- Opowiadanie: incognito96 - Śmiertelnie poważny

Śmiertelnie poważny

Trochę bez ładu i składu, bo sama nie wiem, czym ten groteskowy tekścik jest. Sen? Koszmar? Horror? Nie umiem ocenić, poniosła mnie odrobinę wyobraźnia (oryginalna lub nie). Zapraszam tak czy inaczej, choćby na chwilkę :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Śmiertelnie poważny

I.

 

Harrison umarł w zeszłą środę.

Potrącił go samochód na przejściu dla pieszych. Zwykła, przypadkowa, niepotrzebna śmierć, której można było uniknąć, którą dało się przewidzieć. Wypadek, zbieg okoliczności, może los, jeśli ktoś w niego wierzy, albo ręka boska, jeśli wierzy się w Boga. Nieważne. Faktem jest tylko, że z mojego narzeczonego został ochłap w skórzanej kurtce. Faktem jest, że sprawca uciekł z miejsca zdarzenia. I faktem jest, że zostałam sama.

Płakałam, płacz jest bowiem rzeczą ludzką i każdy może sobie czasem popłakać, dla pozoru czy nie. Kiedy zadzwonili z wiadomością, byłam na mieście; zalałam się z miejsca łzami, w automatycznym odruchu, żeby przyjaciółki nie uznały mnie za bezduszną. Tak robią ludzie, zawsze robili i będą robić. Emocje biorą górę i sam już nie wiesz, czy dasz kiedyś radę przestać wylewać z siebie te litry łez, czy udusisz się śluzem z nosa. Ale w gruncie rzeczy wszystko ci jedno. Bo to całkiem przyjemne, rozkosznie wypłukuje wszystko, co siedzi w środku, dobre i złe. A kiedy się przestanie już szlochać, jest się całkiem pustym w środku, o, tak jak ja. Nie zostaje nic.

Płacz z zasady powinien przynosić ulgę. Może to, co czułam, to była ulga, a może coś znacznie gorszego.

Pomyślicie sobie: dramat jak każdy inny, przecież to zdarza się codziennie, jedni odchodzą, inni za nimi tęsknią, a świat kręci się nadal, życie biegnie bez przerwy, histeria nic nie pomoże.

Być może to prawda. Nie wiem.

We wtorek Harrison wrócił.

 

II.

 

Przywitał się ze mną już w progu, zdjął marynarkę, odwiesił starannie. Miał brudne buty, ale poza tym wyglądał na zadbanego. Ci w zakładzie pogrzebowym zdziałali cuda z jego rozjechaną klatką piersiową i połamanymi rękami; nie wiem, co miał w środku, ale na pewno nie były to płuca i bijące serce. W każdym razie wyglądał przyzwoicie.

Umył ręce, przeszedł do kuchni, usiadł za stołem i zabrał się do przeglądania codziennej gazety.

– Będziesz jadł? – zapytałam, mieszając resztki zupy cebulowej.

– My nie jadamy – odpowiedział złowieszczo, wyłączyłam więc gaz pod garnkiem i usiadłam naprzeciw niego.

Harrison uniósł zmęczone, ciemne oczy, przyjrzał mi się wnikliwie.

– Zmarniałaś – ocenił szeleszczącym głosem. – Nie dbasz o siebie.

Skinęłam głową, niezdolna do innych gestów. Właściwie dlaczego miałabym zaprzeczyć? Miał rację. Zaniedbałam się. Przecież byłam w żałobie, do cholery!

– Przecież jestem w żałobie, do cholery – zezłościłam się. A raczej zezłościłabym, gdybym miała siłę. Najwidoczniej jednak nie zauważył bezbarwności mojego tonu, bo rzucił:

– No już, spokojnie, kochanie. – I wrócił do czytania.

Miał rozczochrane włosy, był dosyć blady. Coś w jego wyglądzie niepokoiło mnie, ale wolałam się nie odzywać, nie komentować, nie denerwować.

– Gdzie są szczotki do butów? – spytał, kiedy wychodziłam z kuchni. Wskazałam odpowiednią szafkę, podziękował skinieniem głowy, coś okropnie strzeliło mu w szyi.

