„Zawsze jednak musisz komuś służyć
Chcesz czy nie chcesz musisz komuś służyć (…)”
Bob Dylan
Podglądaczy było trzech. Tkwili tam, odgrodzeni od obiektu obserwacji archipelagiem kawiarnianych wysepek, równie bezkarni co bezsilni, niesłyszalni i prawie niewidzialni. Kierowali uwagę na ubocze, gdzie, przy ścianie, postawiono stolik, który z przeciwległego krańca pomieszczenia wyglądał jak jeden z wielu. Pod pewnymi względami jednak taki nie był. Siadywała tam bowiem śliczna dziewczyna. Nosiła zwykłe dżinsy i szary sweter, a długie, ciemne włosy skromnie wiązała z tyłu. Co za marnotrawstwo, myśleli widzowie. Mogłaby coś innego włożyć, pokazać nogi na przykład. Wszystko miała tam gdzie trzeba, po co się zasłaniać?
Dziewczyna starannie ułożyła przed sobą tackę z sałatką ziemniaczaną. Długo równała krawędź tekturowego talerzyka z linią blatu stolika, jak gdyby wykonywała rytuał wprowadzający do czegoś większego, po czym wyprostowała się, milcząca, nieśmiała, dostojna.
Obserwatorzy rozparli się na krzesełkach, pozorując lekceważenie. Ich skupienie zdradzał jedynie nieruchomy wzrok i lekko ściągnięte brwi. Dziewczyna w końcu zrobiła to. Pochyliła głowę i złożyła ręce do modlitwy. Na wargach trzyosobowej widowni zaczęły krążyć półuśmieszki. Nikt inny nie patrzył. Studencka kawiarnia wypełniona była anonimową klientelą, która dla tej sceny stanowiła jedynie tło. Słyszalność była ograniczona do jednego stolika, wszystko zagłuszał jednostajny szum rozmów, regularny szelest przewracanych kserówek, zawzięty stukot przenośnych klawiatur, niemal rytmiczne siorbania gorących napojów oraz odgłosy giętych lub energicznie stawianych na blacie plastikowych kubków. Kiedy dziewczyna zacisnęła powieki i otworzyła usta, przy stoliku umieszczonym na przeciwległym krańcu pomieszczenia wydawało się, że przemówiła męskim szeptem.
– O Panie, dzięki ci, że mogę się do ciebie zwracać ciągle tymi samymi słowami i podwyższać swoje poczucie wartości świadomością, że pamiętam o tym, że są na świecie ludzie, którzy nie mają co jeść, a mało kto o tym pamięta, a ja o tym pamiętam i modlę się o nich, przez co jestem bardziej wspaniałomyślna od tych, którzy tego nie pamiętają…
Głos należał do chłopaka, na którego wołali „Marki”. Dziewczyna potaknęła głową, otworzyła oczy, po czym zabrała się do sałatki.
– … amen – dokończył Marki.
Jeden z jego kolegów, ten większy, pomimo niewyjaśnionego uczucia porażki, zarechotał mechanicznie, tak jak to robił w całym swoim dotychczasowym życiu, bezkrytycznie podchodząc do puenty rzuconego mu pod nogi żartu. Drugi, niższy, zagadkowo milczał.
Marki w dalszym ciągu obserwował ją czujnie. Zaśmiał się też, szybko i nerwowo, czerpiąc satysfakcję z faktu, że jego zręczne wystąpienie wzbudziło podziw tego przypadkowego, skleconego na potrzeby chwili, nielicznego stada. Zastanawiał się jednocześnie dlaczego pociąga go właśnie ona – osoba, która zachowuje się tak, jakby chciała skończyć w klasztorze. Może to jakiś jego problem, że podświadomie dąży do niemożliwej relacji? Czy powinien udać się na terapię? Nie, dziewczyna była po prostu śliczna. Pragnął wyzwolić ją z niewidzialnych oków ideologii, klatki religijnych rytuałów w której tkwiła, dystansując się do otoczenia.
Nazywali ją Rozmodloną Niną.
Eliza wiedziała, że skrycie mówiono na nią „Mleczna Eliza”. Weszła żwawo do stołówki, odziana w żółtą sukienkę zdobioną ciemnymi ornamentami wielkich kwiatów, rozwiewając energicznymi ruchami wszelką niepewność, która mogłaby ją omotać. Nazywano ją też „Królową Elsą”. Ten przydomek nadała jej siedmioletnia bratanica od bohaterki animowanej bajki „Kraina Lodu”. Królowa Elsa miała jasne włosy, była zamknięta w sobie i posiadała moc zamrażania wszystkiego wokoło. Pomimo tego, że Eliza miała brązowe włosy i była ekstrawertycznego usposobienia, w jakiś cudowny sposób zasłużyła na to miano. Choć nie chciała się przed sobą do tego przyznać, to uwielbiała ten pseudonim: „Królowa Elsa”. Ale miała świadomość tego, że była też „Mleczną Elizą”, albo po prostu „Mleczarnią”. Odznaczała się podłużną twarzą, wyrazistymi czarnymi oczami i naturalnie tym, przez co nabyła swój pseudonim: cyckami, wymionami, czy jak je tam nazywali prymitywni piewcy jej wdzięków. Parła naprzód, jakby chciała przegonić jakiś niewyjaśniony lęk z tyłu głowy. Kątem oka dostrzegła ich: Hemingwaya, Pawełka i tego trzeciego, jak mu tam? – próbowała sobie przypomnieć. Tym trzecim był „Marky Mark” lub po prostu „Marki”, bo na imię miał Marek, a nazwisko też jakoś tak: „Marecki?”, „Markiewicz?”. Ksywę otrzymał na cześć białoskórego rapera znanego we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Nie tak łatwo było wtedy zostać raperem, jeśli było się białym. Potem Marky Mark został popularnym aktorem. Marki miał jednak niewiele wspólnego ze swoim pierwowzorem. Twarz zasłaniał okularami, nieregularnym zarostem oraz grymasami charakterystycznymi dla człowieka niezadowolonego ze swojej egzystencji. Pamiętała, że rozmawiała z nim kiedyś o sensie istnienia na jakiejś popijawie. Życie, śmierć, znaczenie tego wszystkiego – poruszali takie tematy pijąc jacka danielsa z jednej butelki. Zapamiętała, że bał się wierzyć w inną rzeczywistość niż on sam. Jak sam to określił: „przerażało go uparte milczenie świata zmarłych”.
Hemingway i Pawełek (Walnięty Pawełek, ciekawe czy wie, że go tak nazywają) wlepili w nią wzrok. Zawsze tak robili, gdy się pojawiała. Właściwie nie w nią, tylko w tę część niej, dobrze wiedziała w którą. Marki wciąż uparcie wpatrywał się w Ninę.
– Cześć, Nina. – Eliza rzuciła z trzaskiem swoją teczkę na blat i równie niedbale opadła na krzesło, nieświadomie eksponując figlarnie wysuwające się spod sukienki nogi. – Miałaś rację, to co się ostatnio dzieje wokół mnie, jest dziwne. Jakbym była pod jakąś duchową opresją.
Nina zbombardowana nawałem impulsów, zdobyła się jedynie na spojrzenie w stronę przyjaciółki i delikatny uśmiech. Cicha, wrażliwa, pełna niewypowiedzianej mocy. „To ona jest prawdziwą Królową Elsą, nie ja” – przemknęło przez myśl Elizie. Pochyliła się nieznacznie do rozmówczyni, konfidencjonalnie ściszając głos.
– Znasz się na snach, no nie? Więc ktoś we śnie przestrzegał mnie przed „szeptaczem”. Nie pamiętam nic innego, tylko to słowo.
Nina w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Pokręciła głową, po czym bąknęła zdezorientowana: „nie wiem kto to”. Zapadła krótka chwila milczenia, która przypieczętowała zmianę tematu.
– No, a jak tam twój „Projekt Jezus?” – spytała Eliza.
Jej koleżanka jakby ożywiła się, wchodząc na pole, na którym poczuła się bardziej kompetentna.
– Nieźle, właśnie nasza streetworkerka próbuje wyprowadzić dwie dziewczyny z ulicy. Jedna, jak się wydaje, sama podjęła taką decyzję, żeby no wiesz… sprzedawać się. Druga jest zmuszana.
– Obie z naszego wydziału?
– Tak – odparła nie bez wysiłku w głosie Nina. Zagryzła wargi i dała sobie chwilę, by nagromadzone emocje odpłynęły.
– Może przyszłabyś na spotkanie naszej wspólnoty? – podjęła na nowo głosem tak słabym, jakby każda wypowiadana przez nią sylaba była obelgą dla świata.
– Wiesz, to chyba nie dla mnie. Śpiewanie piosenek, głośne modlitwy… Wiesz, że wolę sama… – odparła Eliza.
– Okej, nie naciskam. Modlisz się czasem?
– Czasem.
