuchu podniecenia skolidowały się i połączyły, tworząc subatomową więź rozkoszy wspólnie poruszającą się po coraz szybciej pulsującej orbicie zatracenia, coraz ciaśniej oplatającej gorejącą gwiazdę orgazmicznego spełnienia. Wilgotna, aromatyczna fizyczność członków kochanków, splecionych w coraz to bardziej karkołomnych koniunkcjach, przestawała mieć znaczenie, im bardziej ich posuwisto – ekstatyczne ruchy zbliżały się do ostatecznej bariery pożądania, bo za nią była już tylko czysta metafizyka oraz inflacyjnie przeciągane, subiektynie wieczne spełnienie eksplodującej przyjemności, jak u początków Wszechświata. wtedy komandor spojrzał w głębokie jak kosmos, przesłonięte cudownymi mgławicami zupełnego oddania oczy Caelii, w jej niemo krzyczące z rozkoszy usta i wiedział już, że wlewające się w niego uczucie to piąta i najważniejsza siła, spajająca Kosmos. A nazywa się ono Miłość.
Chciał opowiedzieć o tym Caelii, ale zabrakło mu słów, tylko poranek zakwitł pieśnią zasuwanych zamków błyskawicznych.
Leżeli potem spleceni, kobieta prawdopodobnie spała, a kapitan nie mógł, tylko przez szparki w oczach kontrolował sytuację. Bo wiedział, że ona nie powiedziała mu wszystkiego. I wiedział też, że ona wie o tym, że on wie, wie również to, iż kapitan też coś ukrywa przed nią, i wie, że ona o tym wie. Lecz cała ta wiedza nie miała teraz znaczenia, bo w tej cudownej chwili zaufanie było kompletne.
☆☆☆
– Myślałem, że w gwardii prezydenckiej służą same zakapiory, a nawet mutanci – zaczął niezobowiązującą rozmowę komandor, gdy w ukryciu czekali na sępodmuchawca.
– A skąd wiesz, że nie jestem i jednym i drugim? – tajemniczo odpowiedziała Caelia.
– Ha, ha, bardzo zabawne – zauważył kapitan, lecz po chwili twarz ściągnęła mu się w gwałtownej refleksji. – Czy to wszystko musi się tak skończyć?
– Jak?
– Że gdy stąd odlecimy, znów zostaniemy wrogami? I któż to wie, czy pewnego dnia nie spojrzę w twe cudowne oczy poprzez celownik mego karabinu?
– Nie wiem – smutek zasnuł anielskie oblicze kobiety – ale nic nie jest przesądzone. Sami władamy naszym przeznaczeniem.
– Nie porzucę ideałów rewolucji, jeśli o to ci chodzi – wycedził przez zęby komandor.
– Nie o to. Wcale nie o to.
Plan Caelii polegał na tym, że skoro do kopalni nie można dojść, to trzeba dolecieć. Wykorzystując miejscową latającą formę życia, jaką był sępodmuchawiec. Kapitan długo się zżymał i nosem kręcił, ale dał się przekonać. Towarzyszka dowodziła, że to może się udać, bo już tego próbowano i to nawet z powodzeniem i conajmniej nie samobójczo, bo dla sportu.
– Caelia…
– Słucham?
– Bo gdy już dotrzemy do kopalni, to…
– Jest!!! – okrzyk wydany przez Caelię nie pozwolił skończyć kapitanowi. – Dawaj, bierz go!
Bezstronnemu obserwatorowi wydawać by się mogło, że od krawędzi klifu oderwał się nagle połać włochatej murawy, na której zieloność ustąpiła pola koncentrycznymkręgom, jak od kropli benzyny kapniętej w kałużę. Tęczowo migotając, spłacheć powoli podrywał się do lotu, wysuwając coraz to nowe, skrzydłokształtne nibynóżki, oraz puszyście rozpościerając się na boki, by złapać prąd wznoszący.
– Dalej, lina, celuj w jego czułki kierunkowe!
