- Opowiadanie: rst - Stary niedźwiedź

Stary niedźwiedź

Opowiadanie początkowo było przeznaczone na konkurs wiedźmiński, które w ostateczności odpadło. Po kilku dniach gryzienia się z porażką postanowiłem, za namową użytkowników PsychoFish i RogerRedeye umieścić tutaj ten tekst. Redakcja uzasadniła wybór następującym: “Dwie rzeczy położyły ten tekst: dialogi i konstrukcja. W sumie jedno i drugie zdradzają, że autor jest na początku pisarskiej ścieżki – widać brak wprawy w dialogach, przez co nie brzmią w żaden sposób naturalnie, a konstrukcja jest taka, że skaczemy między krótkimi scenami, zmieniamy perspektywy niepotrzebnie (wątek ojca, syna i niewolnicy), co szkodzi historii.”. Pomimo iż mam 26 lat (niektórzy w tym wieku dawno są po debiucie) to ja dopiero jestem na początku pisarskiej ścieżki, albowiem jest to takie moje zajęcie w wolnych chwilach. Proszę o państwa opinie, komentarze i wskazówki. Oraz wyrażam nadzieję że lektura tego nie będzie uciążliwa.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Stary niedźwiedź

 

Na trakt powoli opadał zmierzch. Reynar, wiedźmin znany jako Stary Niedźwiedź, przyspieszył konia i nieco zniecierpliwiony wyglądał jakiejkolwiek osady bądź zajazdu. Jego stare kości coraz gorzej znosiły leżenie na gołej ziemi i ziąb. Skończyły się dla niego czasy kiedy to mógł spędzać zimę poza ciepłym na swój sposób Kaer Morhen. Nie był aż tak bogaty jak co poniektórzy wiedźmini spędzający zimy we własnych włościach. Reynarowi wystarczyła ciepła strawa, miękkie łóżko i, gdy był młodszy, dziewka na noc. Na rozstaju dróg był słup, który dostarczał zbłąkanym wędrowcom ogłoszeń. „Szukasz michy, wyra i towarzyha? Wstąp „Pod Jurnego Jelenia””. Pomijając fakt że było napisane z błędem, to Reynar z doświadczenia omijał takie gospody, chyba że nie było innej w pobliżu. Wizyta zwykle kończyła się czyimiś wybitymi zębami i połamanymi stołkami, tylko dlatego że komuś przeszkadzał sam fakt że jest wiedźminem. Jednak tym razem jego uwagę przykuło ogłoszenie wyryte na drewnianej tabliczce. Ogłoszenie brzmiało: „Wiedźmak pilnie szukany! Niejaki Otto Floyck daje hojną nagrodę dla wiedźmaka który zwalczy potwory. Informacja w dworze pana Floycka.” Otto Floyck, Kapuściany Król. Jeden z największych dostawców warzyw i owoców na południu królestwa. Reynar westchnął zrezygnowany. Długie lata na szlaku nauczyły go dziwnej zależności – im ktoś bogatszy tym mniej chce wydać i odwrotnie. Odbił w stronę którą kierowała strzałka przytwierdzona do słupa i było już ciemno gdy znalazł się przy bramie wjazdowej do dworu Otta. Była to mała twierdza otoczona drewnianymi palisadami o ostrych końcach. Drogę zastąpiło mu dwóch strażników uzbrojonych w postawione na sztorc kosy.

 

– Czego tu? – powiedział jeden mierząc wzrokiem wiedźmina. Reynar przyzwyczaił się do takiego traktowania. Pomimo iż dawno nie było żadnego zbrojnego konfliktu na większą skalę, to jednak ludzie odnosili się do siebie bardziej podejrzliwie niż zwykle. Reynar zatrzymał konia i rzekł:

– Jestem Reynar. Wiedźmin – na dźwięk profesji drugi strażnik nieznacznie poprawił kosę – Otto Floyck dał ogłoszenie na słupie.

– A jo nie wiem – powiedział pierwszy strażnik zaś Reynar wyczulonym słuchem usłyszał sapanie drugiego.

– A kto?

– Konewka! – strażnik krzyknął w stronę bramy – Konewka!

Po chwili ukazał się karłowaty człowiek.

– Słucham panie

– Idź, obudź pana Engrima, powiedz że wiedźmak się zgłosił.

– Wiedźmak – karzeł się uśmiechnął – który to już?

– Biegiem! – drugi strażnik trącił trzonkiem kosy karła.

Reynar nie puścił uwagi karła mimo uszu.

– Macie panie szczęście, jeszcze chwilka a chłopcy zamknęliby bramy i czekałbyś panku do rana na audiencję – zza bramy wyłonił się mężczyzna z dużymi zakolami i nasmarowaną czymś błyszczącym twarzą. Nie uchodził w oczach Reynara za pięknego, raczej za zniewieściałego. Był ubrany w luźną szatę i pachniał czymś słodkim – jak cię zwią?

– Jestem Reynar. Wiedźmin. – powtórzył i poczuł zimny wiatr płynący od lasu. Odruchowo zerknął na srebrny miecz, przytwierdzony koło siodła. Marzyce, których jeszcze ich nie wytępili w tych stronach, budziły się do życia.

– Wiedźmin, lub mówią stare księgi, Vedymin – odparł Engrim przeciągając głoski – może chłopcy zamkną bramy i pokażesz swoje umiejętności?

Reynar nie skomentował tego, natomiast uśmiechnął się paskudnie.

– Konewka? – mruknął Engrim do karła przyczepionego do sukna – chłopcy? – rozłożył ręce na boki.

– Reynar, Reynar – małym, grubym palcem Konewka pokazywał na wiedźmina – Stary Niedźwiedź!

– Stary Niedźwiedź? – Engrim nie spuszczał wzroku z Reynara.

– No, ja, ja, Stary Niedźwiedź, ło, wielki wiedźmak – powiedział karzeł i zaśmiał się piskliwie.

– Ciekawe – Engrim przyłożył dłoń do nosa i sprawiał wrażenie że napawa się jej wonią – wpuście go chłopcy, daje koniu żreć, jemu też i niech śpi w stodole, jak taki niedźwiedź – powiedział i schował dłoń w szacie – jutro kogoś przyślemy po ciebie.

Gdy wiedźmin przekroczył bramę to dodał.

– Zawrzyjcie wrota, straszno tam.

Reynar spojrzał po raz ostatni w stronę lasu. Coś błysnęło pomiędzy drzewami i miał wrażenie że skrzypienie bramy zagłuszyło śmiech.

 

*

 

– Pan wiedźmak… – Kapuściany Król podrapał się po wielkim brzuszysku i upił łyk piwa – pan po robotę?

– Tak, po robotę – odparł Reynar i wysupłał z rękawa ostatnie, jak mniemał, źdźbło słomy. Otto westchnął, lekko przechylił się na lewą stronę i bezceremonialnie pierdnął. Twarz Reynara pozostała niewzruszona. Lata na szlaku nauczyły go że przyrost gotówki rósł wprost proporcjonalnie do ubytku ogłady. Jakby potwierdzając tę myśl Otto wysmarkał nos w palce i rzekł:

– Tak, tak. Mówili panu o tamtych?

– O tamtych?

– No, o tamtych wiedźmakach co tu byli?

Reynar upił łyk piwa. Było dobre, z odpowiednią nutą goryczki.

– Niech pan opowie.

– A to było tak… – zaczął Otto.

Historia okazała się podobna do wielu innych historii. Wiedźminów przed nim przybyło dwóch. Jeden był ze szkoły wilka, młody i dla dziewek urodny. Nie mógł sobie przypomnieć imienia, aczkolwiek Reynar mało znał młodych ze swojej szkoły – gdy spędzał zimę w Kaer Morhen to wszyscy wydawali się podobni do siebie, natomiast ponoć zbyt szybko ginęli by mógł ich poznać. Ów wiedźmin przybył, trochę powęszył, potwora, ani jego kryjówki nie znalazł, za to znalazł sobie kryjówkę między nogami młodej mleczarki, którą to chędożył co noc a potem nawiał, gdy wdał się w awanturę z jej rodziną. Drugi wiedźmin przybył nieco później i gdyby nie medalion to Otto by stwierdził że to cudak jakiś. Miecze miał inne od Reynarowych – tej samej długości jednak nieco cieńsze i z dłuższą rękojeścią. Ubrany był na brązowo i był łysy. Na szyi nosił medalion z czymś rogatym. „Szkoła kozy” – pomyślał Reynar. To by pasowało do opisu. Swoją szkołę mieli niedaleko pustyni i wcale nie zdziwiło Reynara że ów wiedźmin kazał od razu wskazać sobie drogę do miejsca gdzie „france” zagryzały ludzi. Wiedźmini z cechu kozy żyli w ascezie, ubóstwie i celibacie. W przeciwieństwie do innych wiedźminów wyznawali religię i za cel życia mieli ratowanie ludzi przed złem. Może dlatego ich było z roku na rok coraz mniej – nie pytali o cenę a od razu szli tam gdzie czaiło się zło. Z różnym skutkiem.

– Co z tamtym wiedźminem?

– A cholera wie – sapnął Otto – raz w nocy poszedł tam i po im ino się została poszarpana szmata.

– Co tam jest?

– Panie, wyście wiedźmak, ja prosty chłop. Tam kiedyś był ładny dworek, stajnia, chlywik, ot przykładny dom. A że coś wytraciło gospodarzy i ich dzieci. Patrzyli my za dnia – ani widu, ani słychu, ani nawet plamki najmniejszej. Myśle se – pojechali kajś. Wziąłem dobrego chłopoka by zajął się tym przybytkim, zawdy żem znoł tego pana. Tedy zagryzło coś, ino my kadłub nadgryziony z niego znaleźli. Potem się jeszcze kilka takich przypadków było, jeden mówił że to wyglądało jak wielki żuk, inny zaś jak wielki pająk. Tedy żem zabronił chodzić tam po nocach i żem ogłosił że poszukuje śpeca do tego.

– Wielki żuk mówicie, może mantodea? – myślał na głos Reynar.

– He? – nieskalana myśleniem twarz Kapuścianego Króla przybrała zdziwiony wyraz.

– No, gnojnica?

– Panie – Otto machnął ręką – wy śpece od tego, ja prosty chłop i prosto powiem. Ja chcę zapłacić i zróbcie coś z tym albo jedźcie od razu. U mnie nie przytułek i nie burdel.