*
Salkę za kościołem wypełniał, trwający w modlitewnym uniesieniu, trzydziestoosobowy tłumek. Miejsc dla wątpiących nie zarezerwowano. Zgromadzeni ludzie sprawiali wrażenie, jakby pragnęli dać upust swoim emocjom. Wznosili dłonie, zamykali oczy. Zespół uwielbieniowy kończył pieśń, zaraz miała nastąpić kolejna. Ale jeszcze nie teraz, ktoś właśnie wychodził na środek, to jakaś starsza osoba, będzie świadectwo. Zaraz zda relację z kategorii „codziennych uzdrowień”, do której zaliczały się zwykle drobne, ale cudowne uleczenia z bólu głowy, kataru albo złego nastroju. To były błahostki. Ale zdarzały się też większe rzeczy, na pojawianie których żyli nadzieją wierni. Prawie każdy znał tutaj kogoś, kto na własne oczy widział wydłużającą się nogę, która była zbyt krótka, albo kobietę wstającą z wózka inwalidzkiego, albo kogoś kto słyszał chrzęst czyichś prostujących się kości, albo mężczyznę, któremu z dnia na dzień zniknął guz mózgu. Nikt jednak nie widział, ani nie doznał czegoś takiego osobiście.
Starsza pani przemówiła, gładko wyrzucając z siebie często słyszane tu frazy: „Bóg dał mi dobrą pogodę”, „Pan wlał pokój w moje serce”, „…i wtedy poczułam”.
– Kim jest szeptacz? – zapytała Nina stojącego za ostatnim rzędem krzeseł księdza. Mówiła najciszej jak to możliwe, jednak na tyle głośno, by być słyszalną przy dźwiękach gitary, emocjonalnym wystąpieniu kobiety oraz chóralnie potakującym co chwilę „amen” ludziom. Ksiądz wydawał się zdezorientowany. Miał ascetyczną twarz i staromodne okularki z małymi, okrągłymi szkłami. Nie sposób było dostrzec jego oczu poprzez refleksy jaskrawego światła na ich powierzchniach. Podniósł ramiona w obronnym geście.
– Nie wiem. Nie ma tu Ducha.
– A kiedy będzie?
– To Duch. Wieje dokąd chce i kiedy chce. Od wielu dni Go tu nie było. Z tego powodu nic ci nie powiem – odparł. – Ale On tu jeszcze powróci. A teraz zamknij oczy i pomódl się, Bóg ci pokaże.
Nina zamknęła oczy.
*
Szeptacz – istota pełniąca misję szeroko pojętej dezintegracji osobowości człowieka. Szeptacze znakomicie znają ludzką psychikę oraz mechanizmy nią rządzące. Realizują cele swoich mocodawców, swoje, a nawet swoich pomagierów poprzez szereg drobnych zabiegów przyjmowanych bezwiednie przez podświadomość, takich jak: sugestie słowne, obrazy lub zdjęcia, manipulacje otoczeniem oraz atmosferę (muzyka, wystrój pomieszczenia).
Poprzez stopniowe zaniżanie wartości człowieka i zaszczepianie niskiej samooceny dążą do odebrania mu godności, a w konsekwencji tożsamości. Potrafią wpędzić ofiarę w niemal dowolny stan lub nastrój, wywołując myśli samobójcze, fobie i inne stany lękowe, od drobnych znieczulic aż po psychopatie; potrafią też pobudzić niekontrolowane żądze u człowieka, na przykład nagłą chęć na współżycie seksualne.
Obecnie szeptacze odbierają zlecenia od swoich mocodawców, a także wydają swoje dyspozycje istotom ludzkim poprzez Rytuały. Są to najczęściej nocne modlitwy odprawiane w dużym skupieniu lub krótkie chwile koncentracji za dnia.
Jednym z najskuteczniejszych narzędzi szeptaczy jest Zasiew w umyśle. Jest to zwykle hasło, słowo-klucz lub obraz boleśnie uderzające w tożsamość dręczonej osoby. Zasiew wykracza poza wymiar czasu, kontrolując sytuacje, które jeszcze nie zaistniały.
Szeptacze mają często jasną skórę, nie jest to jednak regułą.
*
Nina podniosła się z klęczek, otrzepując kolana. Wstała pijana wiedzą, z którą nie wiedziała co zrobić.
*
– Co tam, co tam? – Niecierpliwie zastukały otwarte dłonie po blacie jadalnianego stołu, niczym perkusyjne pałki na werblu, zapowiadając występ kolejnego błazna w cyrku. Naprzeciwko siedział, niczym interesant w urzędzie, Tobiasz.
– No, nasza Eliza już się dołuje. Coś tam przeżywa. Już dawno z nikim nie chodziła. Chciałbym zbliżyć się do niej… tak jak rozmawialiśmy… – dukał niepewnie.
Tobiasz miał szczupłą, szczurzą twarz. Nosił krótkie, czarne dredy. W jego obliczu uwagę zwracały błyszczące oczy i ich ładna oprawa: długie, niemal dziewczęce rzęsy wraz z grubymi, falującymi brwiami.
– Chciałbyś ją dmuchnąć?
Tobiasz zaśmiał się nerwowo, drapiąc się po karku.
– Jeśli tego wymaga sytuacja… to się poświęcę… – powiedział pozornie żartobliwym tonem. Sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego.
Jego rozmówca miał blade dłonie o chudych palcach. Głos niski.
– Racja, racja… Trzeba omówić sprawę seksu. To pomoże wam obojgu. Zacznijmy więc od końca. Masz dostęp do akademickiego radiowęzła. Na finał starannie przygotuj oprawę muzyczną. Dziewczę musi słyszeć nostalgiczne tony zza ściany, które pomogą jej się skupić na własnym bólu i zranieniach. Musimy dać się jej rozczulić. To dobry sposób na wrażliwą dziewczynę. Proponuję coś wzniosłego i delikatnego zarazem. Na przykład: "Take my breath away" zespołu Berlin, "Show me heaven" Marii McKee – tylko oryginał, nie żadna uwspółcześniona, spłycona podróbka. Za tymi utworami mają stać prawdziwe, żywe uczucia, nie tanie imitacje dwudziestego pierwszego wieku. Co jeszcze, co jeszcze…
– „Power of love” Jennifer Rush…? – zapytał Tobiasz.
– Zbyt oczywiste, zbyt patetyczne, zbyt naiwne jak na tę okazję. Nie doceniasz dziewczyny.
Po chwili namysłu posiadacz bladych dłoni karcąco dodał:
– Nie kpijmy z niej.
Wypuścił głośno powietrze, jak człowiek po wysiłku.
– I co? – podjął na nowo. – Na wieczór upewnij się, że w tej waszej akademickiej świetlicy leci jakiś dziwkarski serial, w którym z seksu robi się błahą sprawę. O, choćby "Seks w Wielkim Mieście" albo jakiś kolejny polski badziew o puszczalskiej pani adwokat, pani lekarz, pani policjant, czy cokolwiek w jakimkolwiek otoczeniu. Tam i tak chodzi tylko o to "kto z kim" i "ile razy".
Tobiasz pokiwał głową, zrywając się z krzesła, jakby już był gotów odebrać swoją nagrodę.
– Czekaaaaj… – przywołały go blade dłonie. – Jeszcze jedno. Ona musi cię często spotykać. Obojętnie w jakim kontekście. Jesteś dobrze zbudowany, więc paraduj tylko w T-shircie. Wystawaj na korytarzu z telefonem, wysiaduj na parapecie z książką, z czymkolwiek, choćby ci tyłek w nocy odmarzał. Bądź w czytelni, w kuchni, na schodach. Udawaj, że szukasz spokoju. Ona musi widywać twoją twarz regularnie. Musi się z nią oswoić. To zaprocentuje w przyszłości. Dziwi cię to? Wszyscy ludzie tak działają, a szczególnie kobiety. Pokazujesz im siebie niczym obrazek, który coraz częściej rozpoznają. Potem zaczynają się czuć przy tobie bezpiecznie. A o to, czyli o poczucie bezpieczeństwa, w głównej mierze chodzi. Rozumiesz?
– Tak, chyba tak.
– Musimy jeszcze zrobić Zasiew. Jesteś tego świadomy?
– Tak.
– No. To dobrze. – Palce raz jeszcze stuknęły energicznie w blat. – Działaj.
Nieoczekiwanie Tobiasz wzdrygnął się, jakby uderzony nową kombinacją słów, które wywołały u niego niechcianą refleksję. Rozmówca spojrzał na niego badawczo.
– Mówiłeś wcześniej, że jak się z nią prześpię, to będzie bardziej skłonna, żeby, no wiesz… być ze mną na stałe – zaczął niepewnie Tobiasz.
– Będzie bardziej skłonna by współpracować. Raz, gdy złoży hołd ze swego ciała, będzie łatwiej od niej egzekwować prawo służebności. Tłumaczyłem ci to już. Musisz zrozumieć, że ona jest twoja. Wszystko co jest na Ziemi, należy do ciebie. Musisz tylko nauczyć się sięgać po to.
– Jaki… jaki będzie tego koniec?
– Masz na myśli jej koniec?
Tobiasz zamilkł.
– Nie obawiajmy się nazwać rzeczy po imieniu. Jej koniec. Żeby zechciała być z tobą, musi stać się trochę kimś innym, niż jest.
Tobiasz dalej milczał.
– Końcem będzie posłuszeństwo. Stanie się z nią to samo, co z Pawełkiem albo Hemingwayem. Tyle tylko, że te jej wspaniałe cycki zostaną na miejscu. Będziesz mógł je miętolić do woli. A ona będzie absolutnie podległa, tyle że nie mnie, a tobie. Tego w końcu chcesz, prawda?
Tobiasz zatopił wzrok w rzucanym przez stolik cieniu. Wyglądał, jakby wystraszył się swojej determinacji.
