- Opowiadanie: Naeddran - Łowca snów: Ogniste Dziecko

Łowca snów: Ogniste Dziecko

Drugie (i nie ostatnie, jak sądzę) z cyklu. Celem wyjaśnienia niektórych zagadnień zapraszam do zapoznania się z tekstem "Popiół i szron" i oczywiście proszę o wszelkie możliwe uwagi :)

Edit 2017 – a jednak ostatnie. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Łowca snów: Ogniste Dziecko

 Jak gorąco… gdzie mój miś? I co tu tak huczy? Mamo? Gdzie jesteś? Gorąco mi… i tak dziwnie tu pachnie, jakby mama przypaliła obiad… boję się… ale jeśli tylko zerknę i natychmiast zamknę oczy, to nic się nie stanie, prawda? Jak jasno! I skąd tu tyle dymu? Nie mogę się wydostać! Mamo? MAMO!!!!

 

 

***

 

– Ha-iii! Haaaaa-iiii! Haaaaa-iii! – zaśpiew jednego z myśliwych rozlał się po kotlinie i odbił od skał, powracając zwielokrotnionym echem. Pozostali natychmiast przystanęli, unosząc w gotowości oszczepy i sieci i czujnie wbijając wzrok w wyloty dziurawiących niemalże pionową ścianę tuneli.

– Zamknij się – syknął Navarr – jeszcze nie czas.

Był w wyjątkowo nieciekawym nastroju, a akurat dzisiaj nie mógł sobie na to pozwolić. Denerwowała go pogoda, denerwowali myśliwi, do szału doprowadzała wąska i w dodatku śliska od łajna skalna półka, po której się poruszał. Powoli przesunął się jeszcze o kilka kroków, stopa za stopą, z całej siły przywierając plecami do wznoszącej się nad nim skały. Z drugiej strony pełzło trzech niewolników, taszcząc przytroczone do mokrych od potu pleców pęki wilgotnych piór, dłuższych niż ręka dorosłego. Za nimi sunął jeszcze jeden łowca ptaków. Dotarli do skalnej niszy. Jej tył przechodził we wznoszący się stromo tunel, wiodący do jaskiń. Navarr omiótł wzrokiem kotlinę i szczyt klifu, sprawdzając, czy pozostali są już na swoich miejscach. Uspokoił się nieco i skinął na skulonych niewolnych. Ci, postąpiwszy kilka kroków w głąb tunelu, zrzucili z pleców ciężkie wiązki i zaczęli układać pióra w zgrabny stos, podkładając pod spód nieco nazbieranych po drodze wysuszonych porostów.

 

Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Zajmująca blisko ćwierć nieboskłonu tarcza księżyca zalewała okolicę zimnym blaskiem, zmieniając ją w krajobraz wyrzeźbiony z lodu. Powietrze wypełniał ciężki, odurzający zapach skalnych nocturii. Nagły podmuch wiatru uderzył Navarra w twarz, szarpnął włosami związanymi na karku w węzeł. Łowca odgarnął wpadający do oczu kosmyk i powiódł wzrokiem za porwaną powiewem lotką, z nostalgią myśląc o nadchodzącym Czerwonym Niebie. Kończyła się Pełnia i już niedługo życie miało zacząć powoli zamierać, ustępując miejsca trwającej pół wielkiego cyklu Nocy. Pomyślał o Ingue, jednocześnie starając się zdławić rodzącą się gdzieś w środku palącą tęsknotę. To już tyle czasu…

Jeden z niewolników wysunął się z tunelu, szukając myśliwego wzrokiem. Navarr przechwycił jego spojrzenie i wydało mu się, że mimo odległości zobaczył w nim strach. Nie dziwiło go to. Nikt nie chciał znaleźć się w samym środku wylotu korytarza wiodącego do gniazd rakh w chwili, gdy tryska z niego strumień spłoszonych gryzącym dymem ptaszysk, atakujących wszystko, co stanie na ich drodze. A właśnie to czekało obu tragarzy.

Znowu będą straty – przemknęło przez myśl Łowcy – a jedyne, co zyskamy, to wosk, trochę piór i łykowate mięso. Co ja tu… nie, nie teraz. Nie czas na rozważania – zganił się w myślach. Patrząc niewolnikowi w oczy, skinął powoli głową. Tamten uniósł ręce – widać było, jak bardzo mu drżą – i cofnął się do tunelu. Po chwili rozległ się cichy trzask i u wylotu skalnego korytarza zamrugało światełko. Myśliwi odruchowo zamknęli oczy. Widok ognia wciąż sprawiał im ból.

 

Tlące się pióra szybko wypełniły skalną wnękę kłębami cuchnącego dymu, kryjąc ją przed wzrokiem cierpliwie czekających wojowników. Po chwili Navarr poczuł pod stopami wibrację gruntu. W głębi góry narastało głuche dudnienie.

– Lecą! Haaa-iii!

Mimo, iż widział to już kilkakrotnie, widok zaparł mu dech w piersi. Rozwiewając piersią dym, z tunelu wystrzeliła ogromna grafitowa bestia, pół-ptak, pół-wąż. Przelatując obok wtulonego w ścianę niewolnika, delikatnie musnęła go krańcami lotek na wpół rozłożonego skrzydła. Mężczyzna wrzasnął i wpijając paznokcie w szyję zwalił się na ziemię. Spomiędzy palców buchnęła krew. Rakha rozpostarł skrzydła i wleciał w przestworza, nie niepokojony przez myśliwych. To był ich zwyczaj. Pierwszy ptak zawsze odlatywał wolny.

Z tunelu wytrysnęły kolejne rakh, zagłuszając skrzeczeniem rzężenie konającego niewolnika. Umysł Navarra wypełnił się świstem lotek i łopotem skrzydeł.

– Haaaa-iii!

Nie musiał unosić głowy, by wiedzieć, co dzieje się ponad nim. Stojący na krawędzi klifu myśliwi ciskali w podrywające się do góry ptaki obciążonymi na krańcach sieciami. Bestie zaplątywały się w grube, szorstkie sznury i spadały, ciężko młócąc powietrze spętanymi skrzydłami. Na dole dopadali do nich pomocnicy. Prześlizgując się pomiędzy wściekle tnącymi powietrze ogonami, wbijali ostrza oszczepów w rozwarte w syku paszcze.

Navarr poprawił uchwyt na rękojeści noża, wziął głęboki oddech i rzucił się w przepaść, szeroko rozkładając ramiona.

Uderzenie wytrąciło przelatującego rakhę z równowagi. Chaotycznie tłukąc na boki wężowym ogonem i przeraźliwie jazgocząc, bestia spadła kilkanaście metrów, aż w końcu złapała rytm i ciężko wzbiła się w górę. Navarr otoczył ramieniem kark stworzenia, zamachnął się i wbił nóż w żylaste ciało gdzieś pod jego krtanią. Ostrze gładko rozcięło skórę i tkankę mięśniową. Ptak targnął się konwulsyjnie, odwrócił łeb i na oślep uderzył zagiętym dziobem, raniąc Łowcę w przedramię. Krzywiąc się z bólu, Navarr wyszarpnął nóż z szyi zwierzęcia i ponownie zadał cios. Skrzeczenie ptaszyska przeszło w bulgot, gdy jego gardło wypełniło się krwią. Rakha raz jeszcze uderzył powietrze długimi skrzydłami i runął w przepaść, niosąc na grzbiecie myśliwego. Navarr wtulił się w martwe zwierzę. Kryjąc twarz w miękkich piórach na jego karku modlił się do Nocy, żeby jeszcze ten jeden raz w chwili spotkania z dnem kotliny to rakha znajdował się pod spodem.

Gruchnięcie o ziemię wybiło mu powietrze z płuc i oszołomiło na dłuższą chwilę. Zsunął się z grzbietu ofiary i niepewnie wstał, próbując dojrzeć cokolwiek w obłokach pyłu.

 

Coś dziwnego działo się z jego percepcją. Czas zwolnił i rozciągnął się. Wokół Navarra, niczym deszcz gigantycznych czarnych kropel, miękko padały kolejne rakh, osiadając na spękanej ziemi. Pomiędzy nimi z gracją sunęło kilka niewyraźnych sylwetek, dobijając wijące się ptaki długimi oszczepami. Navarr widział, jak kłaniają się i tańczą, starając się uniknąć przypadkowego muśnięcia ostrymi jak szkło krawędziami lotek zdobiących szczyty skrzydeł. Ktoś wsunął mu w dłoń zaplamiony srebrzystą posoką oszczep. Navarr uniósł ostrze na wysokość twarzy i ze zdziwieniem patrzył, jak gęsta, lśniąca w świetle księżyca kropla nieskończenie powoli zsuwa się po spękanym drzewcu, zostawiając za sobą migotliwą ścieżkę. Wreszcie zastygła nieruchomo, by po chwili wydłużyć się i oderwać. Spokojnie i z namysłem sunęła przez zgęstniałe powietrze, aż w końcu ostrożnie dotknęła gruntu i wzbijając maleńki obłoczek pyłu rozprysnęła się na setki iskier.

Gdzieś ponad nim narastał niski, wibrujący dźwięk. Uniósłszy głowę, ujrzał strąconego przez rakhę myśliwego, z rozkrzyżowanymi rękoma szybującego na spotkanie ziemi. Z piersi zwróconego twarzą ku niebu mężczyzny wyrastała szeroka wstęga srebrnych kropel. Warkocz spadającego rozsnuł się i długie szare włosy falowały nad nim niczym morska trawa.

Pstryk

 

Czas wrócił do normy. Dźwięk przerodził się w rozpaczliwy wrzask spadającego łowcy ptaków, gwałtownie urywający się w krótkim, ohydnym trzasku pękającego kręgosłupa i kości łamiących się niczym wątłe patyczki. Oszczep zaciążył w dłoni Navarra. Łowca odwrócił się i płynnym ruchem zatopił go w gardle wznoszącego się do ciosu rakhy. Wydając niemal ludzki jęk, bestia zadrżała i runęła w pył. Navarr otarł pot z czoła i rozejrzał się. Dno kotliny usłane było ciałami rakh. Naliczył czternaście. Ładna zdobycz. Nadchodzą syte dni. Myśliwi i pomocnicy – w sumie kilkanaście słaniających się na nogach osób – zebrali się w luźną grupę, mimo wyczerpania z ożywieniem dyskutując o udanym polowaniu i przerzucając się opisami aktów własnej odwagi.

– Dwóch zabitych – wydyszał jeden z oszczepników, podbiegając do Łowcy i z szacunkiem chyląc przed nim głowę. – Vert i Erue.

– Ranni?

– Trzech. Jeden ma złamaną nogę.

– W porządku – mruknął, zadowolony stosunkowo niewielkimi stratami. – Każ niewolnikom pogrzebać ciała, wypatroszyć ptaki i wracamy – dodał, nie patrząc już na przybocznego. Dopadło go zmęczenie. Oprócz powierzchownej rany zadanej dziobem rakha nie odnotował uszkodzeń, nie licząc kilku siniaków i licznych niegroźnych zadrapań na niczym nie osłoniętym torsie. Opatrując zranione udo przypomniał sobie o pozostawionym w truchle ptaka nożu. Obsydianowe ostrze walało się w zmieszanym z krwią pyle, pęknięte i strzaskane. Zmełł w ustach przekleństwo. Obsydian był trudny do zdobycia, a wykonanie dobrego noża kosztowne. Szlag. Będzie musiał przyjąć zlecenie na Łowy… może już czas z powrotem przenieść się do miasta? Pozbierał okruchy – z kilku na pewno uda się zrobić groty do strzał – i schował do przytroczonej do pasa sakiewki.

