- Opowiadanie: galar - Dobrzy ludzie

Dobrzy ludzie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Dobrzy ludzie

Wyraźnie zanosiło się na deszcz. Myśliwy klął w duchu granatowe chmury, zimny wiatr i pusty las. Robiło się już ciemno, a zwierzyna wciąż się nie pokazała. Mężczyzna westchnął z rezygnacją; może to ta pogoda – od paru dni niebo wisiało nad wioską ciężkie i ołowiane, przygniatające jak stos mokrych całunów. Las także stał szary i nieruchomy. Przecinającej go szosy nie przemierzały dziś nawet tiry.

Myśliwy potarł dłonią zmęczone oczy, czas było się zbierać. Nic już prawie nie widział w oblepiającym gąszcz szarym mroku. To najwyraźniej nie był ten dzień.

Już miał wstać gdy nagle dotychczas spokojnie drzemiący u jego nóg brytan uniósł masywny łeb i zawarczał. Głucho i przeciągle jakby gdzieś na dnie psiego gardła z turkotem toczyły się kamienie. Pies sprężył się przy ziemi gotowy do skoku.

– Waruj. – rzucił szeptem myśliwy. Nerwowo wypatrywał celu wśród zwodniczych cieni. Nagle dojrzał między drzewami płowy błysk. Błyskawicznie podniósł strzelbę do oka i wystrzelił z obu luf. Huk targnął zasypiającym lasem, z gniewnym wrzaskiem wzbiło się w niebo stado ptaków.

– Bierz! – ryknął strzelec zrywając się na nogi. Pies runął w krzaki rozmazaną brunatną smugą.

Myśliwy pobiegł za nim. Nagle brytan zatrzymał się jakby wpadł na szklaną ścianę. A potem zaczął się cofać, nisko przy ziemi, skomląc cicho jak w czasach gdy był jeszcze szczeniakiem. Jego pan ponownie załadował broń. Czując pot występujący na łysą czaszkę cicho minął drżącego psa i rozgarnął lufą krzewy.

– Jezu na wysokościach… – szepnął zmartwiałymi wargami. Upuszczona strzelba potoczyła się w paprocie.

I wtedy spadł deszcz. Runął na świat lodowatą falą ciemności jakby ktoś nagle rozpłatał nabrzmiałe wnętrzności niebios.

 

***

 

Huk ulewy był ledwie monotonnym szumem wewnątrz nieforemnej bryły ulepionego z polnych kamieni kościoła. Deszcz tłukł z uporem o czarne teraz witraże, ale leżący na posadzce świątyni mężczyzna nie zwracał na to uwagi.

Ksiądz Józef Ścierw od niemal doby leżał krzyżem na kamiennych płytach i modlił się żarliwie. Nie zważał na przenikający do kości chłód marmuru ani kłębiącą się za oknami ciemność. Leżał rozkrzyżowany przed tonącym w mroku ołtarzem, pod chłodnym wzrokiem nieudolnie namalowanego Zbawiciela i modlił się, błagał, bezgłośnie, rozpaczliwie… W kościele płonęło kilka kopcących świec, zbyt mało by rozproszyć mrok, który zdawał się napierać spod niskiego sklepienia zagarniając dalsze rzędy porysowanych klęczników.

W końcu ksiądz wstał. Na czerni sutanny pozostały smugi kurzu, ale nie starał się ich zetrzeć. Zdjął tylko okulary w grubych, kanciastych oprawkach i oczyścił je białą, papierową chusteczką. Jego oczy były przekrwione z braku snu, zmęczone; twarz sprawiała wrażenie zmiętej i wyczerpanej, pokrywały ją czerwone pręgi świeżych zadrapań. Kapłan przez chwilę jeszcze stał przed ołtarzem jakby chcąc coś dodać do zakończonej modlitwy. Chyba nie znalazł słów bo nagle przeżegnał się zdecydowanie i szybkim krokiem ruszył ku wyjściu. Zakołysały się cienie świec, wielki cień kapłana runął w mrok.

Gdy Ścierw sięgał już ku klamce solidnych dębowych drzwi ktoś załomotał w nie z drugiej strony. Ksiądz zatrzymał się z wyciągniętą ręką. Stukanie powtórzyło się, nie stukanie zresztą lecz już zdecydowane walenie, seria twardych uderzeń metalu o drewno. Były coraz mocniejsze, wrota zaczęły drżeć.