Ci, którzy znali Tobiasza tylko z widzenia, nazywali go „dilerem”. Nie wiedział dlaczego. Przypuszczał, że to przez jego dredy.
*
Mówili o nim Hemingway albo „Piękny Umysł”. Pochodzenie pierwszego przydomka nie do końca było jasne. Drugi wziął się stąd, że w rozmowie zachowywał się jak schizofrenik, przywodząc na myśl bohatera filmu „Piękny Umysł”. Skrajna nieśmiałość powodowała, że gdy napotkał wzrok rozmówcy, jego ciało eksplodowało całą gamą tików: mrugnięciami powiek, ucieczkami wzroku, niekontrolowanymi spojrzeniami w podłogę.
O Hemingwayu mawiali też „Ministerstwo Głupich Kroków”. To przydługawe przezwisko zaczerpnięto z jednego ze skeczów brytyjskiej grupy komików „Monty Python”, która dawno temu zaraziła świat absurdalnym poczuciem humoru. Wszystko przez to, że Hemingway dość chaotycznie stawiał kroki. Gdy mijał kogoś, zaczynał sprężynować na nogach, jakby pokonywał jakieś niewidzialne przeszkody. Najlepiej czuł się, w tłumie, gdy szedł za kimś, kto służył mu za tarczę chroniącą przed spojrzeniami. Pod pachami często skrywał plamy potu, niezależnie od pogody. Ktoś powiedział o nim parę razy „Przychlast” i też się przyjęło, chociaż nie był głupi.
Tego dnia Hemingway zapragnął być kimś innym. Patrzył z zazdrością na chłopaków dysponujących pewnością siebie, której zawsze pragnął. Mógłby przysiąc, kiedyś ją miał, ale gdzieś bezpowrotnie stracił. Skrycie podziwiał za cyniczny tupet swojego kumpla, Markiego. Chciałby mieć choć połowę tej śmiałości co on. Wykorzystywałby ją do wznioślejszych celów, niż wyśmiewanie się z Rozmodlonej Niny. „Chociaż, z drugiej strony, ma, na co zasłużyła” – myślał.
*
Korytarz wydawał się pusty. Wzrok i słuch potwierdzały to jednomyślnie, jednak jakiś inny nienazwany zmysł krzyczał. Nina miała ochotę zatkać sobie uszy. Już dawno nauczyła się rekompensować brak pewności siebie żwawym chodem. Teraz nawet to ją zawiodło.
Zgubiła rytm swoich kroków, a parę ostatnich metrów pokonała, człapiąc niczym trafiony śmiertelnie w pojedynku szermierz, zanim upadnie na podłogę, by nigdy więcej nie wstać. Zatrzymała się, po czym obróciła dokładnie w miejsce, w którym stał on.
– I co, wróżko? – Wpatrywał się w nią bezczelnie.
– Chodzisz na jakieś zajęcia, czy tylko gapisz się na tych, którzy chodzą? – zapytała Nina, próbując wykrzesać z siebie niewielkie pokłady tego, czego jej zwykle brakowało w momentach konfrontacji, a co inni ludzie mieli w nadmiarze. Nazywano to „tupetem”.
Oczy obserwatora były pełne nieodgadnionego, złowrogiego blasku. Wyglądały jak dwa węgle rozpalone na trupiobladej twarzy. Jej właściciel wszystko miał blade, dłonie też. Uśmiechnął się lekko, jakby odpowiedź nie leżała w sferze jego kompetencji.
Nina odwróciła się gwałtownie, po czym odeszła wytrenowanym, dziarskim marszem.
*
Korytarz znowu stał się miejscem zatłoczonym, jak zwykle w przerwach między zajęciami. To się zaludniał, to całkowicie pustoszał, nie mogąc znaleźć stanu równowagi między tymi dwoma stanami. Wszystko albo nic, jak w życiu.
Eliza czekała z innymi pod drzwiami, podczas gdy tłum przetaczał się w różne strony. Wydawała się zmęczona i nieobecna, jakby pozbawiona swojego codziennego, wysokiego przydziału naturalnej energii. Znowu śnił się jej szeptacz. ”Myślę, że jesteś w niebezpieczeństwie” – ostrzegła ją rano Nina. Co można myśleć o takiej przestrodze? Czy to właśnie mówią żołnierzom, gdy posyłają ich na front? „Miał taki szpikulec pełen jadu i ukąsił cię, a trucizna krążyła w twoim ciele i powoli cię wyniszczała” – mówiła w kantynie Nina, otwierając szeroko oczy. Była rozentuzjazmowana jak mało kiedy.
Kilka metrów od zamyślonej dziewczyny stał właściciel bladych dłoni, niewzruszony niczym totem. Głowę pochylił lekko, upiornie. Czarne włosy opadały mu do ramion. Z oczu biła zwierzęca pewność siebie. Obok podrygiwał podekscytowany Tobiasz, niczym asystent kapłana odprawiającego nowy, nieznany obrządek.
– Jak działa Zasiew?
– Tłumaczyłem ci to już. To poza twoją percepcją.
– A skąd znasz jej historię? Czułe punkty, słabostki?
– Z rytuałów.
– A same podszepty? Jak stałeś się szeptaczem? Jak to robisz?
– Też rytuały.
– A jak się kontaktujesz ze swoimi mocodawcami?
– Rytuały.
– To co, zrobisz jakąś próbkę? Chcę to zobaczyć w akcji, no nie?
– To nie czas na próbki. Teraz zrobimy Zasiew.
– Jak to, tutaj? Czy ona nas słyszy?
– Usłyszy. Rozerwie ją dwa razy. Pierwszy raz teraz. Drugi nieco później, kiedy przyjdzie odpowiedni moment. To działa trochę jak granat z opóźnionym zapłonem.
– Ale w jaki sposób?
– Trzeba ją nazwać po imieniu. Jej nowym imieniu.
– Wiesz przecież, że jeśli ona nas nie zna, to chyba nie za bardzo przyjmie nasze słowa…
– Nie zdajesz sobie sprawy z mocy słów. Mogę ją przechrzcić tu i teraz, nie przedstawiając się, a ta biuściasta przybłęda przyjmie je, bo tak jej każę.
– Naprawdę chcesz powiedzieć, że zrobisz to tu i teraz?
– Tu i teraz. Wystarczą dwa słowa.
– No to… na co czekasz? – bąknął cicho Tobiasz, zdziwiony śmiałością swojego pytania.
Właściciel bladych dłoni nawet nie drgnął, jakby żadna siła świata nie mogła go zmusić, ani powstrzymać przed tym, co postanowił przedsięwziąć. Zaczął intensywnie wpatrywać się w Elizę. Dziewczyna poczuła jego wzrok, ale nie zdobyła się na to, by odwrócić głowę i zlokalizować podglądacza. Nie mogła uwierzyć, ze ktoś może tak bezczelnie i bezkarnie się w nią wpatrywać. Przez chwilę stała unieruchomiona, z oczami utkwionymi w ścianę.
Grube wargi obserwatora wykrzywiły się w przedziwnym grymasie, jakby przygotowywały się do wyplucia czegoś ohydnego w smaku. W końcu usta otworzyły się, by wypowiedzieć głośno dwa słowa. Wiedziała, że ją trafią, zanim je usłyszała. Nim padła pierwsza sylaba, spłonęła rumieńcem.
– Krowia Królowa.
Właściciel bladych dłoni zamknął usta, po czym spojrzał na zaskoczonego towarzysza. Eliza stała sparaliżowana jak sarna, która nocą została złapana w strumień świateł nadjeżdżającego samochodu.
– Takie jest hasło – dodał.
– Hasło? – spytał Tobiasz, zdziwiony nagłą ciszą na korytarzu.
– Hasło do pliku, który ci przesłałem.
– A, no tak… z polskimi literami? – zapytał Tobiasz dla uwiarygodnienia dialogu.
Właściciel bladych dłoni uśmiechnął się. Poczekał chwilę z odpowiedzią, sycąc się widokiem Elizy.
Spuściła głowę. Na jej skroni pojawiła się pulsująca żyła.
– Bez.
*
Hemingway nie patrzył w oczy Markiego. Bał się podnieść spojrzenie, bo zaraz musiałby je spuścić z braku śmiałości, z braku szacunku wobec samego siebie, z braku integralności, Bóg wie czego mu brakowało, żeby utrzymać kontakt wzrokowy, kiedy akurat musiał stanąć z kimś do konfrontacji. Dla utrzymania pozorów normalności „Piękny Umysł” wpatrywał się czasami Markiemu w okolice ucha albo ramienia. Hemingwaya przepełniały emocje.
Stali oparci o ścianę studenckiego pubu, który był na tyle blisko budynków uczelni, by móc być nazywanym „studenckim”, a na tyle daleko, by być naprawdę studenckim. Niewiele było tu światła, powietrza jeszcze mniej, a o tej porze przestrzeni do konwersacji prawie wcale. Oni jednak rozmawiali.
Hemingway nie gestykulował, stał spięty i deklamował nosowo, prawie się jąkając:
– Szukasz tytułu do swojej gazetki uczelnianej? Chcesz być sławny? Twoja pierwsza duża reporterska sprawa, co? – przerwał, po czym zaczął przesadnie niskim głosem, parodiując zapowiedzi filmów kinowych. – „Manipulacje umysłami, zabawy w sektę, transy, przepowiednie, kontrola absolutna nad człowiekiem, opium dla mas, Marek ‘Marki’ donosi” – o to ci chodzi?