Po drodze zerknęłam na jego obuwie. Ładne, zaostrzone noski oblepione były ohydnym, ciemnym, cmentarnym błotem. Zirytowana, że nabrudził mi w korytarzu, odstawiłam je na gazetę. Nic się nie zmienił.

 

III.

 

Kiedy wróciłam z pracy, zastałam Harrisona w salonie, oglądał telewizję. Miał rozpiętą koszulę, a na nogach kolorowe skarpety.

Przywitał mnie całusem w policzek. Jego usta były chłodne, suche i nieprzyjemne. Wzdrygnęłam się.

– Co się stało? – zapytał zdziwiony.

– Jakiś zimny jesteś – mruknęłam, odkładając torbę i laptopa na stolik.

– Tak? – zafrasował się, od razu przyłożył dłoń do czoła. – Temperatura około trzydziestu i pół stopnia, powoli spada, czyli w normie. Więc co cię martwi?

– Nic, nic – odparłam szybko. – Nie byłeś w pracy?

– Nie byłem. My nie pracujemy.

– I będziesz takim pasożytem, tak? Całe dnie telewizor, piwo i spanie?

– My nie pijemy piwa – spojrzał na mnie groźnie. Nie wiedzieć czemu, poczułam się nieswojo.

– No już dobrze, oglądaj, oglądaj. Ja pójdę wziąć prysznic.

W łazience leżały jego ubrania z wczoraj. Cuchnęły cmentarzem i trupem, umazane błotem oraz śluzem, wrzuciłam je więc do pralki, przeklinając na czym świat stoi. Zapach pozostał w powietrzu, ale na to rady już nie było; cóż, trzeba się przyzwyczaić.

 

IV.

 

Obudziłam się z lekkiej drzemki, przewróciłam ospale na drugi bok, poprawiłam poduszki. Dobiegała pierwsza nad ranem, przynajmniej na to wskazywały fosforyzujące wskazówki budzika. Przez okno wpadała smuga pomarańczowego światła ulicznej latarni.

W tej smudze stanął cień.

– Co się dzieje? – uniosłam się na łokciu, ale Harrison nie odpowiedział, stał tylko nade mną z twarzą ukrytą w nieprzeniknionym mroku. – Kochanie? Wszystko w porządku?

– Wszystko w porządku – odpowiedział suchym, niepasującym do niego głosem.

– Misiu, dobrze się czujesz? – zatroskałam się i zapaliłam lampkę. Jęknął, zasłaniając oczy dłonią, i od razu ją zgasił.

– Chyba masz migrenę – mruknęłam. – Połóż się, może przejdzie.

– My nie miewamy migren – wychrypiał. – Pójdę na spacer.

– O tej porze?

– O tej porze najlepiej się myśli.

Nie oponowałam, bo zmogło mnie zmęczenie. Pamiętam tylko, że wyszedł.

W sypialni pachniało wilgocią i cmentarną ziemią.

 

V.

 

Szedł obok mnie, trzymał mnie za rękę. Był naprawdę zimny i jakby wilgotny, ale nie przeszkadzało mi to, bo byłam w dobrym humorze. Mimo deszczu i ogólnie niesympatycznej aury.

Dotarliśmy do parku, czule objął mnie i pogładził po głowie. Zapach perfum nie maskował do końca woni martwoty, ale była znośna, poza tym przywykłam do niej, mogłam więc teraz wtulać nos w jego szyję. Niestety, nos zapadał się w rozmiękłą skórę.

– Kochanie, rozkładasz się – zauważyłam z rozpaczą.

– Nie ma się czym martwić, naprawdę – zbył mnie machnięciem ręki. – Może chodźmy do kawiarni? Zjesz coś sobie, przestaniesz histeryzować.

Po powrocie do mieszkania umyłam się i poszłam położyć, a on został w salonie. Nie wiedziałam, po co.

Udało mi się zasnąć, ale obudziłam się znów w środku nocy, leżąc na plecach. Harrison był obok, oddychał głęboko, ale nie spał, poznałam to od razu. Tak dobrze go znałam.

– Harrison? – spytałam ostrożnie. Nie odpowiedział.

