Dźwięczny śpiew tysiąca srebrzystych dzwoneczków był tutaj wiatrem – przybywał zza karminowego horyzontu, potrząsał falującymi niczym fatamorgana lądami, lekko muskał oplatającą całą Wyobraźnię wstęgę, by wreszcie, ukojony zgoła piękniejszą melodią, ucichnąć w jej centrum.
Ciepły blask promieni słońca, igrający na przejrzystej tafli jeziora, odbijający się od niej i zalewający wstęgę bursztynową poświatą, był tutaj światłem. Rodził się niczym nowy Wszechświat gdzieś ponad Wyobraźnią, spływał jaśniejącym wodospadem, czułym uściskiem obejmował lądy i morza, wreszcie docierał do centrum i niknął w niebycie.
Wszystko w tym kryształowym, przymglonym niczym piękny sen bądź szczęśliwe wspomnienie świecie, zaczynało się gdzieś daleko, poza horyzontem, by skończyć się w niej. Od zawsze stanowiła centrum Wyobraźni, mknęła na srebrzystej wstędze i szukała umiłowanej obecności. Kogoś, kto zapewniał jej tak potrzebne wsparcie, jednak gdy marzenia zdawały się milknąć, na jakiś czas znikał.
Dziewczyna – piękna i smukła, obleczona w światło, gdyż tutaj nie potrzebowała żadnego innego odzienia, zeskoczyła ze wstęgi i z gracją wylądowała na skąpanej w ciemności wysepce.
Skrawek lądu odznaczał się pośród karminu niby chorobowa narośl na zdrowej tkance; jako jedyny nie drżał w podmuchach wiatru, zamiast tego powoli opadał, jakby zmęczony ciężarem dźwiganej przezeń fabryki.
Jej skonstruowane z konglomeratu kół zębatych i czarnych oczu potężne kominy popatrywały na dziewczynę niespokojnie, a brak kłębów dymu, którymi fabryka miała zwyczaj dychać, działał na nią przygnębiająco.
Nieco zniechęcona, dziewczyna zbliżyła się do budynku i przeciągnęła palcem po osmolonych cegłach. Uśmiechnęła się czując bijące z nich ciepło – fabryka nie zapomniała wykonanej pracy. Odpoczywała i czekała, aż znów będzie potrzebna.
– Dobrze, że jesteś. – Ciepłe słowa sprawiły, że ściany zadrżały i ugięły się przymilnie niczym głaskany kot. Zachichotała. – Kiedyś byłam taka bezradna, jednak twoja obecność wszystko zmieniła… Nauczyła mnie, co znaczy szczery uśmiech…
Zachęcona myślą, że jeszcze nie raz przyjdzie jej podziwiać kłęby twórczego, pachnącego pasją i przygodą dymu, zbliżyła się do czarnych drzwi, pchnęła je i, czując rozpierające serce nerwowe oczekiwanie, przekroczyła próg.
Było ich tak niewiele… Zaledwie trzydzieści dwie i trzy. Trzydzieści dwie rodzime litery i trójka obcokrajowców, plus dziesięć stojących nieco na uboczu cyfr. Z jednej strony mało, z drugiej – wystarczająco wiele, by spełniać niezliczone niczym gwiazdy na niebie marzenia. Zaledwie kilkadziesiąt, nieco poniżej stu wątłych, prostych lub pozawijanych kresek, by stworzyć miriady opisujących całą rzeczywistość słów. Prawdziwy, niedostrzegalny i niedoceniany cud.
Porastające wnętrze budynku palmy pochyliły się ku dziewczynie, witając ją zgodnym szelestem rozłożystych liści oraz obłym kształtem ciężkich od mleka i miąższu kokosów. Rośliny budowała niezliczona ilość ciasno splecionych w przyjaznym uścisku liter. Pamiętały dziewczynę i cieszyły się, że wróciła.
– Zamiast dokazywać, mogłybyście rozświetlić trochę to wnętrze – mruknęła, odpychając łaskoczące po karku zielone pióra. – Ponuro, jak w jakimś lochu…
Posłuszne jej kaprysom palmy rozpadły się na kształtujące je, pląsające wokół dziewczyny w nieskrępowanym tańcu stworzenia, litery. P, A, L, M oraz Y wzniosły się ku odległemu sklepieniu budynku, dopuszczając do swego grona I, N (pochodzące zapewne ze ściany), a także nieśmiałe, toczące się od samej podłogi O.
Dziewczyna roześmiała się i zatańczyła radośnie, gdy litery, niczym układy szkiełek w obracanym właśnie kalejdoskopie, zamigotały zmieniając kolejność na L, A, M, P, I, O, N, Y, rozświetlając pomarańczowym światłem jej jasną skórę i długie, srebrzyste włosy.
Delikatny podmuch wiatru dostarczył porywcze W, a podłoga podzieliła się swymi D, O oraz A, obmywając kostki tańczącej dziewczyny strumieniami chłodnej wody.
– Z tobą wszystko wydaje się dużo prostsze – szepnęła i legła na krystalicznej tafli, jednocząc się ze swym falującym odbiciem. Włosy unosiły się na powierzchni cieplejszej już wody niczym pomazana pomarańczową farbą aureola, gdzieniegdzie wzbogacana błyskiem srebra. – Na początku… Ech… Nie wiesz, nie możesz tego wiedzieć, jednak świat wyglądał zupełnie inaczej. Jak wypuszczony przypadkiem przez dziecko, wypełniony helem balonik, który ulatuje w przestworza by nigdy już nie powrócić… Jak rozbity, opatrzony dedykacją od ukochanej osoby kubek i rozpruty pluszak, z którym spędziło się całe dzieciństwo. Jak połamana w ferworze zabawy lalka, wcześniej oglądana przez długi czas na sklepowej witrynie. Jak…
*
…jak złowróżbne światło księżyca, które ujrzała mama Piotrusia po raz drugi i ostatni. Jaśniało z głębi jedynego oka jej kochanego synka, swym zimnym blaskiem zwiastując wieczną, nierozpraszaną gwiazdami noc – tak dla niej, jak i dla umiłowanego dziecka. Prawo Murphy’ego, pomyślała bezradnie, roniąc pełne goryczy łzy. Niby już dawno zaakceptowała tę ewentualność, jednak w sercu wciąż gorzała nadzieja, że księżyc nie wróci. Że dzień nie opuści Piotrusia po kres…
Czerwona kredka zgrzytała po papierze kreśląc krótkie linie, przypominające ściągnięte w skupieniu brwi. Niezgrabne, a jednak, na swój sposób, doskonałe. Nagle grafit pękł,
(tak kruchy i delikatny – jak twoje szczęście)
jednak niezrażony tym chłopiec sięgnął po inny kolor i z wymalowanym na twarzy zachwytem dokończył dzieło.
Rysunek przedstawiał kwadratowy domek z czerwonym, trójkątnym dachem i powykrzywiane w szerokich, groteskowych uśmiechach oblicza rodziców oraz samego Piotrusia. Nieopodal, wśród drzew i dorównującym im rozmiarem kwiatów, bawił się Miko – najlepszy przyjaciel i opiekun chłopca. Uniesiony ogon i nabazgrane w dymku kanciaste litery „HAU, HAU!”, świadczyły, że pies jest w równie dobrym humorze co reszta rodziny. Wzruszający, pełen słodyczy obrazek – Piotruś jeszcze nie wkroczył w ten burzliwy wiek, kiedy dużo ciekawsze od szkicowania jajowatych głów rodziców wydaje się uwiecznianie potworów i robotów oraz zabawa z kolegami na podwórku.
(ale potwory nadejdą – są bliżej, niż myślisz)
Nie chcąc przerywać mu tej beztroskiej zabawy, kobieta długo stała w drzwiach i spod opuchniętych od płaczu powiek oglądała ostatni zachód słońca jej ukochanego synka. Modliła się, by księżyc okazał się jedynie przywidzeniem, odbiciem światła latarni w lustrze wody, które wystarczy wzburzyć, by zadać kłam iluzji. W głębi serca jednak wiedziała… I dlatego uczyniła tę ostatnią chwilę choć trochę dłuższą.
Piotruś był w dużo lepszym nastroju. Wsunął kredkę do tekturowego pudełka (dokładnie w tym miejscu, które wskazywał nadrukowany na nim schemat – chłopiec dbał, by jego kredki były dobrze zastrugane i leżały w odpowiedniej kolejności) i z ujmującym uśmiechem wręczył mamie rysunek. Niepomny płynących po jej policzkach łez, podbiegł do szafki przy łóżku i wyciągnął swój największy skarb – otrzymany od taty na ostatnie urodziny samochodzik. Duży, porządny i metalowy. Piękny!
Z błąkającym się na ustach uśmiechem jeździł nim po pokoju i opowiadał sobie tylko znaną historię. Księżyc zamigotał zainteresowaniem.
(wypadki chodzą po ludziach, którzy prowadzą po ciemku, bez włączonych świateł…)
Nie mogąc dłużej tego znieść, mama chwyciła synka za rękę i nic sobie nie robiąc z jego pretensji, wciągnęła bluzę na mały grzbiet dziecka. Na zewnątrz było ostatnio coraz chłodniej,
(noc, nadciąga noc…)
a Piotruś należał do zmarzluchów. Nie lubił deszczu i burzy, wtedy zawsze robił się markotny. Stop! Przestań, głupia babo! On nie umiera! powtarzała sobie, wkładając buty. Wreszcie pożegnała dom szczękającym w zamku kluczem i wsiadła do samochodu. Życie toczy się dalej, więc przestań rozpaczać!
Wieczorami drogi pustoszały, przeto ledwie kwadrans później stanęli przed drzwiami gabinetu. Prywatna klinika była jednym z niewielu budynków, w oknach którego wciąż paliło się światło.
Widok lekarza przywołał na twarzy Piotrusia szeroki uśmiech (to on zawsze daje mi naklejki! I słodycze!), jednak siwiejący mężczyzna w okularach nie odwzajemnił radości. Dzień od początku malował się w ciemnych barwach (mama lekarza po raz kolejny złapała zapalenie płuc, a kropelki krwi, znaczące chusteczkę rdzawymi plamkami, nie zwiastowały niczego dobrego), zaś rozjaśniający spojrzenie Piotrusia księżyc ostatecznie pogrążył szarość w ciemności. Lekarz wiedział, że w tych okolicznościach wyjście było tylko jedno – usunąć księżyc, zanim ten pogrąży w swym zimnym świetle nieświadomego niczego chłopca.
– Dobrze pani rozpoznała leukokorię – westchnął, ocierając chusteczką zroszoną potem twarz. – Tak jak się obawialiśmy, siatkówczak zaatakował również drugie oko… Chciałbym panią jakoś pocieszyć, ale nie ma wyjścia. Muszę odjąć gałkę, nim proces nowotworowy się rozprzestrzeni…
Wraz z księżycem, lekarz odebrał Piotrusiowi całe światło jego życia, za to wręczył biały patyk, którym teraz chłopiec wesoło wywijał w rytm niepewnych kroków. Nieopodal, na placu zabaw, dwójka jego rówieśników bawiła się podobnymi patykami, z tym że brązowymi.
…jak piękne wspomnienie, które przygniecione ciężarem rzeczywistości utonęło bez śladu w gęstniejącym z każdym dniem mroku. Pochodziło z czasów, kiedy Paweł wdychał zapach kwiatów i pieczonego przez mamę chleba,
(a nie drażniącą woń napalmu)
kiedy cichy trzask pod bucikiem oznaczał złamany patyk,
(a nie pękniętą rękę kompana, gdy w popłochu, troszcząc się już tylko o własne życie, uciekał przed wrzuconym do okopu granatem)
zaś uśmiech był oznaką spontanicznej radości. Najcenniejsze, i z tego względu skąpane w najgłębszych ciemnościach podświadomości, były wspomnienia motyli. Ich chwiejny lot, jakby same nie mogły napatrzeć się pięknu własnych skrzydeł, pełne gracji lądowanie na łodyżkach traw i zafascynowane, jakże dziecinne! spojrzenie ojca, od lat nie powracały do Pawła nawet w snach. W tych szczęśliwszych czasach często chodzili na spacery, a wtedy ojciec, niepowstrzymywany przez ubawioną jego hobby mamę (daj spokój, Robert! Jest jeszcze dzieckiem, woli pograć w piłkę, niż słuchać tych twoich dyrdymałów!), mógł bez przeszkód zagłębiać się w zwyczajach i charakterystyce poszczególnych gatunków.
To wszystko było jednak przeszłością, a nawet dosadniej – snem, z którego jękiem konających i terkotem karabinów wybudziła Pawła wojna. Zabrała mu osobowość i marzenia, pozostawiając pustą, walczącą w służbie narodu skorupę.
– Obiad ci stygnie, tato. – Głos drobnej dziewczynki dobiegł z oddali i zapukał, bezradnie, w drzwi do jego serca.
(Repliki serca, które niegdyś biło w piersi Pawła.)
– Patrz, jak się zamyślił! – Kobiecy śmiech. Jasne, sięgające ramion włosy i nieco za duży, upstrzony kilkunastoma piegami nos. Siedemnastoma, jak kiedyś policzył, wpatrzony w może i nie najpiękniejsze, za to kochające go oblicze żony.
– Refleks, tato! – Figlarnie zmrużone oczy zaszkliły się radością, a w jego kierunku poleciało jabłko. – Zjedz przynajmniej to!
Wpajane od lat instynkty zadziałały i Paweł uskoczył przed skierowanym w szyję nożem. Brukające ostrze kropelki krwi oderwały się od stali i dołączyły do kolekcji znaczących twarz żołnierza czerwonych smug. Burda, pomyślał bezradnie Paweł, tocząc przerażonym spojrzeniem po ciasnym wnętrzu bunkra. A także Adrian, Zakalec i Świder. Koledzy z kompanii, kibicujący mu z wilgotnej od moczu i potu ziemi. Martwi, w przeciwieństwie do nacierającego po raz wtóry wroga.
– Obiecałeś, Paweł! Asia będzie bardzo zawiedziona, jeśli ją teraz zostawisz! – Drążący mózg, oślepiający… Bardzo nieprzyjemny krzyk z przedpokoju…
– Przecież ma ciebie – mruknął mężczyzna, z pretensją wpatrując się w zamknięte od wewnątrz drzwi. – Idźcie same.
– Tata boi się wesołego miasteczka? – Nieśmiałe pytanie Asi.
– To nie tak. Tata…
Płacze rdzą. Strużki łez żłobią tunele w twarzy pokrytej zakrzepłą krwią kompanów i deszczem ostatniego pozdrowienia spływają na bezgłowe, anonimowe zwłoki. Pozbawione nieśmiertelników, zdają się jednakowe i niepotrzebne jak połamane manekiny, nieruchomym wzrokiem wyglądające przez zakurzone szyby opuszczonego sklepu odzieżowego.
– Nawet mi nie mów, że boisz się odeskortować ich do miasteczka, chorąży. – Głos porucznika jak zwykle rozbrzmiał twardo i pewnie. – Wiem co czujesz, wśród nich są również moi przyjaciele… Ale dostaniemy skurczysynów, którzy to zrobili, obiecuję ci…
– To nie może dłużej tak wyglądać, Paweł! Co się z tobą dzieje?! Jesteś żołnierzem! Twardzielem, który otrzymał Krzyż Zasługi za Dzielność oraz Medal za Ofiarność i Odwagę! Dlaczego nie możesz spać w nocy? Dlaczego płaczesz, słysząc dziecięcy śpiew?! Paweł?!
…
– Boże, coś ty jej zrobił, Paweł?! Paweł!
– Asieńka, córeczko… Przepraszam, ja… Ewka, zrozum…
– Nie zbliżaj się do niej, słyszysz?! Odsuń się!
…
– Koniec wojny, żołnierze! Wracamy do domu!
…
Nie. Wraca tylko pozbawiona zmysłów, do złudzenia przypominająca człowieka kukiełka, której umysł wciąż walczy na froncie niespełnionych nadziei i wylanych łez.
Strzały po raz kolejny rozbrzmiały mu w głowie, gdy skulony w zaułku, obejmując głowę drżącymi rękoma, Paweł czekał, aż sylwester wreszcie się skończy. Choć nieśmiało i z wahaniem, odetchnie, gdy ludzie przestaną strzelać kolorowymi pociskami, oddając noc we władanie ciszy.
(cisza jest domeną umarłych…)
Słowa zagrzmiały w jego umyśle i spowiły myśli kłębami gryzącego dymu. Może dlatego wyblakłe oczy zaczęły łzawić? Paweł zwinął się jeszcze ciaśniej i odliczał sekundy. Być może oczekując pierwszej w nocy, kiedy to fajerwerki wreszcie umilkną, być może
(śmierci)
kogoś, kto widząc zziębniętego, ubranego jedynie w podarty strzęp koszuli człowieka postanowi podzielić się z nim choćby najcieńszym kocem i pokrzepiającym uśmiechem. Z drugiej strony, chłód był czymś bezpiecznym. Opoką, która okrywając umysł kołderką kłującego zimna pozwalała zapomnieć o wojnie i…
(skrytym w piersi soplu, który od czasu bezsensownej śmierci ostatniego z przyjaciół nie zabił już ani razu).
…jak zagłuszony ulewnym deszczem trzepot serca, które siłę do życia znajduje już tylko w złożonych zbyt dawno temu obietnicach. Wypowiedziane przez mamę słowa głęboko zapadły Emilce w pamięć, dawały jej siłę, dzięki której radziła sobie z każdą kolejną tragedią.
Pierwszą, powitaną potokiem gorzkich słów, umykającymi w bok spojrzeniami i rękoma wyciąganymi niepewnie, w geście pomocy. Drugą, wypełnioną nieszczerymi wyrazami współczucia, niepokojącymi szeptami i całym morzem prezentów.
Emilka bardzo źle wspominała drugą tragedię, dużo gorzej niż pierwszą, jednak tym, co sprowadziło ją na to osnute szarością pobocze pustej drogi, była tragedia numer trzy. Powitana ciszą, gdyż nie było już nikogo, kto mógłby wytłumaczyć Emilce, dlaczego Bóg odebrał jej ukochaną babcię.
(a może to… Szatan?)
Strugi deszczu spływały jej po twarzy i karku, jednak dziewczynka, jakby niepomna postawionej nieopodal wiaty, siedziała na wózku inwalidzkim i spoglądała na niknącą za wzgórzem ciemną nitkę drogi. Łany pszenicy gięły się w podmuchach wiatru, jakby przytakując zbłąkanym w głowie myślom, zapowiadając, że paskudna pogoda spowolni kierowcę, do trzech wielkich tragedii Emilki dokładając czwartą – taką malutką.
(malutką, jak jej kurczowo zaciśnięta na pluszowym wężu piąstka)
(malutką, jak wystraszone oczka, popatrujące znad wełnianego, uszytego przez babcię szalika. Spoczywaj w pokoju kochana babciu, niech przyśnią ci się uśmiechnięte buzie słoneczników, wszystkie zwrócone, jak i ty, siedząca na ganku, w kierunku słońca)
Beznamiętne, jakże niepasujące do trzynastoletniej dziewczynki, oblicze rozjaśnił zygzak błyskawicy, a niebo zasnuły jeszcze ciemniejsze, burzowe chmury. Ze słońca
(z babci)
zostało już tylko wspomnienie. Piękny sen jej dzieciństwa skończył się szybko i brutalnie – zupełnie inaczej niż opowieści mamy, których treści wciąż rozbrzmiewały w jej głowie kojącym tembrem, przypominając, że wiele, wiele lat temu
(tydzień? miesiąc? rok?)
życie Emilki wyglądało zupełnie inaczej. Węże były co najwyżej kolorowymi, wijącymi się po papierze ilustracjami oraz bohaterami opowiadanych przez mamę bajek. Zawsze miłe i uczynne, wcale nie kryły się w trawie; nie kąsały zmierzającej do lasu babci po kostkach.
(chciała nazbierać jeżyn; poszła po głupie jeżyny i umarła)
Dom pachniał wtedy świeżo pieczonym chlebem oraz suszonymi owocami, z których siwowłosa, jednak wciąż dumnie wyprostowana kobieta gotowała kompot. Emilka uwielbiała jego smak – zarazem cierpki, jak i słodki, przypominał podróże, w które zabierała ją mama, gdy dziewczynka była tak mała, by ledwie pojmować cudowny
(okrutny)
świat. Piękno pejzaży, trud marszu i radość z oglądania malującej się na matczynej twarzy ekscytacji, gdy wydzierała bogatej ziemi pradawne skarby, były najcenniejszymi chwilami jej życia i być może dlatego miały skończyć się szybciej, niż ktokolwiek podejrzewał.
Tak jak dążąca do równowagi natura, posiadająca dwie różne strony moneta, czy akcja, na którą zawsze znajdzie się równie silna, działająca w przeciwnym kierunku reakcja, również Emilka otrzymała podatek od swego szczęścia.
(pierwszą tragedię)
(i węża w sercu)
Ilekroć wspominała tę chłodną noc na skraju pustyni, dochodziła do wniosku, że splot niekorzystnych okoliczności był niemal idealny. Stworzył doskonały pomnik rozpaczy i tylko jej anioł stróż – deszcz – sprawił, że wciąż mogła go podziwiać.
Bała się spać sama. Trochę wstyd, ale gdy powiedziała o tym mamie, ta tylko uśmiechnęła się i odparła, że
(to nieuniknione)
nie zamierzała zostawiać jej na pastwę mroku. Podczas wszystkich wypraw spały więc razem, w jednym namiocie, a mamie tylko czasami zdarzało się wstawać w nocy, by przed nastaniem dziennych upałów móc obejrzeć nowe znaleziska. Była marzycielką; Emilka wiedziała, że czasami tylko pozoruje sen, by w rzeczywistości czekać, aż oddech dziewczynki stanie się głębszy i wolniejszy – wtedy wysuwała się po cichu ze śpiwora, chwytała ubranie i w samej bieliźnie wychodziła na zewnątrz. Właśnie za to oczekiwanie, pełne nieudolnie tłumionego entuzjazmu, Emilka kochała ją najbardziej. Pozwalała mamie odejść i rozpaczliwie przytulając pluszowego węża o wdzięcznym imieniu Pączuś, zasypiała.
Bała się potrząsanych wiatrem płacht namiotu, rzucanych przez światło ogniska lub lampy, igrających na materiale, cieni oraz dochodzącego jakby spod ziemi skrobania. Myślała, że jeśli spotka ją coś złego, to właśnie wtedy, gdy była przytomna i sama w ciemnościach.
Nic bardziej mylnego.
Tamtej pamiętnej, pochmurnej nocy, zmęczona trudami podróży i upałem, Emilka zasnęła natychmiast. Odpłynęła, zapominając o tkwiącym w jukach pluszowym wężu – jej ostatnim obrońcy przed mrokiem. Nie pamiętała, że w noce takie jak ta, mama najczęściej wychodzi szukać
(kości, trupów)
skarbów.
Być może nie miało to znaczenia, a noc minęłaby bez przygód, jak każda inna, gdyby kilka godzin przed świtem Emilka nie wyciągnęła rączki w poszukiwaniu swojej maskotki. Błądzące w mroku paluszki musnęły pozbawiony ukochanej zawartości śpiwór mamy, łapiąc kryjące się w nim resztki ciepła, a dziewczynka powoli, nie otwierając nawet oczu, wstała.
(mówili jej, że to niegroźne, że takie słodkie…)
(lunatykowanie to nic złego, śmiali się…)
Pustynia, skryta pod kopułą nocy, była miejscem znacznie straszniejszym niż w dzień. Pełna zimnego, kłującego w stopy piasku, ukrytych w nim skorpionów i
(węży)
pojedynczych krzewów, wyglądających jak powykrzywiani artretyzmem starcy. Nieświadoma swych czynów, wciąż śniąca, Emilka zlustrowała obóz i pewnym choć powłóczystym krokiem ruszyła w kierunku poświaty sztucznych lamp. Wykopaliska – miejsce, w którym wreszcie będzie mogła się przytulić.
Kilka kroków od celu, tak blisko, że któryś z archeologów mógłby ją zobaczyć gdyby odwrócił wzrok od odsłoniętych szczątków szkieletu, Emilka usłyszała ciche syknięcie.
(mój Pączuś, mój obrońca, mój…)
Z wyrażającym ulgę uśmiechem dziewczynka rozejrzała się i skupiła uwagę na tańczącym wśród piasku, czarnym kształcie węża. Sięgnęła po
(kabel zasilający)
niego, przekonana, że teraz już nic jej nie grozi. Skorpiony, cienie i to skryte pod ziemią, skrobiące i mlaszczące coś, przestało się liczyć. Dotknęła węża i
(lampy zgasły)
przez chwilę była jedynym źródłem światła na pustyni. Płonęła niczym udręczona świeczka, jaśniejsza niż najmilsze babci słońce. Krzyczała, tkwiąc gdzieś między agonią, a snem, raźno bijące serce zaczęło syczeć, nogi odmówiły posłuszeństwa i Emilka upadła.
Wtedy przybył deszcz. Po raz pierwszy od kilku lat, jak słyszała, spadł na pustynię ścianą wody, ratując dziewczynkę, pozwalając jej wreszcie zasnąć, lub umrzeć. Zamknął spalone, drżące ciało w mokrych objęciach i ukoił.
Wśród kropel coś się poruszyło i Emilka mrugnęła, skupiając uwagę na mknącym po drodze, czerwonym autobusie. A więc przyjechał.
Co prawda nie miała biletu, jednak widok spalonych, odrastających kępkami włosów oraz amputowanej ręki i nogi wystarczył, by kierowca, w potoku niewygodnych pytań, pomógł jej wejść do pojazdu.
Emilka wyjrzała przez upstrzoną kroplami deszczu szybę i modliła się, by syczące nierówno serce wytrzymało. Od czasów pierwszej tragedii podróże mamy mogła przeżywać już tylko pośrednio – poprzez pełne pasji opowieści i liczne pamiątki.
Nie trwało to jednak długo – chciwe węże nie zadowoliły się odebraniem jej zdrowia i jeszcze zanim skrzywdziły babcię…
Najwyższy czas zmierzyć się z drugą tragedią, stwierdziła Emilka, zaciskając piąstkę na pluszaku. W geście tym dało się dostrzec więcej rozpaczy niż czułości.
*
– Widziałam to wszystko, wiesz? Mknąc bezradnie po srebrzystej wstędze, zaglądałam przez wytworzone na powierzchni Wyobraźni odbicia i wraz z ludźmi przeżywałam ich niedolę… Widziałem śmiech, który przeradzał się w łzy, ból samotności i płynący z porażki żal. Współczułam i cierpiałam z powodu własnej bezradności!
Woda wokół dziewczyny zafalowała, a z jej toni wynurzyła się zgraja zgrabnych pytajników. W swym ulotnym tańcu wzniosła się ku lampionom i zawisła, oczekując dalszej części opowieści. Kilka wykrzykników oraz podążające ich tropem grupy toczących się kropek i podskakujących przecinków wtargnęły przez uchylone drzwi fabryki i znieruchomiały na wprost dziewczyny.
– Znaki interpunkcyjne – uśmiechnęła się, siadając w jeziorku płytkiej wody. – Jak zwykle niepokorne… Możecie posłuchać, ale bądźcie grzeczne!
Wykrzykniki wdzięcznie dołączyły do pląsających w powietrzu znaków zapytania, kropki swobodnie dryfowały po wodzie, obijając się o siebie niczym tysiące czarnych bil, zaś przecinki, jakby nieświadome znaczenia słowa „grzeczny”, kontynuowały swe figle, wciąż zmieniając miejsce, wchodząc do fabryki i opuszczając jej czarny budynek.
– Byłam bezsilna, a widok duchów, które towarzyszyły mi w tej bezcelowej podróży przez pozbawioną granic Wyobraźnię, dodatkowo potęgował niemoc. To były opowieści – skondensowane na małej przestrzeni, mieniące się niezliczoną ilością liter i znaków interpunkcyjnych historie, powołane do życia przez twórcze umysły… Uwięzione tutaj, razem ze mną, gdyż nie było sposobu, by przedostały się do Rzeczywistości i dotarły do najbardziej potrzebujących ich ludzi…
Fabryka zagrzmiała w krótkim wybuchu serdecznego śmiechu i wypuściła snop liter z zalewających salę ciepłym blaskiem lampionów (dziewczyna zachichotała, widząc jak od mozolnego Ś odrywa się niepokorny przecinek i dołącza do swych równie swawolnych braci), formując słowa: BEZRADNE UMYSŁY.
– Tak. Bezradne, ale i na swój sposób potężne. Uwielbiam słuchać ich myśli – dopowiedziała, trącając litery, póki nie zmieniały układu na: ŁADNE SZMERY. Do niezaangażowanych B, U oraz Y dołączyły R i T tworząc burty, które odgradzając dziewczynę od pokrywającej podłogę wody, uformowały wewnątrz fabryki okręt. – Potrafią tworzyć cuda, ale nie potrafią się nimi dzielić. Do tego potrzebują pośrednika, kogoś, kto uporządkuje litery i pokaże je innym ludziom. Tym, którzy pragną pojedynczego uśmiechu, zajmującej opowieści, oderwania od codzienności, czy wiedzy. Którzy czują, że bez tych, czasem prostych, a czasem wzniosłych, słów, ich życie stałoby się trochę uboższe…
Pokład pod stopami zatrzeszczał, gdy łopoczące do tej pory żagle wypełnił wiatr, a okręt wypłynął z otwierającego się niczym kwiat budynku fabryki. Ścieląca się pod kilem wstęga okręciła kilkakrotnie potężne kominy, wznosząc dziewczynę wysoko w przestworza, z dala od dźwigającej ceglaną konstrukcję wysepki. W Wyobraźni wszystko było jednak względne – jedno spojrzenie w górę wystarczyło, by dostrzec kolejne, pławiące się w jej przestrzeni skrawki lądu.
– I kiedy uwierzyłam, iż przyjdzie mi egzystować w tym nieograniczonym, a jednak zamkniętym świecie ze wzbierającym w sercu poczuciem goryczy, bezradnie wpatrzona w pozbawioną światła Rzeczywistość za „oknami”, przybyłaś ty – zwróciła się do fabryki. – Zbudowana na zgliszczach rozbitych marzeń i utraconych nadziei, wzniosłaś swe kominy, zasnuwając powietrze twórczym dymem piękniejszej przyszłości. Nadałaś mojemu istnieniu sens i za to ci dziękuję.
(Porzucony przez światło, uczący się akceptować otaczającą go ciemność, Piotruś zaciskał palce na metalowym, otrzymanym od taty samochodziku i przesuwał go po dywanie. Do przodu, do tyłu. I jeszcze raz. I znowu. Z ust nie wydobywał się cichy dźwięk naśladujący warkot silnika, wzrok nie śledził już trasy z garażu (pod biurkiem) do pracy czy domu wyimaginowanego kierowcy. Nie było dróg, ani celu. Tylko bezradność oślepionego dziecka.
Być może takie wrażenie odniósłby postronny obserwator, jednak Piotruś nie tracił dobrego nastroju. Jego młody umysł pomału zapominał barw otaczającego świata, zastępując je dźwiękami, zapachami i kształtami – oczywistymi przecież, gdy ma się sprawne oczy. Dziecięca beztroska, tak obca dorosłym, pozwalała mu nie myśleć o przyszłości i cieszyć się chwilą obecną.
Szczególnie, że świat nie odszedł. Wprost przeciwnie – był na wyciągnięcie ręki! Wystarczyło podejść do stojącego bezpośrednio za łóżkiem regału (co nie nastręczało trudności, Piotruś doskonale pamiętał rozkład swojego pokoju) i sięgnąć po płytę CD lub jedną ze stojących tam książek. Wyraźny głos lektora oraz zbiór wypukłych punktów, których znaczenie stało się dla niego oczywiste dużo szybciej niż przypuszczał, obiecywały poznanie ciekawej historii lub nauczenie się czegoś nowego. Przywrócenie świata takim, jaki był w blasku księżyca – czasem straszny, czasem smutny, ale zawsze piękny.)
– Od tej pory Wyobraźnia stała się dużo jaśniejszym miejscem. Ten karmin, ten ciepły wiatr… To dzięki tobie. Zza „okien” znacznie częściej prześwituje blask słońca, a krople łez nie padają już deszczem na szyby…
Okręt, jakby napędzany jej radością, piął się coraz wyżej, z prądem wstęgi mijając ostatnie koła zębate i czarne wyloty kominów fabryki. Przestrzeń dookoła niego pękała, ukazując dziewczynie piękne obrazki Rzeczywistości i harmonię, do której w wielu przypadkach przyczyniły się książki. Nie zawsze bezpośrednio, nie w każdej opowieści odgrywały rolę głównego bohatera, ale były gdzieś w tle, oferując to, czego tylu ludzi pożąda – stabilność i bezpieczeństwo.
(Świat zdawał się duszny i ciasny, gdy pozbawiony poczucia bezpieczeństwa Paweł błąkał się po zaułkach miasta. Dręczony przeżywaną wciąż na nowo wojną, szukał schronienia, miejsca, w którym będzie mógł nabrać sił i odpocząć, jednak mając wroga tak blisko siebie, w podświadomości, był bezsilny.
Bliźniaczo podobne do siebie dni przemijały przerażająco wolno, a poczucie zagrożenia nie pozwalało weteranowi na dłużej zmrużyć oka, zmuszając go do ciągłego ruchu. Osłabione postem nogi drżały z wysiłku gdy kolejny raz umykał z gorącym jeszcze bochenkiem chleba, a zgrabiałe ręce ledwo unosiły pieczywo do ust.
Pewnego dnia, podczas kolejnej kradzieży, napatoczył się na patrol policji, jednak krótkie spojrzenie funkcjonariusza w naznaczone cierpieniem oczy Pawła, pozwoliło mu wszystko zrozumieć i po chwili wahania pozwolił złodziejowi odejść. Najwyraźniej groza wojny nie była mu obca.
Dla Pawła nie miało to już najmniejszego znaczenia. Stanął na krawędzi otchłani i tylko ulotne wspomnienie czegoś, co niegdyś budziło w jego sercu uczucia, powstrzymywało przed zrobieniem tego ostatniego kroku.
– Tatusiu? Tatusiu? – wysoki, drżący niczym płomień wypalającej się świecy, głos przedarł się przez huk dział i jęk umierających żołnierzy, docierając do pogrążonej w mroku świadomości Pawła. Dziewczyna pochylała się nad nim i niepewnym ruchem drżącej ręki odgarniała z twarzy kosmyki brudnych włosów.
– Odejdź! – wychrypiał weteran, niezdarnie próbując wpełznąć głębiej w zaułek. Najwyraźniej sen zmorzył jego wycieńczony organizm zanim zdążył znaleźć dobrą kryjówkę. Wychudzone, pozbawione dawnej siły ręce odpychały dziewczynę, ta jednak, jakby niepomna pokrywającego żołnierza brudu, usilnie próbowała go uspokoić.
– Przestań! – krzyknęła nagle, a delikatna dłoń uderzyła w zarośnięty policzek. Zaszokowany tym Paweł znieruchomiał, a dziewczyna, wykorzystując okazję, wyciągnęła z wiszącej na ramieniu torby książkę i uśmiechnęła się zachęcająco. – Pamiętasz?
– Motyle… – westchnął weteran, a wspomnienia spadły z hukiem lawiny, pogrążając w niebycie wojenne doświadczenia. Dzieciństwo, wspólne spacery z ojcem i zabawy z matką, ślub oraz cud narodzin… Powróciły. Biel śniegu ugasiła ogień, pozostawiając po nim tylko sczerniałe szczątki koszmarnego snu. Po raz pierwszy od kilku lat Paweł w pełni świadomie nabrał powietrza i wykrzyknął:
– Asieńka!
A jednak mieli rację… Wojna się skończyła.)
Niezliczona ilość duchów, dryfujących wśród zawieszonych w przestworzach wysepek, obserwowała tryumfalną podróż stworzonego z liter okrętu i zachwyt rozpościerającej ręce dziewczyny na jego dziobie. Targane wiatrem srebrzyste włosy wyglądały jak druga, dużo mniejsza, choć równie piękna, wstęga.
Zbłąkane w blasku kształty gromadziły się przy niej, czekając aż fabryka wznowi swą działalność. Wszystkie, co do jednego, były wcieleniami snów i marzeń ludzi, którzy w krótkich chwilach natchnienia potrafili przedrzeć się przez osnowę Rzeczywistości i zajrzeć do świata Fikcji.
Napełnione po brzegi świetlistymi zdaniami, opowiadały historie, każdy własną, w nieustającej nadziei, że pewnego dnia zawtórują im twórcze wyziewy fabryki, urzeczywistniając opowieść.
(Syczące serce przypominało o drugiej tragedii, jednak wpatrzona w nieruchome, wciąż piękne oblicze mamy, Emilka nie zwracała na nie uwagi. W niepamięć odszedł ból utraconych kończyn i świąd spalonej przed laty skóry – w tej chwili najważniejsze było, by matczyne usta wypowiedziały jej imię. Choćby ten jeden, ostatni raz.
Druga tragedia… O tak, była dużo straszniejsza od pierwszej – zabrała Emilce osobę, która w najczarniejszych godzinach potrafiła pokazać jej jaśniejszą stronę życia, zarazić ją swym uśmiechem i ciekawością świata. Matczyne opowieści były tym, co oddzielało dziewczynkę od płynącego z kalectwa szaleństwa, co stało na straży jej snów.
A jednak węże nie mogły zaakceptować tego chwiejnego, wątłego szczęścia, które wciąż trzymało się Emilki. Kąsały mamę dnie i noce, przypominały o chwili dekoncentracji, gdy skarby przeszłości stały się ważniejsze od bezpieczeństwa córki i doprowadziły do brzemiennego w skutki wypadku.
Gnębiona wyrzutami sumienia kobieta nie odzyskała już spokoju ducha. Żyła jakby w koszmarze, wciąż od nowa przeżywając swą tragedię, uśmiech zachowując na te krótkie, spędzone z córką chwile między podróżami-ucieczkami. Nie miała świadomości, że jest ostatnią barierą między Emilką a ciemnością i być może dlatego pozwoliła sobie na jeden moment dekoncentracji za dużo.
Wina jak zwykle nie leżała w całości po żadnej ze stron. Odpowiedzialna za wypadek samochodowy mogła być pogoda – tego dnia jezdnia była wyjątkowo śliska, nierozważny, bezmyślnie rozmawiający przez komórkę kierowca drugiego pojazdu, czy nawet spływająca po twarzy łza, którą matka Emilki otarła nerwowym ruchem ręki. Przede wszystkim winien był jednak syczący w jej umyśle wąż, od lat nie pozwalający wrócić kobiecie do codzienności.
– Tamtego dnia zasnęłaś, mamusiu… – szepnęła Emilka, ustawiając swój wózek obok szpitalnego łóżka. – Proszę, obudź się… Muszę… Muszę powiedzieć ci o babci… Ona…
W tym miejscu głos dziewczynki utonął w pełnym bezradności szlochu. Wtulona w matczyną kołdrę, płakała przez dłuższy czas, a przyglądający się temu zza uchylonych drzwi lekarz bezradnie pokręcił głową. Nie wiedząc jak mógłby pomóc, odszedł.
– Wiem… – pisnęła Emilka pół godziny później. – Skoro nie możesz mówić, tym razem to ja opowiem ci bajkę…
Pociągając nosem, dziewczynka niezdarnie otworzyła torbę i wyciągnęła kupioną w sklepiku na parterze książkę. Naklejka na regale jasno wskazywała, że tytuł należał do nowości, a na dodatek była to fantastyka – ulubiony gatunek mamy.
Początkowo niewyraźnie, później znacznie pewniejszym głosem, Emilka zaczęła czytać, a wraz z szelestem przewracanych stron uśmiech na twarzy mamy zdawał się coraz szerszy.)
– Hihi! Oczywiście słowa dziewczynki dotarły do pogrążonego w śpiączce umysłu matki i obudziły ją… Jak w bajce, czyż nie? – Srebrzystowłosa podskoczyła zgrabnie i rozsiadła się na najwyższej rei. Otaczające ją wspaniałości Wyobraźni dawno przestały budzić podziw, w końcu była tu od zarania czasu, uczestnicząc w cudzie narodzin tego świata. Zamachała beztrosko nogami i podjęła, poważniejąc:
– Historie, które ci opowiedziałam, są oczywiście wyjątkami… Epilog zdecydowanie częściej znaczy gorycz porażki niż westchnienie ulgi, a kryjące się pod łóżkiem cienie mają kły i potrafią zranić, choć nie w taki sposób, jak wyobrażają to sobie dzieci… Jednak każde szczęście jest warte ocalenia, dlatego słodki dźwięk miriadów dzwoneczków, rozbrzmiewający w wyniku uczynionego przez ciebie dobra, tak bardzo mnie cieszy. Wierzę, że tak będzie już zawsze… Póki co, wracajmy. Zasłużyłaś na odpoczynek.
Posłuszna jej słowom wstęga rozwinęła się, prowadząc ostro w dół, prosto ku maleńkiej wysepce i drzwiom fabryki. Żagle rozpadły się na tworzące je litery i zalśniły, umykając ku czarnemu budynkowi. Burta wykorzystała swoje R, T oraz A, by wraz z pomocnym P utworzyć dla dziewczyny trap. Okręt rozpadł się w feerii słów i znaków.
– Nie mogę się doczekać, aż twoje wrota znów staną otworem dla opowieści. Akt tworzenia… jest piękny. Każda literka, każda kropka i przecinek są ziarnami, z których kiełkują uniwersa! W nowe postaci wstępuje życie, powstają legendy i języki, formują się mądrości oraz porzekadła… Wszystkie dzieła, zarazem poważne, zawierające pielęgnowaną przez pokolenia wiedzę, jak i te błahe, które mają na celu umilić czas, pomóc się zrelaksować, są równie cenne. Kształtują ludzką tożsamość, bałabym się ujrzeć pozbawioną ich wpływu Rzeczywistość…
Fabryka zamruczała niewyraźnie, a jej wychłodzone piece rozjaśnił błysk ognia, rodząc chmarę iskrzących się liter. Z, E, Ł, I, N, Z, E, D oraz U zawirowały przed dziewczyną, układając się w słowo.
– Tak uważasz? – mruknęła Wena, zwana również Inspiracją, i z uśmiechem pełnym ulgi przytaknęła.
*
Jak wiele racji zawierało się w wytworzonym przez fabrykę słowie, nie wiedział zapewne nikt… Rzeczywistość funkcjonowała na sobie tylko znanych zasadach, a jej przyszłość była nieokreślona. Jaki wpływ miały wywrzeć na nią książki, również pozostawało w sferze domysłów i spekulacji.
Faktem było jednak co innego.
Wiedział to Geralt z Rivii, gdy brodząc po pas w nieczystościach, tropił terroryzującego miasto zeugla. Poszukiwania nie trwały długo – srebrny miecz ze świstem opuścił przewieszoną przez plecy pochwę, a szpilkowate źrenice zimnych, bezwzględnych oczu wiedźmina rozbłysły na widok monstrum.
Gdy ostrze utknęło w olbrzymim cielsku, a zeugl ze stęknięciem uwolnił resztki plugawego życia, Geralt wyszedł na skąpane księżycowym blaskiem ulice Aedd Gynvael i skierował się ku karczmie. Szedł powoli i choć jego myśli krążyły już tylko wokół oczekującej w rozgrzanym łóżku Yennefer, krótkie spojrzenie na rozgwieżdżone niebo pozwoliło wiedźminowi zrozumieć, komu zawdzięcza to wszystko. Nie dżinowi z lampy, nie Vesemirowi, czy Próbie Traw, tylko…
Wiele lat później, w zupełnie innym obszarze Fikcji (o ile zasadnym byłoby dzielenie przestrzeni, w odniesieniu do której granice są pojęciem abstrakcyjnym) podobne myśli towarzyszyły odmierzającemu kolejne tysiąclecia R. Daneelowi Olivavowi. Wspominał czas spędzony z Elijahem Baleyem, człowiekiem, który widział w nim partnera, rozkwit wspaniałego Imperium Galaktycznego i wszystkie późniejsze, niemożliwe do uniknięcia, tragedie. Trzy prawa robotyki i to kluczowe – Zerowe – dzięki któremu jego pozytronowy mózg nadal funkcjonował… Wreszcie ją – Galaksję. Marzenie, które wciąż może się spełnić.
R. Daneel Olivav uparcie podtrzymywał swe mechaniczne, zbyt długie życie i za każdym razem, gdy w miriadach gwiazd dostrzegał Ich odbicia, potrafił uwierzyć, że doczeka się zakończenia tej historii.
Podobne refleksje nieraz nachodziły Andrzeja Kmicica, gdy z wilgotnymi od łez oczyma całował krucyfiks w dziękczynnej modlitwie. Uśmiech Oleńki uświadamiał mu, że heroizm wykazany pod Jasną Górą nie poszedł na marne, a znacząca głowę blizna przypominała o niepozbawionej omyłek przeszłości.
Będąc człowiekiem, któremu, pomimo wielu wad i dręczących duszę grzechów, nie można było odmówić szczerości, Kmicic przeżegnał się i wyszedł z kościoła. Wątpliwości wciąż gorzały w jego chętnym do walki sercu, jednak jedno spojrzenie w przyświecające polskim wojskom słońce wystarczyło, by podjął decyzję. Ponownie dziękując, jednak tym razem nie Bogu, a Tym, którzy tak naprawdę dali mu kolejną sposobność, aby okazać swą miłość Ojczyźnie, Kmicic zakrzyknął gromko:
– Ruszamy na Brześć! Bić Szwedów!
Oleńka będzie musiała poczekać.
Spoglądając w płonące bezsilnością oczy Karmazynowego Króla, Roland Deschain zaśmiał się głucho i ruszył prosto przez rozciągające się po sam horyzont pole róż, prosto ku szaremu, majestatycznemu masywowi Mrocznej Wieży. Drzwi z czarnego, widmowego drzewa wreszcie stały otworem.
Jego podróż powoli dobiegała końca, a świecące niczym gwiazdy róże powtarzały wieści od dawna już Rolandowi znane. Znojna, pełna cudów podróż uświadomiła rewolwerowcowi, że tym, co tak naprawdę powołuje opowieść do życia, co rozświetla Fikcję blaskiem przygody i feerią emocji, jest Obserwator. Zamieszkujący odległą, mityczną Rzeczywistość człowiek, który pragnąc poznać ciekawą historię, czy też dowiedzieć się czegoś nowego, sięgnie po książkę i pozwoli wypełniającym karty literom poruszyć struny własnej duszy, by rozbrzmiała w wyobraźni najpiękniejszą melodią.
Spisanych przez Obserwatorów opowieści było wiele, każda wyjątkowa, inna od pozostałych, a jednak łączyło je coś, co na pierwszy rzut oka pozostało ukryte… Świadome tego, papierowe serca biły harmonijnie.