– A o co tobie chodzi? Masz żal do nich o coś? – zapytał Marki. Był spokojny, ale w jego głosie pobrzmiewała jakaś nutka niestrudzonej dociekliwości, która nie odstąpi, dopóki nie zostanie niezaspokojona.
– A tak, ty poszukujesz prawdy, niezłomnie, niestrudzenie, a ze mnie wylewa się żółć, ja się mszczę, czy tak?
– Nie bierz tak tego do siebie. To tylko pytanie.
– Więc ci odpowiem. Bo wiem, że nie pytasz o „Projekt Jezus” jako organizację studencką, ale o „Projekt Jezus” jako grupę religijną. Sektę. Więc odpowiedź brzmi: tak, miałem dziewczynę, śmieszne, no nie? Dasz wiarę, że jeszcze dwa lata temu miałem dziewczynę? Ale odsunęli mnie od niej, ci kosiarze umysłów, uznali że jestem niewierzący i że powinienem nawrócić się, chyba najlepiej do tego ich Jezusa i śpiewać te ich pedalskie piosenki, wtedy byłbym w ich pace. I ona też mi to dała do zrozumienia, dlatego siedzi tam sama, nietknięta, a ja trzymam na lapku trzydzieści giga panienek, które co wieczór mnie zabawiają. Chcesz wiedzieć o co chodzi? To ci powiem. Dla „Projektu Jezus”, jak dla każdej organizacji studenckiej, liczy się reputacja, a co za tym idzie, ilość nowych członków. Za tym idą subwencje z rektoratu na działalność, przydział biura w budynkach uczelni, a w konsekwencji być albo nie być organizacji. Muszą mieć świeże mięcho. Ale jak tu przyciągnąć młodych, inteligentnych ludzi do religijnych oszołomów? Odpowiedź: panienki. „Sprawmy sobie fajne lachony”. Patrzyłeś jakie okazy tam chodzą na ich spotkania?
– Nie byłem tam…
– Nie byłeś tam. To się przejdź. Są stare baby, jest paru grajków z wystającymi szczękami i brzuchami, ale są też laski. Nie wiem jak oni to robią, może piękne kobiety pod płaszczykiem religijnej ideologii czują się bezpieczne, może czują się lepsze od innych, nie wiem.
– Jaka to ideologia?
– No wiesz, całego tego „nawrócenia”. Wszyscy, którzy uwierzyli w niezwykłą historię o Jezusie, zamiast nazywać się „chrześcijanami”, nazywają się „wierzącymi”. Wszystkich innych, niezależnie czy w coś wierzą, czy nie, nazywają „niewierzącymi”. To pustogłowi fanatycy, a Jezus wydaje się być im potrzebny, by w sposób wyniosły opowiadać ludziom z ulicy o tym, co zrobił w ich życiu. Robią to tylko po to, jak się mi zdaje, by zanieść nową opowieść do swoich szczelnie zamkniętych grupek, których członkowie karmią się tego typu historiami. Co ciekawe, w tych swoich sekciarskich społecznościach opowiadają częściej nie o tym, co tam Jezus znowu zdziałał u nich, ale co oni zdziałali i jak to bohatersko po raz kolejny składali świadectwo "niewierzącym".
Hemingway spauzował, jakby miał zaraz podjąć wątek. Przez chwilę spojrzał rozmówcy w oczy, po czym gwałtownie spuścił wzrok w ziemię. Zatkał się też w swoim monologu, dlatego Marki zapytał:
– Więc gdy zaczęła tam chodzić ta „twoja”, a ty nie chciałeś już tam chodzić, to odsunęli cię od niej?
– Tak. Tak się zdaje. Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć.
– Która była twoją dziewczyną?
Zamilkł nagle. Zastygł w bezruchu, jak dziecko przyłapane na kłamstwie. Wziął głęboki oddech.
– Nina. – Skrzywił się jakby wypowiedzenie tego słowa sprawiało mu fizyczny ból. – Chodziłem z nią zanim jeszcze ty i ja się poznaliśmy.
Marki mimowolnie mrugnął powiekami, chociaż resztę twarzy udało mu się zachować w nienagannym spokoju.
„Moja rozmodlona Nina” – pomyślał.
Patrzyli na nich, siedząc przy stole za filarem, spowici w mgłę papierosowego dymu. Zza ich pleców wydobył się trzask rozbijanego układu kul na stole bilardowym.
– Czy wiesz kto to? – zapytał właściciel bladych dłoni.
– To Marki. W porzo gość. Bystry. Rozmawiałem z nim parę razy – odrzekł lekko Tobiasz.
– Czy wiesz kto to? – padło to samo pytanie, jak gdyby za pierwszym razem nie było żadnej odpowiedzi. Tobiasz zawahał się.
– To służebnik – powiedział wolno, z namysłem.
Siedzieli niczym widzowie na seansie, oparci o poręcze krzeseł, gotowi zaraz zmienić kanał.
– Tak, jest naszym służebnikiem. Jak myślisz, czy wie o tym?
– Nie – Tobiasz potrząsnął głową. – Chyba nie.
– Nie "chyba". Oczywiście że nie wie. Nie ma prawa wiedzieć. Czy wiesz co robi?
– Jest cynikiem – wraz z nagromadzonym oddechem Tobiasz wypuścił odpowiedź, dziwiąc się, skąd się ona tam znalazła.
– Świetnie – odparł z wyraźną aprobatą w głosie właściciel bladych dłoni. – Dokładnie tak. Jest cynikiem, tym się zajmuje. Pomoże nam się zająć „Projektem Jezus”.
– Po co nam się nimi zajmować? Niech się kręcą w kółko, podnoszą ręce i śpiewają, nic nam do tego.
– O nie, to cel strategiczny. Te lebiody z „Projektu Jezus” przez tę swoją nawiedzoną świętobliwość chodzą i przypominają ważne rzeczy. Nie mają dużej skuteczności, ale kwękają tu i tam: „nie rób tego, nie rób tamtego, to zakazane”. A my przecież chcemy, żeby inni robili to, co jest zakazane. – Właściciel białych dłoni gestykulował dyskretnie, jakby rozmawiali o poezji. – Mamy więc w ekipie cynika i onana. Słuchaj uważnie, oni wkrótce zostaną twoimi przyjaciółmi. Kogo nam brakuje, żeby utrzymać ich razem na kursie spadkowym?
– Osiłka? – Tobiasz zdumiał się intuicyjnością swoich odpowiedzi. Przez moment zdało mu się, że jest wiedziony przez jakiś nienazwany instynkt, nad którym nie potrafi zapanować.
– Braaaawo. Tak, dokładnie tak. Tępego osiłka, jeśli chodzi o ścisłość. Osiłek w paczce przyjaciół oznacza pozorną kontrolę otoczenia, fałszywą pewność siebie. Posłuży do tego, by razem szlajali się po knajpach i zaliczali coraz to bardziej podejrzane przygody. Cynizm to pozorna mądrość, inteligencja bez autorytetu. Niech myślą sobie, że wiedzą wszystko, skoro mają tyle cyny w ekipie. Ten lepki pokurcz, onan, to pozorna wolność, niech ściąga ich w dół swoimi kosmatymi myślami, niech odzywa się rzadko w ich towarzystwie, nocami fantazjuje, a w dzień rzuca seksualne aluzje. Cynik, onan, osiłek. Oni są już nasi. A twoja przyszła panna młoda, kogo potrzebuje do towarzystwa? Kogo, żeby nie wciągnęli jej do tego kółka religijnego, żeby lgnęła do ciebie jak ćma do nocnej lampki?
– Wróżki?
– Trafiłeś, przez przypadek jak mi się zdaje. Ale tak, potrzebuje wróżki. To będzie majstersztyk, bo wróżkę skombinujemy właśnie z kółka religijnego. Ale wróćmy do tego, dlaczego ona jej potrzebuje. A więc dlatego, że twoja Krowia Królowa ma wysokie czoło i nosi okulary we włosach. Obcując z wróżką poczuje, że jej wartości intelektualne będą docenione.
– Dlaczego?
– Duchowość wszelka, nawet tak idiotyczna jak wróżbiarstwo, kojarzona jest z intelektem. A każdy wróżbiarz automatycznie staje się służebnikiem. Mamy do niego wolny dostęp poprzez tarota, runy, chiromancję, seanse spirytystyczne, kabałę. Paplają to, co im podyktujemy. Chcą dojść do prawdy, ale dochodzą do fałszu, bo znają tylko tę część prawdy, którą chcemy, żeby zobaczyli.
– Więc prawda może prowadzić do fałszu? Dobro do zła? Przecież to wbrew prawom logiki.