Potrząsnęłam jego ramieniem. Było lodowate, łokieć wydał mi się nagle dziwnie galaretowaty i miękki, klejący. Wytarłam dłoń w pościel.

– Harrison!

Usiadł gwałtownie, rozejrzał się w mroku sztywno, nienaturalnie, pochylił w moją stronę i powęszył głośno jak wietrzący trop ogar. Zamarłam. I wtedy otrząsnął się nagle, opadł z powrotem na poduszkę.

– Śpij, nie przejmuj się, boli mnie głowa – wymamrotał nieprzytomnie charczącym głosem, jakby coś utknęło mu w tchawicy.

– Może chcesz tabletkę przeciwbólową?

– Poradzę sobie – kaszlnął mokrym, ohydnym kaszlnięciem; to coś, co było w jego gardle widocznie poszło sobie, popełzło w dół, bo przestał skrzeczeć i się dławić. – Przecież nic mi nie jest.

Zasnęłam więc.

 

VI.

 

Tego dnia miałam na sobie bardzo ładną, krótką, czerwoną sukienkę. Kiedy wychodziłam rano z mieszkania, Harrison poklepał mnie protekcjonalnie, uśmiechając się porozumiewawczo.

Przez cały dzień rozmyślałam o swoim narzeczonym, o sukience i o tym, co się stanie, kiedy wrócę, czując narastający strach przełamywany obrzydzeniem. Beształam się i ganiłam za to, bo przecież to okropne, brzydzić się własnego ukochanego! To było jednak znacznie silniejsze ode mnie, toteż nie umiałam przestać.

Gdy weszłam do domu, brał prysznic, wychylił głowę z kabiny i uśmiechnął się ciepło. Wyglądało to iście makabrycznie, bo zniekształciło trochę rysy twarzy, odrobinę rozmytej już i spuchniętej.

Za każdym razem, gdy się mył, znajdowałam w brodziku kawałki ciała, sine i rozdęte, które odpadały od zszytych brzegów rany. Co prawda było to ohydne, ale nie na tyle, żebym musiała go wołać i kazać sprzątać; w końcu moje skłębione, skołtunione włosy zatykające odpływ też były odpychające, a wyławiałam je sama.

Harrison ubrał się w koszulkę i dżinsy, zaszedł mnie od tyłu i pocałował w szyję. Zamiast dobrze znanej fali rozkosznego ciepła poczułam tylko chłód, jakby wylał na mnie wiadro zimnej wody.

– Za zimny jesteś, kotku – mruknęłam, odsuwając go lekko. Chwycił moją dłoń rozmiękłymi palcami bez paznokci i spojrzał mi w oczy ze szczerym smutkiem. Kiedyś nie były takie wyblakłe i bezdenne.

– Przepraszam – powiedział. – Nie chciałem.

– Nie ma sprawy.

Nocą nie próbował mnie już całować. Zamiast tego leżał bez ruchu, co jakiś czas warcząc i rozbudzając mnie tym warczeniem, a nad ranem zaczął pluć i wymiotować czymś w toalecie, czyniąc straszny hałas. Przeraziłam się odrobinę, ale doszedł do siebie i wrócił po chwili, już spokojny.

Rano znalazłam w umywalce larwę. Myślałam, że mi się śni, ale i tak spłukałam ją strumieniem wody.

 

VII.

 

Coraz częściej Harrison znajdował się w pokoju, w którym byłam, za moimi plecami, zupełnie bezgłośny. Kilkakrotnie przeraził mnie tym i zaskoczył. Nocą bywało, że stał nade mną godzinami, zdarzało mu się węszyć w ten dziwny sposób, tuż nad moją twarzą, zwierzęco i upiornie, czasami znikał, wychodził z mieszkania, wracał nad ranem brudny i ponury.

Gnił. Wszystko przesiąkło cuchem rozkładu.

Rzadko mówił. Stał się zagadkowy, tajemniczy i oschły.

Poruszał się zbyt szybko i zbyt cicho, jak duch albo cień. Nie lubił światła. To było dziwne, okropne, ale przecież musiałam z tym żyć, to był mój narzeczony, miałam pierścionek i w ogóle.

Przecież nie wolno mi było powiedzieć mu, że robaki, które znajduję w pościeli, w prysznicowym brodziku i umywalce, są odpychające. Nie mogłam przyznać, że pranie ubrań już nie pomaga, bo są całe w trwałych, odbarwionych plamach. Że mdli mnie od zapachu ziemi, gliny i wilgoci. Że grzyb zaczął obrastać sofę w miejscach, gdzie siadywał…

Ale najgorsze było to, że nocą stawał w ciemności koło łóżka, że czułam na sobie jego wzrok. Albo i nie jego. Bo wzrok Harrisona nigdy nie był tak zimny.

I już sama nie wiedziałam, czemu tak naprawdę to wszystko jest mi obojętne.

 

VIII.

 

– Nie najlepiej wyglądasz – rzuciłam, patrząc jak mój narzeczony bezskutecznie próbuje się ogolić. Razem z zarostem od twarzy odchodziły bezkrwawe płaty mięsa.

– Cholera, zaciąłem się – oznajmił beznamiętnie Harrison, pokazując mi głębokie rozcięcie o białych, rozchylonych brzegach. Sięgało chyba kości żuchwy.

– Zaklej plastrem – poradziłam.

– Wiesz, czasem myślę, że już mnie nie kochasz – powiedział i odwrócił głowę, bo znów złapał go kaszel. Ten najgorszy kaszel, wilgotny, szarpiący, który sprawiał że Harrison wypluwał z siebie gęste nici flegmy, w które wplątywały się różne paskudztwa. Ciekawe, że nie miał płuc, a kaszlał. Istny fenomen medyczny.

– Ależ kocham cię – odparłam, głaszcząc go po głowie. W garści został mi pęk ciemnych włosów.

– Naprawdę? Wydajesz się jakaś odległa – zauważył.

– Jesteś dla mnie najważniejszy – zapewniłam go.

Mógł być równie dobrze zadowolony z mojej odpowiedzi, jak i nie, ale nie wyczytałam za dużo ani z pustych oczu, ani z szarej, błyszczącej twarzy. Odwrócił się z powrotem do lustra, odłożył maszynkę do golenia, wtarł w skórę odrobinę łagodzącej maści, która zapachniała mocno, ale wcale nie zabiła woni trupa.

Wtedy ja zdecydowałam się zadać mu pytanie.

– A ty? Kochasz mnie?

Odwrócił się do mnie powoli, zachrzęściły kości, zaskrzypiały stawy, coś matowo zalśniło mu w oczach o czarnych obwódkach. Mimowolnie cofnęłam się o krok, ale nie miałam dokąd, bo oparłam się plecami o ścianę. Lodowate zimno rozeszło mi się po ramionach, a on przysunął się bliżej i odetchnął mi w twarz oddechem o zapachu rozkopanego grobu. Nie było w nim absolutnie nic znajomego, zmieniło się wszystko. Rozmiękła tkanka, obłażąca ze śliskiej skóry, ruchliwa od tego, co żyło pod nią; nabrzmiałe, ciężkie powieki, kryjące puste oczy, które poznały sekret, jakiego nikt nie powinien poznać, sekret tego, co kryje się za zasłoną nocy i mroku, co zmienia człowieka w nie-człowieka. Tak się różnił od siebie samego, tak bardzo się różnił… po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz, kłując kości igiełkami. Znowu czaił się w mroku, kącie sypialni, choć równocześnie stał przede mną.

Nie mówił nic, i nie wiem dlaczego ponowiłam pytanie, nie mam pojęcia, co mnie do tego skłoniło. Może wiara. Albo nadzieja. Albo jedno i drugie. Bo nagle zaczęłam znowu czuć.

– Kochasz mnie, Harrison?

Uśmiechnął się, unosząc tylko kąciki warg. To nie był radosny, dobry i znajomy uśmiech Harrisona, tylko naprawdę paskudny grymas. Odsłaniający pożółkłe pieńki zębów i blady język.

– My nie kochamy – odpowiedział po chwili, usłyszałam, że ma w gardle coś żywego, coś, co miotało się w przełyku i chlupotało przy każdym słowie. Przełknęłam ślinę, widziałam, jak mój narzeczony śledzi ruch mięśni, niczym drapieżnik skupiony na swoim celu. Co to było, co pełzało mi w trzewiach? Strach? Nie, to mało powiedziane. Raczej panika. Histeryczna panika, unieruchamiająca całe ciało, hipnotyzująca.