 

Powracającą do wioski kolumnę myśliwych witały kobiety i plączące się pod nogami wszędobylskie dzieci. W większości nagie i umorusane. Za myśliwymi ciągnęli niewolnicy, dwójkami taszcząc zdobycz. Wkrótce kobiety oprawią rakha – mięso i gromadzący się w przyogonowych gruczołach wosk zostanie odtransportowany do Nitt'Mar, mocne, lekkie kości po oczyszczeniu posłużą do wyrobu podstawowych narzędzi, a twardymi lotkami o ostrych krawędziach łowcy opierzą strzały. Nic się nie zmarnuje. Za zamówiony przez kilku rzemieślników wosk plemię powinno dostać niezłą kwotę, może uda się zdobyć trochę promieni do strzał… drewno było drogie. Co ja, do ciężkiej cholery, w ogóle tu robię? – myślał Navarr, przyglądając się, jak wychudzone kobiety o wygłodniałych oczach pieczołowicie oskubują ptaki. Jedna z nich, jeszcze dość młoda, uniosła głowę. Rzuciwszy Navarrowi niechętne spojrzenie, oblizała zakrwawione palce i wróciła do pracy. Łowca skrzywił się. Brud, smród i ubóstwo. Przytulona do Nitt'Mar Wioska Łowców Ptaków napawała go odrazą. Nie czuł się związany z plemieniem, zresztą, większość jego przybranych współplemieńców traktowała go z rezerwą. Nie dziwiło go to. Był przecież Łowcą. Potrafił współśnić z ludźmi z tamtej strony Jawy. Wślizgiwał się w ich sny, stawał się ich częścią, a następnie wabił zdezorientowane, otępiałe od nadmiaru fantasmagorii umysły śpiących, by powoli i ostrożnie przeprowadzić je na drugą stronę. Cenna, szczególna umiejętność. I rzadka. Bardzo rzadka. Z tego powodu Łowcy cieszyli się podszytym strachem szacunkiem otoczenia – i jednocześnie mieli problemy z zapewnieniem sobie bytu. Ich usługi były zbyt drogie dla przeciętnego mieszkańca Nitt'Mar. Płacono nie tylko za sam przedmiot czy miejsce, zmaterializowane dzięki ściągniętej przez Łowcę Zjawie, ale przede wszystkim za jego ciężką, długą i niesamowicie wyczerpującą pracę. Samo podczepienie się pod czyjś sen to nic. Najpierw należało namierzyć odpowiedniego człowieka – takiego, w którego snach często pojawiał się zamówiony przedmiot. Lub coś zbliżonego. Potem trzeba było znaleźć sposób na wślizgnięcie się w sen i zakotwiczenie się w nim na tyle mocno, żeby następnej nocy bezproblemowo do niego trafić. Wtedy zaczynała się najtrudniejsza część – wabienie. Łowca musiał zainteresować śpiący umysł na tyle, żeby ten podążył za nim głębiej – prosto do granicy między zwykłym snem, a wiodącym do Nitt'Mar koszmarem. Oczywiście cały czas uważając, żeby zdobycz nie spanikowała w drodze przez koszmary i nie wyrwała się ze snu. Powracający z udanego polowania skrajnie wyczerpany Łowca prowadził za sobą wyjątkowo silną Zjawę – umysł człowieka regularnie śniący ten sam, powtarzający się sen. Ponieważ wokół Zjaw zawsze materializowały się fragmenty ich snów, wystarczyło po prostu poczekać na odpowiedni moment i wyciągnąć zamówienie z otaczającej Zjawę opalizującej mgły. Niestety podczas wabienia pojawiała się dodatkowa przeszkoda. Czas po obu stronach Jawy biegł zupełnie niezależnie, więc Łowca przez cały czas musiał czuwać, czekając, aż ofiara znów uśnie. Z tego powodu przez całe Łowy pozostawał pogrążony w wyczerpującym transie. Czasami zdarzało się, że nie wracał.

Navarr był obecnie jedynym Łowcą w Nitt'Mar i prawie nikogo nie było na niego stać. Zresztą i tak kilka cykli temu opuścił miasto i mało kto pamiętał o jego istnieniu. Teraz żył wśród łowców ptaków, polując wraz z nimi na rakh. Myśliwi szybko poznali się na jego umiejętnościach i pozwolili mu przewodzić polowaniom, choć wciąż traktowali go jak intruza. Prości, surowi i skoncentrowani na przetrwaniu, mieli jedną, niepodważalną zaletę. Nie zadawali pytań. Navarr był im za to wdzięczny.

 

– Naaaa… – umorusany berbeć już od dłuższej chwili szarpał nogawkę spodni Łowcy, starając się zwrócić na siebie jego uwagę. – Naaaa, Sklany Mists cię sukal…

– Szklany Mistrz, hę? – uśmiechnął się Łowca, dźwigając malucha z ziemi i sadzając go sobie na ramieniu . – Zobaczmy zatem, czego chciał.

 

***

 

Raaba rzygał. Przewieszony przez poręcz krzesła i targany torsjami kupiec zastanawiał się, co mu właściwie zaszkodziło. Jakaś część umysłu nieśmiało podpowiadała, że prawdopodobnie przedawkował Łzy, jednak jakoś to do niego nie przemawiało. Wstał, z trudem utrzymując równowagę i ciężko opierając się o ozdobny sekretarzyk. Dobrze. Gdzie, do ciężkiej cholery, jest dzban z wodą?

– Seira!!! – wrzasnął na czekającą za kotarą niewolnicę. – Wody mi przynieś! – jeszcze nim skończył, zza zasłony dobiegł szmer i oddalające się szybko klaskanie bosych stóp. Uśmiechnął się z satysfakcją. Dobrze wytresowana niewolnica to wartościowa niewolnica. Szkoda, że jeszcze dzieciak… ale za kilka cykli, gdy już podrośnie, weźmie ją do łoża. Albo sprzeda, jeśli zbraknie jej na urodzie. W obu przypadkach zyska. Póki co, twarz niewolnej rokowała całkiem nieźle.

– Ładne ciałko, ładne – zamruczał z ukontentowaniem, głaszcząc się po wydatnym brzuchu i na moment zapominając o dolegliwościach żołądkowych. Zniecierpliwiony długim oczekiwaniem na służącą, zsunął się z trzeszczącego pod ciężarem monstrualnego ciała sekretarzyka i ruszył do drzwi. Że też wszystko trzeba zrobić samemu… – Seira!!! – ryknął i w tym momencie nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Z głuchym tąpnięciem padł na posadzkę, mamrocząc pod nosem niewyraźne przekleństwa. – Seira, bękarcie, jeśli tu natychmiast nie przyjdziesz…

– O, nieeee – cichy, podobny do grzechotu toczących się kamieni głos, dochodzący spoza pola widzenia powalonego kupca, zmroził leżącemu krew w żyłach. – Zabaweczka nie przyjdzie. A ty pójdziesz z nami.

 

***

 

Droga do warsztatu starego Segdy nie zajęła Navarrowi zbyt wiele czasu. Prześlizgiwał się pomiędzy starymi, odrapanymi budynkami jak cień jaszczurki, nie zauważony przez nikogo. Nie dostrzegli go Mare – rodowici mieszkańcy Nitt'Mar – ani nie ujrzały zajęte swoimi sprawami Widma i nieświadome otoczenia Zjawy, od których wręcz roiło się w środkowej części miasta. Snujące się po ulicach setki rozjarzonych, migotliwych sylwetek nadawały otoczeniu specyficznego uroku. Widok był całkiem przyjemny. Obrazu dopełniały uliczne latarnie – porozstawiane co kilkanaście metrów ogromne szklane bańki z wirującymi wewnątrz błędnymi ognikami. W śmietnikach buszowały gryfiaki, walcząc o nędzne resztki pożywienia z wychudzonymi kotami. Navarr na dobrą sprawę lubił Nitt'Mar – wielkie, otoczone pustkowiami miasto, które wzięło swoją nazwę z któregoś z języków ludzi z tamtej strony Jawy. Nitt'Mar, Nitt'Mar… nie mógł sobie przypomnieć, co to było za słowo. Zresztą, to było dawno, jeszcze przed pojawieniem się Pielgrzyma. Nieważne.

Załomotał w ciężkie, odlane z brązu drzwi. Nieźle się Segda urządził… drzwi były zarówno oznaką jego statusu majątkowego, jak i najlepszą z możliwych wizytówek – stary Szklany Mistrz zrobił je sam. Navarr pamiętał inne czasy – zanim Segda rozbudował przekazywany z ojca na syna warsztat, a on sam jeszcze mieszkał w mieście, wiodąc szczęśliwe życie u boku Ingue.

– Mistrz czeka w magazynie – sługa i jednocześnie jeden z zaufanych rzemieślnika zgiął się w ukłonie, wpuszczając Łowcę do środka.

– Prowadź.

Segda krążył po pomieszczeniu, nerwowo skubiąc rzadką brodę i mamrocząc coś pod nosem. Wokół niego piętrzyły się sztabki żelaza i brązu, i różnokolorowe bryły surowego szkła. Pod ścianami leżały ogromne worki kwarcowego piachu, a półki pełne były słojów z barwnikami i substancjami, których Navarr nie potrafił nawet nazwać. Słysząc wchodzącego Łowcę, stary Szklany Mistrz uniósł ręce

– Jestem zrujnowany! – krzyknął głosem kipiącym wzburzeniem i emfazą. – Ten łotr Raaba! Stary zbereźnik! Salamandra!

– Uspokój się, Segda. – Navarr usadowił się wygodnie na worku z piachem, zdecydowany nie ruszyć się z miejsca, dopóki starzec nieco nie ochłonie. Segda jeszcze chwilę powywrzaskiwał inwektywy w kierunku niejakiego Raaby, znanego Navarrowi jako kupiec handlujący wszystkim, co mu wpadło w ręce, po czym nagle oklapł jak przekłuty balon i przysiadł obok Łowcy.

– Navarr, przyjacielu – wychrypiał ponuro, przyglądając mu się bacznie – na wszystkie ścieżki wiodące cię do zdobyczy, Łowco, musisz mi pomóc. Zapłacę najprzedniejszym szkłem.

– Na Noc, Segda, po co mi szkło? – zaśmiał się Navarr – ani zdobyczy nim nie oprawię, ani się w nie nie odzieję. A swoje zdolności oratorskie zachowaj dla wyżej postawionych. Jestem teraz tylko prostakiem z wioski, zapomniałeś? Ale – dodał, rzucając Szklanemu Mistrzowi zaciekawione spojrzenie – rozumiem, że masz dla mnie jakąś większą robotę? Szkło jako takie mi niepotrzebne. Masz coś innego, co mnie interesuje.

– Nóż – domyślił się rzemieślnik – nóż albo groty do strzał. Obsydian czy żelazo? Czekaj, nie mów, przygotuję coś odpowiedniego. Będzie na ciebie czekać, Łowco. O ile dowiesz się, skąd Raaba ma salamandry.

– O? – zdziwił się Navarr – czyżby przerzucił się na handel zwierzętami?

– Żeby tam handel! – zgodnie z przewidywaniami Navarra, którego zresztą niezmiernie to bawiło, Mistrz ponownie wybuchnął gniewem – otworzył warsztat i wytapia szkło i żelazo, bodajby sczezł, kurwiarz niedomyty!

– Nooo, Segda, w takim będziesz musiał poprawić jakość wyrobów. Konkurencja nie śpi… – Łowca uśmiechnął się lekko. – Wydawało mi się, że masz z łowcami salamander umowę na wyłączność?

– Bo mam – burknął Szklany Mistrz – moi ludzie już z nimi rozmawiali. Słuchaj, chcę tylko, żebyś jakoś się tam dostał i sprawdził, ile ich ma. I czy były znakowane. Chłopcy Havrasa zawsze znakują zdobycz.

– Mam wejść do pomieszczenia pełnego salamander, wyciągnąć jedną za ogon z dołu ogniowego i sprawdzić, czy ma na dupie tatuaż. Czyś ty zmysły postradał?

– Wręcz przeciwnie – pogodnie odparł starzec, ignorując niedowierzające spojrzenie rozmówcy – ale cieszę się, że tak sądzisz. Większość Mare uważa to za niemożliwe – dodał, gdy nic nie rozumiejący Navarr zmarszczył brwi. – Dzięki temu mogę zaoszczędzić na strażnikach, bo i tak nikt nie będzie próbował kraść jaszczurów. Ale widzisz… niestety, chociaż cholerne gady żrą sadzę, że aż miło, oszczędzając mi kłopotów związanych z karmieniem, co jakiś czas muszę czyścić rury, żeby się nie pozatykały. Wtedy przydaje się to – rzekł, podnosząc z półki flakonik z grubego szkła. Wewnątrz przesypywał się połyskujący perłowo proszek.

– Nie wiedziałem, że Łzy da się zetrzeć – mruknął Navarr, biorąc buteleczkę z rąk starca i przyglądając się jej zawartości. Gdzieś głęboko odezwał się zapomniany głód.

– A da się, da, wystarczą dobre żarna. Pomyślałbyś, że dym z Łez usypia salamandry na dobre pół doby? Bo ja nie – Segda zachichotał złośliwie. – Wpadł na to mój dziadunio, kiedy świeżo sprowadzony jaszczur wyrwał się z klatki i niemal go stratował, próbując dobrać się do kieszeni, w której miał Łzę.

– Dobrał się?

– A dobrał. Przepalił płótno, zeżarł Łzę, po czym padł kompletnie naćpany i spał przez kolejny tydzień. Przy okazji przypalił staremu prykowi jajca.

– O radości, zapewniłeś mi spokojny sen – w głosie Navarra nie dało się nie wyczuć nutki sarkazmu. – Jak już będę ślepy i poparzony, to przynajmniej mnie nie zeżrą.

– Spokojnie. Natychmiast po zaśnięciu jaszczur stygnie, możesz bez obaw złapać go za ogon jeszcze nim odśpiewasz pół psalmu do Nocy. Widzisz tamtą wnękę? – Navarr spojrzał we wskazanym przez starca kierunku. W ścianie, tuż przy masywnych drzwiach wiodących do pomieszczenia salamander, wydrążono niewielkie zagłębienie. – Bierzesz szczyptę proszku, podpalasz i wsypujesz do dziury. W ścianie jest rurka, która transportuje dym prosto do salamander, a te – pyk! zasypiają, jakbyś im zaśpiewał kołysankę. Nawiasem mówiąc, nadal ćpasz?

– Daj spokój, jestem czysty. Poza tym zdaje się, że ceny idą w górę. W mieście coraz mniej jest dreamcatcherów i nie wiemy, dokąd się wyniosły.

– Jak tak dalej pójdzie, zawali nam się gospodarka… – westchnął ciężko rzemieślnik. – Mam zapas wystarczający do uśpienia salamander na najbliższe dwadzieścia cykli, ale współczuję Sprowadzonym.

– Najwyżej będą żreć płaskurki – mruknął Navarr. Używane również jako środek płatniczy Łzy były dziwną substancją. Szybko zastygająca perłowa ciecz, wydzielana przez dreamcatchery, miała właściwości halucynogenne i silnie uzależniała rodowitych Mare, czego zresztą Łowca miał okazję swego czasu doświadczyć. Dogłębnie i szczegółowo. Natomiast dla Sprowadzonych, czyli tych, którzy powstali z czyjegoś powtarzającego się snu, była podstawowym środkiem kotwiczącym. Jeżeli jej nie spożywali, po jakimś czasie przestawali istnieć. Stopniowo stawali się coraz mniej i mniej materialni, aż któregoś dnia po prostu znikali. Oczywiście istniały zamienniki, ale były znacznie mniej skuteczne.

– Podobno Pielgrzym pojawił się w mieście – przypomniał sobie Segda – ktoś widział go koło Skały.

– Ciekawe. Nie było go coś z… pięć cykli? Sześć?

– Coś koło tego – zgodził się rzemieślnik po chwili zastanowienia.

– Segda… nie dziwi cię to, że oni się nie starzeją?

– Ani trochę. To przecież nawet nie Sprowadzeni. W dodatku Pielgrzym jest przecież człowiekiem, a Tancerz, Kardynał i Prządka byli tu od zawsze. Może nawet pochodzą z Pierwszego Snu… – rzemieślnik w zamyśleniu pokiwał głową. – No nic, Navarr. Tośmy sobie pogawędzili. A teraz bierz się do roboty, chłopcze.

 

***

 

Ciało Raaby zwisało głową w dół, podwieszone do sufitu. Z ust kupca sączyła się wąska strużka krwi, miarowo skapując na podłogę.

Navarr oblizał wargi. Zdenerwował się, a bardzo nie lubił być zdenerwowany. To nie wpływało najlepiej na jego samopoczucie. Właściwie nie, nie był zdenerwowany. Byl wściekły i w dodatku zbity z tropu. Nawet nie był pewien, co bardziej go zirytowało – fakt, że ktoś jeszcze zainteresował się nową działalnością kupca, czy to, że go ubiegł. W sumie to, że ktoś w końcu rozprawił się z handlarzem, nie było takie dziwne – Raaba był znany ze swobodnego spacerowania do celu po ułożonych w wygodną ścieżkę trupach wrogów, więc dla wielu był solą w oku. Ale kto, do cholery, kto?! Łowca rozejrzał się po kompletnie zrujnowanym warsztacie. Worki z rudą i piachem porozrywano i ich zawartość wysypała się. Pełne barwników słoje zrzucono z regałów; kolorowe proszki i płyny łączyły się na posadzce w wielobarwne plamy, tworząc zawiłe desenie na porozrywanych na strzępy ciałach strażników. Miał złe przeczucia. Widział już coś podobnego.

Jego uwagę zwrócił dobiegający z kąta cichy dźwięk, brzmiący, jakby ktoś się krztusił. Wydawało mu się? Kaszlnięcie powtórzyło się. Wydobywało się spod przewróconego regału, wokół którego walały się potłuczone flakony z odczynnikami. Pod ciężkim stelażem leżał niewolnik, prawdopodobnie zarządca warsztatu. Ciężka masa zmiażdżyła jego nogi i strzaskała klatkę piersiową. Połamane żebra przebiły cienką skórę, ich ostre końce drżały w rytmie nierównego oddechu. Trzymał coś w zaciśniętej pięści. Navarr przykucnął przy nieszczęśniku, podłożył rękę pod jego kark i delikatnie uniósł. Niewolnik z wyraźnym trudem otworzył zachodzące mgłą oczy.

– Panie…? Czy to ty? – jęknął.

– Co tu się stało?

– Kardynał… mówiłem im… równowaga… zachwianie… zimno mi…

– Już dobrze. Spokojnie. Nic ci nie będzie. Odpoczywaj – Navarr położył dłoń na czole niewolnika, a ten zamknął oczy i głęboko westchnął.