Ścierw przełknął ślinę i otworzył drzwi. Cofnął się odruchowo.

W progu stała masywna, prawie dwumetrowa postać, czarna dziura w ciemności nocy. Deszcz lał się na okrywającą obcego ciężką zbroję, spływał po długich, czarnych, skołtunionych włosach. Kapłan cofnął się kilka kroków i tyle samo postąpił do przodu przybysz wkraczając w niepewny blask świec. Jego twarz była biała jak kreda, oczy ziały w niej dziurami atramentowego mroku. Czarne też były pozlepiane w strąki włosy obcego, gęste i bardzo długie, opadające na plecy jak mokra pajęczyna. Zbroja lśniła mętnym blaskiem oksydowanej stali, pokrywały ją bogate rzeźbienia, linie i ornamenty nieznanych historii sztuki porządków. Przy pasie wisiał długi miecz.

 Ksiądz Józef Ścierw runął na kolana.

– Chwała niech będzie Niebiosom! – wyszeptał przez łzy.

Świece przy ołtarzu rozjarzyły się wściekle, syknęły i zgasły.

 

***

 

– Czułem to od początku – Ścierw zapalił kolejnego papierosa – To gniazdo grzechu.

Siedzieli przy stole. Na plebanii nie było poza nimi nikogo. Po szybach spływał deszcz. Mężczyzna w zbroi rozpierał się na krześle naprzeciwko. Jego wzrok błądził po ścianach, krzyżach, świętych obrazkach, ikonach, portretach Jana Pawła II, zatrzymał się dopiero na wielkiej gablocie pełnej zasuszonych motyli. Nocny gość nie odezwał się jeszcze ani słowem.

– Czułem, że coś jest nie tak od kiedy objąłem tu parafię… – ksiądz zaciągnął się dymem. Stojąca przed nim szklana popielniczka była przepełniona, popiół sypał się na blat. – Ta ich gorliwość, pobożność…

Nieznajomy wciąż patrzył na motyle.

– Czułem to od początku – zaczął jeszcze raz ksiądz. – To niby wieś jak każda inna, ale mieszkańcy… Co niedziela mam pełen kościół i pełną tacę, ludzie modlą się, spowiadają, żenią i chrzczą dzieci… Tylko się cieszyć… Ale coś nie dawało mi spokoju, coś nie pasowało; to wrażenie narastało z dnia na dzień, jakby jakiś element się nie zgadzał. W końcu zrozumiałem… Donosy.

Przybysz oderwał wzrok od gabloty i spojrzał mu w oczy. Ksiądz skulił się nad papierosem.

– Nie było ich! Mijały tygodnie, a nie pojawił się ani jeden. Żadnego donosu o złym prowadzeniu się sąsiadów, niewierności, bękartach… Nic o kradzieżach czy skrywanym bogactwie… Nic! Zacząłem obserwować ich uważniej i im uważniej patrzyłem tym więcej widziałem…

Zaciągnął się głęboko, przetrzymał dym w płucach, wypuścił siną strugą.

– Nie byli zawistni. Nie zazdrościli sobie wzajemnie. Nie nienawidzili się. Nie wyrządzali sobie nawet powszechnych, małych, ludzkich podłostek, takich codziennych świństewek, naturalnych jak oddychanie… To nie jest normalne. Nie widziałem czegoś takiego w żadnym miejscu gdzie zdarzyło mi się sprawować posługę, oni… Oni są szczęśliwi. I nie czują się winni. Chodzą do kościoła, ale nie czują się winni! Oszukują. Zło nosi wiele twarzy… Potrafi nawet się uśmiechać.

Deszcz łomotał o szyby, obaj mężczyźni milczeli. Ksiądz zgniótł niedopałek.

– Potem zauważyłem, że w niektóre noce wieś się wyludnia… Całkowicie. Zostają tylko uwiązane psy pilnujące pustych, ciemnych domów. Nie było w tym jakiejś regularności czy porządku, ot nagle zostawałem nocą we wsi całkiem sam. Znikali nawet żule spod spożywczego. Zacząłem wyczekiwać tych momentów, szukać zwiastujących je oznak nerwowości, jakiegoś napięcia, przygotowań. Te oznaki były subtelne, ale w końcu zacząłem je wyłapywać. I czekać. Wczoraj nadeszła taka noc. Zauważyłem, że już o zmierzchu zaczęli się wymykać, szli do lasu, grupami i pojedynczo; nie wyglądało to na jakąś skoordynowaną akcję, ale po godzinie wieś była już pusta.