– To co robicie? – zapiszczałam, przekrzykując własne przerażenie.

Harrison przekrzywił głowę niczym ciekawskie dziecko, a w kręgach szyjnych coś trzasnęło. Potwornie głośno.

– My zabijamy – odpowiedział po prostu.

 

IX.

 

Harrison był śmiertelnie poważny na moim pogrzebie, cały w czerni, choć prawie żaden strzępek ciała już na nim nie pozostał. Ukrywał się w cieniu, strząsał co jakiś czas z resztek skóry toczące ją robaki.

Widziałam, jak odchodzi, gdy opuszczali moją – zadziwiająco lekką – trumnę w dół; garbił się odrobinę, pod marynarką wyraźnie widać było krzywiznę kręgosłupa, odartą już z mięśni i tkanek, nagą. Poszłabym za nim, ale nie chciało mi się go gonić, był zbyt daleko.

Zresztą my nie gonimy.

 

Koniec

Komentarze

Dobre. Aż prawie poczułam tę woń zgniłej, cmentarnej ziemi :) Bardzo podobało mi się wyważenie wstępu i zakończenia. Jedno i drugie krótkie, treściwe i w punkt. Jedyne co mi się niezbyt podoba, to tytuł. Aczkolwiek nie mam pomysłu na lepszy.

Ode mnie biblioteka :)

Niesamowite. Więc tak:

– czyta się świetnie

– historia jest wciągająca.

– opisy baaardzo plastyczne (ach, te larwy i odpadające kawałki ciała ;))

Dodatkowo mam wrażenie, że jest w tej historii drugie dno, że gdzieś głębiej opowiada ona o niechęci do pogodzenia się ze stratą i zamknięcia jakiegoś etapu życia. Harrison umiera. Dla bohaterki jest to bolesne, ale jednak najlepszym wyjściem byłoby zaakceptować ten ból, przeżyć go i powoli wrócić do życia. Tymczasem tak się nie dzieje, bo Harrison powraca i sytuacja staje się… dziwna. Oboje przez jakiś czas próbują zaprzeczyć rzeczywistości i wmówić sobie, że wciąż się kochają i mogą żyć razem, ale im dłużej to trwa, tym jest gorzej. Aż w końcu nie da się już dłużej udawać i wyparta rzeczywistość powraca z hukiem…

Tak mi się skojarzyło, ale może mnie też odrobinę poniosła wyobraźnia :).

 

Troszkę rozczarował mnie nagły zwrot akcji w końcówce, kiedy Harrison zabija bohaterkę. Nie dlatego, żeby coś z nim było nie tak, tylko jakoś nie pasuje mi do reszty, kojarzy mi się z prostym horrorem, którym reszta tego tekstu nie jest.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Miałam tego pecha, że zaczęłam czytać przy śniadaniu. Musiałam przerwać. 

Odczucia (po dokończeniu przed chwilą) mam nieco podobne do El Lobo, może poza tą optymistyczną wiarą w trwającą miłość. Z jej strony widzę jakiś rodzaj przywiązania i obowiązku (był taki fragment, że wciąż ma pierścionek zaręczynowy, co przecież zobowiązuje – nie mam już ochoty szukać cytatu). W nim widać – bo jest wyraźnie zaznaczony – chłód. Same odruchy i gesty to mało. 

W sumie, nie wiem co to miało być, bo ostatecznie przesłanie do mnie nie dotarło. Może gdyby zakończenie było jakieś inne.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Na początku za dużo łkania, płaczu, wylewania łez – to znaczy, wiadomo, ona rozpacza, ale ty nie musisz po sto razy o tym pisać, bo się czytelnik taki, jak ja, wnerwia :P

Potem już w porządku. Brakowało tylko kilku przecinków. Dobra wizja, w sam raz do łyknięcia i nie skrzywienia się od narzucanych refleksji.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Brawo, znakomity horror. Niby prosty i przewidywalny, jednak nastrój i gęsty, emocjonalny mrok sprawiał, że czytałem z przyjemnością. Świetne nanieniesienie, że tak powiem, zombiastycznego nadnaturalizmu na rytuały codziennego życia (to porównanie odpadających kawałków gnijącego ciała do kłębków włosów na sitku umywalki – cudo). Można pomyśleć, że to taka przejaskrawiona metafora nudnego, przeżywającego kryzys związku ;-) Być może to wszystko już gdzieś było, ale horror nie musi być oryginalny, by pozostać dobrym. Wystarczy klimat i intensywność, a tego u Ciebie nie brakuje. 