– Fragment prawdy, nie prawda. Dobre intencje, nie dobro. Pokazując część obrazka fałszujemy jego całość. Chcemy uwypuklić fakt, że ograniczenia, jakie narzucają sobie te nawiedzone półgłówki, wielbiące swojego ukrzyżowanego bohatera, w rzeczywistości zabierają im prawo do samostanowienia o sobie oraz dużo dobrej zabawy w życiu: brak przygodniego seksu, brak porno, używek, niemożność ściągania na kolokwiach, niechęć do horoskopów, skrajnie ostrej muzyki metalowej lub techno, brak skłonności do agresji, intryg. Nie można dać sobie w żyłę, nie można zrąbać się na umór, nie można tego, nie można tamtego… Ale to tylko część prawdy. Druga część jest przed nimi ukryta, a tak bardzo oczywista: człowiekowi to po prostu nie służy. Nawet jeśli jest to narzędzie to osiągania swoich celów, to zmienia tego, który je używa. Onan, wróżka, i ta twoja kształtna krowa, jeśli naprawdę staną się tym, kim chcemy, żeby się stali, jeśli będą gotowi nam służyć z pełnym oddaniem i gorliwością, nie będą już tym ludźmi, którymi byli. Rozumiesz to?
Tobiasz przełknął ślinę.
– Tak – powiedział słabo. – Chyba tak.
*
Wszyscy troje przebudzili się wcześnie rano. Ledwo świtało.
Nina leżała w łóżku z szeroko otwartymi oczami. Jeśli nikt nie zasili szeregów organizacji „Projekt Jezus”, nie będzie dla nich przyszłości. W bieżącym roku dostała pomieszczenie tylko dzięki znajomościom w rektoracie, ale w kolejce czekało parę innych zrzeszeń. Jednym z nich była grupka pismaków o ciętych językach i wygórowanych ambicjach. Bardzo niebezpieczne połączenie. Wiedziała, że przyszłość należy do prasy studenckiej. Przydzielą pomieszczenie kolejnej gazecie z pierdołami drukowanymi na gładkim papierze. Każdy chce pisać, a gdy już opublikuje te swoje bazgroły na kredowej powierzchni, to na pewno poczuje się lepiej.
Ona jedyna wiedziała jak ważny jest „Projekt Jezus”.
Eliza błąkała się po kuchni, dopijając resztki wczorajszego soku pomarańczowego. Niczym natrętną wyliczankę w swojej głowie słyszała na przemian „Krowia Eliza – Królowa Elsa”. Z jakichś powodów to, co dotarło do niej na korytarzu od niepokojącego z wyglądu chłopaka, wpiło się w jej umysł i nie chciało odejść. Odtwarzała tę scenę w myślach raz po raz, nie mogąc uwolnić się od niewytłumaczalnej, druzgoczącej siły jej oddziaływania. „Krowia Królowa” powoli zabijała „Królową Elsę”, jakby pozbawiając właścicielkę tych przydomków jej młodzieńczych złudzeń, że posiada ona jakąkolwiek dobroć, delikatność, takt, urodę.
Marki siedział nabuzowany, jak gdyby wypił już dwie kawy. Postanowił w milczeniu, że zrobi coś dobrego dla świata, że zburzy mur, rozbije to tępe towarzystwo i uwolni dziewczynę z jarzma ideologii, omamioną przez paru nawiedzonych grajków i księżulka. Ta Nina była niezła, ale coś musi być z nią nie tak, skoro uczęszcza na zloty fanatyków. Czy istnieje jakieś inne wyjście? Ma się zakochać, a potem będą go szantażować? O nie, nie zamierza iść w ślady Hemingwaya, który dał się tak zniszczyć, by stać się przygarbionym erotomanem uciekającym przed ludzkimi spojrzeniami.
Nina ściągnęła bose nogi z łóżka. Zastanawiała się: czy była ładna? Chłopcy uważali ją za atrakcyjną, bo widziała, jak na nią zerkają w autobusie, na stołówce, ale nikt się do niej nie zbliżał, sama nie wiedziała dlaczego.
Napiszę coś o „Projekcie Jezus”, pomyślała. Napiszę o tym, jak zmienił moje życie. Jeśli opublikują to w tym samym czasie w dwóch uczelnianych gazetach, nowy narybek przyjdzie sam. Ninę zalał entuzjazm. Poczuła się dumna ze swoich pomysłów. Zaraz jednak doznała ucisku w żołądku. Zaraz, zaraz, dlaczego to czuję? – zastanowiła się. A, już wie, to stres przed wyzwaniem: musi świetnie napisać te artykuły. To było trudne – pisać dobrze i to w dodatku o sobie.
Marki na dłuższą metę był znużony sobą. Zawsze obok, zawsze poza, zawsze ponad, nigdy w ogniu wydarzeń. Ale teraz to się skończy. Weźmie sprawy w swoje ręce. Wyjawi światu wszystkie idiotyczne mechanizmy rządzące religijnymi spotkaniami. Już wiedział czym się posłuży, rozmawiał o tym z Hemingwayem. Wykorzysta prasę studencką. Mają dwa tytuły: „Kot na Auli” i „Semestr”. Świetnie. Do „Kota” będzie pasował styl prześmiewczy, do „Semestru” będzie musiał napisać językiem bardziej merytorycznym. Klęknął przy łóżku, by schylić się po dwie walające się po podłodze gazety.
Nina uklękła przy łóżku. Zaczęła się modlić.
Eliza wstała z klęczek od muszli klozetowej. Przed chwilą wymiotowała.
„Co się tak denerwujesz głupia?” – wyrzucała sobie. „To tyko prezentacja”.
Marki zerknął na zegarek. Podniósł ciało jednym, energicznym, celowym ruchem, jakby tego dnia każdy następny miał być konsekwencją poprzedniego.
Nina trwała w bezruchu, wciąż na kolanach. Za pierwszym razem miała wrażenie, że wszystko sobie zmyśliła, chociaż napływ wiedzy miał charakter gwałtowny i nieoczekiwany. Przypominał bardziej objawienie, niż fantazję. Za drugim razem była już niemal pewna, że jasno wyklarowana definicja w jej głowie nie mogła być produktem jej umysłu.
*
Służebnik – człowiek będący pod wpływem szeptaczy. Służebnik jest przekonany o suwerenności dokonywanych przez siebie wyborów. Obecnie ponad dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi żyjących na Ziemi jest pod stałym, regularnym lub okresowym zwierzchnictwem szeptaczy. Pozostałe niecałe pięć procent też nie jest całkowicie wolne od sugestii szeptaczy, od czasu do czasu wykonując ich polecenia.
*
Tej nocy właściciel bladych dłoni nawet się nie kładł. Tkwił w siadzie skrzyżnym z pięściami przyciśniętymi do ust. Trwał w rytuałach.
*
Oblicze Elizy cechowało się jakąś niewypowiedzianą niezłomnością, niemal wytrenowaną kpiną, która zarezerwowana jest dla dzielnych żeglarzy. Wraz z dojrzewaniem znikało jej urocze, dziecinne zdziwienie światem, a jego miejsce zajmowało coś bardziej chłodnego, skupionego i twardego, jakiś nienazwany odcień kobiecego zacięcia i determinacji. Eliza nie zdawała sobie sprawy z faktu, że zaczęła dysponować uśmiechem, który był czymś, czego rozpaczliwie potrzebował dzisiejszy świat – objawem pogody ducha i natury przyzwyczajonej do przezwyciężania trudności. Ale przez ludzi o mniejszej wrażliwości jej częsty uśmiech odczytywany był jako brak właściwej reakcji na otaczającą rzeczywistość. Mówiąc prościej, uznawali ją za tępą.
Wspomnienie, którym została nawiedzona tego dnia, wisiało nad nią od rana niczym sopel lodu, topiący się nad głową i kropla po kropli skapujący nieuchronnie do świadomości. Obraz przedzierał się do jej umysłu, już widziała jego bohaterkę – siebie, gdy była podlotkiem. Miała czternaście lat. Spędzała wakacje na wsi u wujka i cioci. Wiedziała, że dojrzała fizycznie bardzo wcześnie. Już wtedy miała spory biust, wielkie czarne oczy i podłużną twarz, która, jak myślała, bardziej chyba przypominała końską, niż krowią.
Dwaj mężczyźni siedzieli za ścianą z puszkami piwa w rękach. Robili sobie przerwę w pracy. Złożyli na klepisku łopaty, obok rzucili przepocone podkoszulki. „Kiedy ją ktoś wydoi?” – zapytał wulgarnie jej wuj swojego równie wulgarnego kompana, który był łasy na aluzje o charakterze seksualnym. „Nadaje się tylko do jednego” – dodał. Ona wszystko słyszała, choć nie powinna była. Ostatnie słowa padły niczym wyrok: „Krowia Królowa”.
To wtedy pierwszy raz usłyszała ten pełen jadu epitet, który powinien być śmieszny w swojej banalności i ordynarności.
Na prezentacji poczuła się niepewnie. Gdy stała przed morzem głów, zdało się jej, że jest niezgrabna i że wszyscy patrzą na jej biust. Włożyła chyba za ciasną bluzkę, sama nie wiedziała dlaczego to zrobiła. Zacisnęła usta. Trzeba było wziąć się w garść.
– Moja historia… – zaczęła ochrypłym głosem.
„Wszyscy gapią się na moje cycki” – myślała ciągle. Spauzowała, śledząc refleks przejeżdżającego samochodu na szybach obszernych okien auli, jakby tam właśnie znajdowała się inspiracja do tego, co ma mówić. „Krowia Królowa – znają moje sekretne imię” – przemknęło jej przez głowę. Uzmysłowiła sobie, że nie powinna teraz o tym myśleć. Wszystkie zgromadzone tu uszy, oczy i mózgi domagały się niemo cholernie dobrej prezentacji. Uśmiechnęła się głupkowato do siebie, bo zdała sobie sprawę, że „Krowia Królowa” to nie jest jej sekretne imię, tylko obelga. „Znowu ten kretyński uśmiech, pomyślą że jestem głupia bo śmieję się, gdy oni gapią się na moje cycki”.