Pędzili wzdłuż klifu, komandor wymachując do tego laserowo kierowaną liną do wspinaczki.
– Teraz!
Lina śmignęła jak bicz i choć była samonaprowadzalna, to trafienie w niemal przezroczyste narządy orientacyjne sępodmuchawca, było nie lada wyzwaniem. Na szczęście udało się za pierwszym razem, bo drugiego już być nie mogłoby. Powróz owinął się ściśle wokół rosochatego drzewka czułków tego latającego trawnika, końcówka liny sama odnalazła sprzączkę i zapięła się solidnie.
– Trzymaj go, bo skurwiel jest silny!
Kapitan wbił pięty w grunt, zaparł się i pociągnął za linę w dół, z całą mocą swego wykutego w piekielnych ogniach siłowni 10 G ramienia. Zwierzokrzew przypadł do klifu, dając obojgu poskramiaczom czas na wskoczenie na jego puchato-trawiasty, śmierdzący zgnilizną grzbiet i wygodne zatonięcie w łaskoczących kosmkach.
– Ale jazda – wysapał kapitan, gdy stwór wznowił szybowanie ponad wzburzonym morzem zieleni, wpatrując jakiegoś padłego kąska do spożycia. – Czy aby nie zeżre nas?
– Nie – uspokajająco zaprzeczyła Caelia. – Korzonki osmotyczne ma od spodniej strony. Co chciałeś mi powiedzieć tam na klifie, zanim sępodmuchawiec się pojawił?
– Eee… Nic takiego, już nie pamiętam. Hej, powiedz mi lepiej, jak się tym steruje.
Okazało się, że odpowiednio mocno tarmosząc za linę zaplątaną na narządzie zmysłu kierunku latającego stwora, można zmieniać kierunek lotu. Po kilku mrożących krew w żyłach podejściach, ustabilizowali lot na majaczącą w oddali, z pewnością nienaturalnego pochodzenia wierzę. Kopalnia – ocalenie była w zasięgu wzroku. Ostatnie kilometry podróży przemilczeli, chłonąc krajobrazy.
☆☆☆
Wieża kopalni musiała być zbudowana z jakiegoś florofobowego materiału, bo po tylu latach gniewny, żywy ocean nie pochłonął jej, ani niczym nie porósł. Sępodmuchawiec również boczył się na nią i niełatwo było zmusić go do przelotu na tyle blisko, by zeskoczyć na górną platformę, będącą zapewne lądowiskiem. Gdy w końcu się udało, Starsilver i Caelia siedzieli na śliskiej powierzchni i rozcierali sobie wzajemnie obolałe upadkiem części.
– Właz jest tam – syknęła Caelia, gdy mający nieść ulgę, kapitański masarz trafił na wrażliwe miejsce. – Winda powinna działać, centrum kontroli jest na dole. Z tamtąd zawezwiemy pomoc.
– Miło się z tobą surwiwalowało, Caelia.
– I z tobą, Starsilver. Gdyby nie ta pieprzona wojna…
– Odnajdę Cię. – Wypalił szybko kapitan. – Za każdym murem, zasiekami, granicą, za każdą barykadą będę wpatrywał twej cudownej twarzy. I nie pozwolę, by jakakolwiek wojna zgasiła gwiazdy w twoich oczach.
Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym zeszli w kosmicznie czarną czeluść windy.
Zasilanie działało bez zarzutu, zapewne zasilane atomowo. Kopalnia nie była tak naprawdę kopalnią, tylko odwiertem badawczym, mającym sięgać samego, pogrążonego w wiecznym mroku i przepotężnym ciśnieniu biomasy, dna floromorza. Lata temu przedsięwzięcie zostało jednak z nagła zarzucone, jakoby z powodu jakiegoś strasznego wypadku, takiego jak obcięcie funduszy. Badacze się rozpierzchli, sięgająca biologicznego piekła dziura, została.
gdy winda opadała w dół, kapitan Starsilver Long i nieznana z rangi Caelia Nachtschatten milczeli, a milczenie owo było ciężkie. Albowiem oboje pogrążeni byli w niewesołych rozmyślaniach. Obojgu coś wyraźnie ciążyło na sercach i usilnie starali się opracować najlepsze wyjście z trudnej sytuacji. Lecz nie dostali już szansy tego uczynić.
Gdy tylko trafili na dolną kondygnację, od razu wiedzieli, że coś jest nie tak. Z sufitów i zawilgłych ścian mrocznych, krętych korytarzy kapała nie tylko brudna woda, ale też wyraźna, złowroga niechęć. Kapitan odbezpieczył karabin, a Caelia bagnet. Ruszyli powoli w głąb lepkich od dusznej atmosfery grozy pomieszczeń, nie wiedząc, czego się spodziewać, więc spodziewali się najgorszego. Migające oświetlenie, często nawet awaryjne, ożywiało tłuste cienie, które wypełzały z zapomnianych kątów, czerpiąc niewątpliwą przyjemność z zabawy w kotka i myszkę z poddenerwowanymi wędrowcami. Nerwy były na postronkach.
– Którędy do centrali komunikacyjnej? – Szepnął kapitan, dużo ciszej, niż wymagały tego warunki.
– Chyba tamtędy – odszepnęła Caelia, równie cicho. – Zauważyłeś, że wszystko wygląda tutaj, jakby naukowcy opuścili to miejsce w pośpiechu, pozostawiając wszystko tak jak stali? jakieś naczynia, notatki z kółkami po kawie, komputery na stand-by, niedojedzone jedzenie, narzędzia…
– Co tu się do cholery stało? Ta wilgoć, ten dziwny mech na ścianach, który wygląda, jakby falował, choć nic tu nie wieje, ta lepka substancja tu i ówdzie, te ślady na podłodze, jak po przejściu wielgachnego ślimaka…
– Cicho!
– Co?
– Słyszysz?
– Nie.
– To słuchaj!
Chlap… Chlap… Chlap… Rozległo się zza ciemnego węgła, zupełnie jakby ktoś klaskał dłońmi o mokrą posadzkę. A zaraz potem: Szurrr… Szurrr… I znowu, ale dużo szybciej: Mlas! Mlas! Mlas! Mlas! Młaaach!
– Caelia, to mi się nie… – Zaczął kapitan, ale nie skończył, bo potknął się o poniekąd odpowiedź na pytanie, co stało się z naukowcami. A odpowiedzią tą była głowa. Ludzka. To znaczy prawie ludzka, bo ludzkie głowy nie mają owadziokształtnych, patykowatych odnóży, nie wiją się za nimi ociekające śluzem kłącza, nie porastają ich grzybopodobne narośle, nie łypią ślimakowymi oczami na szypułkach, a przede wszystkim, kopnięte, nie próbują ugryźć kopiącego igłowatymi zębami.
– O kurwa! – krzyknęli oboje, a Caelia nawet nieco głośnej.
Wtem wychnęło to, co klaskało i mlaskało za węgłem. Słabe światło mrugającej lampy ujawniło totalnie nieprawdopodobną kreaturę, zbitek elementów ludzkich, roślinnych i owadzich, niczym pożerane przez chrząszcze i ogromne larwy, gnijące zwłoki, wyrwane z grobu przez splątane korzenie przewróconego drzewa.
Abominacja charknęła, zagulgotała i ruszyła na parę przerażonych rozbitków. Pierwszy ocknął się komandor i jego wierny karabin, który rozszerzył ryjek swojej lufy na maksymalny kaliber i huknął gromem plazmowego ładunku. Stwór niemal złamał się w pół i nabluzgał wokół zieloną, cuchnącą juchą. Wtedy doszła do siebie i Caelia, skoczyła i nadziała wciąż atakującą głowę na swój bagnet, odrzucając ją potem precz.
