- Opowiadanie: jacek001 - Wieczór autorski (bajkobaśń grozą podszyta)

Wieczór autorski (bajkobaśń grozą podszyta)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Wieczór autorski (bajkobaśń grozą podszyta)

Przyjechali na spotkanie saniami. Piękne to były sanie, złocone, wyłożone skórami zwierząt, udekorowane roślinnością bogatą – laurami, pokrzywami, szalejem rozmaitym. Oni sami, wewnętrznie piękni i duchem mocni, byli jakby z innej gliny niż lud ulepieni, byli jak ci legendarni bogowie, co z Olimpu zeszli, nagle a niespodziewanie, żeby sobie po tym łez padole połazić, pospacerować, poswawolić.

 

Zima piękna, roziskrzona, rozgwieżdżona, cicha. Dwór rozświetlony, pochodnie na dziedzińcu płoną, psy szczekają, gawiedź ciekawie wygląda przez okna. Konie z gracją stają przed gankiem, szambelan w liberii karmazynowej wychodzi, wita gości przybyłych, kłania się, czapkuje, wąsa podkręca.

– Powitać, powitać zacnych naszych twórców, fantastów słodkoustych, futurologów wszechmogących, powitać, uszanować, ukochać… – karmelowe uprzejmości płyną, płyną, płyną. Lecz twórcy milczą i tylko wąsa podkręcają.

Już jeden, nie czekając, do sieni wchodzi, palto zdejmuje, włosy odgarnia, wnosi się na pokoje, ręką po brzuchu maca. Drugi wsuwa się z gracją wiewiórki, szybkimi ruchy żupan wygładza, rękę do całowania podaje, damom i pieskom się kłania, w oczy zagląda, flirtuje. Trzeci księgę pod ręką niesie, wąsami rusza, binoklem zamaszyście błyska, autografy rozdaje, biletami wizytowymi służbę częstuje. Blask, splendor, psów szczek, sukni szum – słowem: czar, urok, historyczna chwila. Samowar nastawiony. Świece w kandelabrach rozświetlają wnętrze. Damy i panowie wykwintni, z pieskami swymi, pudlami, pupilami, kotkami, kanarkami – wchodzą do sali głównej, kolumnowej, rozłożystej, ciepłej.

Zaczyna się wieczór autorski. Pośród tej nocy przepastnej, pośród tej krainy bogatej w zwierza rozmaitego, nieprzebranego, tłustego – jedna taka wysepka wiecznej, błogiej szczęśliwości wyrosła, wykwitła, góruje nad wszystkim. Ludzie zasiadają, samowary bulgocą, twórcy wchodzą i zaczyna się celebra sztuki fantastycznej.

Pisarze wielcy, styliści prawdziwi, mistrzowie słowa rozmaitej maści – karzy, gniadzi, z zadami pięknymi, uperfumowani z francuska, w perukach tak fantazyjnych i słodkich jak wata cukrowa na parafialnym odpuście – zasiedli na katedrze udekorowanej laurem i pokrzywą, i prawić zaczęli o twórczości swej zacnej.

– Ja – powie pierwszy – zawsze piszę baśniowo. Tak mnie coś gna ku baśni wszelakiej, że jak tylko realistycznie coś chlapnę, to kaszleć zaczynam i wnet węch tracę. Lekarze moi nie wiedzą jak leczyć przypadłość tak oryginalną, kurować próbują, lecz ja wiem, że sam jeden władzę mam nad chorobą swoją, bo jak baśniowo nie piszę, to mistycznie wręcz cierpię.

– Ja – piśnie drugi wiewiórczo – w twardym science fiction siedzę. Taki mnie pęd do futurologii przypilił, że jak tylko ku innemu gatunkowi zboczę, to biegunkę mam i głowy zawroty. Psychoanalitycy moi dawno nadzieję stracili na odratowanie mej duszy i oddali mnie pod kuratelę zaufanej asystentki, Zosi. Ona to (Zosia) moje bóle znosi, kompresy miłe na mym czole czyni, do snu czyta błogie klechdy starych mistrzów futurologicznych.

– Ja – trzeci stężałym, suchym głosem rzuci – w fantasy nurzam się absyncie, i jak ku twardej naukowej prozie tylko okiem łypnę, to mi od razu egzem na rękę wstępuje, paraliż łapie i złe sny przychodzą, co upiorne wizje tkają na wrzecionach strachu. Wydawcy moi wiedzą o tym i słyną ze swej tolerancji. Zioła mi parzą, lewatywy czynią i jakoś leci egzystencja moja…

Po godzinie, gdy czas zwierzeń umęczył prelegentów naszych, szlachetni pióra mistrzowie, fragmenty swych dzieł fantazyjnych przy wtórze skocznej kobzy recytować zaczęli niespiesznie, przechadzając się pośród rozanielonej widowni, pośród panów we frakach i pośród dam, co suknie miały tak wydekoltowane, że kto by tylko zajrzał w te dekolty przepastne, to by zadrżał i zarżał – jak koń nad skrajem przepaści. I tak twórca każdy z osobna drżał i rżał. Nawet pisarz futurolog, co słynny był ze swej antypatii do dam, zachwiał się przy dekolcie panny Anabelli, zakaszlał nerwowo, splunął z werwą za siebie, jakby czarta odganiał.

Czytali, nie zważając na nic. Kłęby rwącej rzeki słów płynęły, piętrzyły się, znosiły wzajemnie. Aż nagle zrobiło się bardzo dostojnie, a przy tym ciemno, straszno, głucho i ponuro. Na to nikt uwagi nie zwrócił, bo wszyscy w rwącej rzece Fabuły po uszy tkwili, a splendor bijący od twarzy literatów skutecznie gawiedź oślepiał. Siedzieli wszyscy zasłuchani, twarze kryjąc za pióropuszami rąk teatralnie ułożonych, i kiwali potakująco głowami, a właściwie nie tyle nawet głowami, co perukami, brwiami, uszami, nosami. Nosy, ach te nosy – smukłe, zgrabne, które zawsze wyczują woń Wielkiej Literatury; zadarte nozdrza inteligentów, podkreślające stan, kulturę, pochodzenie swoje.

Opary absurdalnej powagi unosiły się to tu, to tam, zostawiając wszędzie delikatne, bąkowate wonie. Na ścianach, firanach, draperiach, tapetach, pomnikach, popiersiach, atłasach, arrasach, stołach, wazach, kandelabrach – wszędzie widać było działanie sił patosu. Wszystko tonęło w przytłaczającej i narastającej z każdą chwilą powadze. Zdawać by się mogło, że jakiś niewidzialny ciężar napiera na powały dworu, że już nawet krokwie dachu zaczynają trzeszczeć, ściany pękną zaraz pod naporem tej siły fatalnej.

Kandelabrów płomień przygasł, płomyki świec zamigotały niespokojnie, jakby muśnięte pocałunkiem ducha niewidzialnego; cienie jakieś wykwitły na ścianach sali kolumnowej. Słowa jakby sens swój utraciły, pudry i peruki wypłowiały nagle, blask zgubiły i pewne było, że tu dzisiaj do jakiejś wielkiej tragedii dojść musi, bo przecież nie podobna by ten patos wypełniający salę nie mógł sam siebie zdetonować w chwil parę. Zapach powagi jak zapach benzyny unosił się wszędzie i tylko iskry brakowało, by do katastrofy doprowadzić, katastrofy tak nieuchronnej i logicznej, jak logicznym jest fakt, że po dniu noc następuje, że po zbrodni kara.

Pisarze szlachetni, fantaści prawdziwi, udrapowani w słuckie pasy, jak rasowe papugi na wystawie zoologicznego sklepu, nie wyczuwali sytuacji – wciąż puszyli swe torsy, dawali upust wrodzonej powadze i w ten sposób dokładali jeszcze drew do ognia. Nawet już dym czuć było, swąd podgrzewanej smoły. A wszystko to odbywało się w atmosferze morderczej powagi. Powagi i patosu. Patosu i uroczystości. Uroczystości i cyrku piekielnego.

– Ja! – rzecze pierwszy twórca, z chusteczki swej na poczekaniu robiąc kalafiora.

– Ja! – piśnie drugi, na zawołanie na głowie stając.

– Ja! – szarym, ostrym jak papier ścierny głosem powie trzeci. Z miną zawodowca trzy razy z rzędu duszkiem jogurt wypija i ani rzygnie, ani się zakrztusi. Mowy nie ma, żeby się któryś zadławił, zająknął, przejęzyczył, słowo jakieś źle odmówił. A tu wzniosłość z każdą chwilą rośnie, gęstnieje, krzepnie… Słowem – apokalipsa nieuchronnie nadciąga.

Biust dam faluje w powietrzu gęstym. Patos wszędzie się wkrada – już nie ciężki, lecz nie do zniesienia. Słowa twórców mijają się jak szpady, jak szable w pojedynku, jak miecze błędnych rycerzy, którzy o wdzięki dam swych walczą. Widać już, jak pot słony na czoła wstępuje, jak wargi drżą i coraz węziej zaciskają się na określeniach, analizach, teoriach…

Kiedy tak mistrzowie dają sobie do wiwatu i spuszczają się na siebie co chwilę, głowa małego, słodkiego, marmurowego posążka, stojącego na kominku, urzekającego aniołkowatością Kupidyna, ta głowa ładna, z noskiem zgrabnym, malutkim, dziecinnym, ta główka kształtna – od szyi odpęka, odpada, leci i… buch – w posadzkę! W te pyszne, lazurowe marmury, granity, w te rozmemłane do granic przyzwoitości parkiety. I nagle na posadzce rysa mała wykwita, potem jakby większa i większa. Jakiś trzask słychać, jakby coś przesuwało się, pękało – jakby kamienny opłatek, płyta nagrobna. A tu wciąż słowa huczą, niczym woda z kranów otwartych. Biusty falują jak żagle hiszpańskich fregat, fraki szeleszczą jak trawa na sawannie. Mistrzowie, pisarze, bogowie słowa, kaprale prawdziwi ustami spieczonymi, wyschłymi ustami, które krwawią już prawie od ostrych jak szkło słów – mówią wciąż, i wciąż, i wciąż. Ale mówią wciąż, i wciąż, i wciąż mówią – bo to ich powołanie, ich zawód, ich honor, ich ojczyzna, ich pojedynek na śmierć i życie. Idą ich słowa na pohybel, a oni wraz z nimi ku zatraceniu zmierzają, lecz tego nie widzą, bo są pyszni i w swą pychę ślepo zapatrzeni. Zanurzeni kurczowo, słabi i bezbronni jak zarodki w wodach płodowych. A te wody noszą ich jak chcą – z prądem, pod prąd, rzucają nimi jak żyjątkami o skałę. Noszą ich prądy starych i nowych inspiracji, przypływy i odpływy wizji fantastycznych, widziadeł, wyobrażeń, mar podświadomych.

Tymczasem na zewnątrz dworu mgły jakieś zza lasu nadciągnęły. Księżyc, który jeszcze przed chwilą chwalił się swą krasą, teraz skrył się za strzępami chmur postrzępionych, czarnych. Gdzieś w oddali wilki zawyły – najpierw jeden, wnet drugi, wreszcie stado całe. Koncert. Trel. Chorał gregoriański.

Okolica cała zgęstniała, zasnuła się mrozem i ciszą przepastną, metafizyczną, straszną. Nagle na drodze, w leśnej przecince nowe zjawisko się objawiło. Zaprzęg przedziwny, trojka czarna: konie silne, wielkie – nie konie, lecz byki prawie – pędziły w galopie przez las, przez trakt biały. Na śniegu jasnym, roziskrzonym, wielkie sanie żłobiły czarne, mokre ślady. Pod płozami śnieg syczał, wyrzucał w górę kłęby pary. Konie ciężko stąpały po śniegu, a tam, gdzie podkute rozpalonym żelazem kopyto w śnieg uderzyło, tam ślad mokry, śnieg topniał w chwil parę. Za saniami stado wilków biegło, a na saniach kilka postaci, wszyscy okryci czarnymi, lśniącymi futrami, w czapkach syberyjskich, w grubych kołnierzach z lisów rudych.

Trojka wpłynęła na przestwór dworskiego dziedzińca. Dzwonki u sań zamilkły, istoty czarne, małe, krępe z sań szybko, szybciutko do sieni, do dworu chyłkiem, z małpią gracją przyskoczyły. Już były w środku, tuż przy drzwiach sali kolumnowej, w której wieczór autorski w najlepsze się toczył.

– Niech wam się nie zdaje, że pisanie łatwą jest rzeczą! – tubalnym, obiektywnym tonem baśniopisarz zebranych ludków gromił. – Niemiłe jest pisanie, niemiłe też i gadanie o nim!

– Święte, przenajświętsze słowa! – przytakuje futurolog, ząbkiem wargę zagryzając i wstydliwość swoją damom okazując.

– Hejże, hejże, hola, hejże! – podchwycił mistrz pióra fantasy i dalej krzyczeć, dalej spazmować, że pisanie męką jest i samoukrzyżowaniem, a przy okazji wykazywać wyższość literatury fantastycznej nad innymi, pośledniejszymi gatunkami. I wtedy właśnie, w tej chwili fenomenalnej, gdy zuch ten nadludzkim wysiłkiem zaczął udowadniać ową wyimaginowaną wyższość – diabli wpadli do sali, diabli wszystkich wzięli.

Małe, krępe biesy obsiadły czeredę naszych bohaterów. Zanim się literaci spostrzegli, zanim zaczęli rozumieć, że nie sen to, że jawa – ziemia rozwarła się z jękiem, rozpękł się dwór na dwoje i wszystko zapadło się, zsunęło, ugrzęzło w wielkiej, piekielnej czeluści – raz na zawsze. Oko dziecka, rozkoszne oko aniołka, w jednym, krótkim tchnieniu ożyło, błysnęło radośnie, ogarnęło cały ten spektakl. Urwana głowa Kupidyna, lecąca w przepaść z nieszczęśnikami, przechyliła się ciekawie i patrzyła boczkiem na spadających w otchłań zacnych towarzyszy pióra. A z samowara, zamiast herbatki, płonąca benzyna się rozlała i resztki dworu w perzynę zaczęła obracać.

Jeszcze tylko mały piesek, upudrowany pudelek panny Anabelli, ostatnim wysiłkiem woli, pazurkami uczepiwszy się skraju przepaści, zaczął mozolnie wyłazić na skraj urwiska, na świat boży, ku życia światłu. A gdy już wydobył się z otchłani i w swym małym, psim móżdżku skojarzył ten fakt z błogą radością ocalenia, twarde spojrzenia diabłów przyszpiliły go i całkowicie zdemolowały jego dobre samopoczucie.

Miejscowi mówią, że tu nawet teraz, po latach, wieczorem wciąż straszy, że ciężko tu po ciemku samemu chodzić. Wciąż jeszcze, gdy noc zapada, usłyszeć można trel deklamujących swe dzieła pisarzy. Niekiedy widać nawet, jak między drzewami jakieś blade postacie – bardziej smugi i kształty mgławe, niż ludzie z kości i krwi – wciąż jeszcze swej słodkiej twórczości bronią.

 

Koniec

Komentarze

Nieczęsto mam okazję do czytania tekstów tego rodzaju. Właściwie jeśli idzie o szczerość, to dawno takowej nie miałem. Urocze i jedyne w swoim rodzaju. Ten styl!
Nim ocenię, pozwolę sobie przeczytać raz jeszcze, ale sądzę, że 5.

Przyznam, że jestem bardzo wymagającym odbiorcą. Dlaczego? Ano choćby z tego powodu, że sam od siebie sporo wymagam - ile to już razy usuwałem kilka stron tekstu, by zacząć od nowa, z innej perspektywy?
Przy Twoim tekście czas spędziłem z przyjemnością, wywołał gamę emocji i skojarzeń, a przede wszystkim nie spodziewałem się utworu tego rodzaju wśród tych konkursowych. Technicznie - nie godzi się powiedzieć złego słowa. Absolutnie powaliłeś mnie stylem.
Z czystym sumieniem 5 - dlaczego nie więcej? Ta ocena wydaje mi się po prostu odpowiednia. Poza tym, jak będę oceniał Cię w przyszłości, gdy popełnisz coś lepszego? :) Życzę kolejnych nietuzinkowych pomysłów.

Do konkursowych. :)

;)

...always look on the bright side of life ; )

Bardzo interesujący i dobrze napisany tekst. Obrazowy, klimatyczny i konsekwentny. Świetny pomysł, świetne wykonanie :)

Jednym słowem: wow! Czytając ten tekst przypomina mi się to, co często ginie wśród tekstów "fantastycznych" :) że to słowo jest podstawą fantastyczności. Czytałam kilka razy zeby po prostu pocieszyć się tym fenomenalnym językiem! Gratuluję. Tekst oceniam celująco :)

Muszę przyznać, że ciekawy pomysł, a i wykonanie dobre. Choć podczas czytania zaczęła mnie boleć głowa, ale to może mieć coś wspólnego z gorączką i może też dlatego tekst wydaje mi się z lekka zakręcony. Tak czy inaczej, oryginalna baśń;)

5/6 (nie wiem, czemu nie 6, ale pozostanę przy intuicyjnym kliknięciu)
Świetny pomysł, świetne wykonanie (taka mieszanka Gombrowiczowskiego i MistrzoMałgorzatowego stylu)
Już wiem, czemu nie 6.
NIE MA MORAŁU!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Przyznaję, że morału wyłożonego wprost na pierwszy rzut oka nie widać. Morał został ukryty w tekście – jak na bajkobaśń przystało :)

...always look on the bright side of life ; )

Dwie grubości włosa od doskonałości. Pozazdrościć skuteczności wzięcia języka w cugle. Od razu widać, kto kim rządzi.

Absolutna wspaniałość i ogromna przyjemność z czytania. Dawno nie widziałam tak doskonałego zgrania formy z treścią. Cudo :)

Dzięki :)

...always look on the bright side of life ; )

Humor, groteska i styl – klasa jacku001!

 

Wszechstronny z Ciebie Autor. Nawet Twoje starsze teksty są świetne. Czekam na jakieś nowe opowiadanie, tym razem już w papierowej NF.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dzięki, Nazgulu, za dobre słowo. No – trzeba będzie powalczyć o papier, bo… zwyczajnie warto… Jak będę miał coś wartościowego, nie omieszkam wrzucić na ruszt mc ; ) A póki co, zapraszam do bety Tworzycieli Światów. Jak będziesz miał czas i ochotę, oczywiście. Pzdr.

...always look on the bright side of life ; )

Hmmm. A do mnie nie przemówiło. Ani bajkowe, ani antybajkowe…

Babska logika rządzi!

Jakoś niespecjalnie baśniobajkowy zdał mi się Wieczór autorski, choć muszę przyznać że misternie plecione zdania czytałam z prawdziwą przyjemnością.

 

Trze­ci księ­gę pod ręką nie­sie, wą­sa­mi rusza, bi­no­klem za­ma­szy­ście bły­ska… – Trze­ci księ­gę pod ręką nie­sie, wą­sa­mi rusza, bi­no­klami za­ma­szy­ście bły­ska

Binokle nie występują w liczbie pojedynczej.

A może miało być: Trze­ci księ­gę pod ręką nie­sie, wą­sa­mi rusza, monoklem za­ma­szy­ście bły­ska

 

co upior­ne wizje tkają na wrze­cio­nach stra­chu. – Wrzeciono służy do przędzenia, nie do tkania.

 

bo prze­cież nie po­dob­na by ten patos… – …bo prze­cież niepo­dob­na, by ten patos

 

Biust dam fa­lu­je w po­wie­trzu gę­stym.Biusty dam fa­lu­ją w po­wie­trzu gę­stym.

Bo nie wydaje mi się, by wszystkie damy miały jeden biust.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Groteska ładnie napisana.

Nowa Fantastyka