Stała tak, milcząc około trzydziestu sekund, po czym wpadła w coś na kształt paniki. Zmusiła jednak swoje gardło do względnego posłuszeństwa. Kolejne slajdy wyświetlały się na ścianie, a ona im się dziwiła, jakby widziała je pierwszy raz w życiu. Bąkała coś pod nosem zastanawiając się, czy słyszy swój własny głos.
Pół wczorajszej nocy spędziła nad Power Pointem.
*
Nina tkwiła w nieładzie zmiętej pościeli swojego jednoosobowego łoża, pijąc już drugą zieloną herbatę. Jej myśli nieprzerwanie krążyły wokół osoby, która nieodwracalnie wyprzedawała świątynię swojego ciała. Wczoraj streetwokerka oświadczyła, że jedna z dziewczyn od paru dni nie pojawia się na ulicy. Nie pojawia się też na uczelni i trudno obecnie było rozsądzić czy pojawia się gdziekolwiek. Mogło to oznaczać wszystko, a najpewniej najgorsze. Dziewczyny znikały i potem nigdy się nie znajdowały. Najczęściej przepadały nie te, które nie miały „ochrony”, ale właśnie te, które ją posiadały. Kiedy chciały zerwać z ulicą, „ochroniarz” perswadował. Jeśli miał za małą siłę perswazji, albo dziewczyna zbyt dużą wolę walki, zamieniał się w oprawcę.
Jak Wszechmocny mógł na to pozwolić? Przecież modliła się o obie. Bóg mógł ją uratować, leżało to w Jego mocy, ale z sobie tylko znanych powodów nie robił nic. Może czekał na jakiś ruch Niny?
Byłaby jeszcze szansa dla dziewczyny, gdyby wiedziała, gdzie jej szukać.
Mimowolnie pobiegła wzrokiem w stronę szuflady z rupieciami. Trzymała tam różne sentymentalne błahostki, między innymi talię kart tarota. Niezła kiedyś była w te klocki, przepowiadała przyszłość i nawet pomogła paru osobom zrozumieć drogę, na której się znajdowali. Ale jej ukochana Biblia nie pochwalała wróżb. Wszyscy jej przyjaciele z „Projektu Jezus” radzili, żeby wyrzuciła takie „pamiątki” jak tarot, bo to samo zło. Jednak boleśnie do jej świadomości przebijała się myśl, że przecież intencje miała słuszne. Tylko raz – coś jej mówiło – daj szansę Panu Bogu. Daj szansę tej dziewczynie. Sięgnęła po pudełko z kartami. Zawahała się. Przewróciła oczami.
– Co ja wyprawiam? – powiedziała, głośno wypuszczając powietrze.
Wstała i ruszyła na nerwowy spacer.
*
„Pawełek” – tak go nazywali koledzy. „Walnięty Pawełek” – tak go nazywali poza plecami ci, którzy nie zaliczali się do grona kolegów.
Był wysokim, dobrze zbudowanym, idealnie łysym, młodym człowiekiem. Intensywny błękit wyzierał z jego małych, zdawałoby się nieco przestraszonych, głęboko osadzonych oczu. Wyglądały tak, jak gdyby chowały się przed nadmierną złożonością świata. By podkreślić, że dla bezdusznego otoczenia jest tylko cyfrą, towarem i obiektem konsumpcji, na tyle głowy wytatuował sobie kod kreskowy, jakim są zwykle opatrzone rzeczy przeznaczone na sprzedaż w supermarketach. „Moja siła bierze się ze świadomości tego, kim jestem w oczach świata” – mawiał napotkanym ludziom.
Nazywali go też „Hitman”, bo był podobny do głównego bohatera gry komputerowej o tym tytule.
Oprócz kodu kreskowego, na karku wytatuował sobie parę emblematów i słów, które w danym okresie jego życia wydawały się mu ważne. Dziś były już nieczytelne.
*
Marki usłyszał akordy gitary na długo zanim wszedł do pomieszczenia. Rytmiczny akompaniament instrumentu z niewiadomej przyczyny przyprawiał go o mdłości.
W środku było tłoczno i jasno, zbyt jasno jak na jego gust. Ludziom zbitym w ciasny kłąb ta nieokiełznana światłość zdawała się nie przeszkadzać. Zachowywali się, jakby tworzyli jedną zbiorową świadomość. Kilkadziesiąt osób mamrotało coś z zamkniętymi oczami. Niektórzy wyciągali przed siebie ręce, jakby chcieli coś otrzymać albo jakby coś właśnie otrzymywali. Inni unosili je, przekazując jakąś niewidzialną moc.
Zebrał się w sobie i spojrzał na przeciwległą ścianę, gdzie rozgrywała się akcja. Zanim jego umysł przyjął do świadomości to, co zobaczył, poczuł silne ukłucie w sercu. Tak jakby sama śmierć swoją kościstą ręką wbiła drzazgę w jego młode, mięsiste serduszko. Stała tam ona. Rozmodlona Nina. Tym razem była naprawdę rozmodlona. Trwała w jakimś uniesieniu, miała zamknięte oczy, a po jej policzkach spływały łzy. Ludzie wokół „namaszczali ją do służby” i prosili o „dar proroczy”.
Marki skierował się gwałtownie ku drzwiom. Wyszedł pospiesznym krokiem, przeskakując po dwa schodki. Na jego twarzy powoli, konsekwentnie i trwale, niczym na zasychającej glinie, formowało się nieustępliwe zacięcie.
*
Eliza wyszła ze swojego pokoju na korytarz akademika. Sama nie wiedziała co ją tu przywiodło.
Zobaczyła go wśród monotonni zimnych ścian, w leniwej, idiotycznie kolonijnej atmosferze usypiającego domu z tysiącem wynajmowanych pokoi; ni to burdel, ni to hotel. Wszystkim było wszystko jedno. Zdała sobie sprawę, że wyszła tu dla tych ciepłych, relaksujących rytmów, nie dla niego. Najpierw „Rush Rush” Pauli Abdul, zawsze lubiła, gdy grali ten kawałek. Potem „Take my breath away”, zapomniała kogo. Aż wreszcie zadudniły bębny, zabrzmiał melodyjny głos kolejnej artystki, jakby wyśpiewywała rzeczy ostateczne i bliskie każdemu wrażliwemu sercu. Dlaczego on tu siedzi? Czy to jakiś ukryty cel, zagadka, którą ma rozwiązać? Czy tkwi tu przez przypadek, a może nic nie dzieje się przez przypadek? Udawał, że jej nie widzi. Dlaczego? Muzyka dodawała jej odwagi i lekkości. Tyle upokorzeń, a ona proszę, przemieszcza się w takt niskich tonów do nieśmiałego chłopaka, który najwyraźniej chciał się przeziębić, siedząc na parapecie w samej koszulce. Był didżejem w radiowęźle, tyle wiedziała.
– Co to, złote przeboje? – spytała z rezonem.
Spojrzał zdezorientowany, najpierw na jej biust, potem w oczy.
– Powiedzmy… – powiedział, po czym spuścił wzrok. Musiał być naprawdę nieśmiały.
– Chłodno dziś. Nie marzniesz w tym stroju? Masz gęstą skórkę – Eliza frywolnie musnęła opuszkami palców odsłonięte ramię chłopaka.
– Nie pomyślałem o tym – powiedział, udając zażenowanie.
Dlaczego jest aż tak spięty? – przemknęło przez głowę Elizie.
– Eliza. – Wyciągnęła rękę.
– Tobiasz.
Nie ma przypadków, Tobiasz – pomyślała, jakby ostatecznie czepiając się tej myśli. Podobało jej się to spotkanie: ona, pokiereszowana przez życie, po kiepskim dniu i on, nieśmiały, z potencjałem, silny, młody chłopak. Miał trochę za wąską twarz, ale jego spojrzenie wynagradzało wszystko. Szkoda, że nie patrzył jej w oczy.
– Tobiasz – powiedziała przeciągle Eliza, jakby bawiła się tym słowem. Uśmiechnął się. Wreszcie wywołała w nim jakąś ludzką reakcję. Wyzwoli go z tych oków nieśmiałości, ma tę moc, niczym Królowa Elsa. „Show me heaven, cover me, leave me breathless” – śpiewała Maria McKee.
– Masz tak czasem, Tobiaszu, że nic ci nie wychodzi? Że nie umiesz osiągnąć swoich celów, bo wydaje ci się, że grzęźniesz w gównie?
– Ostatnio często. – Uśmiechnął się nerwowo, ale pierwszy raz jakby w pełni szczerze.
Piosenka skończyła się. Następną można było rozpoznać od pierwszych taktów, tak jak poprzednie. Zaraz będzie refren, leciał jakoś tak: „I’m your lady…”. Czy to „Power of Love” Jennifer Rush?
Eliza podniosła i opuściła nerwowo brwi, jakby nagle czymś zdziwiona. Co ona wyprawia? Popatrzyła jeszcze raz na Tobiasza. Dostrzegła w jego twarzy coś, co jej się nie spodobało. Gapił się na jej cycki. Trzymał książkę do góry nogami. Czy to świr?