– Ludzko-roślinne mutanty zombie – szepnęła na skraju otchłani przerażenia – jakiż szatański, obrzydliwie chory, zaślepiony obmierzłym mrokiem degradacji umysł, mógłby stworzyć coś takiego…
– Później się zastanowimy! – kapitanowi telepały się ręce, jak również karabin. – Musimy wiać!
Na potwierdzenie kapitańskich słów, puste dotąd i ciche korytarze zaroiły się plugastwami. zadudnił basowo Emerald komandora, chlapnęła zgniła posoka, pofrunęły odcinane macki, kolce, odnóża, pnącza i członki. Caelia i jej bagnet skutecznie rozprawiali się z tymi potworami, którym udało się przebrnąć przez nawałę wielkokalibrowego, kapitańskiego ognia. Jednak zmutowanych szczątków nieszczęsnych naukowców wciąż przybywało, wykazywały się również iście roślinnym uporem i nieustraszonością.
– Nie damy rady! – wysapał kapitan Starsilver, a jego lufa świeciła, rozgrzana do czerwoności. – Kończy mi się amunicja!
– Za mną! – krzyknęła Caelia. Głos jej się łamał, ale umysł na szczęście nie poddał się tej nawale okropności. – Możemy przebić się do głównej komory badawczej, tam powinny być pancerne drzwi!
Jak powiedziała, tak zrobili. Lecz droga przez mroczne, splugawione morderczym horrorem korytarze kopalni, była spacerem kanałami ściekowymi piekła. Kapitan Long po stokroć wolałby umrzeć w atomowym rozbłysku na pokładzie "Aurory", niż szczeznąć tutaj, rozszarpany, pocięty, pożarty, zadźgany, zakłuty, zatruty lub zaduszony przez tą charczącą i zawodzącą grozę wokół. A potem, kto wie, może nawet dołączyć do piekielnej, ludzko-owadzio-roślinnej hordy i po wieczność nawiedzać zatęchłe, ciemne korytarze, wyjąc żałośnie i opętańczo.
Nie mieli pojęcia jak długo trwał ów horror, zagubili się w bezczasowej odchłani okropności. liczył się tylko kolejny krok, kolejny strzał, kolejne cięcie, kolejna przeżyta sekunda. Aż nagle okazało się, że stoją pośrodku nieźle oświetlonej, sporej sali, w której dominował sprzęt komputerowy, oraz elementy urządzeń górniczych, nadając pomieszczeniu swojski, krzepiący, industrialny charakter. Po jednej stronie sali były ciężkie, pancerne drzwi. A po drugiej…
– Poszły sobie… – stęknęła Caelia, ciężko dysząc. Wyglądała przeraźliwie, od stóp do głów zlana potem i krwią, zlepiona mutantową posoką. Pośród gwiazd w jej oczach tliły się pulsary szaleństwa.
– Zabiliśmy je wszystkie… – odstęknął kapitan. Sam był równie opłakany.
– Lepiej otwóżmy te drzwi i wezwijmy pomoc, zanim wrócą.
Nie zdążyli. Wtem jeden z wielkich stojaków na narzędzia dosłownie eksplodował, na wszystkie strony poleciały wiertła, śruby, pilarki, laserowe oskardy i reszta żelastwa. A z ogromnej dziury w ścianie wylazło monstrum. Większe i ohydniejsze, niż wszystkie inne do tej pory. Przypominało gnijące, dwutygodniowe zwłoki 200-kilowego grubasa, ale tylko nieco, bo paskudność i grozę potęgowały wszystkie ślimacze, pajęcze, i grzybowo-roślinne elementy , z jakich składało się jego monstrualne cielsko. Stwór zaskrzeczał przeszywająco, spazmatycznie zatelepał ociekającymi śluzem żwaczkami, a na jego brzuchu pojawiło się krwawe pęknięcie. By po chwili rozewrzeć się szeroko, a w obmierzłej otchłani wnętrzności mutanta zakwitło coś, co stanowiło jawne plunięcie w twarz pięknu ziemskiej róży. Ohydna antyróża wysunęła się i zalśniła galaretowatymi nibypłatkami.