Gość zabębnił po stole palcami w żelaznej rękawicy. Ksiądz poprawił okulary.

– Wiem jak to brzmi, ale nie zwariowałem, wiesz o tym. Poszedłem za nimi. Nie było przez te cholerne chmury widać ani Księżyca ani gwiazd, a nie chciałem brać latarki, brnąłem więc przez chaszcze na oślep. Nie widziałem prawie nic, gałęzie drapały mnie po twarzy, szarpały ubranie. Wiele razy upadłem, zgubiłem ścieżkę, w końcu już nie wiedziałem gdzie jestem, chciałem wracać i wtedy… usłyszałem głosy. Najpierw myślałem, że mi się wydawało, ale po kilku krokach stały się wyraźniejsze. Poszedłem w ich stronę, zaczęły przybierać na sile. Było ich dużo, rosły w wielogłosy chór… I nie były to pijackie piosenki, ani tym bardziej psalmy. O tak, zdecydowanie nie były to psalmy… Jakieś jęki, skowyt… Nic artykułowanego. I było ich tyle… Struchlałem, ale szedłem dalej aż zobaczyłem między drzewami blask ognia. Zbliżałem się, musiała być w tym miejscu jakaś wielka polana, na którą nie trafiłem nigdy wcześniej. Blask zza drzew był coraz większy, jakby nie od jednego ogniska. Wycia wznosiły się pod niebo, śmiechy, jazgot, żadnych słów w tym nie było; brzmiało to jakby zwierzęta otrzymały ludzkie gardła… Nagle, tuż przed wejściem na polanę coś dotknęło mojej twarzy, dotykiem zbyt zimnym jak na dotyk liścia. Medalik. Wisiał na gałęzi a za nim mnóstwo innych… Dziesiątki krzyży i medalików zdjętych jak zbędnie części ubrania. Odbijał się w nich czerwono huczący na polanie ogień. Same ubrania leżały w miękkich stosach na skraju polany.

Ścierw długo grzebał w paczce, ale nie mógł wyjąć papierosa trzęsącymi się palcami. W końcu rozdarł karton i wysypał wszystkie na stół. Wyłowił jednego, zgrzytnęła zapalniczka.

– Byli tam, prawie wszyscy… Mężczyźni, kobiety… Młodzi i starzy… Wszyscy… Nawet chłopcy z chóru i organista… W tańcu, spazmach uściskach. Skłębione nagie ciała w kręgu ognisk, nagie, spółkujące jak zwierzęta, tarzające się wokół TEGO…

Zapatrzył się w pożerający koniec papierosa żar. Dłoń księdza już nie drżała.

– Figura jest stara, topornie wyrąbana w kamieniu, omszała, chyba tak stara jak ten przeklęty las, nieludzka, półzwierzęca… A moi parafianie… Oszuści! Wiedziałem, że w niedzielę znów rozsiądą w kościelnych ławach, że znów skłamią Bogu modlitwą i sakramentem podczas gdy ich serca należą do tamtego idola w środku lasu. Niedoczekanie… Wróciłem do mojego kościoła, sam nie wiem ile czasu znów mi to zajęło… Zamknąłem świątynię, padłem przed Naszym Panem i modliłem się, modliłem jak jeszcze nigdy w życiu… Błagałem o zesłanie anioła zagłady i starcie tego miejsca, które obraża Boga z powierzchni ziemi!

Mężczyzna zakuty w stal podniósł się.

– Tak. O to właśnie prosiłeś. – jego głos był głęboki i dźwięczny, budzący jednocześnie grozę i szacunek. Ścierw również wstał. Otworzył usta by…

Nagle rozjazgotał się dzwonek do drzwi wejściowych. Wył długimi seriami, raz za razem, jakby ktoś na zewnątrz jasno dawał do zrozumienia, że to sprawa życia i śmierci.

– Przepraszam – rzucił ksiądz i szybkim krokiem ruszył przez ciemne korytarze plebanii.

– Co może być tak ważnego – zaczął otwierając z rozmachem drzwi – że w środku nocy… – zamarł z otwartymi ustami. Jego oczy zatańczyły za szkłami okularów jak dwie przerażone ryby.