– Rozumiem – pokiwał głową Reynar, chociaż bigosem, którego zapach roznosił się po izbie by nie pogardził.

– Co to nagrody się dogodamy, ale znajcie pańskie serce – po chwili na stole pojawiły się dwie miski wypełnione gorącą kapustą. Otto wziął łyżkę i począł jeść. Reynar również nie próżnował. Dłuższą chwilę trwało milczenie które przerwał Otto. Odbiło mu się, zapił bigos piwem i spojrzał na wiedźmina.

– To jak?

– Rozejrzę się.

 

*

 

– Opowiedzcie panu wiedźminowi jeszcze raz, chłopku – Engrim powtórzył, tak samo jak wcześniej przeciągając słowa, co zaczęło irytować Reynara.

– Ano pany, to było tak – chłopina był ubrany w potargane spodnie, brudną koszulę i miętosił w rękach czapkę. Spod kępy szaroburych włosów rzucał oczami na lewo i prawo i widać było że chciałby jak najdalej stąd być – bylimy z Agrestem i Tałatajką…

– To już słyszałem – wtrącił Reynar, – dalej panie.

– Wieczór był – chłop podniósł brwi i przechylił głowę na prawo – my schodzili z pola, patrzym i wiecie co widzim? Wiecie? Widzim wóz, nazot przewrócony i wszystko w niego wyje… znaczy się…

– Wóz wywrócony.

– No – chłop spojrzał na niego jakby go po raz pierwszy widział – no, tedy Agrest mówi że trza obaczyć, a nuże co.

– Ten Agrest? – spytał Engrim, wyraźnie kładąc akcent na „ten”.

– Ano – chłop pokiwał głową i zrobił zatroskaną minę – bidne jego dziatki, bida jego baba. Ja mu mówię że tam się nie chodzi, pan nie doł – wskazał zabudowania daleko za sobą – tam i za dnia skóra cierpnie a co dopiero pod wiecór. Tedy on do mnie „jak cie luchne” i popędził bez niczego w stronę wozu. Ani my za nim nie krzykli, a tu ino krzyk i Agrestowa łapa przed nogami wylądowała.

– A ten drugi?

– Tałatajka? – chłop znowu spojrzał jakby go po raz pierwszy ujrzał – ten o mało w portki nie narobił i uciekł z powrotem w pole.

– Tamten chłopek rozum stracił – mruknął Engrim oglądając paznokcie – znaleźli go w polu, zdrowy chłop, szkoda…

– Szkoda, szkoda – powiedział chłop – Tałatajce poszło na pojęcie…

Engrim odprawił chłopa i wraz z Reynarem zbliżali się do opuszczonego gospodarstwa. Wiał lekki, ciepły wiatr, który strącał coraz bardziej żółknące liście na drzewach otaczających gospodarstwo.

– Co o tym myślicie, panie wiedźmin? – zagadnął Engrim całkiem naturalnie.

– Na razie wiadomo wszystko i nic – odparł wiedźmin – z tego co chłopi mówili tutaj prowadzi skrót do osady i karczmy, tedy wcale się nie dziwię że szwendają się. Dawno to stoi opuszczone?

– Gdy mój ojciec tutaj przybył ponoć to jeszcze tętniło życiem – Engrim patrzył zamyślonym wzrokiem w trzy budynki które sprawiały wrażenie trzech czaszek wystających z ziemi. Ciszę mącił jedynie wiatr hulający w pustych izbach i chrapanie koni. Reynar zsiadł i podszedł do zabudowań zaglądając przez okna i drzwi. W budynkach gospodarczych był jeden wielki śmietnik składający się ze słomy i liści, natomiast w budynku służącym za dom walały się porozrzucane przedmioty, połamane meble i jakieś papierzyska.

– Podobno gospodarze zniknęli z dnia na dzień – powiedział Engrim zaglądając przez ramię Reynarowi – w jeden dzień spokojna, szczęśliwa rodzina, w drugi ani śladu. Odkrył to parobek, który przybył z polecenia pana Otta. Zajrzał do stajni – pusto. W domostwie również. France dopiero pojawiły się później…

Reynar podniósł rękę i nie zdążył ukryć irytacji:

– Wystarczy panie Engrim

– Jakiś problem panie wiedźmin? – uśmiechnął się.

– Najmniejszy. Ale ustalmy jedną rzecz.

– Słucham – w głośnie Engrima było więcej drwiny niż rzeczywistej uwagi.

– Jak chcesz pan tak gadać to przyjdź tu ze mną w nocy.

Twarz Engrima ścięła się po czym wsiadł na konia i czekał aż wiedźmin w spokoju skończy oglądać gospodarstwo. Niczego jednak nie znalazł. Nawet najmniejszej tkanki, plamy czy strzępu ubrania. Dotknął medalionu i podświadomie poczuł swędzenie na brzuchu, tam gdzie miał siną bliznę po pewnym spotkaniu.

– Dziękuję za wycieczkę panie Engrim, ruszajmy do dworu.

Droga powrotna minęła im w milczeniu.

 

*

 

Otwarł oczy, zatrzygł uszami i rozejrzał się dookoła siebie. Nie znał tego otoczenia. Nie czuł znajomych zapachów. Postawił długie uszy i usłyszał stukot z ciemności. Napiął mięśnie by skoczyć jednak tylną łapkę miał przywiązaną. Usłyszał stukot do którego wkrótce dołączył syk.

Reynar ocknął się ze snu. Stał w koronie drzewa i przywiązany pasami czekał aż „france” przyjdą na przynętę. Rozprostował palce lewej dłoni i musnął nimi trzy buteleczki przymocowane do paska opinającego udo. Pierwsza zawierała „Bażanta”, eliksir zapewniający szybkość i wytrzymałość. „Wilk” działał stymulująco na koncentację, natomiast ostatnia buteleczka, najstarsza w jego zbiorze i jednocześnie nigdy użyta, „Czarna Krew.

Tymczasem z drzwi budynku służącego swego czasu za domostwo wyjrzała głowa jakby powiększonej modliszki. Raz, nieśmiało, drugi, zaś za trzecim razem istota wyłoniła się w całej okazałości. Była to młoda mantodea, potocznie zwana gnojnicą o płci ciężkiej do określenia. Reynarowi wydawało się że gnojnice zostały całkiem wytępione wraz z popularyzacją murowanych przybytków. Istoty te były jakby połączeniem modliszki z żukiem i nie stanowiły problemu dopóki nie podrosły. Początkowo podobały się ludziom – żywiły się insektami i gryzoniami. Z czasem jednak gnojnice rosły i automatycznie musiały powiększać swoje posiłki. O ile to był jakiś zbłąkany pies czy stary kot to nie było problemu, jednak zjedzone źrebię potrafiło zirytować ludzi. Początkowo trzech chłopów z widłami rozwiązywało problem, jednak z czasem i tacy śmiałkowie przepadali – gnojnice im roślejsze tym stawały się szybsze i silniejsze. Patrząc na małą, która przebierając kończynami niczym pająk, zbliżała się do zajączka, Reynar przypomniał sobie wykłady pewnego maga który nawet pokwapił się przybyć do Kaer Morhen i udzielić wiedźminom wykładu na temat rejestru istot zagrożonych wyginięciem przez co nie można było zabijać tych istot. Mistrz wtedy uśmiechnął się tylko i zadał dwa pytania: czy wiedźmini będą w tym rejestrze i czy jaśnie mag nie widzi problemu żeby wracał sam dziś w nocy albowiem w Kaer Morhen noclegu nie znajdzie. Mag zasłonił się wiedzą i doświadczeniem. O tym mówiono również gdy zaginął po wizycie.

Mała gnojnica zbliżyła się do zająca po czym wysunęła dwa małe kły i wbiła je w zwierzę. Kątem oka Reynar ujrzał w drzwiach drugą, jednak o wiele większą. Samica. Dobrze że mu się zostało trochę Kota, albowiem dzięki temu o wiele lepiej widział w nocy. Gnojnica sprawiała wrażenie wpatrzonego w wiedźmina.

– Będę czekał na ciebie, nie martw się – powiedział szeptem i poprawił pasy. Gnojnica jakby zrozumiała, albowiem usłyszał więcej stukotów i dojrzał kilka innych. Były głodne i słabe, jednak budynki stanowiły dla nich najlepsze schronienie i śmiertelną pułapkę dla innych istot. Reynarowi przeszedł przez głowę termin który towarzyszył mu od początku wędrówki. Znów musiał wybrać mniejsze zło. Chciał zaczekać aż gnojnice bardziej osłabną i zgłodnieją i za dnia wybadać teren. Nie zamierzał szukać, nie znany był sposób jak gnojnice się ukrywały, jednak skoro mały zajączek był w stanie w nocy wywabić prawie całe stado do okien, to człowiek wywabiłby je na podwórze.

Pogłaskał rękojeść miecza. Czas, jak zwykle zresztą, okazywał się najlepszym sprzymierzeńcem.

 

*

 

Obudziły go odgłosy bawiących się dzieci. Dzieciaki wybierały wśród siebie jedno, ustawiały w środku stworzonego przez siebie okręgu, zawiązywały oczy i dawały kij którym miał przylać w wyznaczonym czasie. Krąg dzieciaków obchodziło wybranego i śpiewały „Stary wiedźmin mocno śpi, stary wiedźmin mocno śpi. My się bo go boimy, cichutko chodzimy, jak się zbudzi to porwie, jak się zbudzi to porwie! Pierwsza godzina wiedźmak śpi, druga godzina wiedźmak chrapie trzecia godzina wiedźmak drapie!” i na komendę „drapie” dzieciak w środku uderzał przed siebie kijem. Jeżeli trafił to dana osoba go zmieniała w środku i tak przez cały czas.

Reynar poprawił włosy i stanął we wrotach stodoły. Dzieci dostrzegły wiedźmina i uciekły, zostawiając kij. Pomimo iż były z daleka od cywilizacji to na swój sposób były szczęśliwsze od tych „lepszych” dzieci żyjących w większych miastach. Kiedy była robota to była, jednak przez resztę czasu miały ogromne połacie przestrzeni do zabawy w przeciwieństwie do dzieci z miast.

Reynar nie miał dzieciństwa. Na jego dzieciństwo składał się trening i ból. Spojrzał na wóz który wjeżdżał do osady i skręcał w dróżkę biegnąca przez opuszczone podwórze. „Mniejsze zło” – pomyślał.

 

*

 

– Wio Nunie, wio – Barnas poganiał muły. Chciał jak najszybciej dotrzeć do domu. Splunął, spojrzał na horyzont i ponownie ponaglił konie. Powoli zaczął żałować że jego pazerność znów go zawiodła przez co nie mógł szybciej jechać w obawie przed wywróceniem się pojazdu i zajechaniem mułów. Skierował twarz w stronę wnętrza.

– Arna, Wisek! – zawołał i po chwili ukazały się głowy ciemnowłosego chłopca i kobiety o ciemnej karnacji. Wisek był jego najstarszym synem którego wziął w zeszłe lato na szlak handlowy by miał komu przekazać majątek nie tylko w postaci ocieplonej chałupy ale także kontaktów w świecie. Chociaż miał małe obawy to jednak syn poradził sobie znakomicie. Łapał zasady, potrafił oceniać poszczególnych ludzi i pojął czym jest włażenie do tyłków odpowiednim. Arna była służką, prostą dziewką za którą w niektórych krainach mógł być powieszony jeżeli by się dowiedziano dlaczego z nim podróżuje. Było to działanie pod wpływem impulsu, najbardziej znienawidzona przez Barnasa wada której nie potrafił w sobie zniwelować. Pod wpływem impulsu kupił Arnę po korzystnej cenie i przez ostatnie pół roku służyła mu dobrze pod każdym względem. Początkowo zastanawiała go dziwna zażyłość z jego synem, biorąc pod uwagę fakt że Wisek miał 15 lat i inteligencję, natomiast Arna wyglądała na koło trzydziestki i wyraźnie była głupia. Jednak pewnej nocy zobaczył jak Wisek kształcił swoje męskie szlify na opartej o kufer Arnie. „W takim małym wozie nic się ukryje a ta cipa i tak nic nie powie bo nie zna wspólnego” – pomyślał.

– Co jest tata? – zapytał Wisek.

– Rozpal lampę, o tutaj obok mnie i weź z Arną zabezpiecz towar bo może trochę trzepać.

– A co się dzieje tatko?

– Rób co ci mówię – odparł zniecierpliwiony Barnas i zagryzł wargi. Gdzieś w głębi świadomości kołatała mu się modlitwa do Starych Bogów. Dawno nie miał okazji by z nimi rozmawiać, natomiast Nowi nie byli zbyt dobrymi słuchaczami. Prędzej przydałby mu się wiedźmin niż bożek ognia, wody, powietrza i ziemi, jednak strach było brać samemu te łachudry z karczemnych kątów. Popędził konie i wjechał na teren opuszczonego dworu.

– Oświetlaj mnie i chroń mnie od piekieł Ty który władasz ogniem – wymamrotał pod nosem i spojrzał na pochodnię płonącą tuż nad jego głową.

– Gaś me pragnienie i chroń od topieli – krople potu spływały mu po twarzy, zwłaszcza że słyszał, albo mu się wydawało że słyszy, dziwne stukanie z opuszczonej stajni.

– Niechaj twardo stąpam po ziemi i… – Barnas nie dokończył modlitwy do boga ziemi. Coś głucho uderzyło w spód wozu i wywróciło. Biała tkanina stanowiąca pokrycie podarła się w strzępy i wszystkie materiały Barnasa wraz z pasażerami wozu wylądowały na ziemi. Wisek i Arna zapiszczeli i przestraszony Barnas zaklął szpetnie. Cały jego dorobek leżał na podwórzu, jednak zamiast je zbierać to stanął jak wryty. Stwory przypominające żuki pełzły ku nim, żwawo przebierając odnóżami.

Arna już nie piszczała, za to piszczały gnojnice. Z radości i z głodu. Wykupiona służka stanowiła ich kolację.

 

*

Reynar sprytnie zsunął się z drzewa. Wyciągnął stalowy miecz i potruchtał w stronę wędrowców zjadanych przez gnojnice. Dla kobiety nie było już ratunku. Potwory właśnie rozrywały ją wydając syk zadowolenia w akompaniamencie szarpanego ciała. Chłopiec wrzeszczał, próbując się zasłonić zaś mężczyzna stał jak wryty. Reynar zaczerpnął tchu, przypomniał sobie formułkę, złożył odpowiednio palce i potraktował Znakiem Aard dwie najbliższe szkarady. Podbiegł bliżej i ciął na odlew jedną z nich wywołując fontannę zielonej mazi przez co spowodował konsternację stada, które skupiło się i poczęło wymachiwać wielkimi, ostro zakończonymi czułkami. Wśród nich widział samicę, wyróżniającą się wielkością i nadzwyczajnym do sytuacji spokojem. Chłop tępo patrzył na niego.

– Wiesz kto ja? – zapytał Reynar dysząc. Wiek nie pozwalał mu na zbyt częste używanie znaków. Chłop nie odzywał się. Pomijając szkaradność gnojnic, sam wiedźmin nie wyglądał uroczo – pod wpływem eliksirów jego twarz przybrała wygląd nieboszczyka z podkrążonymi oczyma w kolorze fioletu.

– Wiesz kto ja? – zapytał jeszcze raz wiedźmin i ponownie machnął mieczem. Gnojnice nadal stały w miejscu, jednak Reynar wiedział że jest to kwestia kilku chwil gdy zbiorą się do ataku.

– W-w-w-w-wiedźmak? – jąkając się odparł chłop.

– Uratuję cię – powiedział Reynar, przez moment samemu w to nie wierząc. Jednak najbardziej nie wierzył w słowa które wypowiedział po chwili. Jakby jakaś tajemnicza siła kazała mu to powiedzieć – ale dasz mi to co masz ale jeszcze o tym nie wiesz. Chłop zawzięcie pokiwał głową. Reynar uznał to za potwierdzenie i przyjął pozycję bojową. Jednocześnie gnojnice, jakby na znak chłopa, ruszyły do ataku.

 

*

 

Stała pod większym gniazdem i patrzyła jak giną. Jej dzieci. Jej synowie i córki. Pierwszy oberwał młodszy. Niby samiec i silniejszy, jednak to dziwne stworzenie rozpłatało go. Potem córki. Jedna, druga, trzecia i kolejna. Nie że czuła żalu, nie została genetycznie do tego przystosowana, jednak czuła coś na zasadzie straty. Była głodna i z roku na rok coraz słabsza, nie słaba jednak na tyle by nie móc się bronić przed jednym człowiekiem. Była jednak na tyle słaba że nie potrafiła powtrzymać swoich dzieci przed łaknieniem. Najmłodszy, samiec, przyniósł jej kiedyś kawałek człowieka. Smakował wybornie, chociaż nie był to najmłodszy gatunek. Ten, który stał za dorosłym samcem wyglądał młodo i smakowicie. Była głodna. Samce, które spłodziła zanim dała się ponieść i zjadła obcego samca nie mogły zapłodnić odpowiednio jajeczek które znosiła co miesiąc. Zawsze tutaj mieszkała, jednak od jakiegoś czasu chciała wynieść się stąd do lasu nieopodal. Teraz mogło być na to za późno. Gdyby trafił się jakiś odpowiedni samiec, koniecznie obcy, to może. A tak po zapładnianiu przez swoich samców wychodziły liche egzemplarze. Co słabsze zjadała sama, razem z jajkami. Mocniejsze kluły się karłowate i niedołężne w porównaniu z tymi które były dawniej. Oprócz tego małego z którym przed chwilą straciła kontakt.

Nieludzka istota stanęła przed nią i machnęła kawałkiem żelaza który trzymała z dłoni. Ta istota nie była do zjedzenia. Była stara, wyniszczona i emanowała gasnącym życiem. Pomimo tego biła od niej jakaś siła, która wzbudzała u gnojnicy strach. Nastroszyła kolce w czułkach i przygotowała się do ataku. Instynkt podpowiedział jej że jeżeli wygra tą walkę to wchłonie tamte dwie ludzkie istoty i ucieknie do lasu.

Skoczyła naprzód, lecz nieludzka istota zakręciła się i próbowała ją uszkodzić kawałkiem żelaza. Gnojnica zaatakowała z drugiej strony, jednocześnie wynurzając dwie czułki spod kłów i tym razem spudłowała. Zatoczyli okrąg. Nieludzka istota patrzyła jej w dwie kule tworzące oczy i przez moment gnojnica jakby poczuła myśli tej istoty. Czuła żądze mordu, krwi i coś jeszcze. Nie strach, raczej jakby wyrok. Gnojnica zorientowała się że jest skazana na śmierć, nawet jeżeli nieludzka istota byłaby wielokrotnie słabsza od niej. Zrozumiała co się działo. To że spędzili w tej okolicy tyle czasu nie było zrządzeniem losu a czymś, co charakteryzowało bardziej inteligentniejsze gatunki od gnojnic. Przeznaczenie. Gnojnica spróbowała wyczuć inne gnojnice w promieniu wielu kilometrów jednak nadaremnie. Poczuła to, co ludzie określają mianem nostalgii. Zrozumiała że jest prawdopodobnie ostatnim egzemplarzem i że czas ich gatunku minął. Postanowiła podjąć ostatni wysiłek. Zapiszczała przeciągle i rzuciła się. Wtem rozbłysła iskierka nadzieji. Nieludzka istota rozcapierzyła palce w których trzymała kawałek żelaza i upuściła go, jednocześnie łapiąc się za rękę z mieszaniną strachu i zdziwienia. Gnojnica nie czekała. Wysunęła wszystkie swoje członki i już czuła dziwny zapach potu istoty, gdy ta drugą ręką wyrwała z ziemi kawałek żelaza i poczuła ból. Przeznaczenie.

Upadła na ziemię i próbowała z siebie wydać pisk, jednak wyszedł jej cichy charkot. Machała kończynami i po chwili zamiast nich czuła ból i pustkę. Zobaczyła samicę-matkę, wygryzającą ją z jaj i pierwsze mięso, małego kota. Mało mięsa, drobne kości i dużo futerka. Potem rosła. Psy, samce i pierwszy człowiek, świeża istota ludzka, góra sześcio– siedmioletnia.

Poczuła przy pysku żelazo.