Elizę przeszedł niezrozumiały dreszcz. Chwilę potem zalał ją cichy, pełen rezerwy spokój. Była to siła, nad którą nie panowała, ale dzięki której szybko zapanowała nad sobą. Rozejrzała się trzeźwo wokół, jakby zbudzona ze snu. Podniosła raz jeszcze brwi, uśmiechnęła się, jakby przed chwilą popełniła jakąś głupotkę, poruszyła głową, jakby otrząsnęła się z gonitwy myśli.
Pełnym czułości gestem ujęła ramię Tobiasza, tego dziobatego dredziarza i pochyliła się nad nim. On zwrócił ku niej pełną nadziei twarz, z początku jakby oczekiwał pocałunku. Zaraz potem stężał. Wiedział co zaraz powie.
Eliza przemówiła niskim, ponętnym, pełnym kobiecej pasji głosem:
– Tobiaszu, miły z ciebie chłopak, ale muszę już wracać. Dobrej nocy.
Spokojnie odwróciła się na pięcie i odeszła świadoma, że ją obserwuje.
Tę noc miała dobrą.
*
Nina machała ochoczo piórem w powietrzu, próbując rozbudzić swoją kreatywność. Zdawało się, że starała się wyrzucić z przyrządu do pisania jakieś niewidzialne pomysły. Zaczesała niepokorny kosmyk włosów za ucho, tuż zanim przycisnęła stalówkę do pustej kartki. Zawahała się i oderwała pióro od papieru, jakby rozmyśliła się co do zdania, które miała napisać. Z werwą godną pięciolatki ponownie przylgnęła do notesu, ale tam zamarła. Wyprostowała się powoli, jak gdyby dziwiąc się nad pustym arkuszem. Zupełnie jakby odbiła się od ściany.
„Projekt Jezus”, „Projekt Jezus” – myślała. Wyzwolenie z prostytucji. Walka z nałogami. Ewangelizacje. Wsparcie. Ochrona tożsamości. Jak się nazywały te gazety? „Semestr”? „Kot na Auli”? O właśnie, poczyta sobie, zanim coś napisze. To dobry pomysł, poczyta i wstrzeli się później w ich styl.
O, jest tu coś już o „Projekcie Jezus”. Autor: „Marki”, ktoś podpisał się pseudonimem. Ale zaraz, zaraz… przekręcił to na „projekt Zeus”… coś tu jest nie tak… coś tu jest grubo nie tak… to jakieś szyderstwo…
*
Znajdowali się przed budynkiem uczelni, na opustoszałym od ludzi i jesiennych liści placu, jakby silny, przenikliwy, niepokojący wiatr przegnał wszystko, co jeszcze żyło i co już umierało.
Właściciel bladych dłoni był wściekły. Tobiasz przerażony. Docierały do niego syczące, pełne pogardy i złośliwego jadu słowa, przekleństwa, po których jego uwaga przeskakiwała, jak po przęsłach walącego się mostu. Chłopak skopał swój lęk do podświadomości, gdy tylko zobaczył jego rozmiary. Jego umysł wypełnił się wytrenowanym, sztucznym, pozerskim luzem.
– Czy ty wiesz co zrobiłeś? Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Jak bardzo pokrzyżowałeś moje plany? Czy wiesz, że nam ją odebrałeś, że nie mamy do niej dostępu przez twój wybryk? Za to co zrobiłeś, wylądujesz na ulicy, będziesz się słaniał i będziesz bez sił, twój umysł przestanie dobrze działać i nie będzie już nigdy jak dawniej, twoje zęby zżółkną a ty się zgarbisz, a jeśli mi się uda, to umrzesz powoli, ale jest coś gorszego niż śmierć, to śmierć za życia, śmierć przed zgonem, zobaczysz, poczujesz to na swojej skórze, precz sprzed mojego oblicza, najbardziej nie lubię nieudacznictwa i nieposłuszeństwa, a żeby rządzić musisz się nauczyć jak służyć, a będziesz mi służyć, tylko na kolanach, będziesz pełzał przy moich stopach i za każdym razem, gdy będziesz na dnie, przypomnisz sobie moje słowa, ale zaraz je zapomnisz, ty i to twoje wysportowane ciałko, i twój prężny mózg, chociaż teraz myśli tam płyną bystrym, wartkim potokiem, ale zrobię z niego bezdopływowy staw, moczary i bagno, a ty nie będziesz miał woli walki, żeby się podnieść, bo za każdym razem gdy będziesz na dnie, zapomnisz o swoim upokorzeniu i wstaniesz jak idiota, którym się staniesz, uśmiechnięty i gotowy do następnego kopa w tyłek. Myślisz, że mnie ominiesz, bo znasz moje metody i że mi umkniesz, że sobie odejdziesz i że nic z tego ci się nie stanie?
– Staary… to wszystko za to, że puściłem „Power of Love”? Na razie… – odparł Tobiasz, po czym obrócił się i oddalił chwiejnym krokiem.
*
Marki siedział trochę zdezorientowany przy swoim ulubionym stoliku w kantynie. Byli tylko we dwóch. Coś się stało.
– Jak to, to ty nic nie wiesz? – zapytał Hemingway. – Eliza miała wypadek.
– Mleczna Eliza?
– Tak, Mleczna Eliza. Spadła ze schodów.
– Szkoda dziewczyny. Coś jej się stało? – Marki pozorował spokój, grał jak zwykle. Przeczuwał, że sprawa jest grubsza.
– No, paskudnie się potłukła. Nie wiadomo czy będzie mogła chodzić. Nie to jednak jest brejking niusem. – Hemingway znowu był w emocjach, nie mógł mu spojrzeć w oczy.
– Nie to…? – powtórzył powoli Marki, jakby sam wpadał już na rozwiązanie. Czas wydawał się zwalniać, a on zaczął śledzić bicie swojego serca. Zdało mu się, że na chwilę stanęło, a potem szarpnęło w kolejnym uderzeniu, niczym dziki ptak skrzydłami o klatkę.
Hemingway zebrał się na odwagę i uważnie spojrzał na kolegę, pochylając głowę i obniżając ton.
– Zrzucił ją…
Przez ułamek sekundy Marki’emu wydawało się, że wie, co zaraz powie Hemingway.
– Pawełek. Wydaje się, że zrobił to umyślnie.
– Nasz Pawełek? – zapytał mechanicznie Marki, jak w hipnotyczny transie.
– Nasz Walnięty Pawełek.
*
Pani Irena siedziała nieruchomo z dłońmi splecionymi w – zdawałoby się – nierozerwalną siatkę. Jej oczy pałały czystą, żywą inteligencją, która jarzyła tam się na przekór jej wiekowi, sylwetce i stanowisku, które piastowała.
– Janinko, wiem, wiem. Miałaś zły pijar, ktoś cię obsmarował w lokalnej gazetce.
Nina stała milcząca i bezbronna. Zapragnęła, by ktoś rzucił w nią zgniłym pomidorem, wtedy mogłaby się bohatersko wyprostować. Uderzyła ją jednak sympatia kobiety zza biurka i prosta, ludzka życzliwość.
– Nie mogę trzymać dla ciebie tego pomieszczenia. Pismo nazywa się „Tuba”, mają sponsorów, redakcję i wsparcie władz uczelni. Przykro mi.
*
Z oddziału nie dochodziły szaleńcze krzyki ludzi w kaftanach, ani mrożące krew w żyłach trzaski aparatury do elektrowstrząsów. Panowała tu zagadkowa cisza. Marki siedział na krześle obok kolegi.
– Mówią, że to nie był wypadek.
Pawełek pochylił się na swoim siedzisku. Ręce splótł jak do modlitwy, wzrok wbił w przeraźliwie czystą podłogę, w której odbijało się teraz agresywnie słońce. Oczy miał zamglone, a każde zdanie wypowiadał z pewną nostalgią, jakby zaczynał deklamować ten sam wiersz ciągle od nowa.
– Nie był…
– Stary, co ci strzeliło do głowy?
Małe, jasnoniebieskie oczy Pawełka były otoczone wałem mięśni, kości i skóry, jak gdyby twarz chciała się ich pozbyć i wchłonąć. Teraz się zaszkliły.
– Ja nie chciałem, żeby tak to się stało…
Te oczy nie były stworzone do płakania. Zaczęły jednak łzawić, jakby pełniły nie swoją rolę i musiały odwalić czyjąś robotę. Marki odczekał chwilę, żeby nie poganiać rozmówcy.
– Ktoś ci kazał to zrobić?
Pawełek potrząsnął głową. Był zapewne otępiały od leków. Faszerowali nimi tu każdego, niezależnie od jego stanu.
– Myślałem, że nie. Ostatecznie jednak… zawsze musisz komuś służyć.
Pawełek zastygł, jak gdyby stał się właśnie kroplą wosku, uciekającą od świetlistego knota świecy. Siedział na pryczy w szpitalnianej piżamie, niczym skamieniały troll, którego wschodzące słońce zaskoczyło przy porannej kawce – ojej, nie wiedziałeś, że już tak późno? Przecież trolle mogą chodzić tylko w świetle księżyca, za dnia muszą się chować po jaskiniach, mama troll ci tego nie mówiła?