– Maski! – krzyknęła Caelia. – Chce nas zagazować!
Na potwierdzenie jej przerażonych słów, sflaczały pseudokwiat mutanta tchnął zawiesistą, lepką mgłą śmierdzącej wydzieliny. Zdążyli założyć maski tlenowe, ale kobieta upuściła bagnet.
Wystrzeliły pnączopodobne, kolczaste macki, wczepiły się, wbiły w ciało Caelii. Kobieta krzyknęła i kurczowo zlapała za blat ciężkiego stołu.
– Caelia!
– Kod do drzwi… – jęknęła – sześć, sześć, sześć…
– Skąd wiesz? – zdumiał się kapitan – przecież tylko ja miałem dostęp…
Caelia krzyknęła jeszcze mocniej, gdy macki oderwały ją od stołu, jak złośliwe dziecko kota od pnia drzewa. Brzuchopaszcza stwora mlaskała zbereźnie.
Kapitan subiektynie sądził, że następne dwie sekundy trwały kilka minut. W tym czasie bowiem zdążył sprawdzić naładowanie karabinu (ostatni ładunek!), przestawić go z trybu kartaczownicy na snajperski (lufa znacząco wydłużyła i zwęziła swój ryjek), odnaleźć słaby punkt wściekłego mutanta (którym, jak mniemał, było największe z ośmiu oczu), solidnie wycelować oraz wypalić. Stwór zawył i padł w tył, upuszczając kobietę i tłukąc członkami o podłogę w śmiertelnym tańcu świętego Wita.
– Caelia… Wszystko w porządku?
– Żyję… Tylko się nie ruszam – odpowiedziała Caelia z głębin mocarnych objęć kapitana. – Chodźmy… Chodźmy już do centrali, zanim przyjdą jego koledzy.
Wystukawszy kod na panelu pancernych wrót centrali badawczej, rychło znaleźli się w środku. Dopiero gdy zdjęli maski oraz legli bez sił pośród mrugających lampek kontrolnych i hologramów, pancernymi drzwiami odgrodzeni od czychającej, smiercionośniej, zmutowanej trwogi mrocznych korytarzy stacji badawczej, komandor Long pozwolił sobie na chwilę mrocznej zadumy.
– Hmmm… – mruknął w zamyśleniu.
– Daj spokój, nie musisz strzępić słów na próżno, wiem jak tego nie znosisz. – Skwitowała mruknięcie Caelia. Siedzieli na podłodze, opierając się o siebie, a działający panel łączności międzygwiezdnej nieopodal, był jak światło latarni dla steranego sztormem okrętu.
– Oboje znamy kod do drzwi centrali badawczej, choć pomoc można przecież wezwać z ogólnodostępnej konsoli na górze – kontynuowała wypowiedź – i oboje wiemy dlaczego. Jesteś tu na tajnej misji, tak jak i ja.
– Tylko nasze cele…
– Taak… – smutno westchnęła Caelia. – Nasze cele są zapewne odmienne. Dobrze wiesz, co znajduje się w tej ogrodzonej przeróżnym, elektronicznym śmieciem i badawczymi zabaweczkami, sięgającej piekła dziurze, tuż za nami.
– Grzybnia.
– Dokładnie.