– Dobranoc – wysapała nieludzka istota i wbiła kawałek żelaza w ciało gnojnicy i rozpłatała ją wzdłuż. Ostatni egzemplarz mantodei, potocznie zwanej gnojnicą opuścił ten świat. Wiedźmiński cel i sens istnienia został dokonany.

 

*

 

Stał obok konia, głaszcząc go lewą ręką zaś prawą nieustannie otwierając i zamykając. Wczoraj poczuł strach. Nie żeby przez tyle lat trwania na wiedźmińskim szlaku go nie odczuwał, jednak wczoraj w nocy przez chwilę w głowie huczała mu myśl. „To koniec, Rey”. Dawno go nikt tak nie nazywał, natomiast ta która go tak nazywała, okazała się zupełnie kimś lub czymś innym. Zresztą dla niego to była inna, stara historia.

Usłyszał krzyk i pomrukiem uspokoił konia. Wieśniak, któremu Reynar uratował życie, chyba ponownie spuszczał swojej żonie cięgi, albowiem było słychać jego zachrypnięty i wyraźnie pijacki głos z poszczególnymi razami.

– Czego tu? – zapytał, wytaczając się z chałupy. Był ubrany w tą samą koszulę i spodnie, na których jeszcze była krew zagryzionej kobiety. Włos miał rozczochrany i oczy wyraźnie przekrwione.

– W nocy nie byłeś taki andrus – mruknął Reynar i zacisnął prawą dłoń w pięść.

– Czego? – jakby nie usłyszał odpowiedzi wieśniak powtórzył pytanie po czym odbiło mu się i przetoczył się na framugę.

– Masz coś dla mnie – odpowiedział wiedźmin i uśmiechnął się paskudnie. Wieśniak na moment jakby otrzeźwiał i odparł:

– A tak, a mam – po czym wytoczył się do chałupy i Reynar znów usłyszał krzyki. Po chwili wieśniak wypchnął młodą kobietę przez drzwi. Była ładna, blond włosy rozsypane w nieładzie dodawały jej urody, jednak widok rozciętej wargi i sińców pod oczami momentalnie odsunął myśli Reynara od bliższej znajomości z kobietą. „To i tak nie te lata” – pomyślał. Kobieta tymczasem spojrzała na niego i zachlipała cicho.

– Masz tu coś chciał – Barnas wskazał na kobietę – zostawiłem w domu kobitę a znalazłem kurwę! Pół wsi cię jebało, pół wsi! – wieśniak zamierzył się do kopnięcia, jednak drugi głos z głębi domu powstrzymał go.

– Dosyć bracie – w drzwiach ukazała się ubrana w zieloną długą suknię kobieta o czarnych włosach i dużych oczach. Reynar poczuł słabe drgnięcie medalionu. Ta kobieta emanowała magią, jednak nie była to czarodziejka. – czego zażądałeś wiedźminie? – stwierdziła raczej niż zapytała – chciałeś tego co mój brat znajdzie w domu i czego się nie spodziewa. Może dostaniesz, może nie…

– Prawo niespodzianki droga pani – powiedział Reynar, patrząc kobiecie w oczy – z przeznaczeniem się nie igra…

– U nas mówią że jak ka powieje tak lipa się kładzie – odpowiedziała kobieta – jesteś człowiekiem?

– Jestem wiedźminem.

– Razu pewnego zapoznałam się broszurą, krótka książeczka, jak to leciało – tu kobieta podniosła dłoń do dosyć ładnej twarzy. I jednocześnie niebezpiecznej – a już mam. „Monstrum, albo wiedźmina opisanie”, kojarzycie?

Reynar kojarzył. Ktoś napisał paszkwil, który tkwił w umysłach chłopkom, jednak nie rozrósł się w takim nakładzie jak to miało nastąpić za kilkadziesiąt lat. Ale to już inna historia.

– Przybyłem tutaj wiedziony prawem niespodzianki i żądam jego wykonania. Co masz dla mnie? – te słowa skierował do mężczyzny, ignorując kobietę. Poczuł znów drgnięcie medalionu.

– Vesemirze, zostań! – krzyknęła kobieta w kierunku wyłaniającego się zza rogu chłopca. Reynar to wyraźnie poczuł, to była jego niespodzianka. Chłopak około dziewięcioletni, dobrze zbudowany, bez widocznych fizycznych wad. Mocne dłonie, bujna czupryna ciemnoblond włosów i piegi na nosie. A znad piegów spoglądały oczy, jednak nie matki.

– Gówno dostaniesz a nie… – głos kobiety uwiązł w gardle, zaś chłopak stał, jakby zahipnotyzowany wiedźminem.

– Czy to było to co znalazłeś a czego się nie spodziewałeś? – zapytał Reynar przenosząc wzrok z chłopca na Barnasa. Ten spuścił głowę i pokiwał nią.

Chłopak stał i rozglądał się teraz na boki, nie wiedząc o co chodzi. Reynar westchnął. Nie szykowały się wesołe czasy dla chłopca. W zimę czekają go srogie mrozy, na jesień i wiosnę błoto zaś w lato będzie czuł pot swój i jego kamratów. Tylko po to by pewnego dnia wylądować na stole w podziemiach i próbować przejść próby. A po próbach czekał go szlak i życie jakie Reynar wiódł. Tylko pewnie o wiele krótsze.

– Zabieram chłopaka zgodnie z obietnicą – powiedział Reynar – ubierzcie go ciepło, zaczekam.

– Nie dostaniesz chłopaka – kobieta podbiegła do chłopca i otuliła go rękami – nie dostaniesz go, nie zrobisz z niego mordercy!

– To już nie ode mnie zależy, pani. Jednak tak jak mówiłem…

– Nie interesuje mnie co mówiłeś! – krzyknęła kobieta – chłopak jest dla lasu, to las da mu siłę, nie miecz.

– Daj mu chłopca, Lipka – powiedział chłop i pomógł wstać swojej żonie, co zdziwiło Reynara – słyszałem o jednym co nie dał.

– To jest dziecko lasu! – ponownie krzyknęła kobieta – i jestem Virenna a nie…

– To jest młody wiedźmin – wtrącił Reynar – i radziłbym go oddać w moje ręce.

– Mamo? – chłopak spojrzał na kobietę – muszę?

Kobieta przytuliła chłopaka i ucałowała go. Reynar zobaczył przed oczyma zakamarek pamięci do którego dawno nie zaglądał. Ktoś kiedyś tak go żegnał. Tyle że to było miasto, gdzieś przed karczmą. Miasto, które podświadomie przez te wszystkie lata omijał.

– Idź synku – powiedziała i wypuściła chłopca z rąk – las się o ciebie sam upomni. Nie zostaniesz mordercą.

Po chwili Reynar skierował klacz w znanym kierunku. Chłopak był ubrany w ciepły kaftan i patrzył na matkę, która stała w korytarzu chałupy, wysoka i blada niczym zjawa.

– Żegnam państwa – rzekł bezceremonialnie i popędził klacz. Chłopiec jeszcze przez chwilę patrzył w stronę chałupy, dopóki Reynar szorstko nie poprawił go.

– Teraz chłopcze przed nami długa droga, więc zachowuj się jak mężczyzna.

 

*

 

Wiedźmin zajadał pieczonego zająca i patrzył na chłopaka który od trzech dni niczego nie jadł. Jakoś nie umiał ukryć głodu, albowiem łakomie patrzył na mięso i rumienił się na dźwięk kiszek. Dwa razy próbował uciec. Raz gdy Reynar pobierał pieniądze od Otta. Jak ostatnio, właściciel siedział za stołem i wlewał w siebie piwo. Tuż za nim, niczym wierny pies, stał Engrim.

– No, no – wysapał Kapuściany Król – panie wiedźmiak, dobra robota.

– Dobra – dodał Engrim, nawet nie próbując ukryć pogardy.

– France żeście wytrzebili to i pieniądz się należy – ku zdziwieniu Reynara, Otto pstryknął grubymi paluchami w stronę Engrima a ten położył sakiewkę – tak jak w zleceniu.

– Co do joty wiedźminie, nie musicie liczyć – powiedział Engrim i uśmiechnął się. Przypominał łasicę – nie wierzycie panu Ottowi?

– Był taki jeden… – wymsknęło się Reynarowi, już miał powiedzieć że znał jednego co nawet swojej rzyci nie wierzył, bo chciał puścić bąka a poszło co inne ale ugryzł się w język – był taki jeden – podjął po chwili – co mnie raz zrobił w maliny.

– Słuszna uwaga panie wiedźmak – pokiwał paluchem Otto – bardzo słuszna.

– Tak – głos Engrima sprawiał że Reynar miał ochotę dać mu w pysk – a ta kobiecina co ją mantodea zagryzła?

– Ile? – wiedźmin sięgnął do sakiewki. Rozprzestrzeniał się głupi obyczaj że wiedźmini przy zleceniach musieli płacić za ofiary w ludziach.

– Ale ona nie nasza – Otto machnął ręką i kazał służce podać kolejny kufel.

– Ale człowiek…. – zaczął Engrim i westchnął głęboko.

– Ile? – ponownie spytał Reynar.

– Nic panie wiedźmak, idźcie w pokoju – całym światem Otta stał się kolejny kufel piwa. Reynar nie spodziewał się że w dwa dni serce Otta, Kapuścianego Króla, wysiądzie u boku tej oto służki która stała obok i patrzyła skromnie w podłogę. Wiedźmin wstał i wyszedł przed domostwo Otta. Chłopaka nie było. Reynar wsiadł na konia i zawrócił. Po chwili dopadł chłopaka. Zajechał mu drogę,zeskoczył z konia i złapał za czuprynę.

– A panicz gdzieś się wybiera?

– Puszczaj!

– Dopiero wtedy gdy uznam za stosowne! – krzyknął mu w twarz wiedźmin i dodał na ucho – i lepiej nie chwal się chłopakom że chciałeś uciec do mamusi, bo ci dopierdolą. – usadowił chłopaka z powrotem na siodle i sprawdził sakiewkę. Była cała. Czym prędzej opuścił mury i nadarzyła się okoliczność by chłopak uciekł po raz drugi. Na polanie przed lasem stał Engrim i sprawiał wrażenie jakby zbierał kwiaty. Podszedł do własnego konia i pogłaskał go po karku.

– Dobry konik, kochany konik…

Reynar chciał go minąć bez słowa, jednak ten pierwszy zagadnął.

– Widzę panie wiedźmin że poza sakwą złota coś jeszcze wieziecie. O-by-wa-te-la.

– Nic wam do tego.

– A nuże! – parsknął Engrim i dodał – mało wam złota.

– Nic wam do tego – powtórzył wiedźmin i popędził konia.

– Prawda w oczy kole, Stary Niedźwiedziu?

Reynar zatrzymał konia. Długie lata na wiedźmińskim szlaku nauczyły go że należy załatwiać sprawy do końca. Zsiadł z konia i podszedł do Engrima.

– Nie lubicie mnie, prawda?

– A bo ja wiem – niczym panienka Engrim złożył ręce do tyłu i zakołysał się na boki – może i lubię ale się boję strasznie – na jego wąskich ustach zatańczył cień uśmiechu.

– To i mnie nie polubicie – powiedział Reynar i zamachnął się, trafiając Engrima prosto w twarz aż coś chrupnęło. Sługa zatoczył się w trawę i złapał się za noc.

– Ty mendo, ty szubrawcze, ty mutancie jebany, zapłacisz!

Reynar usłyszał szelest i odwrócił się w stronę konia. Chłopak uciekał pieszo w stronę lasu. Po raz drugi wysilił swoje stare kości i znów złapał chłopaka za włosy.

– Jeszcze raz mi spróbujesz uciec a powieszę cię na pierwszej gałęzi.

Chłopiec tym razem nic nie powiedział. Reynar cmoknięciem przyzwał konia i związał chłopaka za nadgarstki. Tak też tkwił do tej pory.

– Twarda sztuka z ciebie – mruknął i wrzucił kostki do ogniska – żreć nie będziesz, gadać nie będziesz. Co wy tam w lesie jedli?

Cisza. Reynar przepił rozwodnioną wódką obiad i wstał.

– No dobrze, ruszamy dalej, wolisz pieszo czy konno?

Nadal cisza.

– Rozumiem. Pogadamy wieczorem.

Wiedźmin obliczył że do Kaer Morhen mają jakiś tydzień drogi. Pomimo iż była jesień to czuć było zimę w powietrzu. Noce robiły się coraz chłodniejsze, zaś powietrze miało charakterystyczny już aromat. Chciał jak najszybciej znaleźć się w Wiedźmińskim Siedliszczu. Zaszyć się w jakiejś małej, pustej komnacie, sączyć wino i rzucać szczapy do kominka, grzejąc się. Jak długo był na szlaku tak po raz pierwszy przyprowadził narybek. Chłopak był silny, pewnie przetrwa Próby. Czy będzie z niego dobry wiedźmin to się okaże, jednak Reynar napawał się nowym, nieznanym do tej pory uczuciem – nadzieją. Minęli kilka dni temu innego z cechu wilka, i ten był zaskoczony że Reynar tak dobrze traktuje chłopaka.

– Powinieneś go musztrować już teraz – powiedział oschle i z iskierką sadyzmu spojrzał na chłopca – inaczej będzie łajza a nie wiedźmin.

– Pilnuj sam siebie, Chezron – odparł Reynar i pociągnął za sznurek – jeszcze dostanie po dupie.

– Oj tak – z lubością odparł drugi wiedźmin i przez chwilę Reynar wcale się nie dziwił że ludzie zaczynali mieć ich za zbiór potworów walczących z potworami. Monstra, wyprane z jakichkolwiek uczuć. Spojrzał na chłopca. Od momentu związania i wsadzenia na konia nie zmieniał wyrazu twarzy – to połączenie udawanego spokoju ze strachem. Chłopak coś kwilił we śnie, jednak Reynar nie próbował szukać w tym jakiegokolwiek sensu – w bezsenne noce często snuł się samotnie po Kaer Morhen i słyszał wiele takich kwileń.

– Będziesz to jadł? – spytał na głos i bez oczekiwania na odpowiedź wziął kawałek mięsa. Jedząc czuł na sobie nienawistny wzrok chłopca.

 

*

 

– Dlaczego? – to było pierwsze słowo które wypowiedział do Reynara. Cztery dni po wyjechaniu z miasta. Siedzieli wieczorem przy ognisku i Reynar piekł kuropatwę.

– Co „dlaczego”?

– Dlaczego mnie wziąłeś? – chłopiec patrzył mu prosto w oczy.

– Będziesz wiedźminem – odpowiedział Reynar i zabrzmiało to jak mantra – zabójcą potworów, obrońcą ludzkości.

– Nie chcę zabijać.

– To nie ja o tym decyduję – powiedział Reynar i położył przed chłopcem kawałek kuropatwy – taki już jest ten świat.

– Mama mówiła że nie zabija się żywych istot, że to Natura decyduje o śmierci.

– Gdyby twoja matka miała rację to bylibyśmy niepotrzebni. Moglibyśmy być na przykład rolnikami lub artystami.

– Natura sama mówi kiedy można… – tutaj chłopiec się zająknął albowiem głośno zaburczało mu w brzuchu i z wahaniem sięgnął po mięso – kiedy można umrzeć.

Reynar się uśmiechnął. Matka chłopca prawdopodobnie uciekła z rodzinnej chałupy do lasu gdzie przygarnęli ją leśni ludzie, nie do końca druidzi, jednak wyznający podobne zasady. Pewnie któryś, w imię Natury oczywiście, zrobił jej dzieciaka i kazali jej wrócić z chłopakiem gdy już będzie mógł przydać się do jakiejś roboty. Widział wiele takich sekt. Małe komuny utrzymywały się przy życiu dzięki grzybom i owocom leśnym które były zapijane źródlaną wodą. Często takie sekty lubiły stymulować się halucynogenami (sam kiedyś sprzedał jednej kilka eliksirów) i urządzać orgie, co ładnie nazywali „wolnością”.

– Twoja matka mówiła ciekawe rzeczy, jednak coś ci wyjaśnię –powiedział Reynar i napił się – gdyby wizja twojej matki się spełniła, to potwory powinny siedzieć w niedostępnych dla ludzi jamach i żreć ziemię zapijaną ranną rosą. Nie powinno być wojen, gdyż ludzie nie powinni mieć własnych chęci do osiągania czegokolwiek. Dalej, idąc tokiem myślenia twojej matki, najlepiej wzorem elfów powinniśmy leżeć do góry brzuchami, słuchać śpiewu ptaków i mnożyć się jak koty. Tak jednak nigdy nie było, nie jest i nie będzie. Powiedzieć ci dlaczego? Ano dlatego że każdy z nas, czy to człowiek, elf czy wiedźmin ma w sobie zarówno dobro jak i zło. I chociaż jedno z drugim nieustannie walczy to musi stać się zło, by musiało powstać dobro.

– Podać ci przykład? – Reynar podjął po chwili, patrząc jak rączka chłopca trzymająca kuropatwę lekko się trzęsła – proszę bardzo. Gdy zabijesz potwora, ten nie zeżre chłopa. Gdyby ten zeżarł chłopa, to ten nie pójdzie do chałupy. I to będzie zło. Jednak kiedy zabijesz potwora, ten chłop pójdzie do chałupy, wypije kapkę piwa i wlezie pod pierzynę do swojej baby a za jakiś czas spomiędzy nóg tej baby wyjdzie nowy człowiek. I to już będzie dobro, albowiem to dziecko, gdy dorośnie, będzie zdolne do zrobienia czegoś dobrego. Albo czegoś złego. Jeżeli będzie robiło dobre rzeczy, nikt nie będzie miał mu tego za złe. A raczej nie powinien. Jednak jeżeli będzie robiło rzeczy złe, będzie mordowało, paliło i gwałciło to wtedy przyjdzie ktoś i zrobi mniejsze zło w imieniu dobra. Rozumiesz?

Chłopak ugryzł kawałek mięsa i przez moment żuł je z wyrazem zdziwienia na twarzy.

– Mniejsze zło – wymamrotał chłopak.

– Twoja matka nazwała cię imieniem, przypomnisz mi je?

– Vesemir

– Reynar – wiedźmin wstał i wyciągnął dłoń do chłopca. Ten ją uścisnął

 

*

 

– Skąd jesteś?

– Nie pamiętam nazwy miejscowości skąd pochodzę. Mogę mówić że jestem z Kaer Morhen, jednak to nieprawda. Każdy z nas, ze szkoły wilka, przybywa z jakimś wiedźminem. Aczkolwiek ty jesteś pierwszy który przybył ze mną.

– Nigdy nikogo jeszcze nie porwałeś?

– To nie ja cię porwałem chłopcze, to przeznaczenie.

– A gdyby załóżmy mój wuj cię przebił widłami albo matka nasłała Leśnych Ludzi to co wtedy?

– To możliwe że chałupa twojego wuja by spłonęła z wami wszystkimi, konar drzewa spadłby na ciebie albo po prostu szlag by cię trafił. Podobnie jak i ja bym zaniechał tego. Z przeznaczeniem się nie igra.

– A czy można je zmienić? Matka mówiła że Natura przez pewien czas pozwala nam żyć jak chcemy.

– Coś w tym jest – Reynar zamyślił się przez chwilę i rozejrzał na boki – jednak jeżeli przeznaczenie zadecyduje że zostaniesz zagryziony to tak będzie. I ja w to wierzę.

– To głupie.

– To nie jest głupie. To jest właśnie świat. Setki istnień które chcą żyć po swojemu. To wywołuje tarcie.

– Matka mówiła…

– Chłopcze – przerwał mu – ja jestem tylko prostym wiedźminem…

 

*

 

– W Kaer Morhen są trzy klasy. Ty trafisz do pierwszej, do młodzików, potocznie zwanym narybkiem. Będziesz trenował swoje ciało. Biegi, ćwiczenia, szkolenie zmysłów i wytrzymałości. Pewnego dnia przyjedzie ktoś od czarodziejów i przeprowadzi na was badania czy nie macie umiejętności magicznych. I albo was weźmie ze sobą, albo te umiejętności w was wygasi.

– Ciężkie te treningi?

– Ciężkie – Reynar jakby uśmiechnął się smutno do swoich wspomnień – większa część szkoleniowców jest taka jak ten którego spotkaliśmy. Muszą tacy być. Będą starali się wyplenić z was łzy i ból.

– A co potem?

– Potem trafisz do drugiej klasy, zapomniałem formalnej nazwy, nazywamy ich szczeniętami. Zaczniesz być szkolony w sztuce szermierki oraz będziesz musiał na pamięć nauczyć się wszystkich potworów opisanych w almanachach a jest tego wiele. Z czasem pewnie odkryjesz że będziesz wolał oberwać na młynie niż wkuwać do późnej nocy potwory. Okres ten zakończą Próby, podczas których staniesz się wiedźminem. I przejdziesz do Wilków.

– Co potem?

– Potem nauczysz się obchodzić z naszymi narzędziami i wyruszysz na szlak. Raz do roku będziesz mógł przezimować w twierdzy i tak przez resztę życia.

 

*

 

– Miecz żelazny, będziesz go stosował na potwory które powstały w wyniku koniunkcji sfer, czyli stworzenia świata, zaś miecz srebrny na potwory które powstały przez urok bądź mroczną magię.

– Jakie wielkie…

– Nie przejmuj się, za moich czasów, a było to dawno, robiono wielkie miecze, gdyż potwory były twardsze zaś wiedźmini musieli być silniejsi. Jednak tamto pokolenie pierwszych wiedźminów dawno gryzie piach. Dzisiejsze miecze są mniejsze, lżejsze ale jednocześnie zabójcze.

Vesemir chwycił dłońmi za rękojeść jednego i drugiego, jednak nie mógł ich podnieść. Dwa nagie miecze lśniły w blasku ognia. Reynar zaśmiał się szczerze.

– Widzisz chłopcze, jeszcze dużo nauki przed tobą.

– Podobają mi się te miecze.

– To dobrze.

 

*

 

– Nie będę ci truł o eliksirach, to bez sensu. Nie pamiętam już dobrze składów, jednak najważniejsze dla mnie są te – Reynar odczepił od uda skórzany pasek z buteleczkami

– Kot – wskazał na pierwszą – dzięki temu widzę w ciemności lepiej zwykli ludzie – ostatnimi czasy musiał je zażywać już pod wieczór.

– Puchacz – pokazał drugą – poprawia gojenie ran i pobudza zmysły

– Zamieć – dotknął palcem trzeciej – stosuje się przed walką. Dzięki niej widzisz więcej, czujesz więcej i szybciej się ruszasz.

– A ta ostatnia?

– Niech cię nie interesuje– odparł oschle Reynar i przywiązał pasek do uda, tak by mieć fiolki w zasięgu dłoni. Przyłapał się na tym że odruchowo musnął ostatnią fiolkę. „Czarna krew” – pomyślał i spojrzał w las – „gdyby cię coś powaliło to przed śmiercią wypij to, mówiłaś, wypij a śmierć ci będzie lekka a to co cię spróbuje zdechnie w katuszach”. Spojrzał na chłopca, na te ufne, ciekawe wszystkiego oczy, na nie poharataną jeszcze twarz. To było dziecko. Dziecko, które wkrótce będzie wykańczać się na ćwiczeniach, co rano, nie ważne jaka pora roku, biegać do ostatnich sił i trenować. Trenować szybkość, siłę, spryt i naturalny instynkt. A ilu było takich co nie przeszło Prób to już tego nie wie nikt. Reynar wciągnął głęboko powietrze. Pomimo wieku i zmęczenia życiem jednocześnie głęboko kochał ten świat. Jak w każdym wiedźminie, tak i w nim Próby połączone ze szlakiem nie dały rady wyplenić w nim człowieka. Były oczywiście wyjątki, jak ci ze szkoły Kota, jednak Reynar wiedział że w najgorszym nawet skurwysynie kryje się iskra człowieka.

 

*

 

Zbliżali się do Kaer Morhen. Z drzew spadały liście i niektóre zaczynały przypominać czarne szkielety wystające z ziemi. Chłopiec drzemał oparty o ramię Reynara, który jechał zatopiony we własnych myślach. Myślał o pewnej zasadzie, gdzieś kiedyś przeczytanej lub zasłyszanej. Chociaż nie pamiętał dokładnie jej treści, to pamiętał jej sedno. Nie było sztuką cofanie się. Sztuką było parcie naprzód, chociażby czysto bezsensowne, ale jednak.. Wiedźminom nie wolno było myśleć co będzie na końcu.

Chłopak poprawił się na jego ramieniu i mruknął coś przez sen. Im byli bliżej do twierdzy, tym chłopak mniej kwilił przez sen, jednak snów nie było łatwo odgonić. Zawsze czaiły się gdzieś pod świadomością, niczym siedmionóg ze śmiertelnym ostrzem czający się pod pustynnym kamieniem.

Wyjechali z lasu na stromą polanę i chłopak przebudził się akurat w momencie gdy tętniąca życiem warownia wyłoniła się z mgły.

– Witaj w Kaer Morhen – powiedział Reynar – tu spędzisz najbliższe lata swego życia.

„Tak chciało przeznaczenie” – dodał w myślach. Zjechali niżej i Reynar poczuł spojrzenie.

– Hej! – krzyknął – tu swój!

Z mgły wyłoniło się dwóch wiedźminów których Reynar nie kojarzył. Jeden, starszy, z zakolami i drugi, nieco młodszy, z kilkoma bliznami na policzkach i koło ucha.

– Ktoś ty? – zapytał ten z bliznami, przenosząc wzrok to na Reynara, to chłopca.

– Jeżeli mnie wzrok i zmysły nie mylą, to pewnie niejaki Reynar, w świecie znany jako Stary Niedźwiedź – przemówił starszy – przybyłeś zimować do pieleszy siedliszcza?

– Jeżeli mnie znasz – odparł Reynar – to pewnie wiesz że rzadko tu zimuję, acz planowałem. Mam też nowy narybek – strząsnął chłopca wciąż opierającego się o jego ramię.

– Dobrze – odparł wyniośle młody – jam jest Cluvio z Estredy a ten tutaj to Mosko.

– O Cluvio nie słyszałem a w Estredzie byłem parę razy – powiedział Reynar – zaś o panu Mosku to i owo. Jest mistrz?

– Jest – powiedział Mosko i Reynar wyminął ich. Zbliżyli do fosy, po której biegło kilkunastu chłopców ustawionych trójkami. Chłopcy dopiero zaczęli trening, nie byli jeszcze zgrzani, część z nich jeszcze przecierała oczy i miała ślady po mleku na ustach. Vesemir patrzył zaciekawiony.

– Już jutro o tej porze pobiegniesz z nimi – powiedział Reynar, jakby czytając w jego myślach.

Wjechali na dziedziniec, na którym stało trzech wiedźminów patrzących na trenujących, starszych chłopców. Tuż nad nimi, na schodach, stał chudy, zakapturzony mężczyzna.

– A oto Stary Niedźwiedź! – krzyknął zachrypniętym głosem.

Reynar z Vesemirem zsiedli z konia. Nie przepadał na nowym magiem odpowiedzialnym za nadzór Prób. Był wyniosły i zbytnio ukazywał pogardę dla innych wiedźminów. Kiedyś sam tutaj trafił jako adept na wiedźmina, jednak pewna czarodziejka stwierdziła że ma w sobie zbyt silny iloraz magii i zabrała go stąd, by po kilkunastu latach wrócić. Kłapouchy, przypomniał sobie po chwili przezwisko maga. Nadali mu to ponieważ miał aż nazbyt rzucające się w oczy elfie uszy. Pomiędzy dwoma nieznanymi Reynarowi mężczyznami stał Mistrz Alben. Stary, wyłysiały, bardziej przypominał wypchaną kukłę niż Mistrza Cechu Wilka. Podobno w porę porzucił szlak by szkolić młodych. I to za jego kadencji poczęto darzyć niechęcią wiedźminów. Reynar był tuż po Próbach gdy nastała kadencja Albena. Zawsze otaczał się dwoma wiedźminami i rzadko dopuszczał kogoś bliżej do siebie niż na długość miecza.

– Witaj Reynarze, jak widać trzymasz się – powiedział na przywitanie i skrzywił się imitując uśmiech.

– Witaj Mistrzu – odpowiedział Reynar i lekko się skłonił – przyprowadziłem dziecko niespodziankę.

– Patrzcie panowie – powiedział niby przejęty Alben, patrząc to na jednego, to na drugiego towarzysza.

– Dajcie go do innych narybków – powiedział wiedźmin po lewej stronie mistrza i zmierzył chłopca od stóp do głów. „Znasz szlak skurwysynu” – pomyślał Reynar i lekko pchnął chłopca po czym wypowiedział tradycyjną formułkę

– Zostawiam cię tutaj, abyś ludzkości służył i wiernie wypełniał obowiązki szlaku.

– Wystarczy, panie Reynar – powiedział drugi wiedźmin, którego Reynar również nie znał – jestem Karol Lucius, miejscowy nauczyciel fechtunku, teraz ja będę się zajmował chłopakiem.

– Nie ty, nie ty – jakby zanucił drugi – najpierw kondycja, potem miecz.

– Najpierw magia – zaskrzeczał mag.

– Najpierw się zamknijcie i dajcie im żreć – powiedział Alben – potem zobaczymy – i zwrócił się do chłopca – po jedzeniu pójdziesz wyrzucić te łachy i przywdziać odpowiednie. Od dziś jesteś adeptem na młodego wiedźmina, chłopcze.

Vesemir nie odezwał się ani słowem. Razem z Reynarem udali się w stronę jadalni. Dopiero po wyjściu z Kaer Morhen miał spróbować równie dobrego jadła jak wtedy.

– Potem na parę słów Reynarze – powiedział Alben a Reynar skinął głową.

*

 

Pokój Albena pachniał ziołami, pleśnią i starym człowiekiem. Gdy Reynar wszedł do środka, zwrócił uwagę na proste urządzenie pokoju – drewniany stół i krzesło pod oknem, proste łóżko pod ścianą i brak jakichkolwiek ozdób, jeżeli nie liczyć dwóch mieczy w pochwach opartych o ścianę. Przy oknie , z którego widać było dziedziniec, stał Alben. Na dźwięk zamykanych przez Reynara drzwi starzec odwrócił się i gestem poprosił by ten podszedł do niego. Przez moment obserwowali młodych adeptów na ćwiczeniach. Po chwili Alben przemówił.

– Jak zdrowie, Stary Niedźwiedziu?

– Dopisuje – odparł Reynar, mimochodem zerkając na rękę. Nie zamierzał zwierzać się z takich dolegliwości. To nie po wiedźmińsku, prawdziwy wiedźmin albo zdrowy siecze potwory albo zdrowe potwory zębami sieką jego ciało.

– Jak na twój wiek naprawdę dobrze.

– Tobie też widzę starość pięknie mija – powiedział Reynar – nic się nie zmieniasz.

– Pozory Reynarze, to tylko pozory – odparł Alben i i po chwili zapytał – czy myślałeś kiedyś o odpoczynku?

Reynar spojrzał na Albena i odrzekł:

– Zawsze myślę, zwłaszcza po walce. Myślę jak będę odpoczywał tutaj przez całą zimę…

– Nie o to mi chodziło, i dobrze o tym wiesz – Alben usiadł przy biurku i otworzył jedną z wielu ksiąg które leżały wkoło. Były to almanachy zawierające wszystkie gatunki potworów.

– Gnojnica – Alben przyłożył palec do ozdobnie pisanych liter pod rysunkiem przedstawiającym potwora – gatunek występujący tam gdzie więcej zwierzyny. Za młodu nie groźny, po osiągnięciu odpowiednich rozmiarów stanowi zagrożenie dla ludzi. Brak szczególnych organów do pobrania.

– Widzę wieści szybko się roznoszą – Reynar oparł się o framugę i założył ręce na klatce piersiowej.

– Szybko, szybko, ale jeszcze szybciej część tych ksiąg z dnia na dzień staje się nieaktualna, powiedz mi, kto stanowi pieczę nad nimi?

– Z tego co pamiętam to ty.

– I dobrze pamiętasz – Alben otarł usta – jednak powiedz mi, dlaczego w Kaer Morhen nigdy nie było bibliotekarza? Albo kogoś innego kto by przejął jego obowiązki – starzec wyciągnął spomiędzy kart księgi biały kawałek papieru – list z Oxenfurtu, chcą byśmy wysłali im stare księgi na skopiowanie, jednak nigdy tego nie robiliśmy, pomimo iż by płacili tyle, ile magowie za receptury specyfików wykorzystywanych podczas Prób…

– Po co mi to mówisz?

– Miałbym dla ciebie propozycję Reynarze. Propozycję, jak to mawiają hersztowie band, nie do odrzucenia – po czym Alben znów się zamyślił i sprawiał wrażenie pogrążonego w lekturze księgi. Reynar, patrząc starcowi przez ramię, zgadywał wszystkie gatunki, jednak doszedł do wniosku że naprawdę mało ich spotkał.

– Zastąp mnie Reynarze, zastąp mnie w Kaer Morhen – wysapał w końcu i wyciągnął zza pazuchy buteleczkę i zdrowo z niej pociągnął. Reynar poczuł zapach spirytusu i nieznanych mu ziół.

– Po co?

– Nie mam już sił na to wszystko. Mówią że wszystko ma swój czas, że coś się kończy coś zaczyna. Mówią o nas że mamy setki chłopców na sumieniu, a inni twierdzą że w ogóle nie mamy sumień, że jesteśmy bezlitosne golemy do zabijania. I może coś w tym jest – starzec odwrócił się i spojrzał Reynarowi w oczy. Ten przez moment ujrzał młodego chłopaka z marzeniami. – bezlitosny golem nie czuje zmęczenia. Bezlitosny golem z dnia na dzień nie ślepnie, głuchnie i coraz dłużej wspina się do swojego pokoju. Co zrobisz jak pewnego dnia nie będziesz w stanie podnieść swoich mieczy?

Reynar przez moment chciał odpowiedzieć że wcześniej się gdzieś ulokuje lub kupi truciznę, jednak powstrzymał się od odpowiedzi.

– Nic nie zrobisz – starzec skwitował milczenie Reynara – nic nie zrobisz, a w przeciwieństwie do bezlitosnego golema tylko poczujesz. Poczujesz zawód, żal i to że jesteś tutaj nie potrzebny, że twój sens i cel był taki jak tych potworów które tropiłeś całe życie. Jednak ja chcę cię uchronić przed tym, może dlatego że jesteś jednym z tych którzy wypełniali swoją robotę dobrze i którzy nie dostali miana rzeźników czy oprawców, rozumiesz?

– Tak.

– Zawsze byłeś pojętny. Zastąp mnie Reynarze, każ mnie przenieść do wieży i donosić mi tam żarcie a po mej śmierci każ mnie pochować wśród tych których niby posłałem na szafot – Alben pochylił głowę zaś Reynar odwrócił się do okna, przez które wleciał wiatr pachnący zimą. Przypomniał sobie jak po raz pierwszy stąd wyruszył. Jak po przekroczeniu granicy dostał pierwsze zlecenie na kikimorę i jak to zlecenie przepił i potem chodził głodny, jednak było to w czasach kiedy słupy były pełne ogłoszeń zaś wiedźmini nie musieli się prosić. Mijały lata i Reynar poznał ją.

 

*

 

Wera. Spędził z nią wiele nocy i to ona pokazała mu jak smakuje kobieta. I jakie różne smaki może zaoferować, w tym smak straty kiedy wbijał jej srebrny miecz w serce. Wera, pomimo iż była niezwykle piękna, to również okazała się niezwykle piękną bruxą.

– Związałam nas naszą krwią Reynarze – powiedziała mu pewnego wieczora i wręczyła buteleczkę z Czarną Krwią – gdy będzie cię ściskał wąpierz to pamiętaj by to wypić. Śmierć będzie lżejsza a i tamtego szlag trafi.

Od momentu jej zabicia Reynar po prostu wypełniał swoją wiedźmińską dolę i nie angażował się w nic. Jednak rzadko sypiał nocami w lasach, zawsze widział cień między drzewami lub czarne loki powiewające na wietrze. Wera prześladowała go, ale nie wspomniał o tym Vesemirowi. Jednak teraz, patrząc przez las, nadal chciał wędrować. Zanim tutaj przybył to stawy zmuszały go do zimowania w ciepłych miejscach, jednak zapragnął poczuć zimne i rześkie zimowe powietrze. Nabrał głęboko powietrza do płuc i zrozumiał że nie może tak po prostu porzucić tego tylko po to by skończyć jak Alben – otoczony udawaną czcią i szacunkiem starzec z poczuciem zmarnowanego życia i znajdującego uciechę w jedzeniu i starych księgach.

– Nie mogę Albenie – powiedział Reynar i minął stół – nie mogę, a teraz ja ci powiem czemu. Wiele lat temu uczyniliście mnie wiedźminem. Mój włos wówczas miał inny kolor, twarz gładka a i ty budziłeś grozę. Wtedy chciałem coś osiągnąć i dalej do tego zmierzam. Znają mnie jako Starego Wiedźmina, przyprowadziłem wam chłopca i jutro wyjeżdżam.

– A twoje stawy? – Alben chytrze się uśmiechnął.

– Odpoczną sobie w grobie – odpowiedział sucho Reynar i wyszedł.

 

*

 

W nocy miał sen, po raz pierwszy od wielu lat tak wyrazisty. Śniło mu się że leżał pod drzewem, ciężko ranny w bok. „Dorobiłeś się” – usłyszał Albena i spojrzał na rosnące ślady krwi wokół niego. Odruchowo sięgnął do paska z eliksirami, jednak nie znalazł tam żadnego. Próbował znaleźć miecze, jednak obydwa były poza zasięgiem jego dłoni, zaś on nie miał siły by się ruszyć. Zakrwawiony medalion zadrżał i Wera uklękła przed nim.

– Witaj ukochany – syknęła i uśmiechnęła się, obnażając kły – tyle czasu.

– Nic się nie zmieniłaś.

– A ty jak zwykle uroczy, na swój sposób oczywiście – dotknęła dłonią jego policzka. Była przeraźliwie zimna.

– Po co tu przyszłaś?

– Umierasz Reynarze, umierasz bardzo powoli – oświadczyła rzeczowo nie przestając się uśmiechać – gdzie masz lek który ci dałam?

– Zgubiłem – Reynar pochylił głowę niczym młody chłopak przyznający się do kradzieży jabłek ze straganu.

– No widzisz, czyli jestem w porę – wykonała szybki ruch ręką i włożyła ją w ranę. Reynar jęknął, jednak nie z bólu a z zimna, które rozchodziło się od rany.

– Dobrze, dobrze – po chwili Wera stała w tej samej białej sukni w której ostatni raz ją widział. Była potargana i z okolicy serca wylewała się czarna plama – wkrótce się spotkamy wiedźminie.

Reynar obudził się, usiadł na łóżku i poczuł ból w kręgosłupie. Okno było otwarte na oścież, w izbie było zimno zaś stara rana na boku dziwnie pulsowała ciepłem. Medalion drgał. Reynar podszedł do okna i przed jego zamknięciem spojrzał w stronę lasu i mógł przysiąc że przez moment widział ludzki kształt ponad drzewami.

 

*

 

Zapakował prowiant, miecze i uzupełnił eliksiry. Pobrał nową kurtkę i zimową pelerynę z kapturem w granatowo-czarnym kolorze. Za jakiś czas mieli otwierać fosę i podnosić kraty by adepci, budzeni krzykami przez starszych wiedźminów szli na Mordownię. Szron pokrywał trawę i budynki. Liście nie zdążyły jeszcze dobrze opaść a tu zaskoczyła je zima na drzewach. „Kiedyś to był zły znak” – pomyślał i odwrócił się w stronę wybiegających chłopców. Każdy z nich dostał przed wybiegnięciem kubek koziego mleka doprawiony eliksirem na wytrzymałość i prawidłowy rozwój ciała po czym kazano im biec w znanym kierunku. Najpierw wybiegli najstarsi, z wesołymi oczyma i przed przemianą. Potem kolejka szła aż do najmłodszych. Kawałek za całą grupą biegł chłopiec którego Reynar tutaj przywiózł. Podobnie jak wszyscy ubrany był w koszulę i lniane spodnie kończące się na sandałach. Nie dostali cieplejszych ubrań, mieli hartować swoją odporność. Chłopiec spojrzał na wiedźmina zaś ten zdobył się na pokiwanie mu głową. Przez moment w oczach chłopca był wyrzut, jednak Reynar dostrzegł także rozciętą wargę i podbite oko. Wiedźmin wsiadł na konia. Otwarto fosę i podniesiono kraty. Słońce wschodzące nad lasem witało nowy dzień. Dla Reynara był to dzień wędrówki, zaś dla chłopców kolejny dzień wyciskania z siebie największych możliwości. Reynar popędził konia i po raz ostatni zamienił wzrok z Vesemirem, który z resztą chłopców odbił za fosą w lewo w stronę Mordowni. Reynar natomiast pojechał w las. Wdychał rześkie, zimowe powietrze i przez moment czuł dziwną mieszaninę wyrzutów sumienia z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

 

*

 

Wkrótce słuch o Reynarze, Starym Niedźwiedziu, przepadł. Przez wiele lat ludzka rasa nie interesowała się wiedźminami, których z roku na rok było coraz mniej i którzy pojawiali się coraz rzadziej. Opowiadano o rzezi wiedźminów w Kaer Morhen, jednak spotykano jeszcze takich z medalionem wilka na szyi. Minęło wiele lat, zanim wiedźmini ponownie zaczęli być zauważani w świecie i kiedy zaczęto prawić legendy o Geralcie z Rivii, Białym Wilku. Ale to już inna historia…

 

Koniec

Komentarze

Wiedźmin… Tradycyjnie odpadam.

F.S

Hmmm. Podstawowy zarzut mam taki, że nie dowiedziałam się z tekstu nic ciekawego. OK, imię chłopca chyba rozpoznaję, ale co z tego? OK, może AS nie wymyślił gnojnicy, ale potwór jakich wiele. Mam wrażenie, że niepotrzebnie tak wałkujesz prawo niespodzianki – to akurat z grubsza pamiętam.

Po warsztacie widać, że nie masz dużego doświadczenia. Interpunkcja kuleje, czasami trafiają się niezgrabne konstrukcje. Powtórzenia i literówki też.

Czegoś nie kumam – kupiec wraca do domu i zastaje dziewięcioletniego chłopca, którego się nie spodziewał. Czyli koło dychy go w domu nie było. Długo trochę. A pojechał z najstarszym synem. Młody przez ten czas nie zapragnął założyć własnej rodziny?

Babska logika rządzi!

Wydaje mi się że zostało to wyjaśnione tutaj: “Matka chłopca prawdopodobnie uciekła z rodzinnej chałupy do lasu gdzie przygarnęli ją leśni ludzie, nie do końca druidzi, jednak wyznający podobne zasady. Pewnie któryś, w imię Natury oczywiście, zrobił jej dzieciaka i kazali jej wrócić z chłopakiem gdy już będzie mógł przydać się do jakiejś roboty. Widział wiele takich sekt.“ – tylko że niezgrabnie to opisałem. Tak czy inaczej dziękuję za sugestie :)

Hmmm, z tego fragmentu wynika, że chłopiec wychowywał się razem z matką, czyli kupiec powinien zauważyć, że jakiś dzieciak się plącze po chałupie. Gdybym chciała bardziej gdybać – z rodzinnej chałupy raczej ucieka młodzież przed założeniem rodziny. Jak już kobieta ma dzieci, to tak łatwo ich nie porzuca. Czyli żona kupca uciekła jeszcze przed ślubem, dała sobie zrobić dziecko i kupiec przez dziesięć lat jej nie widział.

A jak Ty to sobie wyobraziłeś/ zaplanowałeś?

Babska logika rządzi!

Raczej chodziło mi o wątek siostry kupca, która przyłączyła się do “leśnej sekty” po czym wróciła z dzieckiem do chałupy brata. W pierwszej wersji tekstu (mającej około 80 tysięcy znaków) szczegółowo to opisałem, tutaj gdzieś mi jednak umknęło.

Początek, mało ciekawy i chaotyczny, czytało się bardzo źle, a nawet pojawiały się momenty, kiedy chciałam przerwać lekturę. Jednak później, kiedy opowieść stała się nieco bardziej uporządkowana, a przez to przystępniejsza, było już nieco lepiej, choć o pełnej satysfakcji, niestety, nie mogę powiedzieć.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Niektóre zdania zostały napisane w sposób ogromnie utrudniający ich zrozumienia, interpunkcja mocno szwankuje, ponadto zdarzają się błędy i różne usterki.

 

 

przy bra­mie wjaz­do­wej do dworu Otta. – …przy bra­mie wjaz­do­wej do dworu Otto.

Imię Otto nie odmienia się. Ten błąd popełniasz w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Była to mała twier­dza oto­czo­na drew­nia­ny­mi pa­li­sa­da­mi… – Masło maślane. Palisada jest drewniana z definicji.

 

Rey­nar wy­czu­lo­nym słu­chem usły­szał sa­pa­nie dru­gie­go. – Nie brzmi to najlepiej.

 

jak cię zwią? – …jak cię zwą?

 

Ma­rzy­ce, któ­rych jesz­cze ich nie wy­tę­pi­li w tych stro­nach… – Ma­rzy­ce, któ­rych jesz­cze nie wy­tę­pi­li w tych stro­nach

 

– Wiedź­min, lub mówią stare księ­gi, Ve­dy­min… – Czy tu niczego nie brakuje?

 

mruk­nął En­grim do karła przy­cze­pio­ne­go do sukna… – Co to znaczy, że karzeł był przyczepiony do sukna?

 

że przy­rost go­tów­ki rósł wprost pro­por­cjo­nal­nie… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Hi­sto­ria oka­za­ła się po­dob­na do wielu in­nych hi­sto­rii. – Powtórzenie.

 

po im ino się zo­sta­ła po­szar­pa­na szma­ta. – Literówka.

 

pod­szedł do za­bu­do­wań za­glą­da­jąc przez okna i drzwi. – Podchodził, zaglądając, czy raczej podszedł i zajrzał?

 

o płci cięż­kiej do okre­śle­nia. – …o płci trudnej do okre­śle­nia.

 

istot za­gro­żo­nych wy­gi­nię­ciem przez co nie można było za­bi­jać tych istot. – Powtórzenie.

 

Gnoj­ni­ca spra­wia­ła wra­że­nie wpa­trzo­ne­go w wiedź­mi­na.Gnoj­ni­ca spra­wia­ła wra­że­nie wpa­trzo­ne­j w wiedź­mi­na.

 

nie znany był spo­sób jak gnoj­ni­ce się ukry­wa­ły… – …nieznany był spo­sób

 

Krąg dzie­cia­ków ob­cho­dzi­ło wy­bra­ne­go i śpie­wa­ły… – Krąg dzie­cia­ków ob­cho­dzi­ł wy­bra­ne­go i śpie­wa­ł

 

Bar­nas po­ga­niał muły. Chciał jak naj­szyb­ciej do­trzeć do domu. Splu­nął, spoj­rzał na ho­ry­zont i po­now­nie po­na­glił konie. – Poganiał muły czy konie?

 

Wisek był jego naj­star­szym synem któ­re­go wziął w ze­szłe lato na szlak han­dlo­wy by miał komu prze­ka­zać ma­ją­tek… – Czy dobrze rozumiem, że Wisek miał na szlaku przekazać komuś majątek?

 

że Wisek miał 15 lat… – …że Wisek miał piętnaście lat

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Cały jego do­ro­bek leżał na po­dwó­rzu, jed­nak za­miast je zbie­rać… – Piszesz o dorobku, więc: …za­miast go zbie­rać

 

Nie że czuła żalu… – Literówka.

 

Naj­młod­szy, sa­miec, przy­niósł jej kie­dyś ka­wa­łek czło­wie­ka. Sma­ko­wał wy­bor­nie, cho­ciaż nie był to naj­młod­szy ga­tu­nek. Ten, który stał za do­ro­słym sam­cem wy­glą­dał młodosma­ko­wi­cie. Była głod­na. Samce, które spło­dzi­ła zanim dała się po­nieść i zja­dła ob­ce­go samca… – Powtórzenia.

 

jed­no­cze­śnie wy­nu­rza­jąc dwie czuł­ki… – …jed­no­cze­śnie wy­nu­rza­jąc dwa czuł­ki

Czułki są rodzaju męskiego.

 

Wtem roz­bły­sła iskier­ka na­dzie­ji. Wtem roz­bły­sła iskier­ka na­dzie­i.

 

góra sze­ścio sied­mio­let­nia. – …góra sze­ścio- sied­mio­let­nia.

 

Był ubra­ny w  samą ko­szu­lę… – Był ubra­ny w  samą ko­szu­lę

 

co mnie raz zro­bił w ma­li­ny. – W maliny się nie robi, w maliny się wpuszcza.

 

Za­je­chał mu drogę,ze­sko­czył z konia… – Brak spacji po przecinku.

 

– A nuże! – par­sk­nął En­grim… – Pewnie miało być: – A jużże! – par­sk­nął En­grim

Sprawdź znaczenie słowa nuże.

 

Sługa za­to­czył się w trawę i zła­pał się za noc. – Literówka.

 

zwią­zał chło­pa­ka za nad­garst­ki. – Raczej: …zwią­zał chło­pa­kowi nad­garst­ki.

 

Ten ją uści­snął – Brak kropki.

 

Ty tra­fisz do pierw­szej, do mło­dzi­ków, po­tocz­nie zwa­nym na­ryb­kiem. – …po­tocz­nie zwa­nych na­ryb­kiem.

 

dzię­ki temu widzę w ciem­no­ści le­piej zwy­kli lu­dzie… – Czegoś tu brakuje.

 

Z drzew spa­da­ły li­ście i nie­któ­re za­czy­na­ły przy­po­mi­nać czar­ne szkie­le­ty wy­sta­ją­ce z ziemi. – Czy dobrze rozumiem, że spadłe liście przypominały szkielety?

 

we wła­snych my­ślach. My­ślał… – Czy to celowe powtórzenie?

 

Im byli bli­żej do twier­dzy… – Im byli bli­żej twier­dzy… Lub: Im mieli bli­żej do twier­dzy

 

Zbli­ży­li do fosy, po któ­rej bie­gło kil­ku­na­stu chłop­ców… – Co zbliżyli do fosy?

 

Nie prze­pa­dał na nowym ma­giem… – Literówka.

 

Za młodu nie groź­ny… – Za młodu niegroź­ny

 

zi­mo­wą pe­le­ry­nę z kap­tu­rem w gra­na­to­wo-czar­nym ko­lo­rze. – …gra­na­to­woczar­nym ko­lo­rze.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Miś przeczytał. Opowiadanie urwane jakby autorowi zabrakło pomysłu na dalsze losy Niedźwiedzia i chłopca. Zakończył ‘na siłę’. Nie uwiodło misia.

Nowa Fantastyka