Ale żeby nie było zbyt słodko:

Coś w jego wyglądzie niepokoiło mnie…

Poważnie? W wyglądzie rozjechanego trupa, który właśnie wylazł z grobu? No i mordka rozciąga mi się w zupełnie niepotrzebnym uśmiechu…

Chwycił moją dłoń rozmiękłą dłonią bez paznokci…

Za dużo dłoni. Kiepsko brzmi. 

A przede wszystkim ;-)

Zresztą my nie gonimy.

Że co proszę?

Zombie nie ścigające ofiary?

Właśnie rymnęło z hukiem całe moje wyobrażenie, dotyczące żywych trupów.

A fe.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dobrze napisane. Czekałem na jakiś zwrot, spodziewałem się mocnego finału, ale jakoś nie takiego jaki nastąpił, co nie znaczy, że mnie zawiódł.

Po chwili (i przeczytaniu komentarzy) dochodzę do wniosku, że rzeczywiście jest to “metafora (…) przeżywającego kryzys związku“, w klasycznym wydaniu: On zdradził, ona płakała. Wrócił. Starają się żyć jak dawniej, ale to już nie to. Coraz bardziej się oddalają, aż w końcu wszystko się kończy. On odchodzi, ona się z tym godzi. Kurtyna.

Dlatego “my nie gonimy.“ jest jak najbardziej na miejscu, mimo że stoi w sprzeczności z zasadami zombizmu.

Czy to jest sygnaturka?

Nie podzielam entuzjazmu wcześniej komentujących. Mnie opowiadanie wydało się tyleż absurdalne co monotonne, chwilami wręcz nudne. Na szczęście tekst jest krótki, bo ileż razy można czytać o odpadających kawałkach ciała, larwach i kasłaniu, tudzież staniu i wpatrywaniu się w śpiąca bohaterkę.

Nie zauważyłam, by uczucie dziewczyny trwało – jeśli było, to dawno zamieniło się w odrazę i wstręt. Pozostało tylko coś na kształt dziwnie pojmowanego obowiązku – przecież to mój narzeczony.

Zastanawiam się, dlaczego Harrison zabił dopiero wtedy, gdy dziewczyna zapytała: To co robicie?

 

Przy­wi­tał się ze mną już w progu, zdjął płaszcz, od­wie­sił sta­ran­nie. – Skąd Harrison miał płaszcz? Był pochowany w płaszczu?

 

usiadł za sto­łem i za­brał się za prze­glą­da­nie co­dzien­nej ga­ze­ty. – …usiadł za sto­łem i za­brał się do prze­glą­da­nia co­dzien­nej ga­ze­ty.

 

– No już, spo­koj­nie, ko­cha­nie – wró­cił do czy­ta­nia.– No już, spo­koj­nie, ko­cha­nie.I wró­cił do czy­ta­nia.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

W ła­zien­ce były jego ubra­nia z wczo­raj. Cuch­nę­ły cmen­ta­rzem i tru­pem, były uma­za­ne bło­tem oraz ślu­zem, wrzu­ci­łam je więc do pral­ki, prze­kli­na­jąc na czym świat stoi. Za­pach po­zo­stał w po­wie­trzu, ale na to rady już nie było… – Przykład początków byłozy. Należy zwalczać.

 

Po­trzą­snę­łam jego ra­mie­niem. Było lo­do­wa­te, jego ło­kieć wydał mi się… – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Nie­naj­le­piej wy­glą­dasz – rzu­ci­łam… – Nie­ naj­le­piej wy­glą­dasz – rzu­ci­łam

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć.

I coś ode mnie.