Grzybnią nazwano to, co odkryto w pobliżu dna florooceanu. Była to kojarząca się grzybem forma życia, stąd nazwa. Ale za to jakie to jest życie! Okazało się, że tam, w iście piekielnej głębii, podgrzewanej bliskością płynnego, Hibiskusowego płaszcza, siedzi organizm, który swymi niekończącymi się strzępkami, włóknami, czułkami, pączkami i kłączami, otacza dookoła całą planetę. Pojedyncza istota, rozmiarów całego świata. Co więcej, nie mając centralnego układu nerwowego, jego rolę pełniły same, wszechobecne i wszędobylskie strzępki. Tworząc siatkę neuronalną, największą jaką można sobie wyobrazić. A badający możliwości Grzybni naukowcy, zanim dopadła ich, najwyraźniej sprokurowana przez samą Grzybnię, mordercza mutacja, twierdzili, że istota jest tak złożona, że spontanicznie wykształciła coś na kształt osobowości. Inteligencji. Duszy. Choć, jak przekonali się fałszywi rozbitkowie, próby porozumienia się przyniosły raczej horrorowe efekty.
Kapitan Long wiedział, że nie ma już sensu ukrywanie czegokolwiek. Wyjął swą tajemniczą, czerwoną fiolkę.
– To małe coś – powiedział, nie patrząc Caelii w oczy – zawiera samoreplikujący się neuroresekwencer. Wystarczy kontakt z głównymi strzępkami Grzybni, żeby nanoboty zaczęły tak przeprogramowywać DNA komórek Grzybni, że zostanie umożliwione nawiązanie porozumienia. A potem wgrywanie sugestii myślowych. Zmuszanie Grzybni, żeby rozumowała i myślała, jak my.
– I wykonywała rozkazy.
– Poniekąd – niechętnie przytaknął komandor – jako najwspanialsza sztuczna inteligencja, jaką można sobie wyobrazić. Boski umysł na usługach ludzkości. Dla dobra ludzkości.
– Raczej rewolucji. I jej szalonego lidera, Mao Che Floodrise'a.
– Mao Che nie jest szalony. Raczej wizjonerski. Walczy o wolność, która jęczy w uścisku twego złego prezydenta, Deathwisha Grimma.
– Deathwish nie jest zły. Reprezentuje i dba o ład i porządek.
– Knutem i podkutym butem!
– Jeśli to konieczne. Jeśli trzeba przeciwstawić się żądnym władzy dwulicowcom, jak Mao Che Floodrise.
– Mao jest… Do cholery Caelia, jesteś prezydenckim agentem, po co z tobą dyskutuję?! I co to kurwa za głosy w mojej głowie?
Oboje to czuli. Gdzieś głęboko w głębii czaszki, na granicy slyszalności, niemal poza barierą postrzegania, wibrowały im mroczne dźwięki, niezrozumiałe szepty, dziwne, lecz wyraźnie plugawe inkantacje. Mroziły krew i zatruwały duszę.
– To Grzybnia. Ma moce telepatyczne, ale nie wie, jak do nas dotrzeć… Starsilver! – krzyknęła nagle Caelia i zerwała się na równe nogi, choć przyszło jej to z trudem, ułapiła komandora za poły kurtki – Grzybnia to zło. Jest zła z natury, jak nowotwór. Proszę, nie dawajcie jej możliwości kontaktu, logicznego rozumowania, sięgnięcia poza planetę. Sam widziałeś, co zrobiła z naukowcami. Jeśli zacznie naprawdę myśleć, wykształci osobowość… Starsilver, nie stworzycie boga. Tylko diabła. Którego nie da się kontrolować.
– To jakieś bzdury… Caelia, co robisz?
– To, po co tu przybyłam. Was się nie da powstrzymać. Ale można zabić Grzybnię.
Jednym skokiem znalazła się nad odkrytą odchłanią odwiertu, dzierżąc fiolkę podobną do kapitana, tylko zieloną. Wewnątrz była samoreplikująca się neurotoksyna.
– Nie! – Kapitan już był przy niej, chwycił krzepko, nie pozwolił drgnąć. Balansowali tak na krawędzi, jak para mrocznych linoskoczków.
– Nie sądziłem, że będziesz do tego zdolna. – Oczy komandora iskrzyły jak mizerykordie o napierśnik zbroi. – Nie po tym wszystkim. Próbować zaprzepaścić taką szansę dla ludzkości! I to w imię podłego rządu i prezydenta!
– Szansę dla kogo i na co! – odparowała Caelia, ledwie utrzymując równowagę. – Dla anarchistycznej rebelii, na tworzenie bardziej zabójczej broni, na skuteczniejsze zabijanie i plewienie chaosu w galaktyce! Czy ty naprawdę myślisz, że twoja rebelia jest słuszna i dobra? Byłeś przy pacyfikacji Terra Draconis?! Starsilver, błagam!
Kapitan stał sztywno, mocno trzymając Caelię, lecz tym razem nie były to objęcia miłości. Nikt nie umiałby zresztą nazwać uczuć, jakie darły i miotały jego duszą. Widział duszące się próżnią twarze swoich załogantów, ale widział też rzędy pustych kołysek, w napromieniowanych sierocińcach Terra Draconis. Czuł obezwładniające gorąco niebiańskich ust Caelii, ale czuł też brzmiący chwałą ciężar orderów na piersi. Znał wartość swej misji, ale poznał też moc miłości. Czuł się w strzępach, a sprawy nie ułatwiał wzmagający się niczym ohydny, kleisty przypływ, jazgot obrzydliwie złych, mroczących serce, zaśpiewów Grzybni.
Czy to możliwe, by służył złu, a słuszna sprawa sprawiedliwej rebelii była tylko jedną wielką, kosmiczną nieprawdą? Czy to możliwe, by to Caelia i jej prezydent stali po stronie dobra?
I spojrzał raz jeszcze w piękne oczy Caelii, ale one już nie przypominały rozgwieżdżonego nieba, lecz jego odbicie w tafli jeziora. Bo Caelia płakała, a łzy żłobiły sobie kaniony żalu w brudzie i zakrzepłej krwi, pokrywającej jej policzki. Wspólnie przelanej krwi.
Kobieta już wiedziała.
A kapitan złapał głęboki wdech. Telepatyczny wrzask Grzybni ucichł. Sponiewierana, komandorska dusza uspokoiła się. Świat wrócił na swoje miejsce. Bo w umyśle dzielnego żołnierza jaskrawym złotem zaświeciła się sentencja, która zawsze przynosiła ukojenie. I spokój sumienia. Zawsze.
– Przepraszam. – Uśmiechnął się smutno. – Ja tylko wykonuję rozkazy.
Zabrał Caelii fiolkę z trucizną i włożył jej w kieszeń fiolkę z neuroresekwencerem. I popchnął w dół czeluści mrocznego odwiertu, na spotkanie z istotą z piekła.
Tylko kosmos słyszał krzyk Caelii.
– Taaak – Kapitan jeszcze raz odetchnął głęboko, potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się denerwującej pajęczyny. – Czas nadać S.O.S. I poszukać tej ukrytej windy. Nie mam zamiaru bez broni zapieprzać z powrotem tymi korytarzami.
☆☆☆
Kierunkowy, czytelny tylko dla rebelianckich jednostek sygnał, sprowadził pomoc w niecałe 12 godzin. Kapitan Starsilver Long wypoczywał w spa flagowego pancernika "Victoria" i słuchał gratulacji, podziękowań i zapewnień o okryciu się wieczną chwała oraz wysoką emeryturą. Wytrząsał pamięć ostatnich dni, jak okruszki z pomiędzy poduszek grawitacyjnej sofy. Był dobry w zapominaniu.
Nie mógł wiedzieć, że choć ciało nieszczęsnej Caelii, zgruchotane, rozdarte i rozprzestrzenione przez głodne strzępki Grzybni, przestało istnieć, to jej dusza, a przynajmniej jej część, ocalała. Podtrzymana i pochłonięta przez istotę Grzybni. A gdy neuroresekwencer zaczął działać, to właśnie to, co niegdyś było piękną Caelią, posłużyło za jądro nowej, grzybowej osobowości. Nadało jej cel i sens istnienia.
Oraz nauczyło, co to jest pragnienie zemsty zdradzonej kobiety.