Na progu stał myśliwy, brudny i przemoczony, stanowiący istny obraz nędzy i rozpaczy. Niegdyś zielony mundur lepił się od błota, twarz znaczyły ślady ziemi i krwi, a nieustannie padający deszcz bezlitośnie siekł wygoloną na glacę czaszkę. Wszystkie te szczegóły rysowały się niezwykle konkretnie i wyraziście w zimnym blasku stojącej na podwórzu latarni.

Szczególnie wyraziście i konkretnie jawiło się zwłaszcza to co myśliwy niósł niczym dziecko w ramionach, płowozłotą postać z krwawą plamą na piersi unoszonej rwanym oddechem. Jej odrzuconą w tył głowę otaczał nimb mglistego blasku. Były jeszcze skrzydła, długie, białe, pierzaste skrzydła, zwieszające się ku ziemi i unurzane w błocie.

– Pomocy, księże proboszczu! – wydyszał myśliwy wpychając się wraz ze swym brzemieniem do przedpokoju – Wypadek na polowaniu!

 

***

 

Wszystko w nim było złote, płowe, słomkowe i tylko krew czerwona. Powoli zaczynała przesiąkać przez kłęby gazy, którą Ścierw prowizorycznie okrył ranę. Tamten leżał teraz na łóżku księdza wypełniając niewielki pokoik ciepłym blaskiem. Kapłan stał obok paląc w zamyśleniu. Zupełnie rozdygotanego myśliwego zostawił wraz z pierwszym gościem. O szyby wciąż tłukł deszcz.

Od strony łóżka dobiegł cichy jęk, ranny powoli otworzył oczy. Niezwykłe to były oczy, pozbawione źrenic i tęczówek, jednolicie złote jak oczy posągu. Lecz w przeciwieństwie do oczu rzeźb nie były ślepe. Ksiądz prawie fizycznie poczuł na sobie złote spojrzenie.

– To ty… – głos rannego był jak melodia, gładki, perlisty, przelewający się – ty mnie wezwałeś…

– Może i tak… – westchnął Ścierw unosząc papierosa do ust. Palce miał brunatne od nikotyny – Może i tak… Ale chyba jednak nie.

Nachylił się nad leżącym i dmuchnął dymem w złotą twarz.

– Tu wszystko jest lukrowanym oszustwem – wycedził. – Mdławym i słodkim… Myślałeś, że dam się nabrać na infantylne skrzydełka i zasraną aureolkę?!

Leżący chciał coś powiedzieć ale ksiądz przerwał mu gestem.

– A może prawdziwy anioł przybył przed tobą? Oszuście? DEMONIE? – wymierzył rannemu krótki cios pięścią w twarz. Tamten zakrztusił się krwią ze złamanego nosa.

Ścierw otworzył szufladę stojącej przy łóżku szafki, sięgnął głęboko pod stroje liturgiczne. Wrócił do leżącego. Trzymał teraz w jednej dłoni zaostrzony kołek, a w drugiej solidny, również drewniany młot.

– Ale dobrzy ludzie wiedzą jak traktować demony.

Splunął niedopałkiem w bok i przyłożył ostrze kołka do przesiąkniętej krwią gazy. Zamknął oczy i uderzył. A potem jeszcze raz. I jeszcze.

Blask w izbie zgasł. Skrzydła wysunęły się spod martwego ciała i rozłożyły na boki. Zbryzgany krwią trup, przyszpilony do posłania drewnianą drzazgą, wyglądał jak…

 

***

 

Mężczyzna w zbroi stał przed gablotą z motylami. Wszystkie były białe, lub jasnozłote, przybite do poduszeczek długimi, zardzewiałymi szpilami. Skulony przy stole myśliwy łkał bezgłośnie ukrywając twarz w dłoniach. Za czarnym oknem noc i ulewa zatapiały świat.

Wszedł ksiądz. Nieodłączny papieros zwisał mu z kącika ust.

– Umarł.

– Boże, niee! – Myśliwy zerwał się na równe nogi. Przewrócone krzesło zatańczyło na podłodze. – To moja wina, moja!

Mężczyzna ukląkł przed kapłanem, wczepił szponiaste palce w brudną czerń sutanny.

– Ja nie chciałem! Chryste, myślałem, że to ptak! O Jezu, nie… – Spod zaciśniętych powiek trysnęły łzy.

