
Drogę do Inverness przemierzało niewiele samochodów, jednak Guy nie śpieszył się. Miał dużo czasu na dotarcie do Highlands, górzystej części Szkocji, przebycie obszaru West Lands, odnalezienie pieczary i wykonanie zlecenia. Nic go nie popędzało, a dla niego, byłego oficera SAS, teraz zawodowego mordercy, zrealizowanie zamówionej usługi stanowiło dziecinnie łatwe zadanie. Przyjął najzwyklejszą w świecie robotę, bo honorarium okazało się zaskakująco wysokie. Sto pięćdziesiąt tysięcy funtów szterlingów dla każdego byłoby nie lada gratką, a dla niego całkiem pokaźną fortuną. Ta kwota pozwalała na spełnienie celu, którym Guy się kierował – bardzo dostatniego urządzenia się. I stworzenia organizacji eliminatorów ludzi, którzy czynili najgorsze zło, przestępców, czerpiących olbrzymie zyski ze zbrodni.
Guy William Hawkes myślał o tym od chwili, gdy stanął przed koniecznością odejścia z SAS. Nie był jeszcze stary, bez wysiłku zaliczał wszystkie testy, jednak w tej formacji rygorystycznie przestrzegano kryteriów wiekowych. Lubił, a może nawet kochał tę służbę. Czule wspominał akcje w Iraku, Iranie, Omanie i Afganistanie. Ochronił wielu ludzi przed śmiercią albo uzależnieniem od narkotyków. Wysłał do Allacha kolejną grupę fanatycznych terrorystów, przygotowujących samobójczy zamach. Ocalił nieznanych mu biedaków przed porwaniem i bezlitosnym wykorzystaniem jako dawców organów.
Na tych pustynnych terenach Bliskiego Wschodu Guy spotykał ludzi, pławiących się w bogactwie, tak naprawdę wierzących tylko w jedno – potęgę pieniądza. Z handlarzami narkotyków, kobiet i dzieci, właścicielami pól makowych, producentami amfetaminy. Pozbawiał ich potem życia – dla dobra Wielkiej Brytanii, ludzkości, wyeliminowania źródeł finansowania państwa islamskiego. Zabijał z niekłamana przyjemnością, bo z całej duszy wierzył w to, co robił.
Gdy odszedł z SAS, przyjęto go do wywiadu, MI5. Mocno się rozczarował. Większość czasu spędzał przed laptopem. Analizował informacje, sporządzał raporty, prowadził jeden z licznych zbiorów danych. Nuda urzędniczych zajęć nie była jeszcze najgorsza. Szybko zdał sobie sprawę, że czeka go jedno – lata monotonnej pracy, międlenie w kółko tego samego, oglądanie tych samych twarzy i ciągłe wracanie do dawnych wspomnień. W końcu dochrapie się przyzwoitej, jednak niezbyt wysokiej emerytury, niewielkiego domku z ogródkiem i nijakości życia sflaczałego pryka.
Szybko też zorientował się, że ci, z którymi walczył na pustkowiach Iraku, nie są już pospolitymi bandytami bez przyszłości. Przepoczwarzyli się w zagorzałych islamistów i organizowali zespoły męczenników za wiarę. Dawni wrogowie przybrali szaty bojowników świętej religii, stając się filarami państwa muzułmańskiego. Hojnie dotowani przez arabskich nababów, korzystali z niewyobrażalnego luksusu. Guy miał pewność, że ci rozbitkowie reżimu Saddama Husseina w głębi ducha śmieją się z wyznawców Allacha, wysyłanych na pewną śmierć. A on, bohater zmagań na pustyni, zastanawiał się, czy kupno raz w tygodniu butelki kilkunastoletniej whisky i wizyta w ekskluzywnym klubie nie naruszą domowego budżetu.
Przemyślał wszystko i postanowił porzucić nowe zajęcie. Chciał robić to, w czym był najlepszy – zabijać, tyle, że na własny rachunek. Mordować za dobrą opłatą gangsterów, okrutników, psychopatów, sadystycznych gwałcicieli. Doskonale wiedział, że będzie sprawdzany przez MI5 i MI6, podsłuchiwany, śledzony. W końcu jednak dawni szefowie uznają, że po prostu się zmęczył. Wypalił i pragnie żyć spokojnie. Jego dossier trafi do archiwum z adnotacją „nieszkodliwy”. Wtedy ktoś z dawnych kolegów, z których kilku zawdzięczało mu życie, szepnie o tym słówko.
Ponad trzy lata pracował w firmie, zajmującej się ochroną pól naftowych i rafinerii na Bliskim Wschodzie. Wykorzystywał dawne doświadczenia, kontakty, znajomość terenu. Skupiał się jednak na czymś innym – zbieraniu informacji o gangach, walce władców podziemia o strefy wpływów, dochody, sieci dystrybucji narkotyków.
W końcu otrzymał upragnioną informację – uznano, że jest czysty i nie stanowi zagrożenia.
Był już wtedy od dawna gotów do rozpoczęcia zupełnie nowego życia.
***
Długa droga, a może niepokój, ciągle tlący się w głębi duszy dawnego oficera SAS, powodowały przypływ wspomnień.
Wyruszył z Londynu w nocy. Dawno pozostawił za sobą Birmingham, Warrington, Lancaster i Carlisle. Szybko objechał Glasgow drogą przez Stirling i Perth, a potem przemknął przez Cairgorms. Musiał teraz przejechać przez Inverness i przemierzyć West Lands, aby w dolince między dwoma górskimi szczytami odnaleźć cel – pieczarę.
Pamięć przywiodła pierwsze zlecenie.
Jednemu z szefów gangów telefonicznie złożył prostą ofertę – wykończę bossa konkurencji, a ty mi zapłacisz. Pięćdziesiąt procent honorarium przed, resztę po egzekucji.
Ofiarę trafiło kilka pocisków z karabinu snajperskiego, wszystkie w serce. Guy doskonale strzelał. Scotland Yard niebawem umorzył śledztwo, uznając, że bandyta padł ofiarą wewnętrznych porachunków mafii.
Potem postępował tak samo – wybierał cel, osoby zainteresowane likwidacją wroga i proponował morderstwo. Wielu odmawiało, bo Guy się cenił, jednak pieniędzy systematycznie przybywało. Nie napotykał też trudności z zabójstwami zbiorowymi, bo i takie wykonywał – plastyk był bardzo silnym i efektywnym materiałem wybuchowym, do tego łatwym w użyciu.
Widział już schludne uliczki Inverness. Zza rogu wynurzyła się grupa Szkotów w kiltach i beretach, dmąca w kobzy. Pewnie, osądził Guy, miejscowi nacjonaliści świętowali rocznicę jakiegoś zwycięstwa nad Angolami. Musiał się zatrzymać. Znowu dysponował czasem na rozważenie wszystkiego, bo w sercu ciągle gorzał ognik niepokoju.
Zapłata była niebotycznie pokaźna… Jej wielkość zmuszała do zastanowienia. Zagubioną w górach jaskinię obróciłby w rumowisko za znacznie mniejszą kwotę, nawet za pięć tysięcy funtów i zwrot kosztów. Zleceniodawcy bardzo zależało, żeby w odludnym miejscu, odwiedzanym tylko przez stada dzikich królików, zniszczyć coś, o czym tylko on wiedział. Niezwykle starannie zabezpieczył też grotę przed odkryciem. To było najbardziej niezwykłe.
Guy chciał jeszcze raz przemyśleć wszystko. Zdziwienie budziła łatwość, z którą go odnaleziono. I pewność, że bezbłędnie wykona proponowaną robotę.
Starszy, sadząc po głosie, mężczyzna, który do niego zatelefonował, często używał prawie już zapomnianych archaizmów. Guy z trudem przypominał sobie ich znaczenie. Przedstawił się jako majordomus, emisariusz swego chlebodawcy. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że dawny oficer SAS z łatwością wykona zadanie.
Majordomus wiedział o nim dużo, bardzo dużo. To nie było jeszcze zbyt dziwne – zlecono jakiejś renomowanej wywiadowni dokonanie rozpoznania i wytypowanie najlepszych wykonawców. Zaskakujące było coś innego – z wielką pieczołowitością szukano doświadczonego dynamitarda do roboty, którą znacznie taniej zrealizowałby emerytowany górnik strzałowy.
Podczas kolejnej rozmowy Guy zapytał, czemu zamierzają obrócić w perzynę miejsce, o którym nikt nie wie. Jakąś skalną dziurę, położoną daleko od ludzkich siedliszcz, dobrą kryjówkę dla łasic. Po długiej chwili milczenia padła wypowiedziana z wahaniem odpowiedź:
– Mój pan zmęczył się tym wszystkim… Pozbywa się pewnego wadzącego mu ciężaru. On go wiąże, wisi u szyi niczym młyński kamień.
Wtedy majordomus natychmiast podał wysokość honorarium. Płatnego z góry.
Guy na kilka sekund stracił oddech. Taka suma i zebrane oszczędności pozwalały na kupienie niewielkiej posiadłości na jednej z wysepek Morza Śródziemnego, z piękną willą i luksusowym basenem. Tylko krok dzieliłby go od stworzenia organizacji, wymierzającej za sutą opłatą sprawiedliwość.
Majordomus postępował podobnie jak Guy – za każdym razem zmieniał telefon na nowy, rozmawiał krótko, nie mówił niczego o sobie i swoim pryncypale. Dzwonił z różnych miejsc, aby uniemożliwić lokalizację. Firma detektywistyczna, prowadzona przez dawnego towarzysza Guya, szybko jednak namierzyła dziwnego rozmówcę. Ten człowiek zarządzał wielkim majątkiem bardzo starego rodu. Jego korzenie sięgały niewiarygodnie głęboko, co najmniej kilka stuleci przed najazdem Wilhelma Zdobywcy. Historia dynastii Elżbiety II w porównaniu z genealogią tej rodziny przypominała wątłą opowieść o zyskiwaniu znaczenia przez nuworyszy.
Ród zwierzchnika majordomusa zawsze pozostawał w cieniu. Nie włączał się do krwawych walk o władzę, za to stale się bogacił. Zaledwie kilku jego członków dało głowy podczas wojen wewnętrznych, i to zupełnie przypadkowo.
Stali z boku i do niczego się nie mieszali… Guy odnosił nieodparte wrażenie, że ktoś się nimi ciągle opiekował. Kto? Może spadkobiercy osoby, która przekazała rodzinie chlebodawcy majordomusa cenny depozyt? Dar, spoczywający, pewnie przez wieki, w nikomu nieznanej jaskini w odległej części Highlands…
Guy zdawał sobie sprawę, że sformułował absurdalne wnioski. Przecież taka sytuacja nie mogła trwać setki lat, co najwyżej dwa-trzy pokolenia. Naturalną koleją rzeczy depozyt w końcu straciłby znaczenie, jeśli w ogóle je miał. Nikt i nic nie mogło zapewnić nieprzerwanej ochrony najstarszemu rodowi Anglii, tylko dlatego, że kiedyś stał się opiekunem dziwnej tajemnicy.
Ostatnia wymiana zdań z majordomusem trwała krótko.
– Wysłałem posłańca z proponowanym honorarium. – Głos brzmiał sucho. – On wie tylko, że ma dostarczyć przesyłkę. Spory pakunek, mimo, że do środka włożyłem banknoty o dużych nominałach. Żadnych kont, żadnych przelewów pieniędzy… Powiedz jedno – bierzesz zlecenie?
Zanim odpowiedział „tak”, Guy minutę się zastanawiał. W końcu uznał, że przesadza z wątpliwościami. Zwariowany szkocki landlord chciał się czegoś pozbyć albo zaspokoić dziwaczną, dla niego tylko zrozumiałą zachciankę. Proste i jasne wytłumaczenie sprawy.
Guy zadał jeszcze jedno pytanie, nie mogąc poskromić ciekawości:
– Nie wmówi mi pan, że ta grota zieje pustką albo zamierzacie zniszczyć siedlisko szczurów. Co ukrywacie w środku?
Po chwili majordomus odpowiedział poważnym tonem:
– Pewien przedmiot. Bardzo stary. On na pewno panu nie zagrozi. On nikomu nie zagraża…
Znowu zapadła cisza.
– Guy, jeszcze jedno – kontynuował po chwili rozmówca. – W jakiejś protezowni zrób skan dłoni z opuszkami palców. Podam adres mailowy do wysłania pliku. W ten sposób wejdziesz do środka. To jedyna możliwość. Widzisz, my naprawdę dobrze strzeżemy tego przedmiotu… Tak dobrze, że nikt nie wie, że on naprawdę istnieje.
Tlący się w sercu niepokój, pomyślał Guy, wiąże się właśnie z tym żądaniem majordomusa. Po raz kolejny zadał sobie pytanie:
– Czemu wejście do pieczary zabezpieczono niczym drzwi głównego sejfu potężnego banku?
I ciągle nie znajdował na nie odpowiedzi.
***
Starannie otrzepał zapiaszczone dłonie, a potem wytarł je chusteczką. Przed chwilą położył ostatnie głazy na brzegach płachty kamuflażowej. Sporo ważyły.
Zawsze wszystko pieczołowicie przygotowywał, jak najmniej zostawiając przypadkowi. Samotnie stojący land rover wzbudziłby wielką ciekawość wieśniaka, który akurat postanowił zapolować na dzikie króliki. Na pewno stałby się też obiektem dociekliwości jakiegoś zwariowanego turysty, wędrującego z namiotem i podziwiającego piękno surowej przyrody. Trafiali się tutaj i tacy ludzie.
Należało się zabezpieczyć. Terenowe auto wyglądało teraz na niczym się nie wyróżniający, skalisty wzgórek.
Sprawdził sprzęt. Trzy nesesery pełne kostek plastyku, cztery detonatory elektrycznie, zwój kabli, młot, łomy i napędzany akumulatorem duży świder. Spora bateria umożliwiała długotrwałą pracę wiertła. Guy zamierzał wydrążyć w sklepieniu pieczary siatkę głębokich dziur, żeby eksplozje rozerwały jak najgrubszą warstwę granitu. Rumosz wypełni jaskinię, niszcząc wszystko.
Spojrzał na plan. Przypominał bazgroły, skreślone ręką małego dziecka, był jednak wyjątkowo dokładny. Strzałki pokazywały kierunki jazdy. Za Inverness podłą drogą na wschód. Skręcić przy kamiennym krzyżu w polny gościniec, kiedyś łączący kilka nieistniejących już zagród. Potem zagłębić się w West Lands ledwie widocznymi dróżkami, dawniej używanymi do przegonu bydła. Jechać dalej bezdrożami, kierując się busolą i podanymi punktami orientacyjnymi. Na koniec odnaleźć dolinkę między dwoma wzniesieniami, zaznaczoną czerwonym krzyżykiem.
Znalazł się tam, gdzie powinien – u podnóża wysokiego wzgórza o stromych stokach. Ciszę zagłuszał tylko szurgot kamyków, osypujących się ze zniszczonego erozją zbocza. Guy dostrzegał wykuty w skalnej opoce niewielki krzyż, porosły mchem, a jednak dobrze widoczny.
Idealne miejsce na kryjówkę – pomyślał, przytykając płomień zapalniczki do planu. – Pustkowie, omijane przez ludzi, gdzie nawet latem chłód przenika dreszczem ciało, nie nadające się do wypasu bydła. Przez stulecia nikt tu nie zaglądał i nie zajrzy.
Wgniótł w ziemię spopielałe resztki kartki i roztarł obcasem.
Cóż tam jest? – Nagle poczuł przypływ podniecenia. – Na Boga, co oni chcą zniszczyć za taką kupę szmalu? Co, spoczywające w tej niewidocznej dla ludzi pieczarze, tak ich zmęczyło?
Guy nie dostrzegał nawet śladu wejścia. Patrzył na pofałdowaną, wydawałoby się, jednolitą ścianę granitu z kilkunastoma wątłymi kępkami trawy, rosnącymi w zagłębieniach. Ktoś jednak oczyścił relief w kształcie dłoni, umiejscowiony poniżej krzyżyka, wyraźnie widoczne pięciopalczaste wgłębienie na wysokości jego barków.
Już się nie zastanawiał. Ułożył w właściwych miejscach palce – silne, wyrobione latami ćwiczeń kłykcie, zdolne zmiażdżyć komuś gardło – i mocno nacisnął.
Część skały obróciła się z lekkim szurgotem, jakby w środku wielkiego kamienia umieszczono pionową oś.
Wejście do pieczary stało otworem.
***
Zaskoczyło go, że nie musiał przystosowywać patrzenia do mroku. Nie potrzebował włączać silnej latarki.
W głębi pieczary czerwoną barwą gorzało światło. Plama intensywnego blasku, rozświetlająca ciemność, pokazująca kontury wąskiego korytarzyka i wnętrze rozległej jaskini, otulonej na zewnątrz grubym płaszczem skały. Krwista jasność wydobywała się z czegoś, co wyglądało na dziwny pojemnik.
Blask przesłaniały cienie, przypominające ludzkie sylwetki.
***
Przeniesienie sprzętu i materiału wybuchowego poszło prawie w okamgnieniu.
Ktoś inny może cofnąłby się, jednak nie Guy. W czasach służby dla brytyjskiej korony kilka razy czołgał się podziemnymi tunelikami, żeby dotrzeć do środka pilnie strzeżonej sadyby pustynnego szejka. W półmroku ciasnych przejść widywał wiele cieni i żarzących się czerwonawo ślepi. Ocierał się o szczury, wielkie niczym koty, sprawiające wrażenie podziemnych duchów.
Teraz zaledwie kątem oka zerkał w głąb groty. Za parę minut wszystkiego się dowie. Ustali, czym jest źródło światła. Ciągle emanowało silną, ciemnoczerwoną barwą, bez zmiany natężenia.
Kopnięciem odsunął niewielki głaz, blokujący wejście. Ułożył go tuż przed uczynieniem pierwszego kroku. Kamienne drzwi zatrzasnęły się z tym samym charakterystycznym szurgotem.
Niedawno spalona kartka nie kłamała. Z tej strony wrót też znajdował się relief w kształcie dłoni. Przyłożenie ręki spowodowało, że wejście ponownie się obróciło.
Guy uśmiechnął się skąpo. Liczył się z tym, że ktoś wymyślił chytry plan, mający wciągnąć go w pułapkę, w której skonałby z głodu i pragnienia, wyjąc z rozpaczy. Komuś mógł zaleźć mocno za skórę. To było bardzo mało prawdopodobne, zbyt perfekcyjne i stanowczo za drogie, jednak nie wykluczał takiej możliwości.
Drążył teraz otwory w granitowej masie dziwnych wrót. Za drugim razem wrota mogły się nie otworzyć, odcinając go od świata żywych. Tak jak zwykle, starannie zabezpieczał drogę ewakuacji.
Formując dłońmi kolejne kostki, Guy mógł wreszcie przyjrzeć się temu, co wkrótce obróci w proch. Przetrawiał pierwsze spostrzeżenia.
Oddychał swobodnie. Ocenił, że w górotworze istniały szczeliny, stworzone przez naturę albo wysiłkiem człowieka, wentylujące skalną kryjówkę.
Przed nim rozpościerał się wysoki na jakieś siedem stóp przesmyk, pogrążony w półmroku. Przejście wiodło w dół, tam, gdzie mrok najintensywniej rozświetlała plama czerwonego światła. Korytarz rozszerzał się w skrytą w głębi kamiennego wzniesienia wielką pieczarę.
I było tam coś jeszcze…
Przyzwyczajony do czerwonej szarówki wzrok Guya widział wszystko o wiele wyraźniej. Pośrodku stał potężny stół. Właśnie na jego blacie gorzało źródło krwistego blasku. Mebel otaczały proste zydle, przypominające relikty czasów średniowiecza. Z boku spostrzegł rant mniejszego stołu i kilka drewnianych ław.
I tuzin nadal niewyraźnych sylwetek, o twarzach zwróconych w jego stronę. Stali w milczeniu. Tylko jeden z nich siedział przy mniejszym meblu, obracając w palcach coś, co wyglądało na kubek.
Guy dwukrotnie przetarł oczy. Obraz nie znikał. To nie był omam, może spowodowany zgromadzonymi tutaj gazami.
To była rzeczywistość, na razie niezrozumiała. Niepojęta.
Najwyższa z sylwetek niespodziewanie pomachała dłonią.
– Przyjdź do nas. – Chropawy głos miał rozbawione brzmienie. – Rób swoje… Nic z tego nie wyjdzie, spróbuj jednak wykonać zadanie.
Niewyraźnie widziany mężczyzna wolno pokiwał głową.
– Najpierw jednak – dodał po chwili – musisz nas pokonać.
Głownia podniesionego z ławy miecza odbiła blask czary i zamigotała smugą purpury.
***
Tego naprawdę nie mogłem przewidzieć – z przepełniającą duszę wściekłością pomyślał Guy. – Zbyt szalone, żebym na to wpadł.
Już rozumiał, z kim się spotkał. Nie istniało inne wytłumaczenie.
Zjawy czekały na niego. Wiedziały, że przybył, by zniszczyć pieczarę. Zleceniodawcy – tych kilkanaście postaci, stojących przed nim – dokładnie go rozpracowali, a teraz zaproponowali walkę na śmierć albo życie. Właśnie o to szło tym wynaturzonym bogaczom. O sycącą ich chore umysły morderczą grę.
Jedna z postaci podniosła rękę. W dłoni trzymała kubek. Po blacie stołu zagrzechotały rzucone kości do gry.
– Witaj, chłopcze. – Człowiek z mieczem postąpił dwa kroki naprzód. – Poznajmy się. Jestem Lancelot. Dawno temu nazywano mnie Lancelotem z Jeziora. Lancelot du Lac… Mamy czas na załatwienie sprawy.
Guy w milczeniu kiwnął głową. Baczył na jedno – zachowanie bezpiecznego dystansu do człowieka o dziwnym imieniu.
Nie wszystko jeszcze rozumiał. Stół z pojemnikiem, bez drobinki kurzu, błyszczał nieskalaną czystością. Pośrodku gładkiej powierzchni stała czara – metalowe naczynie, wykonane, jak ocenił, z mosiądzu. Może z miedzi. Ono rozświetlało grotę czerwonym blaskiem. Emanowało światłem, jakby zawierało w sobie ładunek, rozpraszający ciemność.
Czara dziwnie przyciągała wzrok.
Guy spojrzał uważniej. Pokaźny kielich wypełniał płyn, gęsta ciecz krwistoczerwonej barwy. Wyglądała jak krew. Przebywał w pieczarze już sporo czasu, powinna więc zaschnąć, skrzepnąć, przeistoczyć się w grudę materii. A jednak lśniła wspaniałym kolorem, jakby jej istnienia nic nie ograniczało. Jakby, raz wlana do czary, istniała poza i ponad ludzkim czasem i prawami materii.
Guy westchnął. Nie rozumiał tego fenomenu. Uznał, że wyjaśni sobie to później.
Przeniósł spojrzenie na towarzyszy Lancelota. Torsy okrywały kolczugi, wzmocnione płatami metalu. Ręce chroniły tulejowate osłony.
Rzucone kości znowu zagrzechotały. Mężczyzna siedzący przy bocznym stoliku zebrał je i włożył do skórzanego kubka.
– Same szóstki, i to trzeci raz pod rząd! – rzucił, niespodziewanie błogo się uśmiechając. – Chyba znak… On czasami tak postępuje.
Jednym ruchem zerwał się na równe nogi, sprawnie i gibko, jak ktoś niebywale silny.
– Zacznijmy! – W głosie brzmiała dziwna radość. – Sprawdźmy, czy nareszcie doczekałem odkupienia! Przekonajmy się!
Ujął w dłoń przedmiot, leżący na ławie, topór na długim, esowato wygiętym stylisku. Zatoczył bronią łuk nad głową.
– Przybyłeś, aby zniszczyć schronienie świętej czary. I ją. – Lancelot cofnął się o krok. – Najpierw nas pokonaj, chociaż ostrzegam, że to niemożliwe.
Właśnie tego Guy się spodziewał. Wszystko się potwierdzało. Wcześniej znalazł już wytłumaczenie tej sytuacji, wyjaśnienie banalnie proste i oczywiste.
Ci ludzie uprawiali wynaturzony, ekstremalny sport. Przygotowali krwawą zabawę, bezlitosną grę w zabijanie, dającą podnietę ich chorym umysłom. A on został zwierzyną, przeznaczoną na rzeź. Grupka rozkapryszonych bogaczy, łaknąca ekscytujących doznań, wymyśliła zabawę. Pewnie umieścili gdzieś kamery, żeby potem rozkoszować się widokiem jego śmierci. W czarze ukryli źródło światła, a płyn stanowił mieszaninę starannie dobranych chemikaliów, łudząco podobną do krwi.
Nie ponieśli też dużych kosztów, jeżeli wspólnie złożyli się na sfinansowanie wciągnięcia go w pułapkę. Wydatek parunastu tysięcy funtów na głowę zaakceptowali bez mrugnięcia okiem, czekając na przyjemność powolnego zabijania go po kawałku.
Jednego Guy był ciekaw – ilu ludzi już wyprawili na tamten świat.
I jednego był też pewny – zawiodą się. Pewnie po raz pierwszy, ale ostatni. Zawiodą się i sami skosztują smaku umierania.
Pomylili się, bo on zawsze przewidywał najgorsze scenariusze. I starannie się zabezpieczał.
***
W kaburze pod pachą miał trzynastostrzałową berettę, a zapasowy magazynek obciążał kieszeń. W olstrze przy pasku spodni tkwił rewolwer z długą lufą. Nóż ze świetnej stali spoczywał w wcięciu kurtki.
Guy wiedział, że nadal świetnie strzela z broni krótkiej, trzymanej w obu rękach. Z tej odległości trafi tam, gdzie trzeba. Zanim te gnoje zorientują się, że nadeszły ostatnie chwile ich marnego istnienia, wybije wszystkich do ostatniego. W razie potrzeby poderżnie rannym gardła.
A potem z dziką rozkoszą wykona zlecenie, grzebiąc ciała w skalnym rumowisku. Części pistoletu i rewolweru wylądują w bagnach i rzekach. Nikt nie odkryje skalnego grobu, bo sami się o to postarali. A jeżeli ktoś go znajdzie, policja nie połączy z dziwnym mordem człowieka, który nie znał żadnej z ofiar, zmienił tożsamość i stał się poważanym mieszkańcem jednej z urokliwych wysepek Morza Śródziemnego.
Niespodziewanie mężczyzna z toporem z dzikim wrzaskiem rzucił się do ataku.
Kciuk przesunął bezpiecznik. Pierwszy strzał trafił napastnika w głowę, drugi w serce. Kolejne dwa uderzyły w Lancelota.
Guy naciskał spust do chwili, gdy jego serce przebił rzucony z wielką siła puginał. Gdy niespodziewanie ogarnęła go ciemność, posępny, bezbrzeżny mrok, w który się zanurzył. W ostatnich chwilach świadomości czuł, że spada w przepaść, w czeluść dziwnej otchłani, niematerialnej i bezczasowej. Wiedział, że ogarnia go otchłań śmierci.
A jednak gdzieś, na końcu tej przepaści znowu błysnęła plama czerwonego światła.
Blask narastał.
***]
Świadomość powracała powoli. Nic go nie bolało, tylko dziwnie stężałe mięśnie i ścięgna z trudem się rozluźniały.
Guy wolno podniósł się ze skalnego podłoża. Nie poszło łatwo, jakby przypominał sobie opanowane w dzieciństwie ruchy. Czuł dziwne zmęczenie. I coś jeszcze. Miał pewność, że stał się kimś innym. I że tę odmienność dopiero pozna i nauczy się z nią żyć.
Coś zachrzęściło pod butami. Spojrzał w dół. Nadepnął na łuski od nabojów. Jedna z nich, wzięta w palce, jeszcze trochę parzyła.
Przyjrzał się uważnie temu, co go otaczało. Nic się nie zmieniło, tylko leżące obok stołu ciało przemieniło wygląd jaskini. Człowiek, niedawno cieszący się z szczęśliwych rzutów kośćmi, a potem nacierający z furią, był teraz trupem.
Ktoś wstał od stołu. Guy przypomniał sobie jego imię – Lancelot.
– Stałeś się nowym strażnikiem świętej czary Graala. – Niedawny przeciwnik położył rękę na jego ramieniu. – Perceval zaznał odkupienia. Odszedł. Już jest szczęśliwy. Zastąpiłeś go.
Guy milczał. Oglądał swoje dłonie. Nie zmieniły się. Silne niczym szczęki imadła długie palce, kłykcie oficera regimentu spadochronowego z Sussex, a potem dowódcy grupy szturmowej SAS. Jednak, tak jak całe ciało, były inne…
Coś się z nim stało. Coś niepojętego. Jeszcze nie wiedział, co.
Jednocześnie czuł i dziwną lekkość, i niezrozumiałą ociężałość. W tej niedawnej otchłani bezczucia, mroku, klinicznej śmierci zmienił cielesność. W umyśle narodziła się nadzieja, że pewnie na krótko.
Bo przecież żył… Żył!
– Szybko się przyzwyczaisz. – Lancelot zdawał się rozumieć jego odczucia. – Kiedyś ktoś cię zmieni, tak jak zastąpi i mnie. Kiedyś… Nie wiemy, kiedy, jednak tak się stanie.
Tęsknie się uśmiechnął.
Guy patrzył na niego bez słowa. Zamierały na wargach. Wszystko, co przeżył, nie mogło być przecież snem. Pusta gilza sparzyła mu palce. Musiał wierzyć, że to, co go otaczało, było omamem. Ułudą dziwnej rzeczywistości. Pewnie jakiś bezwonny gaz powodował halucynacje.
Narodziła się nowa myśl.
Wróci do wyjścia, otworzy wrota, zaczerpnie świeżego powietrza. Założy maskę – zarzucał sobie, że nie zrobił tego wcześniej – i wykona zadanie. Mylił się, sądząc, że napotkał grupę admiratorów krwawego sportu. Ci ludzie nie istnieli. Jego umysł tworzył dziwne majaki. I to jego umysł rozmawiał sam ze sobą, ze stworzonym wytworem wyobraźni. Rzucił okiem na leżące przed nim ciało.
Blaknęło. Powoli rozwiewało się. Surowe rysy twarzy zamazywały się. Nie zacierał się tylko szczęśliwy uśmiech, szeroko rozchylający wargi.
– On nie umarł. Skonał już dawno temu, tak jak i my. – Głos Lancelota znowu przerwał ciszę. – On tylko odszedł. Nie wiemy, dokąd – kontynuował ze słyszalnym namysłem. – Może do tego, którego krew chronimy. Może otrzymał inne zadanie, tam, skąd przybyłeś, i ponownie znajduje się wśród żywych. Tak jak i ktoś, kogo nazywamy majordomusem… Ty zginąłeś niedawno i pewnie długo będziemy razem, chociaż tylko przez okruszek wieczności…
Kości znowu zagrzechotały. Pozostali mieszkańcy pieczary rozsiedli się przy małym stole. Przed każdym leżał stosik kamyków.
– On strzeże czary na zewnątrz – Du Lac mówił tak, jakby oznajmiał ważną nowinę. – On i jeszcze kilku. Chociaż jeden z nich zawiódł, zwątpił, nie zmieniono wyboru. Wyboru ciebie… Ten ułomny duchem strażnik pewnie już pokutuje, tylko gdzie indziej.
Guy nie zamierzał dalej pozostawać w świecie zwidów, nieistniejących postaci, toczyć w umyśle wewnętrznego dyskursu. Musiał uczynić jedno – wydostać się na zewnątrz i odzyskać świadomość. Wrócić do realnego istnienia i zacząć śmiać się z siebie.
Wtedy nareszcie wykona zlecenie. Dobrze pamiętał, że przecież zawsze je realizował.
***
Z niedowierzaniem oglądał swoje palce. Nie pamiętał już, który raz. Bez trudności zgniatał nimi orzechy włoskie – pękały niczym choinkowe bombki. A teraz nie potrafiły uchwycić świdra. Sprawdzić, czy przesuwa się dźwignia detonatora.
Dłonie stały się bezcielesne. Słuchały go, jednak nie radziły sobie z materią. Sprawiały wrażenie organów ducha. W zespoleniu ze skalnym reliefem wrót też okazały się bezsilne. Wejście bezlitośnie trwało nieruchomo, jak potężne wieko podziemnego grobowca.
Guy zrobił to, co jeszcze mógł zrobić – wrócił do wnętrza pieczary.
– Gdzie się znalazłem? – zadał Lancelotowi pytanie, które drążyło umysł. – Kim jesteście?
Lancelot nie uczestniczył w grze. Siedział na zydlu, oparty plecami o ścianę, jakby czekał na Guya. Wstał.
– W czyśćcu – odpowiedział z nikłym uśmiechem. – On go tu urządził. Dla nas, a teraz dla ciebie. On…
Wskazał na czarę.
– Dawno temu wyznaczył nam zadanie: chronienie tej świętości. Odbywamy tutaj pokutę. Ty ją dopiero rozpocząłeś.
Lancelot miał długie, białe włosy, sięgające do ramion, szczupłą twarz, pokrytą bruzdami zmęczenia. Duże, niebieskie oczy wpatrywały się teraz uważnie w rozmówcę. Nadal ciało osłaniała ciężka kolczuga.
Dopiero teraz Guy zauważył, że na pancerzu i kształtnej głowie du Laca nie osiadła nawet smużka kurzu. Nie dostrzegł też ran, a przecież trafił białowłosego. Blat stołu z czarą ciągle lśnił nieskalaną czystością. Lancelot i pozostali wyglądali, jakby ziemski brud nie miał do nich dostępu.
Guy już nie wiedział, co myśleć.
– Kawałek czyśćca tutaj, na tym zimnym pustkowiu, pośród krów, zajęcy i dzikiego ptactwa? – Potrząsnął głową. – To majak. Kiedyś się od niego uwolnię. Powiedz prawdę!
– Skąd wiesz, ze kłamię? Skąd wiesz, że nie zacząłeś pozaziemskiej kary, chociaż nigdy o tym nie myślałeś? – Oczy dawnego rycerza Okrągłego Stołu błysnęły. Mówił z dziwną mocą, z żarem, przebijającym z każdej wypowiadanej sylaby. – Skąd wiesz, że ten, którego krew chronimy niekiedy nie przenosi otchłani cierpienia do realności? Skąd wiesz – ciągnął silnym głosem, nagle odbijającym się echem od skalnych ścian – że to, czego doświadczamy: wojny, wybijanie tysięcy ludzi, głód, zarazy, nie są częściami czyśćca, stworzonego wokół nas, żeby poskromić naszą pychę i mordercze instynkty… Sam się przekonasz, gdzie doszedłeś.
Gracze w kości kiwali głowami. Pary zydli nikt nie zajmował. Zdawały się czekać na dwie postacie, stojące obok czary.
Guy nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Może rzeczywiście przeszedł przez granicę życia i śmierci, i znalazł się po drugiej stronie?
Zadał kolejne pytanie, bo ciągle prawie niczego nie pojmował:
– Do czego ona posłuży? Znasz cel jej istnienia?
Lancelot przez chwilę milczał. Niespodziewanie uśmiechnął się.
– Tego też nie wiemy, kiedyś jednak poznamy przeznaczenie czary – stwierdził tym samym, silnie brzmiącym tonem. Tonem bezgranicznej ufności i nie mającej wątpliwości wiary. – Ona trwa przez tyle wieków! Teraz cierpimy za ziemskie grzechy, a jednak zostaliśmy wybrańcami. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak sroga jest kara.
Przez kilkanaście sekund milczał, może zbierając myśli. Może pragnąc przekazać wszystko dokładnie.
– Zostało nam tylko opowiadanie o dawnych czynach – kontynuował, teraz już cicho. – O naszych potyczkach, bitwach, zabójstwach. Ten, kto wygra w kości i zbierze kamyki, zaczyna. Potem je znowu dzielimy, gramy ponownie… Znowu opowiadamy swoje życie, w nieskończoność, bez chwili przerwy…
Potrząsnął głową.
– Znamy swoje historie na pamięć, jednak snujemy je aż do wyrzygania bebechów – kontynuował wolno. – Nic innego nam nie pozostało. Tutaj nie ma dnia ani nocy – otacza nas bezczasowa wieczność. Nie masz pojęcia, jak szybko dawne wspomnienia zaczynają doskwierać. Zaczynają ranić, w końcu palić. Rozmawiamy o przeszłości i nagle rozumiemy, jak nędzne życie wiedliśmy. Niegodziwie mordercze. Zabijaliśmy w imię honoru, zasad, dla próżnej chwały… Byliśmy nędznymi okrutnikami.
Lancelot przesypywał w dłoniach garść skalnych okruchów, połyskujących czerwonawo w blasku czary.
Kości znowu zagrzechotały. Guy wiedział już, co oznacza ten dźwięk.
– Aż w końcu zaznamy odkupienia. Perceval tego już dostąpił… – Lancelot uśmiechnął się. – Dowiemy się, do czego posłuży kielich z krwią, otrzymamy inne zadanie.
Guy słuchał w napięciu. Nie potrafił odwrócić wzroku od czary. Ten blask jakby go przyzywał. Prosił, aby oparł dłonie o puchar i zajrzał w głąb. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie śmie tego uczynić. Nie bał się, po prostu czuł, że dotyk jego palców skala puchar.
Spuścił wzrok. U jego stóp niedawno spoczywało ciało Percevala. Prawie już nie istniało – pozostało tylko pasmo blasku i twarz. Twarz z coraz bardziej szczęśliwym uśmiechem.
Guy nie wierzył własnym oczom i uszom, jednak to mogła być prawda. Prawda o czymś, o czym nigdy nie myślał.
Lancelot wyciągną rękę.
– Weź, chłopcze. – Wsypał skalne okruszki w nadstawione dłonie Guya.. – Niebawem opowiesz nam swoje życie. Wyspowiadasz się tak wiele razy, że nie będziesz pamiętał chwili rozpoczęcia nowego istnienia. A kiedyś, tak jak ten, którego wyprawiłeś w drogę, otrzymasz nowe zadanie…
Kości znowu potoczyły się po stole.
Lancelot przegładził włosy. Ten sam tęskny uśmiech rozświetlił surowe rysy twarzy.
Guy z całej siły zacisnął pięści. Nie czuł bólu. Ostre krawędzie nie wbijały się w skórę. Nie pojawiły się kropelki krwi.
Ta rzeczywistość trwała, jak obraz świata, widziany umysłem schizofrenika. Może w tym zawierała się odpowiedź – w nagłym ataku choroby, która wywróciła na nice jego zmysły.
Po czaszką mignęła mu rozpaczliwa konstatacja, że Lancelot jest jego drugim uosobieniem, psychicznym alter ego, ucieleśnionym jako omam wyrzutem sumienia, od dawna podświadomie gryzącym duszę. To drugie ja zwyciężało, zawłaszczało umysł, tryumfowało.
I następna refleksja, doszczętnie niwecząca poprzednią. Przecież, gdyby jego umysłem nagle zawładnęła choroba, nie powinien o niej wiedzieć. Nie mógł zdawać sobie z tego sprawy.
Nagle Guya ogarnęło dziwne ukojenie.
Kiedyś wszystkiego na pewno się dowie… Kiedyś otrzyma nowe, niezwykle ważne zadanie. Lancelot, nowy towarzysz, nie miał nawet cienia wątpliwości.
W przepełnionym niepewnością umyśle Guya zrodził się promyk nadziei. Kiedyś przekona się, czy Lancelot ma rację.
Sam nie wiedział, dlaczego, jednak odetchnął z ulgą i ucieszył się z tego, że ten płomyk otuchy, nowej nadziei, gorzeje krwistym blaskiem.
24 stycznia 2016 r. Roger Redeye
Ilustracja – Marcin Czarnecki