Walnięty Pawełek był już gdzieś indziej. Uwolniony na chwilę z klatki wiecznej teraźniejszości, w której musiały się męczyć istoty ludzkie (biedny Marki, nawet nie jest tego świadom, trzeba będzie mu to powiedzieć, gdy powróci do niego), przeniósł się do tamtej okrutnej chwili. Sufit wydawał się trochę powyginany, ale zaraz się wyprostował. Będzie musiał go pilnować, żeby się znowu nie pofałdował.
Szedł za nią, za tą krowią królową. Szedł i nie szedł zarazem, bo czuł się, jakby to nie on sterował własnym ciałem, jakby ktoś go pchał, a on był odtwarzany z taśmy, której nie można już cofnąć ani zmienić. Za nim podążał on – człowiek o bladych dłoniach i czarnych jak skrzydła kruka, falistych włosach.
– One cię tłuką, a ty nic nie możesz zrobić… – szeptał.
Mówił o jego siostrach, które go wychowywały. Pawełek, zanim został „Walniętym Pawełkiem”, był bezradny wobec tych dwóch wielkich, bezlitosnych krów. „Gdzie jest moja mama?” – myślał wtedy, gdy mając pięć lat, zmuszony był do pozostania z nimi w wielkim domu, przez osiem godzin. „Czy ktoś nie powinien mnie bronić?”
Znowu był na uczelnianym korytarzu. Szeptacz podążał za nim krok w krok, jego głowa sunęła równolegle względem podłoża, jakby wyznaczała jakiś poziom zerowy. Jego wiecznie rozdrażniony wzrok był wlepiony w umieszczony z tyłu głowy kod kreskowy Pawełka.
– One nie przestaną cię upokarzać… – szeptał niemal bezgłośnie w korytarzowym jazgocie.
„Nie mogę go słyszeć, a jednak słyszę” – myślał Pawełek – „przecież to fizycznie niemożliwe”. A jednak słyszał go, w swojej głowie.
Musiał znowu tam wrócić, gdy był jeszcze taki mały. To była przecież tylko dziecinna zabawa, bezwinne raczkujące okrucieństwo, wyrafinowany brak empatii, bo przecież każde dziecko ma tę nieuświadomioną perfidię, prawda? – przekonywał sam siebie. Skąd miały wiedzieć, że wywrze to na nim aż takie piętno? I co z tego, że był przywiązany sznurkiem za szyję, jak pies, że siedział w samej bieliźnie, którą zabrudził z tyłu, bo tak bardzo bał się kary, a one dały mu metalową miskę, żeby ją wylizywał, Bóg wie z czego, wytykały palcami i skandowały najprymitywniejsze i najbardziej oczywiste słowa, które, wydawać by się mogło, niszczyły i kształtowały go na nowo z każdą zawieszoną w powietrzu sylabą: „zesrał się, zesrał się…”.
Podczas przerwy między wykładami mogło to wyglądać niemal komicznie: marsz upiornego, stylizującego się na wampira osobnika, którego głowa wyglądała, jak gdyby była ciągnięta na sznurku przez umieszczony z tyłu tatuaż Pawełka. Chociaż w rzeczywistości to człowiek o bladych dłoniach był przyczyną, a Pawełek skutkiem. Mistrz bezgłośnie poruszający wargami i Pawełek – najwierniejszy uczeń, dostrzegł to, wyraźnie widział, że sam też porusza wargami dokładnie tak, jak mistrz mu każe.
Kiedy stanęła na szczycie schodów, nie popychał jej. Popychał swoje dwie tępe siostry o sadystycznych skłonnościach. Jeśli one nie były winne, to i on nie był.
Pawełek otworzył oczy. Marki był tuż przed nim, niemal nos w nos i ściskał go mocno za ramiona. Krzyczał coś do niego.
– Spokojnie, człowieku – odparł Pawełek, po czym łagodnie odepchnął go od siebie. – Po co krzyczysz?
Marki dyszał ciężko, jego oczy były jak dwa wielkie talerze strachu.
– Człowieku – wysapał. – To ty krzyczałeś.
*
Marki liczył, że spotka Ninę w pustej salce za kościołem. Nie zastawszy jej, ukląkł i pierwszy raz w życiu świadomie się pomodlił.
„A co jeśli… jeśli ta cała historyjka o grzechu, odkupieniu, jest prawdziwa, niezależnie od tego, co robią z nią inni ludzie?” – myślał. Zalała go dziwna, nieznana mu dotąd fala emocji. Poczuł nagle, że jest jak puste naczynie, gotowe napełnić się jakimś cudownym napojem. Zapragnął zedrzeć z siebie maskę cynizmu, którą zasłaniał się już zbyt długo. Tak naturalnie ją założył, po jakimś zawodzie miłosnym chyba, nie pamiętał dobrze przyczyny. Chroniła przed światem, ale też odgradzała od niego. Wstał z klęczek.
Nina kręciła się przed wejściem. Nacisnęła klamkę, ale coś ją powstrzymało. Jakiś SMS od koleżanki, postanowiła, że odpisze.
Otrzepał niewidzialny kurz z kolan. Zdawał się celebrować każdą chwilę, przeciągał każdy ruch w nieskończoność, sam nie wiedząc w jakim celu.
Zawahała się. Czuła, że zaraz może nadejść chwila, zdarzenie lub osoba, które zmienią całe jej życie. Bała się tego, a jednocześnie odczuwała fascynację.
Nie rozumiejąc dlaczego, Marki stanął w bezruchu, wyprostowany. Grał rolę jakiegoś monumentu, udawało mu się nie poruszyć ani przez chwilę. Jakby grał sam ze sobą w bierki.
Nina stała oparta o barierkę, roztrzęsiona. Jej serce łomotało niczym basowe tony hałaśliwej dyskoteki słyszalne na zewnętrz budynku, stłumione, rytmiczne, groźne. Nie umiała się ruszyć. „Nina cykor, Nina cykor” – słyszała w głowie. Któż ją tak przezwał? To musiało być dawno temu, musiała być małą dziewczynką.
Marki wybrał tylne drzwi. Nacisnął na klamkę. Raz jeszcze obejrzał się na frontowe wejście.
„Nina cykor”, tak ją nazywali w przedszkolu.
Wyszedł.
*
Nina stała przed drzwiami. Bała się je otworzyć. Dlaczego w szpitalach wszystko musi być tak przeraźliwie białe? Mrużyła oczy, jakby gnębiona przez światłowstręt. Podniosła rękę, na początku żeby zapukać, ale wydało się jej to idiotyczne. Pchnęła drzwi.
Jej przyjaciółka siedziała na łóżku sama, okolona świetlistym prostokątem okna. O Boże, pomyślała Nina. Spojrzała szybko w dół, starając się nie rejestrować obrazu, który już i tak zapadł jej w pamięci. Zaczęła się zastanawiać, czy będzie go wspominać do końca życia. Wbrew odruchom podniosła wzrok.
Eliza obróciła się w jej stronę. Poranne słońce bezlitośnie naświetlało fioletowe wybroczyny rozlewające się po całej połowie twarzy. Jedno oko wyglądało jak u bardzo starej kobiety, którą życie przytłoczyło zmartwieniami i troskami. Nos był zakryty jakimś opatrunkiem. Wydawało się, że oblicze Elizy zostało trwale zdeformowane. Miała rękę w temblaku. Jedna z odsłoniętych nóg usiana była rozległymi siniakami.
Jej wargi zaczęły rozciągać się, początkowo Nina pomyślała, że w grymasie bólu. Na twarzy Elizy jednak konsekwentnie kwitło coś na kształt łobuzerskiego uśmiechu. Spomiędzy sinych ust wydobył się słaby głos:
– Modlisz się czasem?
Nina mrugnęła powiekami, jakby odpowiedź była bardzo skomplikowana. Chwilę później jej oczy wypełniły łzy.
– Czasem – doparła, a jej ciało przeszył spazm szlochu.
Patrzyła na przyjaciółkę.
Królowa Elsa, tak ją nazywali.
*
Marki miał się właśnie z nim minąć na zatłoczonym deptaku, bo z trudem rozpoznał w przechodniu Tobiasza.
– Hej stary, dawno cię nie widziałem na zajęciach, ze trzy miechy chyba – zagadnął.
– Hehe człowiek nie samym gdakaniem na wykładach żyje. Jajo znieść można od tego magla.
Śmiech Tobiasza był nienaturalnie wysoki, jakby parodiował rżenie konia. Górna szczęka wystawała mu bardziej niż zwykle. Włosy miał brudne, zęby żółte.
– Słuchaj, masz dwie dychy? Oddam jutro – dodał pośpiesznie.
Był przygarbiony. Uśmiechał się zbyt szeroko. Tobiasz, zwany czasem „Dilerem”.
– Ćpasz? – rzucił krótko Marki.
Tobiasz zastygł. Przez ułamek sekundy coś przeraźliwie trzeźwego zamigotało w jego oczach.
– Staaary – jęknął przeciągle, dając sobie czas na przemyślenie odpowiedzi. – Tyle co każdy. Dziś się bawimy, jutro zdajemy. Fajne towarzycho nam się zebrało.
Z jego twarzy nie schodził uśmiech.
Tobiasza nazywali kiedyś „Jamajka”. Ale tak do końca, ani Tobiasz, ani Marki, nie wiedzieli skąd wziął się ten pseudonim. Czy wszystko można tłumaczyć dredami?