Ksiądz położył dłoń na łysej głowie. Miał krew na palcach.

– Ćśśś… Bóg ci przebacza… Wie, że nie chciałeś. – Dźwignął myśliwego do pionu i spojrzał mu w twarz. – Odpuszczam ci w Jego imieniu, słyszysz?!

Tamten powoli się uspokajał, opuszczało go drżenie. Bez oporu dał się odprowadzić do drzwi. Ksiądz pożegnał go krzepiącym uśmiechem. Przez chwilę patrzył jak myśliwy odchodzi przez błoto i deszcz, jak dołącza do niego zmoknięty pies. Wyszli poza krąg światła, zniknęli w mokrych ciemnościach. Noc połknęła ich bez słowa.

Mężczyzna zakuty w żelazo wciąż stał przy motylach.

– Okłamał cię.

– Słucham? – Ścierw zastygł z nowym papierosem zatrzymanym wpół drogi do ust.

– Nie polował na ptaki.

Przybysz podniósł przewrócone krzesło. Jego głos dźwięczał jak spiż.

– Ten myśliwy. Nienawidzi grzechu tak samo jak ty… Chyba jedyny tutaj. Zawsze uważnie słuchał twoich kazań, o rozpuście, grzechu, potępieniu… O płomieniach i karze Niebios… O twarzach noszonych przez zło… A potem brał broń i szedł do lasu…

– Nie rozumiem.

– Nie polował na ptaki. Szedł tam gdzie dziewczyny ze wschodu stały przy szosie, wiesz, TAKIE dziewczyny. Grzeszne. Obce. A ten las jest głęboki, bez dna, ukryje wiele trupów. Od dawna tak polował, w imię Boga… I w twoje… Dobry człowiek?

Deszcz przycichł, przechodząc w cichy, monotonny szum. Ścierw powoli zapalił papierosa. Czuł, że od jego odpowiedzi wiele zależy, że czeka na nią nie tylko jego gość. Powoli wypuścił strugę dymu.

– Chciał dobrze. A zło to zło.

– A zło to zło… – przytaknął cicho nieznajomy. – Żegnaj. – Minął zaskoczonego kapłana i wyszedł.

Ścierw dogonił go dopiero na podwórzu, chwycił za opancerzone ramię.

– Aniele! Nie odchodź, a zagłada, kara!?

Tamten ze wstrętem strząsnął jego dłoń.

– „Aniele”? – twarz obcego na moment rozmyła się jak topniejący wosk, stała się stara, nieludzka, półzwierzęca. – Musiałeś mnie z kimś pomylić.

Ruszył w mrok śladem myśliwego i psa, krótko błysnął wyciągany z pochwy miecz. Deszcz szumiał, dalej las majaczył czarną ścianą. Ścierw został sam w wąskim kręgu elektrycznego światła.

Ze wszystkich stron otaczała go ciemność.

Koniec

Komentarze

W końcu ksiądz wstał. – leżał rozkrzyżowany od doby i tak po prostu wstał? Niemożliwe. Po takim czasie potrzebowałby pomocy, żeby się podnieść, wiem, choć sama krzyżem nie leżałam, ale nieraz czytałam w książkach o średniowieczu.

Nie podoba mi się nazwisko księdza – za szybko, a wręcz od razu, pokazujesz, że jest tym złym. Nie podoba mi się, że taki bogobojny ksiądz pali tyle papierosów. Wydaje mi się, że raczej ograniczałby się, bo to właściwie grzech.

Zły zapis dialogów – poszukaj w Hyde Parku poradnika.

Przecinki kuleją.

A co do opowiadania – właściwie podobało mi się. Stopniujesz napięcie, powolutku ukazujesz tajemnicę, mylisz tropy, aż wreszcie prowadzisz do dość zaskakującego zakończenia. Jedynie scena, gdy ksiądz opisuje, co zobaczył, traci na dynamice i zaskoczeniu. Według mnie lepiej byłoby potraktować tę scenę jako retrospektywę i opisać jakby się rozgrywała na oczach czytelnika. Ciekawy tekst, ale za dużo błędów, żeby kliknąć bibliotekę.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Podzielam zdanie Bemik, że jest to całkiem nieźle pomyślane i zaskakujące opowiadanie, i także boleję, że nie najlepsze wykonanie częściowo zepsuło mi przyjemność lektury.