  1. Masz dwa rozdziały drugie (nikt nie zwraca na to uwagi, bo i nie ma znaczenia ich numeracja; równie dobrze mogą tam być gwiazdki czy śliwki).
  2. Przeczytałem do końca drugiego rozdziału drugiego (świetnie to brzmi!). I znudziłem się. Było poprawnie, z potencjałem, ale dałem sobie spokój. To subiektywne, lecz gdy czytam analizę uczuć, to trafia mnie szlag. Uczucia przechodzą przez człowieka jak burza, coś się pojawia, potem coś innego, trwa to naprawdę moment, w dodatku dyktowane jest czynnikami zewnętrznymi. A analiza tego, dlaczego to albo dlaczego tamto uczucie zawsze (w moim odczuciu) kaleczy tekst. Spowalnia go bardzo i czyni go sztucznym. Taka analiza mogłaby nastąpić w uzasadnionej sytuacji, np. po 3 latach odsiadki za spowodowanie czegoś, co przysporzyło wielu emocji. W pierwszych trzech kawałkach tekstu uzasadnienia nie było (za to było wiele tych nie godnych wiary odczuć).

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Dziękuję za wszystkie opinie :) dostrzeżone błędy poprawiłam – również dwa drugie rozdziały, choć przyznam, że wizja śliwek mnie urzekła, no i ten nieszczęsny płaszcz, który nie wiem skąd się wziął (choć, szanowny thargone, niepokojący wygląd nieżyjącego narzeczonego musiałam zostawić, przepraszam!).

Wszystkie interpretacje są, rzecz jasna, poprawne. Wybaczcie mi rozwodzenie się nad emocjami, ale taka już moja wrażliwa natura :D

No i żywe trupy, które nie gonią; tutaj kchrobak mnie wyręczył tak, że ja bym lepiej nie ujęła. Dzięki!

Co do reakcji narratorki na powrót Harrisona – jakoś tak dziwnie spokojnie to przyjęła… (ja wiem, że “absurd” i że “groteska”, ale mimo wszystko).

Poza tym tekst czyta się dobrze, mimo, że zgadzam się z niektórymi zastrzeżeniami poprzednich Komentujących (szczególnie dotyczącymi początku).

Być może (tak sobie dywaguję) końcówka wybrzmiałaby mocniej, gdyby nieco odchudzić tekst z powtarzających się motywów rozkładu; tyle, że taki zabieg zdynamizowałby opowieść i nie jestem pewien czy jest to pożądany efekt ;)

nie da rady

Dobrze napisany tekst. Gładko się czytało. Ale to tyle, co mogę napisać pozytywnego, bo przeleciałem przez opowiadanie jakoś tak… bez większego zaangażowania czy podekscytowania. Nawet opisy mnie nie poruszyły (a to zimny drań ;). No ale to mój filtr, więc bierz poprawkę. :)

Witaj, Incognito. Dawno już Ciebie nie czytałem. Tekst mi się ogólnie spodobał. Skojarzył mi się z jedną z powieści mistrza horroru – domyśl się kogo. Robisz postępy. Pozdrawiam ciepło.

Czyżby powiedzenie “miłość aż po grób” rozszerzyło swoją granicę? smiley Mnie też zastanawia dlaczego Harrison tak długo zwlekał.

Interesujący obrazek, fajnie napisany, chciałoby się rzec, że przeczytany z przyjemnością, ale to chyba niefortunne określenie, bo jednak nie dziwię się, że śniąca musiała przerwać czytanie przy śniadaniu ;)

Sądzę jednak, że tekst mógłby być krótszy i wiele by nie stracił, w którymś momencie wydał mi się przydługawy – pewnie ze względu na to, co już było poruszane powyżej, czyli takie “mielenie”  w kółko jednego zestawu motywów: gnicie, obowiązek, zgoda na gnicie – i od nowa ;) 

Urzekł mnie ten czarny humor. Sama nawet nie wiedziałam, że lubię takie klimaty. Zgodzę się z przedpiścami: Opisy bardzo sugestywne, to duży plus tego opowiadania. Niestety muszę też powtórzyć za Werweną: W pewnym momencie tekst się zapętla, a to co zabawne zaczyna nużyć.

.​

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Na początku myślałem że bohaterka jest na neuroleptykach, tak beznamiętnie opisywała swoją rozpacz po śmierci ukochanego, dopiero zakończenie uświadomiło mi o co chodzi. Świetny klimat.

A do mnie tekst nie przemówił. Ale ja nie lubię horrorów. Acz muszę przyznać, że opisy plastyczne.

Teraz masz dwa rozdziały trzecie. ;-)

Babska logika rządzi!

Na razie daję punkcik, a wkrótce podzielę się swoimi przemyśleniami : ).

 

Spodobało mi się. Nie zgodziłbym się z krytyką Reg i Piotra. Uważam, że zaserwowałaś bardzo udaną wariację na temat zombie (faktycznie, już dość wymęczony). Analiza uczuć nie była nudna i wpasowywała się w delikatnie absurdalny obraz całości. Jeśli miałbym zasugerować poprawki, to chyba tylko minimalne cięcia (zob. co napisała Werwena). Nie jestem fanem opisów rozkładu, ale muszę przyznać, że udało Ci się odmalować je wyjątkowo plastycznie. Największe uznanie wzbudził we mnie jednak sposób opowiadania historii – wciągający, umiejętnie spięty ramami właściwie dobranych powtórzeń (zob. wypowiedzi Harrisona w 1 os. l.m.). Kchrobak słusznie zauważył, że tekst można odczytać nie tylko na płaszczyźnie dosłownej, ale i w przenośni, co dodaje opowiadaniu głębi : ).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Finkla, dzięki za wytknięcie, coś mi się z tą numeracją pomyliło do reszty i do teraz nie wiem co:)

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie! I za punkciki!

Trochę mi zgrzytał pierwszy rozdział i nieco zawiodło zakończenie. Oczekiwałem jakiegoś twista, który ładnie i przewrotnie spuentuje historię. Tym bardziej, że cały środek, który czytało mi się bardzo fajnie, odbierałem jako celowe spychanie czytelnika w pułapkę, takie ustawianie w pozycji do przyjęcia ostatecznego ciosu, który ma powalić i na długo pozostać w pamięci czytelnika. I tu się cokolwiek zawiodłem, ponieważ nic takiego się nie wydarzyło.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

O matko jedyna, dobrze że piłam drinka, a nie jadłam kolacji. Makabryczne. I bardzo dobre.

Ktoś zapytał, dlaczego Harrison zwlekał tak długo? Wydaje mi się, że odpowiedź jest prosta – kochał dziewczynę i uczucie powstrzymywało go przed tą ostatecznością, ale wraz z zanikaniem człowieka przestał się powstrzymywać.

Nie znoszę horrorów, ale tu klik się należy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałem z polecanki Nevaza, ale może dobrze, że bemik też przeczytała. Bo do mnie zupełnie nie trafiło. Może to to, że nie lubię zombie i nie lubię horrorów… Ale też po prostu bohaterów zdawało się nie obchodzić, co się dzieje – no i mnie się to udzieliło.

A powrót odmienionego męża/narzeczonego to potrafi być bardzo wdzięczny temat. Pięknie przedstawiony jest np. we fragmencie “Unicestwienia” VanderMeera.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Nie ma szans, żeby ta kobieta była w stanie tak zwyczajnie wdychać ten zapach, patrzeć na larwy, lezeć w jednym łóżku z chodzącym, rozkładającym się trupem… Powinna być bardzij emocjonalna, anie uzasadniać że “ma pierścionek i takie tam”. Pomysł ciekawy, jednak mimo wszystko kobieta zbyt płaska jako postać – w tak ekstremalnej sytuacji. Nie wiem, może nie zrozumiałam.

 

Acha i końcówka w której ją zabił, myślałam że jak piszesz tyle o tych larwach to ma to jakiś inny wymiar niż tylko rozkładające się ciało. Gdy opisałaś na koniec, że stał blisko niej, że coś mu tak w gardle zaczęło się ruszać .. byłam pewna że nastąpi coś w stylu przekazania jej tej larwy, że utwór który jest w miare ciekawy nie zakończy się w tak mdły sposób. Ale styl masz fajny:-)

Nowa Fantastyka