– Nie… nie wybudzaj ogniomistrzów… – wycharczał, wypluwając krew. – oni… śpią… śnią… ogień… nie…

Niewolnikowi nie dane było skończyć zdania. Zanosząc się gwałtownym kaszlem raz jeszcze wyprężył się i ucichł, wiotczejąc w ramionach Łowcy. Navarr puścił trupa. Mimowolnie zerknął na jego rozchyloną teraz dłoń i zamarł, czując jak krew odpływa mu z twarzy, a serce błyskawicznie przemieszcza się w kierunku przełyku. W dłoni niewolnika spoczywało niewielkie, błoniaste skrzydło, wyrzeźbione z białego onyksu z tak niesamowitą precyzją, że wyraźnie było widać nawet najmniejsze przecinające je żyłki. Widział już takie. W dniu, w którym zabrano mu Ingue. Pamiętał. Jeszcze zanim dotarł do domu czuł, że stało się coś złego. Przed drzwiami gromadzili się gapie, a na jego spotkanie wybiegła szlochająca niewolnica. W środku zastał jatkę. Ślady walki świadczyły o tym, że jego służba do końca broniła swej pani, a ona sama walczyła jak kocica. Pod wciśniętym w kąt ciałem Rehveta, najemnika i wieloletniego przyjaciela Łowcy, znaleźli nieżywego gargulca. Miał takie same skrzydła.

Łowca wstał, otrzepując się z sadzy i niechcianych wspomnień. Jeżeli rzeczywiście do akcji wkroczyli wysłannicy Starego Kardynała, należało się spieszyć. Zrobić swoje i znikać. O ile w ogóle zostało cokolwiek do zrobienia. Ślepookie gargulce Kardynała, choć sięgające dorosłemu zaledwie do bioder i wyglądające jak ludzkie dzieci, słynęły z siły i szybkości. Wchodzenie im w drogę byłoby głupotą.

Chrzęszcząc podeszwami butów po zaściełającym posadzkę potłuczonym szkle, Navarr szybko przemierzył magazyn i zatrzymał się przy wejściu do hali salamander. Zawahał się przez moment. Gdyby salamandry były aktywne, czułby buchający zza drzwi żar. Zatem zastosowanie otrzymanego od Segdy proszku nie będzie koniecz…a gdyby tak… położyć szczyptę na języku i pozwolić jej rozlać się po żyłach buzującym żarem? Choć na chwilę zapomnieć o tym wszystkim? Łzy są cierpliwe, tak wiele rozumieją, nie osądzają, pozwalają wybaczyć samemu sobie tchórzostwo… A ta odrobina proszku to przecież znacznie mniej niż cała Łza, na pewno nie zaszkodzi, nie odbierze tożsamości… Navarr przełknął ślinę i przekroczył pogięte, wyrwane z zawiasów drzwi.

 

W pozbawionym okien pomieszczeniu było gorąco i duszno. Powietrze przesycała wżerająca się w nozdrza woń sadzy i palonego mięsa. Nierówną glinianą posadzkę podziurawiono głębokimi, osmalonymi dołami. Zazwyczaj zakrywały je ciężkie ceramiczne pokrywy, teraz jednak, rozbite i potłuczone, walały się po podłodze. Fragmenty grubych skorup dźwięczały głucho przy przypadkowym potrąceniu. Navarr widział już podobne miejsce – identyczne rozwiązanie stosował stary Segda. W środkowej części dołów znajdowały się wloty biegnących pod podłogą rur z hartowanej ceramiki. W pobliżu ściany, mniej więcej pod miejscem, w którym teraz stał, rury łączyły się, doprowadzając wydzielany przez salamandry żar do sąsiedniego pomieszczenia, w którym stały piece do wytapiania szkła i dymarki do żelaza. Teraz doły były puste, wystygłe i w dodatku niewyczyszczone; pokrywająca ich ściany sadza łuszczyła się wielkimi płatkami, opadającymi na dno z cichym szelestem. Navarr skrzywił się czując bijący z nich kwaśny odór, który jednak w niczym nie przypominał woni ognistych jaszczurów. Coś się nie zgadzało. Łowca przykucnął przy najbliższej dziurze, przyglądając się jej dokładnie. Jama była znacznie głębsza, niż zapamiętał to z pobytów u Segdy, a odprowadzające żar wyloty umieszczono znacznie wyżej, jakby ogień płonął nie wokół spoczywającej na dnie istoty, lecz nad nią. Samych dołów było znacznie mniej, niż w warsztacie starego Mistrza. Zaczął ostrożnie je obchodzić, uważając, by do żadnego nie wpaść.

 

W najdalszym krańcu sali, pod stosem szczątków sprzętów, połamanych narzędzi i martwymi ciałami niewolnych, odkrył dwie nienaruszone pokrywy. Krzywiąc się i stękając z wysiłku, odsunął jedną z ciężkich płyt i oparł się o ścianę, żeby złapać oddech. Uspokoiwszy łomoczące serce, przykucnął przy odsłoniętym dole i zajrzał do środka, zastanawiając się, jakim zwierzęciem jest wspominany przez umierającego niewolnika ogniomistrz. To, co zobaczył, zwaliło go z nóg.

Na dnie dziury spoczywała poskręcana, niewątpliwie kobieca sylwetka. Zwęglona skóra grubymi płatami odchodziła od ciała, w powietrzu rozchodził się swąd. Nagle kobieta drgnęła i otworzyła oczy, a żołądek Navarra podszedł do gardła. Oczodoły wypełniało ścięte, trzęsące się białko. Stworzenie otworzyło usta i zawyło tak potwornie, jak jeszcze nigdy nie wyła żadna żywa istota. Z jej gardła buchnęły płomienie, rozlewając się na całe ciało szamoczącej się ogniomistrzyni. Łakomie oblizując to, co jeszcze pozostało ze skóry, pochłonęły wrzeszczące stworzenie, oddzierając skórę od mięsa, ścięgna od kości i przemieniając krew w cuchnącą parę. Po krótkiej chwili na pokrytej sadzą posadzce leżały jedynie zwęglone szczątki, w których z trudem można było dopatrzyć się człowieka.

Navarr nie wytrzymał i zwrócił ostatni posiłek.