Czy dobrze się domyślam, że księżowska kolekcja motyli nie należała do typowych?

 

– Waruj. – rzu­cił szep­tem my­śli­wy.  – Zbędna kropka po wypowiedzi.

Pewnie przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Czu­jąc pot wy­stę­pu­ją­cy na łysą czasz­kę… – Raczej. Czu­jąc pot wy­stę­pu­ją­cy na łysą głowę/ na łysinę

 

Upusz­czo­na strzel­ba po­to­czy­ła się w pa­pro­cie. – Wypuszczona z rąk strzelba upada, może się nawet zsunąć jeśli stało się to na zboczu, ale strzelba chyba nie może się potoczyć.

 

we­wnątrz nie­fo­rem­nej bryły ule­pio­ne­go z po­lnych ka­mie­ni ko­ścio­ła. – Mam wrażenie, że z kamieni, choćby i z bożą pomocą, niczego się nie ulepi, nawet kościoła.

Może: …we­wnątrz nie­fo­rem­nej bryły zbudowanego z po­lnych ka­mie­ni ko­ścio­ła.

 

Za­ko­ły­sa­ły się cie­nie świec, wiel­ki cień ka­pła­na runął w mrok. – Czy to celowe powtórzenie?

 

Od­bi­jał się w nich czer­wo­no hu­czą­cy na po­la­nie ogień. – Czy ogień odbijał się czerwono, czy czerwono huczał? ;-)

Może: Od­bi­jał się w nich czer­wo­no ogień, hu­czą­cy na po­la­nie.

 

Nagle, tuż przed wej­ściem na po­la­nę coś do­tknę­ło mojej twa­rzy […] hu­czą­cy na po­la­nie ogień. Same ubra­nia le­ża­ły w mięk­kich sto­sach na skra­ju po­la­ny. – Powtórzenia.

 

Wie­dzia­łem, że w nie­dzie­lę znów roz­sią­dą w ko­ściel­nych ła­wach… – Wie­dzia­łem, że w nie­dzie­lę znów roz­sią­dą się/ zasiądą w ko­ściel­nych ła­wach

 

Bła­ga­łem o ze­sła­nie anio­ła za­gła­dy i star­cie tego miej­sca, które ob­ra­ża Boga z po­wierzch­ni ziemi! – Co to znaczy, że miejsce ob­ra­ża Boga z po­wierzch­ni ziemi? ;-)

Może: Bła­ga­łem o ze­sła­nie anio­ła za­gła­dy i star­cie z po­wierzch­ni ziemi tego miej­sca, które ob­ra­ża Boga!

 

Na progu stał my­śli­wy, brud­ny i prze­mo­czo­ny, sta­no­wią­cy istny obraz nędzy i roz­pa­czy. Nie­gdyś zie­lo­ny mun­dur lepił się od błota… – Raczej strój. Myśliwi chyba nie noszą mundurów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

przez te cholerne chmury widać ani Księżyca ani gwiazd – Księżyc tak zapisany, to nazwa ciała niebieskiego na którym lądują astronauci, gdy szukamy czegoś na niebie, to raczej księżyca.

Zbryzgany krwią trup, przyszpilony do posłania drewnianą drzazgą, wyglądał jak… – takie niedokończone zdania pod koniec wersu wcale nie wzbudzają ciekawości. Mnie to wygląda, jakby autor uznał, że jednak niczego ciekawego nie wymyśli i postanowił olać.

Przecinki są nie tam, gdzie trzeba i nie ma ich tam, gdzie by się przydały.

Sama fabuła w porządku, choć brakowało mi jakiegoś zaskoczenia na koniec. Poza tym ciekawie byłoby, gdyby pojawił się opis jakiegoś rytuału czy tego, co się na tej polanie odbywało. Zastanawia mnie, czy sama orgia wystarczyłaby, żeby ksiądz musiał tyle palić i wciąż mówił o tym z drżącymi rękoma.

Zgodzę się z Bemik, za szybko dałeś wskazówkę. Podobał mi się klimat, bo znam z autopsji takie miejsce, jakie opisałeś (no może bez “takiego” księdza). :) 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Ciekawe, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Całkiem klimatyczny, porządnie napisany tekst.

Spodobało mi się. Ładne opisy, ciekawie nakreślone postacie. Nawet miejsce na jakieś zwroty akcji się znalazło…

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka