Nazywam się Anthony Deadfall. Obudziłem się w innej rzeczywistości i nie potrafię się w niej odnaleźć.
Jeszcze wczoraj, chyba to było wczoraj, byłem pracownikiem korporacji zajmującej się obsługą serwerów największych firm budowlanych i deweloperskich w południowej Dakocie. Nienawidziłem swojej pracy, swojego szefa i w ogóle swojego życia. To właśnie wczoraj Claris zerwała ze mną po ponad półrocznych staraniach z mojej strony. Niestety tylko z mojej. Ona, tak naprawdę, chyba nigdy nic do mnie nie czuła. Nie mogę przestać o niej myśleć. O jej kruczoczarnych, falujących włosach i uśmiechu, który potrafiłby roztopić lód. Była jedyną bliską mi osobą. Dosłownie.
Rodzice zginęli w wypadku, kiedy byłem bardzo mały. Nawet ich nie pamiętam. W dzieciństwie zajmowała się mną babcia Lena, ale zmarła, gdy miałem osiemnaście lat. Tuż po moich urodzinach potrącił ją pociąg. Podobno jej ciało było w takim stanie, że nie było sensu otwierać trumny na pogrzebie. Ja też wolałem ją zapamiętać taką, jak wyglądała za życia.
Musiałem radzić sobie sam. Znalazłem pracę w Space Jack, tej cholernej korporacji. Najpierw myślałem, że zostanę tam nie dłużej niż dwa miesiące. Byleby tylko przeczekać, jakoś zarobić na utrzymanie i spłacenie długów po organizacji pogrzebu.
Przepracowałem tam dziesięć lat.
Byłem w biurze świątek i piątek i niedziela. Nie dziwię się, że Claris ode mnie odeszła. Mimo, że tak bardzo ją kochałem nie poświęcałem jej zbyt wystarczającej ilości czasu i uwagi. Praca zawładnęła całym moim życiem.
Żebym chociaż lubił to, co robię. Żebym chociaż lubił samego siebie patrząc co rano w lustro. Nie dość, że nienawidziłem tej roboty, to w dodatku nie mogłem patrzeć na swoją obrzydliwą gębę. Nie to, że nie byłem przystojny. Widziałem ostro zarysowaną szczękę, sztywne blond włosy i umięśnione ciało, za którym oglądało się wiele kobiet. Byłem obrzydliwy w tym co robiłem. Obrzydliwy i śliski. Wiecznie musiałem grać w korporacyjne gierki, wiecznie oszukiwać. Okłamywałem nawet ludzi, z którymi normalnie pewnie bym się zaprzyjaźnił, gdyby nie wieczny wyścig szczurów i podkopywanie dołków. Kiedy Claris oświadczyła, że już nie chce ze mną być chciałem, żeby to wszystko zniknęło. Ci ludzie, ta praca i w ogóle wszystko, co było wokół.
Jeszcze wczoraj to niewielkie miasteczko tętniło życiem. Mimo, że nie było w nim wieżowców, ani galerii handlowych, zawsze się coś działo. Wszyscy się znali, więc były też powody do różnych plotek.
Kiedy obudziłem się obolały i kompletnie zdezorientowany na środku drogi, w pierwszej chwili myślałem, że ostro poimprezowałem. Czasami mi się to zdarzało, choć nie zawsze miałem z kim umówić się na wieczorne wyjście. Często po prostu siadałem przy barze sam i upijałem się do nieprzytomności. Później zamawiałem taksówkę i jakoś wtaczałem się do mieszkania. Picie to jedyny sposób, żeby choć na chwilę zapomnieć o pracy i o tym co musiałem robić, żeby się w niej utrzymać. Na ilu niewinnych ludzi donosiłem za byle gówno? Nawet nie potrafię policzyć.
Ale nie, wczoraj nie piłem. Jestem przekonany, że położyłem się do swojego łóżka tak jak w większość wieczorów, podczas których nie sięgałem po flaszkę. Z tą różnicą, że nie było w nim Claris. Claris sralis! Cholera, nawet kiedy teraz o niej myślę złość mnie ogarnia. Nie rozumiem, jak mogła mnie zostawić.
Tylko skoro po pracy wróciłem do domu, a wieczorem położyłem się w swoim łóżku, to dlaczego leżę poturbowany na ulicy i to w biały dzień? Czyżbym lunatykował i wyszedł na środek drogi? Może potrącił mnie jakiś samochód? Może wypadki są u nas rodzinne?
Muszę zacząć trzeźwo myśleć. Zacznijmy od początku. Wilderness to wprawdzie niewielkie miasteczko, ale byli w nim ludzie. Gdzie oni do cholery są?
***
Na środku stoją samochody. Niektóre mają pootwierane drzwi. Wejście w markecie też stoi otworem. Remontują tam coś, czy jaki szlag? Nigdzie nie ma ludzi. Zupełnie jak po jakiejś pieprzonej zagładzie nuklearnej, tylko, że nie widać żadnych zniszczeń. Ani trupów. Ja oprócz kilku mocniejszych stłuczeń także chyba nie odniosłem większych obrażeń.
Mogę chodzić, oddychać i funkcjonować. Mogę nawet, kurwa, śpiewać, albo zatańczyć Gangnam Style.
Zwlokłem się z asfaltu. W zębach poczułem zgrzytający piasek. Bardzo chciało mi się pić. Czułem promieniujący ból w lewej nodze, ale nie miałem żadnych złamań. Mogłem ruszać wszystkimi kończynami. Cholera jasna! Miałem rozdarte jeansy. A tak je lubiłem! Wprawdzie były już trochę znoszone i powycierane, ale mimo wszystko było mi ich żal.
Było niesamowicie gorąco. Postanowiłem wejść do Shop Maxa i kupić coś do picia. Ale, niech to szlag! Nie miałem przy sobie portfela. Trudno. Napiję się wody z dystrybutora przy kasach. Albo w ostateczności skorzystam z kranu w toalecie. Lepsze to niż nic.
Ruszyłem obolały w stronę sklepu. Przeszedłem przez niewielki, wybetonowany parking, ale nie widziałem tam ludzi, którzy jak zwykle, ze zblazowanymi minami, pakowali zakupy do bagażników, nie widziałem dzieci, które wiecznie wrzeszczały lub płakały bo rodzice nie kupili im nic słodkiego, albo nie zdobyli jakiejś durnej zabawki za zebrane punkty na karcie stałego klienta. Nie było nawet żuli, którzy żebrali o parę groszy lub chociaż o możliwość odwiezienia wózka w celu zdobycia 50 centów, wetkniętych w szparę. Gdzie oni się wszyscy podziali?
Gdy wszedłem do środka wykafelkowanego po sufit wnętrza od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Po pierwsze nie było prądu. Panował półmrok, światła były pogaszone, a klimatyzacja nie działała. Nie było też żadnych ludzi. Ani jednej żywej duszy. Kasy były puste, sala sprzedażowa także. W środku nie było pracowników, klientów, ochrony, ani ekipy remontowej. Sklep stał otworem, dosłownie zapraszając złodziei.
Przeszedłem przez linię kas, wszedłem między wyładowane produktami regały i na całe gardło zawołałem:
– Halo! Czy ktoś tu jest do kurwy nędzy?
Cisza. Nikt się nie odezwał, nikt nie wychylił pieprzonego nosa z kryjówki. Co tu się do cholery jasnej wydarzyło? Pomachałem jeszcze do kamery, pochodziłem chwilę, po czym sięgnąłem na półkę po butelkę Coca Coli i ruszyłem do wyjścia. Muszę za wszelką cenę dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
***
Znów przeszedłem przez parking i ruszyłem przez ulicę w stronę domów, które znajdowały się nieopodal Shop Maxa. Pomyślałem, że może dowiem się od kogoś czegoś więcej. Co się takiego wydarzyło od wczoraj? Dlaczego market jest pusty. Przechodząc uderzyło mnie to, że wokół panowała cisza. Tu też nikogo nie widziałem. Nikt nie pracował w ogrodzie, nie było bawiących się dzieci, ani matek spacerujących z wózkami. Tylko samotnie stojące, białe, opustoszałe domy jednorodzinne z równo przystrzyżonymi trawnikami. Po raz kolejny przyszło mi do głowy, że otoczenie wygląda jak po zagładzie atomowej.
Podszedłem do najbliżej stojącego domu, przeszedłem przez bramę. W ogrodzie stała brązowa, drewniana buda, ale nigdzie nie widziałem psa. Może to i dobrze. Jeszcze brakowało mi pogryzienia przez jakiegoś przerośniętego kundla. Przeszedłem przez kamienną ścieżkę i zadzwoniłem do drzwi. Cisza. Właściciele mogli być w pracy, albo po prostu wyjechać.
Cholera! Praca. Nie zgłosiłem tego, że nie przyjdę. Trudno, najwyżej mnie zwolnią. I tak nie lubiłem tam chodzić.
Wycofałem się i podszedłem do następnego domu. Zadzwoniłem. To samo. Cisza. Waliłem w lakierowane drzwi. W końcu zacząłem je kopać aż się otworzyły. Popchnąłem je i wszedłem do holu. Panował mrok. Przeszedłem nieco głębiej i krzyknąłem:
– Halo, czy ktoś tu jest?
Nikt nie odpowiedział. Czułem coraz większe przerażenie. Przeszedłem do kuchni, która była jasna i czysta. Otworzyłem lodówkę. Ciemno. Tutaj też nie było prądu. Poczułem głód. Ostatnio jadłem wczoraj. Wiem, że to nieprzyzwoicie kraść jedzenie, kiedy cię na nie stać, ale nie mogłem się powstrzymać. Moje zwierzęce instynkty wygrały. Wziąłem z półki upieczone udko kurczaka i się w nie wgryzłem czując ociekający na brodę tłuszcz. Było smaczne, dobrze doprawione i chyba zrobione na grillu. Bez prądu i tak by się zmarnowało. Otworzyłem jeszcze karton z sokiem pomarańczowym, był wypełniony do połowy. Wypiłem wszystko z pudełka po czym wyrzuciłem go do kosza na śmieci, który znajdował się pod zlewem.
Na blacie zauważyłem małe, czerwone radyjko, stylizowane na stare odbiorniki z czasów młodości naszych babć. Na szczęście było na baterie. Może na antenie powiedzą co się wydarzyło w markecie i gdzie się podziali wszyscy ludzie. Przekręciłem pokrętło. Słychać tylko szum. Spróbowałem złapać inną stację. Nic. Dalej szum. Próbowałem jeszcze przez kilka minut, przesuwając pokrętło milimetr po milimetrze, żeby złapać jakikolwiek sygnał. Bez efektu. Co jest grane? Nikt nie nadaje czy fale są zakłócone?
***
Poczułem ucisk w pęcherzu. Odszukałem łazienkę i wysikałem się. Co za ulga. Spłukałem wodę, umyłem ręce i wytarłem w wiszący na haczyku ręcznik w biało-niebieskie pasy. Wszędzie było czysto, nie było widać śladów kurzu, ani pasty pozostawionej na umywalce. Właściciele nie mogli dawno opuścić tego domu.
Postanowiłem wrócić do mieszkania. Wykonam kilka telefonów i wypytam znajomych, może oni coś słyszeli w radio, albo w wiadomościach w telewizji. Skierowałem się do wyjścia i zatrzasnąłem drzwi.
Byłem dość obolały, postanowiłem skorzystać z jednego z samochodów, który stał otwarty na parkingu supermarketu. Przeszedłem przez ulicę i wsiadłem do porzuconego czarnego pick-upa. Nawet, jeśli zatrzyma mnie policja to może wreszcie dowiem się co się wydarzyło. Nie byłem do tej pory karany, żyłem zgodnie z prawem, więc chyba niewiele mi grozi za wypożyczenie samochodu.
Dawno nie jeździłem, nie miałem swojego auta. Wilderness jest małe, do pracy chodziłem na piechotę, zaledwie kilka przecznic wśród domów jednorodzinnych. Nie miałem wielu znajomych, więc nie wyjeżdżałem często poza miasto. Właściwie nie byłem nawet na porządnych wakacjach. Gdy mieszkałem z babcią nie było nas stać na takie wojaże, a później, kiedy zacząłem pracować nie miałem na to czasu. Zdarzało się, że jechałem za miasto nad pobliskie jezioro. Wtedy korzystałem z pociągu lub, w późniejszym czasie, z samochodu Claris. Raz mieliśmy wyjechać z Claris do Europy, planowaliśmy zwiedzić Hiszpanię, albo Włochy, ale ani ja ani ona nie dostaliśmy urlopu i wszystko szlag trafił.
Za daszkiem przeciwsłonecznym znalazłem kluczyki. Pomyślałem, że to kompletny idiotyzm i kolejne zaproszenie dla złodzieja. Odpaliłem silnik. Zapalił za pierwszym razem. Przejechałem niecałe dwa kilometry ulicą, wzdłuż której rosły niskie drzewa i zaparkowałem na podjeździe swojego domu. Otworzyłem drzwi. Nie było śladów włamania, ani żadnej walki, więc tym bardziej nie rozumiałem co robiłem poobijany na środku ulicy.
Nie ściągałem butów, co za życia babci byłoby niedopuszczalne. Pierwsze kroki od razu skierowałem w poszukiwaniu komórki. Nigdzie nie mogłem jej znaleźć, więc podszedłem do telefonu stacjonarnego, zastanawiając się do kogo zadzwonić. Miałem do wyboru Claris, albo kogoś z pracy. Postanowiłem zatelefonować do Franka. Ten gruby, łysiejący facet wydawał się mi najbardziej życzliwy. Ja też nigdy nie podłożyłem mu żadnej świni. Podniosłem słuchawkę i przyłożyłem ją do ucha. Cholera! Linia była uszkodzona.
W panice zacząłem szukać komórki. Znalazłem ją na sofie pod stertą ubrań, których nie zdążyłem poskładać po ostatnim praniu. No tak, rozładowana. Odnalazłem ładowarkę i wsadziłem wtyczkę do kontaktu w kuchni. Tutaj też nie było prądu. Niech to szlag!
Przeszedłem do kuchni, napiłem się wody i zacząłem intensywnie myśleć, jaki powinien być mój następny krok.
Pojadę do pracy, tam zawsze ktoś jest.
Wychodząc na podjazd, na którym często coś reperowałem, wdepnąłem w gwóźdź, który przebił podeszwę i utkwił mi w stopie. Teraz zamiast do pracy, będę musiał jechać na pogotowie. Szpital! Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! Wsiadłem do pick-upa i ruszyłem w stronę Szpitala Imienia Świętej Rity. Nie był wielki, miał zaledwie kilka oddziałów. Brakowało w nim kardiologii, okulistyki, czy neurochirurgii, ale spełniał podstawowe funkcje w nagłych przypadkach. I dysponował kilkoma karetkami, które czasem przejeżdżały na sygnale pod moim domem. Właściwie wyglądał trochę jak szkoła. Miasta wiecznie nie było stać na remont, dlatego z obdrapanych zielonych ścian odchodziła już farba.
W parę minut dojechałem na parking szpitala, poszedłem w stronę bocznego wejścia, gdzie znajdowało się pogotowie. Z tak mało ważnym obrażeniem, jak wbicie gwoździa w stopę, będę siedział w kolejce co najmniej godzinę. W pierwszej kolejności przyjmowali osoby z zagrożeniem życia.
Wszedłem przez szklane drzwi i oniemiałem z wrażenia. Tam też nikogo nie było. W poczekalni były puste plastikowe siedzenia. Zastanawiałem się, jak chorzy ludzie wytrzymują na nich tyle godzin. W powietrzu było czuć zapach chloru, jakby ktoś niedawno umył nim podłogę. Zapukałem do izby przyjęć. Cisza. Otworzyłem drzwi. Wszystko było uporządkowane, dokumenty piętrzyły się w równym stosie, ale nie było ani jednej żywej duszy. Gdzie się wszyscy podziali? Lekarze, pielęgniarki, pacjenci? Ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Coś tu do cholery bardzo nie grało.
***
Wziąłem z obdrapanej, przeszklonej szafki opatrunek i wodę utlenioną, owinąłem skaleczoną nogę i założyłem buta. Szło się niewygodnie. Wróciłem do auta i skierowałem się do pracy. Chyba już mojej byłej pracy.
Po przejechaniu trzech kilometrów, wśród migoczących na ulicy cieni drzew, zatrzymałem się na dużym parkingu otoczonym metalowym płotem. Tutaj też nie było żadnego człowieka. Było strasznie gorąco. Powietrze falowało na dachach samochodów. Podobnie jak przy supermarkecie, niektóre auta były pootwierane. Firma Space Jack mieściła się w dużym, trzypiętrowym budynku, któremu daleko było do cudów architektonicznych.
Ruszyłem w stronę drzwi. Przeszedłem przez pomalowany na szaro hol i doszedłem do recepcji. Pusta. To niemożliwe. Za takie przewinienie, jak zostawienie pustej recepcji należało się wylanie z roboty na zbity pysk.
Pobiegłem w stronę windy. Tutaj też nie działał prąd. Musiałem skorzystać ze schodów. Wbiegłem na nie, dostając lekkiej zadyszki. Byłem wysportowany, ale stres zaczynał mnie tak zżerać, że nie mogłem złapać tchu. Wszedłem na duży open space. Co jest kurwa? To niemożliwe! Tutaj zawsze ktoś był. Nie ważne czy była niedziela, Boże Narodzenie czy Święto Dziękczynienia. Nie było w roku dnia, żeby ktoś tu nie pracował. Wyścig szczurów nie pozwalał na coś takiego, jak życie osobiste. Nikogo nie obchodziło, że chcesz spędzić czas z rodziną, czy po prostu odpocząć. Zawsze było coś do zrobienia dla szefa, nawet w środku nocy. Rozejrzałem się wokół. Duże okna były zasłonięte żaluzjami i panował lekki półmrok. Na biurkach ze sklejki w kolorze drewna panował porządek, ale przy nich nie siedział ani jeden pracownik. Atak paniki sprawił, że aż mną zachwiało. Musiałem się oprzeć o najbliższe krzesło. Czułem, że tracę przytomność.
***
Pół roku później
Próbowałem wszystkich metod, żeby się dowiedzieć co się stało. Próbowałem jeździć jak najdalej autem, żeby odnaleźć jakichś ludzi. Bezskutecznie. Po przejechaniu około stu kilometrów zawsze było to samo. Najpierw dostawałem silnych ataków bólu głowy, a gdy próbowałem je przezwyciężyć po prostu traciłem przytomność. Mam wrażenie, że znajduję się za jakąś barierą, albo pod kloszem.
Nie wiem co się stało, ale sam tego chciałem. Sam chciałem, żeby oni wszyscy zniknęli. Następnego dnia moje słowa stały się czynem. Zostałem zupełnie sam.
Po miesiącu, zaczęło niemiłosiernie śmierdzieć. Ściany niskich domów przepuszczały zapachy psującej się żywności. Prądu nie ma do tej pory. Telefony dalej nie działają.
Zacząłem wariować, do dzisiaj mówię do siebie. Żebym chociaż miał jakieś zwierzę. Psa, kota, szczura, albo chociaż karalucha.
Po dwóch miesiącach nie było żadnych świeżych produktów. Wchodziłem do różnych sklepów i przeszukiwałem półki, ale wszystko pogniło. Został mi tylko suchy prowiant, zupki w proszku i puszki. Zacząłem chorować, ale na szczęście szpital z lekami stał przede mną otworem. Leczyłem się sam na podstawie książek medycznych, które znalazłem w bibliotece. Szukałem też informacji o hodowli warzyw i owoców i sam próbowałem coś sadzić, ale szło mi to z marnym skutkiem.
Po trzech miesiącach gapiłem się tylko przed siebie, zwlekałem się ledwo z łóżka, żeby umyć się w rzece lub „iść na zakupy”. Woda w kranie skończyła się po paru dniach. W końcu wodociągi też ktoś kiedyś obsługiwał.
Dziś jest dzień, kiedy podjąłem decyzję o własnej śmierci. Nie mogę dłużej znieść myśli o tym, że zostałem sam. Być może jestem jedynym człowiekiem na świecie, ale nawet jeśli to prawda, to co z tego. Bez kobiety nie mogę nawet przedłużyć gatunku.
Za swoje słowa powinienem ponieść największą karę. Nikt nie powinien mówić, że chce, żeby wszyscy zniknęli. Nikt.
***
200 km dalej
Grupa mężczyzn w białych fartuchach oglądała nagranie, w którym białoskóry mężczyzna tłucze lustro w łazience i szkłem odcina sobie język. Później podcina żyły i powoli się wykrwawia. Ich twarze odbijały się w sterylnie czystej szybie, za którą było widać dalsze pomieszczenia laboratorium.
– To było konieczne? – dziwi się Mark.
Jest najmłodszy z nich. Na staż z wydziału psychologii z Uniwersytetu Stanforda przyszedł trzy miesiące wcześniej.
– Prawie 30 lat czekałem na zakończenie tego projektu – odzywa się sześćdziesięciopięcioletni Alfred. Mężczyzna marszczy krzaczaste, siwe brwi. – Nie było innego wyjścia, żeby sprawdzić jak zachowuje się człowiek w skrajnej izolacji. Stworzyliśmy dla niego całe miasto i powoli dostosowywaliśmy go do odosobnienia. Ze względów formalnych przez większość życia musiała towarzyszyć mu kobieta, która udawała babcię. Po skończeniu osiemnastu lat, wycofaliśmy ją z projektu. Za milczenie słono jej płacimy.
– A kim byli Ci wszyscy ludzie? Współpracownicy, dziewczyna, mieszkańcy miasta? – dopytuje praktykant.
– To ochotnicy, najczęściej naukowcy zainteresowani tematem oraz więźniowie, którzy brali udział w projekcie w zamian za obniżenie wyroku. – odpowiada. – wiedzieli, że nie mogą nawiązać bliższych relacji z Anthonym Deadfallem. Wiedzieli, że to tylko obiekt badawczy i gra, ale nie byli wtajemniczeni w szczegóły naszego projektu. To nie było konieczne. Mogłoby też zagrozić jego przebiegowi, gdyby kogoś ruszyło sumienie.
– Ale nie dało się przeprowadzić tego badania w jakimś mniejszym zakresie? – ewidentnie Mark nie może się pogodzić ze śmiercią mężczyzny.
– Ależ wielokrotnie próbowaliśmy! Izolowaliśmy ludzi przez kilka dni. To byli ochotnicy, którzy przebywali w zamkniętych pomieszczeniach, jednak długo nie wytrzymywali, wycofywali się, albo trafiali do zakładów psychiatrycznych. Rezygnowali z badania, nawet płacąc ogromne kary finansowe, które obciążały ich na lata. – mężczyzna chwile się zastanowił i potarł się po siwym, kilkudniowym zaroście. – Próbowaliśmy eksperymentu nawet na dzieciach. Kilkoro z nich miało spędzić samotnie dzień bez dostępu do internetu, telefonów, radia, ani telewizji. Mogły robić co tylko chciały, ale nie mogły z nikim mieć kontaktów. Mogły spać, jeść, wychodzić na zewnątrz, czytać, czy się uczyć. Przez cały czas musiały zapisywać swoje przeżycia.
– I jak to się skończyło? – dopytuje Mark, przeczesując palcami czarne, falowane włosy.
– Tylko dwójka przetrwała do końca dnia. Jeden chłopiec, który przez cały dzień sklejał model statku i dziewczynka, której zapiski w dzienników ze względów moralnych nie nadawały się do publikacji.
– Panowie! – wtrąca surowo trzeci, najstarszy z mężczyzn – koniec tych dyskusji! Projekt zakończony. Ktoś musi sporządzić raport, zabrać zwłoki Deadfalla i przygotować miasto do kolejnego badania.