 

W drugim dole leżała dziewczynka. Była nieprzytomna, a jej stan był niewiele lepszy. Spaloną skórę oblepiało osocze, nieustannie sączące się z głębokich pęknięć. Gdy przezwyciężając obrzydzenie wyciągał ją z komina, by zawinąć w przywleczoną z magazynu wilgotną szmatę, część naskórka, przyklejona do podłoża, z mokrym mlaśnięciem oderwała się od ciała. Dziecko jęknęło i poruszyło się niespokojnie, ale nie otworzyło oczu. Przez cały czas przeklinał się w myślach i wyrzucał sobie głupotę i nadmiernie miękkie serce. Mała przecież i tak umrze, więc równie dobrze może ją zostawić… Ostrożnie przełożył tłumoczek przez ramię i wymknął się ze zniszczonego warsztatu.

 

***

 

– Gdzie ją zostawiłeś? – Segda wysłuchał relacji Navarra ani razu nie wchodząc mu w słowo.

– W wiosce. Kobiety się nią zajęły. Nadal jest nieprzytomna. Boję się, że długo nie pociągnie, a wtedy nie dowiem się, kto… widzisz… – Navarr plątał się, z zakłopotania nie mógł znaleźć właściwych słów – to musiał zrobić Łowca. I to bardzo dobry Łowca. Raaba musiał mieć kogoś, kto nie dość, że sprowadził mu ludzi z tamtej strony Jawy, i to takich, którzy śnią o ogniu, to jeszcze był w stanie utrzymać ich po tej stronie w stanie ciągłego snu. Pomyślałbyś, że to dziecko jest Zjawą? W ogóle na taką nie wygląda. Musieli dawać jej Łzy, jest silnie zakotwiczona. Przypuszczam, że po swojej stronie Jawy jest w śpiączce. Segda – dodał cicho po chwili milczenia – dręczyli ją. Przyjrzałem się jej snom, choć to było trudne. Są pełne ognia. Temu dziecku nieustannie śni się jakiś wielki pożar. Ten Łowca, kimkolwiek był, buszował w jej umyśle, żeby miała jeszcze gorsze koszmary. Rozumiesz? Jeszcze więcej ognia, gorętszego z każdym snem.

– I myślisz, że dopadły go gargulce? – spytał Segda, gdy Navarr już umilkł.

– Tak sądzę. Kardynał nie pozwoliłby, by taka użyteczna marionetka wymknęła mu się z rąk.

Szklany Mistrz pomyślał chwilę i w końcu, nie patrząc na przyjaciela, znużonym głosem zadał dręczące ich obu pytanie.

– I co teraz?

– Teraz – odparł Łowca ponuro – teraz mamy kłopoty.

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie podobało mi się średnio. Może dlatego, że po przeczytaniu "Popiołu i szronu" spodziewałam się czegoś więcej, tych samych emocji, tej samej magii. Narracja sprawia wrażenie trochę beznamiętnej - nie rozumiałam bohaterów, ich motywacji, celów, stawki o jaką grają. Za dużo słów, za mało emocji. Wszystko zmienia się pod koniec, wtedy opowiadanie naprawdę mnie wciągnęło.

Za to niewątpliwie wykreowałeś/aś bardzo spójną i fascynującą wizję świata, i to jego poznawanie sprawia największą przyjemność. Widać, że chcesz stworzyć własny wszechświat, zamiast korzystać z gotowych wzorców. I nieźle Ci to wychodzi. Jestem ciekawa kolejnych fragmentów, o ile oczywiście takie się pojawią.

Pozdrawiam, tym razem 4.

Naeddran, sama chciałaś...
Na początek słowo wyjaśnienia, dlaczego szczegółowo "przejeżdżam się" po fragmencie Twojego tekstu. W tym konkretnym przypadku dlatego, że opowiadanie jest tego warte. Mam nadzieję, że to wyjaśnia kwestię po Twojej myśli, że nie obrazisz się, ale potraktujesz jako pomoc we wskazaniu, jakie mogą zdarzyć się --- i zdarzają się praktycznie wszystkim --- pomyłki i przeoczenia..

> (...) unosząc w gotowości oszczepy i sieci(...). < W samej gotowości nie unosimy niczego. Trzymamy w tym stanie cos tam, by natychmiast użyć. Tak więc: unosząc trzymane w gotowości.

> Był w wyjątkowo nieciekawym nastroju (...). < Praktycznie nic nie mówiący czytelnikowi kolokwializm, który nie powinien wkraść się do takiego tekstu.

> (...) a akurat dzisiaj (...). < Akurat — teraz, na bieżąco, w tej chwili (gdy chodzi o czas). Dzisiaj — też określenie czasu. Razem co? Pleonazm...

>  (...) po której się poruszał. < Pełzł, stąpał, kroczył (z najwyższą ostrożnością, patrz opis ścieżki), na której przystanął... Tylko nie „poruszał”...

> Z drugiej strony pełzło trzech niewolników, (...). < A z pierwszej strony? Niezręczność w opisie. Można zgadywać, że „z pierwszej strony” szedł ten niecierpliwy myśliwy, ale tak czy tak, proponuję zmiany takie, by uniknąć śmiesznej niejednoznaczności.

> Jej tył przechodził (...). < Może: (...) niszy, która w głębi przechodziła / przemieniała się w  (...)? Chyba zgrabniej...

> Nikt nie chciał znaleźć się w samym środku wylotu korytarza wiodącego do gniazd rakh w chwili, gdy tryska z niego strumień spłoszonych gryzącym dymem ptaszysk, atakujących wszystko, co stanie na ich drodze. A właśnie to czekało obu tragarzy. < Wszystko pięknie, ale mi to nie pasuje. Przygotowanie do dramatu, i te de, ale ja pomyślałbym o jakimś maskującym stroju, rozpłaszczeniu się na ścianach niszy, wymknięciu na zewnątrz po podpaleniu piór... Aha: na środku wylotu, w środku wylotu, czy na przedłużeniu, na linii wylotu? Jak uważasz?

> Rozwiewając piersią dym, (...). < Może inaczej? Pomyśl, bo rozwiewa się dym na wietrze na przykład, ale chyba nie rozwiewa się dymu piersią...

> Przelatując obok wtulonego w ścianę niewolnika, delikatnie musnęła go krańcami lotek na wpół rozłożonego skrzydła. Mężczyzna wrzasnął i wpijając paznokcie w szyję zwalił się na ziemię. Spomiędzy palców buchnęła krew. < No zaraz, chwilę... Dym zasnuł wszystko, wypełnił wnękę kłębami, a Nawarr widział takie szczegóły?

> Navarr otoczył ramieniem kark stworzenia, zamachnął się i wbił nóż w żylaste ciało gdzieś pod jego krtanią. < Gdzieś? Byle gdzie? Sprecyzowałbym... Bez milimetrowej dokładności, ale ta ogólnikowość razi mnie.

> (...) dobijając wijące się ptaki długimi oszczepami. Navarr widział, jak kłaniają się i tańczą, starając się uniknąć przypadkowego muśnięcia ostrymi jak szkło krawędziami lotek < Tu się kłania podwójna poprawka. 1. Dobijając długimi oszczepami wijące się ptaki. 2. Navarr widział, jak myśliwi tańcza i kłaniają się (...). Ponieważ czym co / kogo dobijamy, ponieważ drugie zdanie zdaje się nawiązywać do oszczepów w Twojej, a do ptaków w mojej wersji pierwszego zdania. Stąd potrzeba drobnej zmiany w zdaniu drugim.


> ostrożnie dotknęła gruntu i wzbijając maleńki obłoczek pyłu rozprysnęła się na setki iskier. < Dlaczego ostrożnie? Przecinki przed i za imiesłowem współczesnym. Ale nie zaraz za nim...

> (...) i przerzucając się opisami aktów własnej odwagi. < I jak zaznaczono w protokole, podejrzany na obu nogach podszedł... Tak, pokpiwam, ale ten fragmencik taki jest. Zmień to przerzucanie się opisami aktów odwagi na coś normalniejszego...

> Oprócz powierzchownej rany (...) nie odnotował uszkodzeń, (...). < Protokół policyjny numer dwa.

> Obsydianowe ostrze walało się w zmieszanym z krwią pyle, pęknięte i strzaskane. < Jeżeli było pęknięte i strzaskane, to już nie było ostrzem — mówimy o nim jako o spositej całości. Kawałki, szczątki...

> Pozbierał okruchy (...). < Czego okruchy? Aż okruchy? To sugeruje silne rozdrobnienie...

 

Jeżeli chcesz, mogę "przespacerować się" po następnym kawałku i wyłapać jeszcze kilka rzeczy takich, jakie psują przyjemność czytania. Bo czyta się dobrze. Trudno powiedzieć więcej, bo nawiązania do "Popiołu..." są delikatne, że tak je nazwę, ale świat rysuje się interesująco. Ciekaw jestem powiązań tego świata z rzeczywistością --- a powiązania chyba muszą być, te manipulacje snem dziewczynki... Napiszesz trzecią część cyklu?

Pozdrawiam.

No i proszę, pisałem, że praktycznie każdemu...
Chodzi o wbicie noża > w żylaste ciało gdzieś pod jego krtanią. <  Pod krtanią żylastego ciała? Bo tak to zdanie brzmi; zaimek odsyła do żylastego ciała. Więc może: w żylaste ciało, gdzieś pod/ w okolicach krtani walczącego o życie / miotającego się rakha. Przy okazji szczypta dynamiki...

Wow! Ależ epopeja :)
Przede wszystkim - dziękuję za Twój poświęcony mi czas. Mam nadzieję, że żyrandol wytrzymał...
Dziękuję i za przejeżdżanie; nie mam zamiaru się obrażać, zależało mi na takiej właśnie konstruktywnej krytyce. Choć na portalu jestem od niedawna, zdążyłam zauważyć, że warto się do Ciebie o takową zwracać. Stąd moja prośba.
Czyli - mam popracować nad stylistyką. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie cichutko pisnąć, że nigdy wcześniej nie próbowałam pisać i to, co tu publikuję, to moje pierwsze i jedyne teksty, więc jeszcze trochę niewprawnie operuję słowem.
Z wylotem zabiłeś mi ćwieka. Linia wylotu niby pasuje, ale nie brzmi w zestawieniu z korytarzem. Pomyślę.
Ach, gdybyż istniała możliwość edycji tekstów po upływie 24 godzin...
Trzecią część napiszę, głównie stąd zakończenie poniekąd otwarte. Mam w głowie cały świat i muszę coś z nim zrobić, bo mój czerep jest nań za mały.
Ileż się przy okazji pisania nauczyłam o pierwotnych metodach wytopu szkła i rudy miedzi...;)
Dzięki raz jeszcze!
Pozdrawiam.

Wytrzymał...
Naeddran, jeśli nie bujasz i są to Twoje pierwsze teksty, no to... no tego... kłaniam się!
Świat, skoro już nie mieści się w pamięci, utrwal na papierze. Przypuszczam nieśmiało, że jeszcze tylko jedno opowiadanie może okazać się ciasnawą "klatką" dla tego pomysłu. Oczywiście to jedynie sugestia... Może wyjdą Ci dwa?

Tak właściwie to mam zarysy jeszcze dwóch, a potem się zobaczy, jak mi będzie szło. Zresztą, moja siostra przeczytawszy "Łowcę" skwitowała to krótkim "to nie jest opowiadanie, tylko pierwszy rozdział", więc chyba nie mam wyjścia ;)
Nie bujam, po co miałabym? Do tej pory pisywałam głównie krótkie formy dziennikarskie, a podczas studiów trafiły mi się warsztaty z twórczego pisania - niestety bardzo krótkie, mocno okrojone i ograniczające się do popełnienia pod przymusem raptem trzech krótkich form, z których jedna wylądowała tu na samym początku, zaś pozostałe dwie nie były fabularne i poszły do rozbiórki.
Dziękuję za dobre słowo :)

Mam wrażenie, że czytałam coś z tego uniwersum. Bardzo ciekawy świat, spodobał mi się. Świetny pomysł z tymi snami.

Fabuła szału nie robi, ale może być. Zakończenie faktycznie dość otwarte. I co dalej z ich kłopotami?

 

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka