NARODZENIE
Miałem cztery lata, kiedy urodził się mój brat, a ja znalazłem psa. Był pierwszy. Owczarek niemiecki o pięknej, długiej sierści. Tkwił w ciemnym kącie strychu. Głowa oparta na przednich łapach. Oczy otwarte. Wpatrywał się we mnie, gdy wszedłem.
Zlałem się w gacie i uciekłem.
Mniej więcej w tym samym czasie jakiś lekarz uszczypnął mojego brata i Piotr Wiśniewski zaczął ryczeć.
Byłem wtedy u dziadków, którzy mieszkali w wielkim domu na wsi. Lubiłem zwiedzać jego zakątki i grzebać w starociach. Budynek stoi do dziś, ale na tamten strych już nie zaglądam.
Powiedziałem dziadkowi o psie. Wziął mnie za rękę i weszliśmy po skrzypiących, drewnianych schodach. Owczarek dalej tam był. W kącie naprzeciwko wejścia. Głowa oparta, oczy wpatrzone we mnie. Nie wiedziałem, że jest martwy. Wskazałem w jego stronę, a dziadek powiedział, że nic tam nie ma. I pociągnął mnie w głąb poddasza, żebyśmy przyjrzeli się z bliska. Beczałem równie głośno i żałośnie, co mój nowo narodzony brat. Dziadek warknął coś w stylu „mazgaisz się jak baba”. Zapalił wiszącą pod sufitem żarówkę i dopiero wtedy zorientowałem się, że widzę zwłoki zwierzęcia.
Długa sierść była czerwona od krwi, która wyciekła z poderżniętego gardła. Łeb owczarka spoczywał na łapach, więc większości rozcięcia nie widziałem. Tylko początek i koniec przy uszach. Skóra rozchylała się tam na pół centymetra.
– Same graty – powiedział dziadek. – Widzisz?
– Ale tu jest pies…
Trzepnął mnie w głowę.
– Nie zmyślaj. Wiem, co kombinujesz.
Ja sam nie wiedziałem, co kombinuję. Dziadek mnie uświadomił, kiedy zeszliśmy na dół. Jego zdaniem chciałem zwrócić na siebie uwagę, bo wyczułem, że tego dnia przestanę być oczkiem w głowie rodziców. Po ponad trzydziestu latach nie pamiętam, co o tym wszystkim myślałem. Pamiętam tylko fakt narodzin Piotrka, martwego psa na strychu i to, że dziadek go nie zobaczył.
Zresztą, to nie w dziadku tkwił problem. W ciągu następnych lat sprawdzałem innych ludzi, ale nikt nie widział owczarka z poderżniętym gardłem. A zwierzę wciąż tam było.
Potem pojawiły się kolejne. W innych miejscach. Ostatnie, dziewiąte, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Tylko ja mogłem je zobaczyć. Myślałem, że będą mi utrudniać życie, ale one jedynie tkwiły tam, gdzie zobaczyłem je po raz pierwszy. Nie zmieniały się. Nie gniły.
Miałem dwadzieścia cztery lata, kiedy zaczęły znikać.
WYMIERANIE
Jakiś czas temu zniknęło przedostatnie. Tamtego dnia czekało mnie spotkanie ze sponsorami. W nocy źle spałem, a rano odkryłem, że skończyła się moja ulubiona herbata. Nie mogłem też znaleźć najlepszego krawata. Jeśli to Marcin go dorwał, pomyślałem, to stracę cierpliwość. Zniknie on i zniknie ta głupia sarna.
Krawat się znalazł. Założyłem go, po czym poszedłem do łazienki wepchnąć do oczu znienawidzone soczewki. Wystrojony, pokazałem się Paulinie. Poprawiła krawat, a następnie uderzyła mnie w pierś.
– Prostuj się.
Wyprostowałem się.
– I uśmiech – dodała.
Uśmiechnąłem się.
– Grzeczny piesek – powiedziała i wspięła się na palce, żeby dać mi buziaka. – Bez tych okularów wyglądasz bardzo przystojnie.
Wiedziałem, że to nieprawda. Po prostu nie wyglądałem tak źle jak zawsze. Płaciłem za to cenę: dwa kawałki plastiku wrzynały mi się w spojówki.
– Wierzę, że ich przekonasz – stwierdziła Paulina.
Kolejne kłamstwo. Oboje byliśmy pełni wątpliwości. Pocałowałem ją i poszedłem do salonu, gdzie Marcin oglądał kreskówkę. Stanąłem obok. Nie zwrócił na mnie uwagi. Przez chwilę razem wpatrywaliśmy się telewizor. Kaczor Donald właśnie został wylany przez wujka Sknerusa i postanowił szukać pomocy u jakiejś wiedźmy.
– Hej – powiedziałem. – Dzisiaj ważny dzień, wiesz?
Mój jedyny syn odwrócił wzrok od ekranu. Jeszcze parę lat temu widziałem zrozumienie w jego oczach. Potem przestałem je tam na siłę wciskać. Z każdym kolejnym rokiem Marcin coraz bardziej przypominał mi zwierzęta, na których eksperymentowałem.
– Będziesz trzymał za mnie kciuki? – zapytałem. – Żeby tacie się udało?
Patrzył na mnie bez słowa i bez zrozumienia w oczach. Gdybym przystawił mu lufę do czoła, patrzyłby tak samo.
– Jeśli się uda, dostaniesz prezent – dodałem.
Uśmiechnął się. Jasne. Piesek też zamerdałby ogonkiem, gdyby poczuł kiełbasę. Nie oznaczałoby to jednak zrozumienia. Obejrzałem się. Na szczęście Paulina była w kuchni, więc nie zobaczyła wyrazu mojej twarzy. W takie dni nerwy puszczają. Nie trzeba nic mówić ani robić. Ciało samo wyjawia to, co zazwyczaj jest tłamszone w środku. Moja twarz zdradzała zbyt wiele rzeczy, których nie chciałem dopuścić do świadomości, a tym bardziej pokazać żonie.
Kiedy szedłem na uniwersytet, sarna była na swoim miejscu.
Prezentacja przebiegła całkiem dobrze. Byłem wyprostowany, uśmiechnięty; nie pozwalałem, by soczewki mnie dekoncentrowały. Jeśli chodzi o formę przedstawiania projektu – nic do zarzucenia. Sponsorzy przyczepili się jednak zwierząt, na których ja i zespół badawczy mielibyśmy eksperymentować.
– Panie Wiśniewski – powiedział jeden z nich. – Gryzonie dość mocno różnią się od ludzi. A cały projekt miałby przynieść pożytek właśnie ludziom. Wyniki pańskich badań tak naprawdę nic by nikomu nie dały.
Próbowałem wyjaśnić, że się mylą. Równie dobrze mógłbym tłumaczyć to Marcinowi.
Cóż, nie pierwszy raz nie udało się pchnąć kariery na kolejny etap. Wyglądało na to, że dalej będę uczył studentów i dorabiał pisaniem artykułów do popularnonaukowych czasopism. Co nie byłoby takie złe…
…gdyby pozostało mi coś jeszcze.
Normalni ludzie zapytani o początek swojej pasji mówią, że rozwijała się latami. I choć były przełomowe momenty, zauroczenie od pierwszego wejrzenia, pierwsza randka, pierwszy pocałunek, pierwszy seks – pełna miłość potrzebowała czasu. Wiem, że u mnie musiało wyglądać to podobnie. Najpierw ziarno, które później by wykiełkowało, żeby wzrastać, a w końcu rozkwitnąć. Ale kiedy ktoś pyta, czemu wybrałem akurat naukę o roślinkach i zwierzątkach, mam przed oczami tylko jedno wydarzenie.
Licealna wycieczka do muzeum przyrodniczego. Chodzimy wzdłuż szklanych gablot i oglądamy martwe zwierzęta. Inni się wygłupiają, żeby zabić czas. Ja jestem zafascynowany. Nie wiem, na czym zawiesić oko. Bogactwo świata przyrody zachwyca. A przecież to wszystko nie żyje. O ile ciekawsze byłyby ruchome eksponaty.
Staję przed motylami. Jest ich co najmniej pięćdziesiąt. Każdy inny. Każdy zachwycający, wyjątkowy. Przypominam sobie wszystko, co wiem o tych owadach. O ich cyklu życiowym. O tym jak z niezgrabnych larw przepoczwarzają się w stworzenia, które potrafią latać. Cudowna złożoność przyrody. Wodzę oczami po barwnych skrzydłach. I wtedy zauważam coś, co nie pasuje do gabloty. Leży na samym dnie.
To wij. Parecznik. Długie, podzielone ciało z czerwoną głową zakończoną zakrzywionymi czułkami. Segmenty czarne. Na każdy przypada para pomarańczowych odnóży.
Parecznik się nie rusza, jest martwy.
Nie myśląc, odwracam się do stojącego obok kolegi i mówię:
– Chyba im się coś pomyliło.
Chłopak patrzy tam, gdzie wskazuję palcem.
– Co?
– Dali parecznika do motyli.
– Gdzie?
Dopiero wtedy do mnie dociera. Mam już szesnaście lat i to nie jest pierwsze martwe zwierzę, które pojawia się w dobrym momencie mojego życia. Czuję radość, czuję powołanie, czuję, że wszystko ma sens, choć nie wiem, skąd się to wszystko bierze.
Nic dziwnego, że kolega nie widzi. Schyla się i przysuwa twarz do gabloty tak, że od parecznika dzieli go piętnaście centymetrów.
– Gdzie? – pyta ponownie.
– W piździe – mówię i odchodzę. Lepiej mieć słabe żarty, niż być uznanym za świra.
Później kilkukrotnie odwiedziłem muzeum, by przekonać się, że parecznik nie zniknął. Sprawdziłem, jaki to dokładnie gatunek: skolopendra olbrzymia. Usiłowałem znaleźć w tym jakiś sens.
Równie dobrze zwycięzca totka mógłby doszukiwać się ukrytego znaczenia w numerach, które wybrał. A przecież w tych liczbach nie ma żadnej symboliki. Nie są zaszyfrowaną sygnaturą biblijnego cytatu ani tajemnym kodem. Stanowią tylko znak wygranej. I to właśnie ona się liczy.
Kiedy martwe zwierzęta zaczęły znikać, ponownie odwiedziłem muzeum. Skolopendra pozostawała na swoim miejscu w gablocie z motylami. Tak jak pies ze strychu wiązał się z moim bratem, tak ona była przypisana do mojej największej pasji. Kiedy pierwszy raz w swojej karierze biologa dostałem kopa w dupę i pewien obiecujący instytut badawczy odprawił mnie z kwitkiem, poszedłem sprawdzić, jak się trzyma mój wij. Bez zmian. Przy następnych porażkach też odwiedzałem muzeum. Stało się to rytuałem i utwierdzało mnie w przekonaniu, że świat się nie kończy – a przede wszystkim nie kończą się moje możliwości. Wciąż miałem szanse. Parecznik był moją szóstką, a ja musiałem tylko śledzić wyniki losowania i czekać, aż wypadnie. Już sam jego widok dawał nadzieję, że stać mnie na coś więcej niż uczenie studentów i pisanie artykułów do kiepskich magazynów.
Tego dnia po spotkaniu ze sponsorami pojechałem odbyć rytuał. Tradycyjnie ogarnęła mnie obawa, że może tym razem skolopendry nie będzie. Wtedy z dziewięciu martwych zwierząt zostałaby mi tylko sarna. A jej nienawidziłem.
Przed wejściem zadzwoniłem do Pauliny. Streściłem przebieg spotkania.
– Następnym razem ci się uda – powiedziała.
Mógłbym to sobie nagrać, pomyślałem. I resztę pocieszającej gadki. Za każdym razem jest taka sama. Puszczałbym ją sobie, patrząc na pieprzonego parecznika.
– Wiesz przecież, że ta praca nie poszła na marne – mówiła Paulina. – Poświęciłeś na nią dużo czasu, ale doświadczenie, które przy tym zdobyłeś, jest bezcenne.
Słuchałem. Niezależnie, jakie bzdury ktoś opowiada, staram się uważać. Wtedy jednak dostrzegłem osobę, której nie widziałem od lat. Ona mnie nie poznała.
Martwy kot, który zniknął, pomyślałem.
– Muszę kończyć – przerwałem Paulinie, po czym się rozłączyłem.
W muzeum były dwie szkolne wycieczki, ale moją uwagę przyciągnęła kobieta w luźnych spodniach, obcisłej bluzce i chuście na szyi – wszystko w szarawych odcieniach z domieszką zieleni i granatu. Jej oczy zasłaniały duże przeciwsłoneczne okulary. Stała przy gablocie zatytułowanej: „ZWIERZĘTA WYMARŁE I GINĄCE”.
Podszedłem.
– Wymarłe czy ginące?
Maja Zielińska nie byłaby bardziej zaskoczona, gdyby wiszący za nami szkielet płetwala błękitnego ożył.
– Marek? Marek Wiśniewski?
Kiedy nie ma się gadanego, warto znać pewien trik: nie wiesz co powiedzieć – uśmiechaj się. Tak też zrobiłem.
– Świetnie wyglądasz – stwierdziła Maja Zielińska.
Wyglądałem „świetnie”, ale tylko jak na swoje standardy. Natomiast Maja nie prezentowała się tak dobrze, jak ostatnim razem (kiedy kot zniknął). Cera podniszczona, w dodatku nie przykryta makijażem. Usta – dawniej intensywnie czerwone i proszące, by je całować – teraz blade i spierzchnięte. Kręcone włosy zafarbowała na blond; nie sięgały nawet do ramion. Poszerzone biodra, brzuch zaokrąglony, piersi obwisłe. Oczy zasłonięte okularami.
Mój organizm przypomniał, że wciąż jestem zainteresowany: serce zabiło szybciej, krew napłynęła do twarzy i genitaliów. To chyba fizjologiczna reakcja na spotkanie miłości życia po dziesięciu latach.
– Miałem dzisiaj ważną prezentację – powiedziałem, jakbym chciał usprawiedliwić swój „świetny” wygląd.
– I jak poszło?
– Tak jak im. – Wskazałem na gablotę z wymarłymi gatunkami.
Przynajmniej śmiech Mai był taki jak dawniej.
– Wybacz – powiedziała. – Ciebie to pewnie nie bawi.
To zależy od pewnego parecznika, pomyślałem.
– A co u ciebie? – zapytałem. – Nie widzieliśmy się od dawna…
– W porządku. Nawet myślałam o tobie ostatnio. Bo tak naprawdę… to nie w porządku.
– Bije cię? – wypaliłem.
– Co? A, chodzi ci o okulary! – Znowu się roześmiała, choć tym razem w jej głosie nie było nic wesołego. – Kac.
Zsunęła je na sekundę, bym mógł zobaczyć zaczerwienione oczy. Bardziej zwróciłem uwagę na to, że tęczówki wciąż mają tę samą niebieską barwę. Bo czemu miałyby się zmienić? Bo dziesięć lat temu wyszła za innego? Bo przestałem widzieć jakiegoś martwego kota?
– Skoro nie w porządku, to kac raczej nie po świętowaniu – powiedziałem.
– Kac po zapijaniu. Żeby nie płakać. – Uśmiechnęła się, znów zero radości. – Taki paradoks: tak czy inaczej będę miała czerwone oczy.
– Mam pytać o przyczyny?
– Nie wiem, Marek. Wpadliśmy na siebie przypadkiem i to po takim czasie… Ty masz swoje sprawy, ja swoje.
– Ale możemy pogadać. Dzisiaj nie mam już nic do roboty. A ty? Co tu w ogóle robisz?
– Przyszłam poszukać inspiracji – powiedziała Maja. – Skoro życie rodzinne mi się posypało, chyba w końcu mogę się skupić na czymś, co mi wychodzi.
Obeszliśmy muzeum. Każde z nas wzrokiem szukało czegoś innego, ale sercem – tego samego.
***
Było już późno, kiedy wracałem ze spotkania z Mają. Nadłożyłem drogi, by przejść bulwarem nad Odrą. Zatrzymałem się pod mostem kolejowym. Dwieście metrów dalej na ławce siedziała para. Byli zbyt zajęci bawiącym się terierem, by zwrócić na mnie uwagę. Z drugiej strony zbliżał się biegacz. Poczekałem.
Potem wspiąłem się po betonie i złapałem żelaznej konstrukcji. Dawniej nie miałbym problemów z podciągnięciem. Ledwo udało mi się wgramolić na przęsło. Przez chwilę leżałem w ptasim gównie. Gdy złapałem oddech, mogłem kontynuować wspinaczkę. Pamiętałem, w którym miejscu najlepiej wyjść na tory.
Ponad dwadzieścia lat temu stałem w tym samym miejscu.
W czystszej Odrze odbija się zachodzące słońce. Nie ma bulwaru. Pod most dociera się wąską, błotnistą ścieżką. Zero zmartwień, że ktoś zauważy wspinających się gówniarzy.
Idziemy na drugi brzeg: ja i Bartek Stasiak, który mnie tu przyprowadził. Pod nami rzeka. Błoto odpada od podeszew. Bartek o czymś opowiada, a ja w pewnym momencie zauważam węża.
Krzyczę, tracę równowagę i spadam. W najlepszym przypadku wpadnę do wody; w najgorszym – porozbijam się o żelazne przęsła. Jednak przyjaciel mnie łapie. Próbuję opanować strach i dopiero wtedy dostrzegam, że wąż ma zmiażdżoną głowę.
Wskazuję go Bartkowi. Jako dwunastolatek nie do końca łapię sprawę z martwymi zwierzętami. Chłopak wychyla się i między przęsłami mostu próbuje dostrzec to, co widzę tylko ja.
– Co? Co tam jest?
Kłamię, że chodzi o mewę z rybą w pysku. (Na martwą mewę dopiero przyjdzie czas).
To było jedno z naszych pierwszych spotkań. Bartek Stasiak chodził do klasy rok wyżej. Rzadko bawił się z innymi dzieciakami. Miał swoje miejsca. Z reguły niebezpieczne. Zaczął mnie ze sobą zabierać i po pewnym czasie zrozumiałem, że w końcu mam prawdziwego kumpla. Wcześniej zastępował mi go mój młodszy brat.
Tego dnia – po nieudanym spotkaniu ze sponsorami i udanym popołudniu z Mają – chciałem zobaczyć miejsce obok torów, gdzie dawniej leżał wąż ze zmiażdżoną głową. Zniknął, kiedy Bartek wyjechał z żoną do Australii. Przyjaciel zawsze chodził własnymi drogami. Jak kot. Nie wiadomo dlaczego jakaś siła przypisała mu akurat zdradzieckiego gada. Bartek nigdy mnie nie zawiódł. Chyba że powinienem go winić za podjęcie decyzji o zostawieniu wszystkiego i wszystkich w Polsce na rzecz życia po drugiej stronie globu.
Niby mógłbym zadzwonić. Ale dzielił nas ocean. Nie tylko dosłowny.
Wpatrywałem się w puste miejsce obok torów. Lata temu zidentyfikowałem gatunek: kobra królewska. Ale czy miało jakieś znaczenie, że to nie zaskroniec zwyczajny albo anakonda olbrzymia? Czy nie mógł to być lis? Albo kuna? Liczył się przecież moment pojawienia i moment zniknięcia – w czasie pomiędzy nic się nie zmieniało. Ja też nie próbowałem nic zmienić. Przez te wszystkie lata nie próbowałem dotknąć żadnego z dziewięciu martwych zwierząt.
Z lewej strony nadjeżdżał pociąg. Zszedłem po przęsłach. Garnitur ubrudził się rdzą i ptasim gównem. Nade mną z hukiem przetaczały się wagony, ale i tak miałem wrażenie, że słyszę, jak puszczają szwy marynarki. W opłakanym stanie skierowałem się do domu. Paulina otworzyła drzwi. Przez sekundę widziałem w jej oczach złość. A może tylko ją sobie wyobraziłem. Może w spojrzeniu żony, mojej grubej, pięć lat starszej żony, była tylko litość.
– Parecznik zniknął – powiedziałem.
***
Następnego dnia poinformowałem Paulinę, że idę do pracy. Nie zapytała, dlaczego znowu włożyłem soczewki, których nie cierpię, ani dlaczego ubrałem się w ulubioną koszulę (lubiłem ją, bo to jedyna część mojej garderoby, którą skomplementowały studentki). Marcin oglądał telewizję. Lecieli „Tom i Jerry”. Kot właśnie złapał myszkę, obwiązał ją czerwoną kokardką i ułożył na talerzu.
– Cześć – powiedziałem. – Co nowego, młody?
Młody miał dobry dzień. Spojrzał na mnie i wydobył z siebie słowo:
– Oglądam.
– Fajnie. Trzymaj się. Ja lecę.
Uśmiechnął się. Wiele bym dał, żeby miał dodatkowy chromosom albo coś w tym rodzaju. Niestety, geny mojego syna są w odpowiednich miejscach. To w mózgu coś nie styka, zdarza się. Tak o tym myślę, choć lekarze – byliśmy u kilkunastu, każdy wysuwał własną teorię – ubierają to w poważne, naukowe słowa.
To jest właśnie najgorsze: Marcin wygląda jak normalny osiemnastolatek, ale ma umysł trzylatka. Czasem wydaje mi się, że wolałbym mieć syna z zespołem Downa i patrzyć na płaską, mongoidalną twarz. Zamiast tego widzę swoje lustrzane odbicie. Odbicie, które nie radzi sobie z samodzielnym jedzeniem, w gorsze dni robi w majtki, a w lepsze artykułuje dźwięki, które nauczyłem się odbierać jako słowa.
Tego dnia sarna była na swoim miejscu, ale nie szedłem na uniwersytet.
Umówiłem się z Mają w parku. Celowo wybrałem ten obok zoo i ustaliłem, przy której ławce się spotkamy. Miałem dwa powody. Po pierwsze: chciałem sprawdzić, czy Maja pamięta. Po drugie: kot mógł powrócić.
Dotarłem jako pierwszy. Kota nie było. Usiadłem i czekałem.
Maję Zielińską poznałem w liceum. Wiele lat później, gdy wszystko potoczyło się inaczej, niż zaplanowałem, poszedłem do mojego brata, żeby pomógł mi się pozbierać. Nazwał wtedy Maję pierwszą i jedyną prawdziwą miłością mojego życia. Mnie to określenie wydawało się nadęte, ale tak było.
Choć teraz zwierzęta poznikały i stanowię przykład żałosnego człowieka, kiedyś prezentowałem sobą dużo więcej. Grałem w siatkówkę, ubierałem się zgodnie z panującymi trendami, a jeśli chodzi o takie dowody męskości jak picie piwa czy palenie papierosów, nie odstawałem od reszty rówieśników. Kiedy w nowej klasie wypatrzyłem ładną blondynkę, nie zwlekałem i na następnej przerwie się do niej dosiadłem. Szkicowała w zeszycie panterę. To był punkt zaczepienia. Ładny rysunek, dzięki, rysujesz też ludzi, głównie zwierzęta, też lubię zwierzęta, jakie najbardziej, te najrzadsze, pandy, na przykład, mogę ci narysować pandę, wolę tygrysa, może być tygrys, a może byśmy poszli do zoo.
Zgodziła się. Włożyłem koszulę, matka nawaliła mi żelu na włosy, a ojciec dał pieniądze i powiedział, że mam być hojny. Randka poszła dobrze. Po zwiedzeniu zoo i zjedzeniu ogromnej porcji lodów nie mieliśmy siebie dość, więc usiedliśmy na ławce w pobliskim parku.
W pewnym momencie Maja każe mi nie patrzeć. Myślę, że chce mnie pocałować. Ona tylko wyjmuje coś z plecaka. Kiedy otwieram oczy, widzę dwie rzeczy. Po pierwsze: na moich kolanach znajduje się kartka A4 z rysunkiem dwóch leżących obok siebie tygrysów.
Po drugie: obok Mai pojawił się martwy kot. Jest cały biały, jeśli nie liczyć kilku czarnych plam. Leży na boku, a z jego rozprutego brzucha wylewają się wnętrzności.
– Nie podoba ci się? – pyta dziewczyna.
Opanowuję się, by nie spieprzyć sprawy.
– Podoba – odpowiadam. – Jest zajebisty.
Czy coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie. Byłem podniecony i zesrany jednocześnie. Oczywiście Maja nie widziała kota. A ja wiem, że pojawił się w ciągu kilku sekund. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk ani uczucie chłodu. Może był tylko przywidzeniem. Najdziwniejszym przywidzeniem mojego osobistego świata, jak reszta martwych zwierząt. Kot zawsze leżał w tym samym miejscu, zawsze w ten sam sposób. Wylewające się wnętrzności nie zmieniały położenia. Krew nie krzepła. W czasie deszczu sierść mokła, a zimą futerko pokrywało się szronem, jednak śnieg nigdy nie przysypywał całego ciała.
Maja Zielińska spóźniła się pięć minut. Miała na sobie sukienkę w ciemne wzory, czarne rajstopy i buty na obcasach. Przeciwsłoneczne okulary znowu coś ukrywały.
– Jak samopoczucie? – zapytała.
– Bez zmian. A twoje?
– Jak to mówią młodzi: chujowo, ale stabilnie.
– My też jesteśmy młodzi – stwierdziłem.
– Nie, Marek. Już nie.
– Nie mamy nawet czterdziestki. Niektórzy w tym wieku dopiero zakładają rodziny.
– Cóż. – Zdjęła okulary. Oczy zaczerwienione. – Niektórym w tym wieku rodzina się sypie.
W liceum chodziliśmy ze sobą przez półtora roku. Dziś wstyd wspominać o powodach, dla których zerwaliśmy. Chcieliśmy to potem naprawić. Ale raz ona kogoś miała, raz ja. I jakoś nie mogliśmy się dograć. Na pierwszym roku studiów prawie się zsynchronizowaliśmy. Prawie. Maja się spóźniła – może nie pięć minut, ale parę dni. W obliczu trzydziestu kilku lat życia wydaje się to chwilą.
Przypadek sprawił, że prowadzący ćwiczenia z chemii asystent zachorował, a na zastępstwo przydzielono nam świeżo upieczoną doktorantkę. Paulinę. Moją Paulinę. Była atrakcyjną, kształtną brunetką. A potem kolejny przypadek: zauważyłem ją w klubie. Byłem pijany, ona też. Podszedłem, zagadałem, zatańczyliśmy. Choć wolałbym tego nie przyznawać, alkohol w dużej mierze już z nas wyparował, kiedy zaczęliśmy przerzucać się aluzjami. Ostatecznie wylądowaliśmy w jej mieszkaniu. Trzykrotnie się pieprzyliśmy. Za każdym razem było super – i mnie, i jej, pięć lat starszej kobiecie. Żadne z nas nie wie, czemu się nie zabezpieczyliśmy ani czemu nie przerwałem.
Kiedy rano wracam do siebie, na jednej z latarni dostrzegam sarnę. Wisi kilka metrów nad ziemią. Stoję na chodniku i jak głupi zadzieram głowę. Sarna ma więcej ran niż pozostała ósemka razem wzięta. Jest ostatnia, ale wtedy jeszcze nic nie rozumiem.
Tydzień później odezwała się do mnie Maja. W końcu każde z nas było wolne. Mieliśmy zacząć od nowa.
A potem przyszła Paulina. Miała w brzuchu coś, co kilkanaście lat później będzie spędzało poranki na oglądaniu starych kreskówek.
Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale znów siedziałem z Mają w parku i niezdarnie próbowaliśmy zawrzeć pakt.
– Tobie posypała się rodzina, mnie praca – powiedziałem.
– Nie posypała się – odparła. – Dostałeś odmowę, ale wciąż masz etat.
– W dupie mam etat. Rozmawialiśmy o tym wczoraj.
– Wiem. Mieliśmy się przespać z naszym pomysłem.
– Całe życie spałem, Maja – wypaliłem. – Kolejne szansy przechodziły mi koło nosa. I gdzie robiłem błąd? Przecież za każdym razem się starałem. Ale to wszystko zawsze wynika z jakiegoś pecha. Grałem w siatkówkę przez dziesięć lat, a potem zaczęły się kontuzje. Teraz pracuję nad własnymi odkryciami i zderzam się z murem sponsorów, którzy nie wyłożą pieniędzy.
– Ja mam pieniądze – przypomniała.
– Głupio mi będzie je od ciebie brać.
– Nie będziesz ich brał. To będzie nasz budżet. Ty masz w dupie etat, ja mam w dupie pieniądze.
Żałowałem, że w mojej dupie nie ma na tyle miejsca, by pomieścić parę innych spraw.
– Pamiętasz, o czym marzyliśmy? – zapytała Maja.
– Pamiętam.
– Czy chcieliśmy uczyć innych wiedzy, której sami nie zdobyliśmy? Chcieliśmy wyczytywać coś z książek, a potem przetwarzać to i po prostu przekazywać innym ludziom?
Nie. Chcieliśmy czerpać z tego zachwytu, który pojawił się we mnie wtedy w muzeum. Nie zależało nam na przełomowych odkryciach czy nagrodach. Pragnęliśmy tylko badać coś, czego nikt przed nami nie zbadał, a potem dać wyniki naszej pracy światu. Dorzucić swoją cegiełkę do ogromu wiedzy. Pomimo tej skromności i braku zachłanności – spotkała nas kara. Żadnemu z nas nie wyszło. Maja uczyła w szkole, z czego przez lata nie zdołała się wyrwać, bo po studiach założyła rodzinę (zniknięcie kota) i musiała ją utrzymać. A ja? Od początku dźwigałem ciężar upośledzonego syna. I może byłem o krok bliżej niż Zielińska. Ale i tak po latach mogłem się pochwalić zaledwie kilkoma hipotezami.
– Naprawdę to zrobimy? – zapytałem.
– Nie mam nic do stracenia. Tadek wziął dzieci, ja odłożyłam pieniądze na alimenty.
– Dobrze się wycwaniłaś z tym rozwodem.
– Ten chuj i tak wydałby pieniądze na nowy samochód albo motocykl.
Ten chuj, przez którego zniknął mój kot z rozprutym brzuchem, pomyślałem. Moja biała, puszysta nadzieja, że miłość do Mai ma jeszcze jakąś przyszłość. Była tam, na ławce, dopóki nie dowiedziałem się, że Zielińska nie jest już Zielińską, tylko Borowiak, i spodziewa się dziecka. A może kot zniknął wcześniej? Nie wiem. W tamtym okresie byłem zajęty wożeniem Marcina na niezliczone terapie.
– Więc jaki mamy budżet?
– Powiedzmy: sto tysięcy.
Zatkało mnie, choć dzień wcześniej Maja wszystko opowiedziała. Przez pierwsze parę lat ten chuj (jej mąż) robił specjalizację, a kiedy skończył jego kariera ruszyła. Pieniądze zaczęły płynąć strumieniem. Pytałem Maję, dlaczego wtedy nie rzuciła pracy nauczyciela i nie zajęła się realizacją marzeń. Odpowiedziała: „wiesz, jak to jest”. Wiedziałem.
– I naprawdę to zrobimy? – powtórzyłem.
– Już wczoraj o tym mówiliśmy. Dzisiaj mieliśmy już myśleć nad konkretami. Mieliśmy planować.
Nasz własny projekt badawczy, pomyślałem. Taki, o jakim zawsze marzyłem. Pierdolić skolopendrę, pierdolić wszystkie martwe zwierzęta. Te przewidzenia były symbolami loterii, a przecież ludzie zazwyczaj nie wygrywają, lecz ciężko pracują. Mogę w końcu wykorzystać szansę i zbudować życie tak, jak rozkażę ja sam, a nie przypadek. A przynajmniej – mogę spróbować.
Co miałem do stracenia?
***
Był dobry dzień i Marcin próbował jeść samodzielnie. Ziarenka ryżu, które nie trafiały do buzi, oblepiały podbródek i pokrywały bluzę z Królikiem Bugsem. Wśród nich wypatrzyłem też kawałki marchewki i brokułów.
– Marek?
Odwróciłem się do Pauliny.
– Co?
– Czemu nie jesz?
– Patrzę na naszego syna.
Zaniepokojenie w jej oczach. Nie chciała, żebym się denerwował. A tym bardziej nie chciała, żebym zepsuł dobry humor Marcina.
– Możemy pomówić potem? – zapytała.
– Przecież nic nie mówiłem.
Marcin wyczuł, że coś jest nie tak. Popatrzył na nas. Tego dnia miał i ambicję, i apetyt: spróbował jednocześnie obserwować rodziców i jeść. To przerosło jego zdolności koordynacyjne i łyżka pełna risotto uderzyła w nos. Ziarenka prysnęły na wszystkie strony; sztuciec wysunął się z ręki i upadł na podłogę.
Czekałem, aż syn wybuchnie płaczem, ale on wydobył z siebie zestaw dźwięków:
– Przepraszam.
Muszę przyznać, że ten bełkot nawet przypominał słowo. Obcy jeszcze by nie zrozumiał, ale lekarz mający do czynienia z podobnymi pacjentami – już tak.
Marcin podniósł łyżkę i chciał nią jeść.
– Czekaj, kochanie – powiedziała Paulina. – Przyniosę ci nową, czystą.
Kiedy wyszła, popatrzyłem synowi w oczy.
– Powiedz to jeszcze raz. Powiedz: przepraszam.
Chyba się speszył. Paulina szybko wróciła, więc odpuściłem. Po obiedzie Marcin wybełkotał „dziękuję”. Oboje byliśmy pod wrażeniem. Zostawiliśmy syna w salonie wraz z kolekcją zabawek z McDonalda, a sami zamknęliśmy się w sypialni.
– O co ci chodziło? – zapytała Paulina.
Skrzyżowała ręce na obwisłych piersiach. Patrzyłem na jej zaniedbaną twarz. Mogłaby się malować, przynajmniej dla mnie.
– Nie, o co tobie chodzi? – odparowałem.
– Patrzyłeś na niego tak jak wtedy.
– Kiedy?
– Dobrze wiesz kiedy!
Wiedziałem. Przez blisko siedem lat staraliśmy się wyleczyć Marcina. Siedem lat. Tyle starczyło, by wyczerpać większość sensownych możliwości terapii. W tym czasie skończyłem studia i zacząłem pracę. Wolne chwile poświęcałem synowi. Był wpadką, był niewypałem – ale miał moją krew i zamierzałem wziąć za to odpowiedzialność. Próbowaliśmy wszystkiego, a Marcinowi się nie poprawiało. Zatrzymał się na etapie chodzenia, gaworzenia (które teraz traktuję jak mówienie) i wykonywania niektórych podstawowych czynności. Lekarze powtarzali, że trzeba czasu.
Nie wiem, skąd miałem tyle cierpliwości. Może dzięki sarnie. Wszystkie inne martwe zwierzęta zwiastowały jakieś szczęście w moim życiu.
Siedem lat walki. Potem… Potem się obraziłem. Patrzyłem na tępe stworzenie z moim zestawem genów i nie kryłem pogardy.
O to chodziło Paulinie.
– Już tak nie patrzę – powiedziałem.
– Chodzi o to, że tylko on ci został? Skoro ten robal zniknął…
– Parecznik – poprawiłem, bo najczęściej tak myślałem o skolopendrze.
– No niech będzie, parecznik. W każdym bądź razie wiesz, że to tylko jakieś twoje teorie. Może po prostu Bóg cię sprawdza.
– Proszę cię, nie o Bogu.
– No to o co ci chodzi, Marek?
– Postanowiłem rzucić pracę – oznajmiłem.
Ręce jej opadły.
– Ale… nie zrobiłeś tego jeszcze, prawda?
– Jeszcze nie.
Nie miałem jaj, by działać tak szybko.
– Skąd wzięlibyśmy pieniądze, gdybyś to zrobił?
– Chcę zacząć własny projekt.
W jej oczach błysnęła nadzieja.
– Sponsorzy zmienili zdanie?
– Nie. To coś całkiem nowego.
– Tak nagle? – zdziwiła się Paulina.
– To szansa, której nie zmarnuję.
– To… się cieszę. Ale będą z tego pieniądze?
Jakaś część mnie chciała wyrzucić wszystko. Powiedzieć Paulinie, że zostawię ją z jej upośledzonym synem. Byłoby mnie stać na dobrego prawnika, rozwód przebiegłby szybko. Uwolniłbym się od ciężaru żony i syna. Sarna mogłaby sobie dalej wisieć na pierdolonej latarni. Nie chodziłbym już tamtą ulicą. Sprawa martwych zwierząt zostałaby zamknięta. Skupiłbym się na projekcie. Skupiłbym się na Mai. Zaczęlibyśmy na nowo. Bez jebanej skolopendry, bez rozprutego kota. Mielibyśmy dziecko. A nawet gdyby urodziło się z trisomią dwudziestego pierwszego chromosomu, kochałbym je, bo rozumiałbym, dlaczego jest z nim coś nie tak. I nie wyglądałoby jak ja. Wszystko byłoby dobrze.
Chciałem to powiedzieć Paulinie. Ale nie potrafiłem.
Na początku była tylko laską do przelecenia. Później, kiedy powiedziała o ciąży, starałem się zachować dojrzale. Nie wiedziałem, co zrobić, więc poradziłem się dwóch najbliższych mi osób. Bartek Stasiak mówił, że powinienem przekonać Paulinę do aborcji za granicą. Ewentualnie ją zostawić. Dałaby sobie radę. Znalazłaby faceta, który chciałby wychowywać cudze dziecko. Albo oddałaby bachora do adopcji.
Piotrek był ode mnie cztery lata młodszy, a i tak miałem wrażenie, że poziomem mądrości nie dorastałem mu do pięt. Chodziło o coś innego niż inteligencja. Od razu powiedział, że muszę zachować się jak mężczyzna. Na początek: wesprzeć Paulinę uśmiechem, rozmową, spotkaniem, prezentem. Potem ją poznać i samemu się pokazać – bez żadnego udawania. Musiała zobaczyć, kim naprawdę jestem, by potem świadomie zdecydować, kiedy zaproponuję jej rozwiązanie. Rozwiązanie, które zaskoczyło wiele osób – głównie przez różnicę wieku: ona po studiach, ja na początku.
Zgodziła się. Pod koniec ciąży zamieszkaliśmy razem. Kiedy urodziła nam syna, dalej studiowałem, a w wolnych chwilach pomagałem opiekować się małym. Mieliśmy wsparcie naszych rodziców. Po roku wzięliśmy ślub. Kontynuowałem naukę, ona pracowała. Przestała dopiero, kiedy okazało się, że Marcin nie nadaje się do normalnego przedszkola. I wtedy wsparcie się skończyło. Jej rodziców dopadły końcowe stadia nowotworów; umarli w odstępie kilku dni. Paulina zniosła to dzielnie. Moi żyją do dzisiaj, ale trzymam ich na dystans – inaczej byliby ciężarem, nie podporą. Zmienili się po śmierci Piotrka.
– Marek? Będą z tego pieniądze? Wiesz, że ich potrzebujemy.
Popatrzyłem na Paulinę. Może to jej powinienem przypisać sarnę. Ale z jakiegoś powodu zawsze łączyłem pojawienie się dziewiątego zwierzęcia z poczęciem syna.
– Nie wiem, co z tego będzie.
***
Tego samego dnia pojechałem na cmentarz, na którym był pochowany Piotrek. Nie wiem, dlaczego zamierzałem zrobić to właśnie tam. Wziąłem ze sobą co trzeba. Usiadłem na ławce przy grobie brata. Dookoła cicho i pusto. Nieliczne znicze płonęły w ciemności.
Zanim zniszczyłem to, co teraz nieudolnie odtwarzam, chciałem jeszcze ostatni raz wszystko sobie przypomnieć. Potem miałem już do tego nie wracać.
Do siódmego roku życia moim jedynym przywidzeniem był pies z poderżniętym gardłem. Próbowałem go pokazać rodzicom. Na szczęście potraktowali to jako wytwór dziecięcej wyobraźni. Mogło się skończyć na wizytach u psychiatry. Przez parę miesięcy nie zaglądałem na strych. Potem uznałem, że nie będę się bał. Zrobiłem z martwego owczarka towarzysza. Odwiedzałem go i szeptałem różne rzeczy, a on patrzył tymi ciemnymi ślepiami.
W pierwszej klasie podstawówki spędzałem więcej czasu z innymi dziećmi. Wtedy pokochałem sport. Któregoś popołudnia, wracając z boiska, dostrzegłem coś, co mnie zafascynowało.
Biały królik przybity do drewnianego krzyża. Krzyż stał tam, od kiedy pamiętam. Królik pojawił się pewnego dnia. Przez jego ciało – na wysokości serca – przechodził metalowy kołek. Na nim zwisało uszate stworzenie.
Wraz ze mną szła cała gromadka chłopaków. Było jasno i mijaliśmy krzyż w odległości dwóch metrów (żeby podejść bliżej, trzeba by zdeptać grządkę kwiatów). Nikt niczego nie zauważył. W następnych dniach trzymałem gębę na kłódkę i obserwowałem kolegów. Ich wzrok nawet na sekundę nie zatrzymywał się na krzyżu. Musiałem jednak mieć pewność. Test przeprowadziłem na Tomku, który nie grał z nami w piłkę, ale i tak przychodził na boisko, bo matka wyganiała go z domu. Przed takim dziwakiem się nie wstydziłem. Odparł, że nic nie widzi. I kto tak naprawdę był odmieńcem?
Pies i królik – to była moja tajemnica. Kupiłem w sklepie duży, porządny zeszyt w twardej okładce. Na pierwszej stronie nabazgrałem: 2 MARTWE ZWIEŻĘTA. Na kolejnych pisałem o tym, czym nie chciałem dzielić się z nikim – o moich przywidzeniach. Zeszyt chowałem w głębi szafy. Niedługo później w piwnicy znalazłem szczura. Był wykręcony tak bardzo, że nie ulegało wątpliwości: to kolejny trup. Leżał na środku korytarza. Przez tydzień rodzice nic z nim nie zrobili, więc uznałem, że jego też nie widzą. Sam nie dotykałem truchła; po prostu je omijałem.
Szczura przypisałem tajemnicy. Każdy powinien jakąś mieć. Moją był zeszyt, w którym opisywałem to, czego nikt inny nie widział. Zmieniłem tytuł na: 3 MARTWE ZWIEŻĘTA. Błąd poprawiłem po jakimś czasie.
Potem poznałem Bartka i pojawił się wąż. Ich też opisałem w zeszycie.
Kolejne zwierzę uznaję za najbardziej zadziwiające. Zauważyłem je w czasie szkolnej wycieczki nad morze. Dzień w dzień spacerowaliśmy tą samą plażą. I dopiero kiedy poszliśmy obejrzeć ostatni zachód słońca, zobaczyłem wyrzuconego na brzeg wieloryba. Ludzie z jakiegoś powodu chodzili tak, by go ominąć: albo przy wodzie, albo pod wydmą. W nocy, kiedy inni smarowali się pastą do zębów, ja przyszedłem na plażę i podziwiałem morskiego ssaka. Później dowiedziałem się, że to płetwal błękitny.
Nie wiem, do czego powinienem go przypisać. Wiele lat później Paulina zasugerowała: ogień. Zacząłeś wtedy żyć naprawdę, powiedziała, doceniłeś piękno świata. Mnie ta propozycja nie przekonała. Nie nazwałbym tego ogniem. Ale miało to związek z jakimś rodzajem zachwytu. No i jedno trzeba przyznać: ogień, nie ogień – w pewnym momencie życia coś zgasło, a wieloryb zniknął.
Ale zanim to nastąpiło, pojawił się ptak. Była to mewa modrodzioba z odciętą w połowie głową. Zaczął się wtedy okres największego buntu. Fascynacja muzyką. Zainteresowanie dziewczynami. No i zabawa z alkoholem. Mieliśmy swoją miejscówkę: opuszczoną budowę za miastem. Chodziliśmy tam na wagary i piliśmy tanie wina. Na tyłach budynku było miejsce, gdzie szczaliśmy.
Tam właśnie pojawiła się mewa. Szóste martwe zwierzę.
Potem – parecznik, kot i sarna. Siódme, ósme, dziewiąte. O wszystkim pisałem w zeszycie. Może nie tak rozwlekle jak teraz. Skupiałem się na faktach i najintensywniejszych myślach.
Po sarnie nie było już niczego. Zresztą, miałem inne sprawy, którymi musiałem się zająć.
Miałem dwadzieścia lat, kiedy urodził mi się syn. Mój brat miał dwadzieścia lat, kiedy umarł. Wypadł przez okno w czasie jakiejś domówki. Potem mówili, że nie wyglądał na pijanego. Siedział na parapecie, kiedy ktoś opowiedział żart. Piotrek zaśmiał się i odchylił. Okno było otwarte, a on stracił równowagę. Dwie sekundy później jego głowa uderzyła w chodnik.
Nie zasługiwał na tak głupią śmierć.
Jakiś czas po pogrzebie pomyślałem o psie. Pojechałem do dziadków i sprawdziłem strych. Ciemny kąt w końcu był taki, jakim widzieli go inni. Zakurzony, pełen gratów. Po psie nie został nawet kłak sierści. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Kolejne też znikały. Grałem w siatkówkę w lidze amatorskiej (gdybym miał czas, zaszedłbym o wiele dalej). Na jednym treningu skoczyłem, źle wylądowałem i po sprawie. Kontuzja okazała się poważna. Jakiś czas później Bartek Stasiak wyjechał do Australii. Uświadomiłem sobie, że praca i opieka nad Marcinem są jedynymi rzeczami, którymi się zajmuję. Zacząłem regularnie sprawdzać miejsca, w których tkwiły moje zwierzęta.
Królik przybity do krzyża. Wąż ze zmiażdżonym łbem. Mewa z głową wiszącą na skrawku skóry. Znikały w odstępach kilkunastu miesięcy. Wieloryb ostał się dość długo: jeszcze trzy lata temu był, ale zeszłego roku – nie.
W czasie tego całego rozpadu dowiedziałem się o Mai. Wcześniej trwałem w nadziei, że kiedyś do niej wrócę. Wiadomość o tym, że ułożyła sobie życie beze mnie, zabolała. Krótko mówiąc, zdarza się. Kot zniknął.
Zostały: szczur, parecznik i sarna.
Na szczura przyszedł czas dwa lata temu. Choć martwych zwierząt ubywało, nie poprawiałem bazgrołów w zeszycie. Trzymałem go gdzieś z resztą staroci zabranych z rodzinnego domu. Jednego dnia Paulina zaczęła się dziwnie zachowywać, ale nie zwróciłem na to większej uwagi – moje myśli pochłaniał kolejny projekt, który później sponsorzy i tak odrzucili.
Zrozumiałem, kiedy odwiedziłem rodziców. Robię to od czasu do czasu. Ojciec poprosił, żebym przyniósł coś z piwnicy, więc poszedłem. Przeszedłem korytarzem w jedną stronę, przeszedłem w drugą, i dopiero na schodach uświadomiłem sobie, że coś nie gra.
Szczura nie było.
W domu natychmiast zaatakowałem Paulinę:
– Kto pozwolił ci czytać?!
Prawie ją uderzyłem. Kuliła się na podłodze i płakała, a ja stałem nad nią. Miałem uniesioną rękę. Ona tłumaczyła się i przepraszała. Myślała, że to jakieś pozbawione znaczenia bazgroły z mojego dzieciństwa.
Cóż. Kobieta, której nie kochałem, wydarła najintymniejszy skrawek mojej duszy. Zdarza się.
Skoro już wiedziała, rozmawiałem z nią o mojej tajemnicy. Z jednej strony było mi lżej, z drugiej ciężej. Czułem się brudny.
W trakcie tych kilku przełomowych dni, które powyżej opisałem, zniknął parecznik.
Została tylko sarna. Wisząca na latarni. Najbardziej idiotyczne miejsce dla ostatniego z moich zwierząt.
Działo się to jakiś czas temu. Zbiór zdarzeń doprowadził mnie na cmentarz, gdzie siedziałem z zeszytem, na którego pierwszej stronie widniał napis: 9 MARTWYCH ZWIERZĄT. Chciałem go spalić i zerwać z przeszłością. Zacząć od nowa. Z Mają. Spełnić choć jedno, dwa marzenia. W końcu pojawiła się szansa. A to o nie chodzi. O szanse, które pojawiają się i znikają. Nie o zwierzęta.
Nie wiem, czemu wybrałem grób Piotrka. Podpaliłem zeszyt i położyłem go między starymi zniczami. Obserwowałem, jak płonie.
Niestety, nie był to ostatni most.
UNIESIENIE
– Idę na pielgrzymkę – powiedziała Paulina.
Kiedy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, zaczynam krzyczeć. Tak też wtedy zrobiłem. Po chwili Paulina także krzyczała i to takie rzeczy, że mnie zatkało. Nigdy bym nie pomyślał, że moja gruba, zaniedbana żona zajmuje się czymś poza domem i Marcinem. A tymczasem ona wszystko sobie obmyśliła. Przeczytała kilkanaście książek, setki internetowych poradników i chyba tysiące świadectw pielgrzymów, którzy wymodlili swoje intencje. Znalazła tani lot, kupiła plecak i inne rzeczy. W trekkingowych butach od miesiąca chodziła na zakupy. Latami odkładała grosze, by mieć własne oszczędności – „na wszelki wypadek”.
Na samolot nie starczyło. Miałem zapłacić te kilkaset złotych. Nie biedowaliśmy, więc nie była to wielka suma. Ale poczułem się żałośnie. Kłóciłem się z żoną o pieniądze. Jak Maja ze swoim mężem w czasie rozwodu.
Paulina twierdziła, że przez wszystkie lata nie spróbowaliśmy tej jednej rzeczy. Przekonywałem, by na początek poszła do Częstochowy. Nie. Uparła się na drogę świętego Jakuba. Nie wyobrażałem jej sobie w trzydziestostopniowym upale z dwudziestoma kilogramami na plecach i pęcherzami na stopach.
– Od początku wiedziałam, że będziesz temu przeciwny – mówiła głosem ochrypłym od krzyczenia. – Najlepiej gdybyśmy poszli wszyscy. Razem z Marcinem.
– Z Marcinem?
– Czemu nie? Ciało ma zdrowe. Dobrze go karmimy.
To prawda. Jakimś cudem nasz syn nie był ani cherlakiem, ani grubasem, choć całe dnie siedział w domu. Mimo to nie wyobrażałem go sobie w podróży. A cała nasza trójka? Rodzinna wycieczka przez hiszpańskie góry? Powstrzymałem się od rzucenia kolejnej uwagi w stylu „w głowie ci się poprzewracało”. Paulina i tak już wystarczająco długo wrzeszczała.
Żadne z nas nie zwróciło uwagi na brak reakcji Marcina. Zostawiliśmy go na dole, gdzie oglądał kreskówki, a sami poszliśmy do sypialni. Nasze krzyki zazwyczaj wyprowadzały go z równowagi: zaczynał histeryzować, bełkotać, strącać przedmioty z półek. Jednak tym razem w domu panowała cisza. Film z płyty DVD się skończył i nawet telewizor umilkł.
– Zrobię to – oznajmiła Paulina. – Możesz we mnie nie wierzyć. Bóg zrozumie, że pójdę sama. Uzdrawiał już kaleków i ślepych. Jego cuda zaprzeczały medycynie…
Przestałem słuchać. Nie wierzyłem w cuda. Jeśli działy się jakieś rzeczy, których nauka nie potrafiła wyjaśnić – jak choćby moje zwierzęta – wolałem uznać je za anomalie, artefakty, znaki pozbawione znaczenia, błędy w rzeczywistości.
– Dobra, a co ja mam z nim w tym czasie zrobić? – zapytałem, kiedy skończyła wywód. – Zaczynam projekt badawczy. Nie mogę siedzieć w domu.
– Mówiłeś, że to będzie projekt na luźnych zasadach.
– No i co z tego? Chyba nie myślisz, że będę go zabierał ze sobą?
– Czemu nie? Jest grzeczny.
– Grzeczny w domu, bo się nauczył. Paulina, pamiętasz, jak źle znosił towarzystwo innych dzieci. Jak go denerwowały te wszystkie terapie…
– Nie lubi zostawać bez nas. A jak będzie z tobą…
– Czy ty nie masz żadnego wyobrażenia o mojej pracy? – przerwałem. – Nie mogę go wziąć i usadzić gdzieś w kącie z telefonem, żeby grał. To mały projekt i Marcin plątałby się pod nogami.
– No to trudno. Damy go do zakładu na parę tygodni. Tylko wiesz, ile to kosztuje.
Trochę więcej niż kosztowałaby aborcja osiemnaście lat temu, pomyślałem. Dzięki, braciszku, za radę. Teraz mam honor i żałosne życie.
– Ty naprawdę wierzysz, że to się uda – stwierdziłem.
– Czemu miałabym iść, gdybym nie wierzyła?
– Żeby się stąd wyrwać. – Wskazałem na ściany naszego domu. – Mogłabyś posiedzieć parę tygodni w Barcelonie i nacieszyć się życiem.
– I co bym z tego miała? – zapytała.
– Nie wiem. W ogóle to co cię tak nagle naszło? Myślałem, że parę lat temu się poddaliśmy.
Zauważyłem, jak zacisnęła pięści, przygryzła wargi i wyprostowała plecy. Robiła tak zawsze, gdy broniła syna.
– On jest już dorosły. Ma osiemnaście lat. To znaczy, że my się starzejemy. Co zrobi, kiedy nas zabraknie?
– Państwo się nim zaopiekuje.
– Państwo? – prychnęła. – On tego nie wytrzyma.
Zaczęło się od krzyku, a skończyło na płaczu. Poddałem się. Pieprzyć te parę tysięcy oszczędności. Perspektywa tygodni bez żony i syna dawała pewne możliwości. Nie musiałbym siedzieć w Barcelonie, by cieszyć się życiem (choć mewa i wieloryb zniknęły).
Zgodziłem się. Paulina ze łzami w oczach podziękowała, po czym zeszła do Marcina.
Chwilę później z dołu dobiegł wrzask. Zbiegłem.
– Nie ma go – szepnęła. – Zniknął.
Jak jedno z martwych zwierząt, pomyślałem.
Drzwi były otwarte, więc Marcin prawdopodobnie wyszedł. Ubraliśmy się (Paulina włożyła trekkingowe buty), po czym ruszyliśmy na poszukiwania. Każde osobno: Paulina pytała sąsiadów, ja pobiegłem ulicą. Po kilkunastu metrach kontuzjowane kolano zaczęło boleć.
Nie musiałem biec daleko. Marcin był w pierwszym miejscu, które przyszło mi do głowy. Stał spokojnie pod latarnią, na której wisiała sarna. Podszedłem powoli, by go nie przestraszyć.
– Tu jesteś – powiedziałem.
Zadzierał głowę, jakby też widział martwe zwierzę. Na dźwięk mojego głosu drgnął. Potem zobaczył, że to ja, uśmiechnął się i wskazał do góry.
– Konik – powiedział.
Stałem i patrzyłem na syna. Miał prawie tyle lat, co ja, kiedy go począłem. Z twarzy tak bardzo mnie przypominał.
– Konik – powtórzył.
– To nie konik – wychrypiałem przez zaciśnięte gardło. – To sarna. Sarenka.
Marcin zmarszczył brwi. Potem zapytał:
– Czemu?
– Czemu sarenka, a nie konik?
Znów myślał chwilę.
– Tam. – Wskazał.
– Czemu tam?
Pokiwał głową. Kiedyś Paulina zapytała mnie o to samo. Nie umiałem odpowiedzieć. Miejsca nie zastanawiały mnie tak bardzo, jak dobór zwierząt. Bo dlaczego Bartek Stasiak dostał węża, skoro nigdy mnie nie zawiódł? Nie mogę go winić za to, że poszedł własną drogą. Albo dlaczego Mai przypadł kot, choć nie przypominała go ani upartością, ani lenistwem, ani przesadną skłonnością do pieszczot? Już prędzej czworonóg pasowałby do Bartka, który zawsze sam decydował o swoim losie i przeżył tyle przygód, że przydałoby mu się dziewięć żyć. Pies mógł wiązać się z braterską wiernością, ale z kolei wieloryb był całkowicie niezrozumiały. Ptak kojarzy się z wolnością, jednak jego pojawienie się towarzyszyło raczej buntowi i młodzieńczej głupocie. Jeśli w tych szczegółach krył się sens, nie potrafiłem go dostrzec. Tym bardziej nie umiałem rozgryźć kwestii miejsc.
– Czemu? – powtórzył głośniej Marcin.
Każdy rodzic musi się zmierzyć z trudnymi pytaniami. Inne dzieci pytają o skąpo ubrane panie przy drodze albo o to, skąd wziął się braciszek. Ja dostałem pytanie o sarnę. Pytanie, na które sam nie znałem odpowiedzi.
– Czemu? – Marcin był już wyraźnie zniecierpliwiony.
– W nagrodę – odparłem. – Sarenka jest tam w nagrodę.
– Czemu?
– To tajemnica. Opowiem ci kiedy indziej, ale nie możesz powiedzieć mamie.
Skinął głową na znak, że rozumie. Wziąłem go za rękę i wróciliśmy do domu.
***
Nadeszły tygodnie bez Pauliny i Marcina.
Nie chciałem opisywać tutaj tego czasu. To tak jakby wpuścić kilka owiec między watahę wilków. Zostałyby tylko ogryzione kości.
Boję się, że z tych wspomnień pozostaną suche fakty ogołocone z radości, która towarzyszyła tamtym wydarzeniom. Piotrek twierdził, że przeszłość już się nie zmieni i to, co kiedyś było dobre, zawsze takie pozostanie. Oby się nie mylił. Muszę zmieszać ten dobry okres ze wszystkim złymi rzeczami, które opisuję.
Odwieźliśmy Marcina do specjalnego zakładu. Byliśmy przy nim, kiedy podali mu pierwszą porcję „pacyfikujących” środków. Po chwili spotulniał. Nie płakał przy pożegnaniu. Zostawiliśmy go. W nocy Paulina chciała się ze mną kochać. Odmówiłem.
Następnego dnia pojechałem z nią na lotnisko i podziękowałem za to, że ma wiarę za nas oboje.
Stamtąd udałem się prosto do magazynu, który wynajęła Maja Zielińska. Zaczęliśmy nasz projekt. Na początku było sporo pracy fizycznej. Noszenie worków z ziemią, sadzenie roślin, konstrukcja systemu nawadniającego, montaż lamp. Poszłoby szybciej, gdybyśmy mieli do pomocy paru ludzi. Woleliśmy oszczędzać. Budżet wydawał się duży, ale samo wynajęcie magazynu na pierwszy miesiąc uszczupliło go o kilka procent.
Projekt oficjalnie ruszył, kiedy do przygotowanego mikrośrodowiska wpuściliśmy zwierzęta. Były szampan i wstążka, którą Maja przecięła. Wiwatowałem jak głupi. Po toaście powiedzieliśmy sobie kilka rzeczy – niekoniecznie związanych z naszą pracą. Zachowam je dla siebie, bo nie wiadomo, w czyje ręce trafi ten tekst.
A potem było jeszcze milej. Pojechaliśmy do mnie. Na dworze dopiero się ściemniało, więc dałem radę trzy razy, zanim poszliśmy spać. Rano powiedziałem, by ze mną zamieszkała. Nie dodałem „dopóki nie wróci Paulina”, a ona nie pytała o rzeczy po innych domownikach.
Miniaturowy świat w magazynie funkcjonował. System lamp imitował dzień i noc. Dbaliśmy o nawodnienie i napowietrzenie. Szczury – najbardziej rozwinięty gatunek w projekcie – kopały nory, konkurowały, szykowały się do rozmnażania. Oprócz gryzoni obserwowaliśmy stawonogi, płazy i kilka gadów.
Najpiękniejszy w projekcie był brak hipotezy. Mogliśmy bez ograniczeń kombinować. A gdyby tak przyspieszyć rytm dnia i nocy? A gdyby utrzymywać stałą temperaturę? A gdyby tak faworyzować zwierzęta z jednej strony? A gdyby tu naruszyć równowagę? Albo tam? Spędzaliśmy przy tym całe dni, snując kolejne plany. Bez wielkich ambicji. Bez narzuconych celów. Chcieliśmy metodą prób i błędów odkryć coś, czego jeszcze ludzkość nie wiedziała.
Byliśmy świadomi, że to dopiero początek. Projekt wymagał miesięcy albo lat, by dać efekty. Ale mieliśmy asa w rękawie na ewentualne spotkanie ze sponsorami. Zresztą, Maja na pewno zdobyłaby ich sympatię.
Właśnie, Maja. Rozpisuję się o naszej pracy, a sedno sprawy tkwi w tym, że miałem idealną towarzyszkę. Specjalnie dla mnie zadbała o siebie: ubranie, fryzura, makijaż. Czasem myślałem, że zbyt łatwo zgodziła się być moją kochanką. Jednak wątpliwości nie przeszkadzały w korzystaniu z okazji.
Którejś nocy zaczęliśmy rozmawiać o wspólnej przyszłości. Jeśli chcieliśmy, by reszta życia wyglądała tak, jak te tygodnie, musiałbym załatwić kilka spraw. Przede wszystkim: dogadać się z Pauliną. Po rozwodzie zostawiłbym jej dom i Marcina, a potem w miarę możliwości wspierałbym ich finansowo. Od czasu do czasu odwiedzałbym syna. Mieszkałbym z Mają, może wzięlibyśmy ślub. Realizowalibyśmy marzenia, a kiedy przyniosłyby one zysk, pomyślelibyśmy o dziecku. Istniałoby ryzyko wady genetycznej u małego. Moglibyśmy temu zapobiec, adoptując jakiegoś niechcianego, zdrowego noworodka. Może przy okazji uratowałbym dwoje ludzi, którzy przedwcześnie wpadli? Mnie nikt nie ocalił.
Mieliśmy wspólne plany i marzenia. Maja była gotowa na ich spełnienie. Ja musiałem dokończyć sprawę z Pauliną i naszym synem.
Nie wiedziałem, jak się za to zabrać. Z Mają ustaliłem, „co” powinienem zrobić, ale nie „jak”. W tej kwestii nie mogłem liczyć na jej pomoc. Żałowałem, że nie ma przy mnie Bartka i Piotrka.
Dzień przed powrotem Pauliny odwiedziłem rodziców. Powiedziałem tacie, że jestem nieszczęśliwy i chcę to zmienić. Wysłuchał mojego pomysłu na „nowe życie”. Kiedy zamilkłem, mierzył mnie wzrokiem. Jego twarz nie dawała nadziei na nic lepszego od „trzeba było myśleć dwadzieścia lat temu” czy „każdy człowiek musi żyć ze swoimi błędami”. Ojciec lubił się wymądrzać. Nie miał jednak porządnego wykształcenia, więc był po prostu oczytanym prostakiem. Tego dnia też nie oszczędził mi pseudointeligenckiego tekstu.
Siedzieliśmy na stołkach w kuchni i odcinaliśmy szypułki z truskawek. Same owoce i dżem uwielbiałem, ale pracy przy nich nienawidziłem z całego serca. Kiedy obrobiłem jeden koszyk, mama zawsze dostawiała kolejny, a gotowe truskawki zabierała. Przez to nigdy nie wiedziałem, ile już zrobiłem, a ile jeszcze mnie czekało. Miałem wrażenie, że stoję w miejscu.
Tamtego dnia tata też musiał o tym pomyśleć.
– Co czułby Syzyf na urlopie?
Przez chwilę sądziłem, że tata bełkocze od rzeczy. Z mitologią nie stykałem się od lat, ale tryby w mojej głowie zaskoczyły.
– Że niby ja jestem Syzyfem?
– A nie czujesz się jak Syzyf? – zapytał. Mówił powoli, bo uważał, że przez to brzmi jak mędrzec. Z każdym rokiem miał się za coraz mądrzejszego. – Przez lata się męczyłeś i wierzyłeś, że to coś da. Ja od początku wiedziałem, że z tego chłopca nic nie będzie.
– Tato, nie chodzi tylko o Marcina.
– Ależ chodzi przede wszystkim o niego!
Wrzucił truskawkę do garnka i umilkł. Przyszła matka z nową porcją owoców do obrobienia. Gotowe zabrała. Wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Jak to o niego? – zapytałem, kiedy zostaliśmy sami.
– Już tylko on ci pozostał.
– Teraz mam też Maję.
– Masz Maję? – powtórzył. – Masz tylko parę obietnic. Skąd wiesz, że ona się nie rozmyśli za parę miesięcy?
– Znam…
– Żona też może cię zostawić. Albo umrzeć. A syn zawsze będzie twój. Będzie twój, nawet jak stracisz wszystkie pieniądze, a cała wiedza wyparuje z głowy.
Ze złością odłożyłem nożyk i wstałem od truskawek.
– Myślałem, że mi pomożesz.
– Siadaj – powiedział ojciec. – Staram się pomóc. Uświadamiam ci, że jesteś jak Syzyf. Od lat toczysz ten sam kamień i nigdy nie udaje ci się dotrzeć do celu. Teraz miałeś wolne, więc pragniesz czegoś innego niż powrót do głazu i góry.
– I mogę to osiągnąć. Nie jestem Syzyfem, tylko sobą.
– Skoro tak uważasz.
– Czyli nie dostanę żadnej konkretnej rady? Jedynie jakiś pokrętny wywód?
– Chcesz rady? – Ojciec wycelował we mnie nożem. – Dam ci ją: wtocz kamień.
Wrócił do obrabiania truskawek. Wydawało się, że są ich jeszcze tysiące. Usiadłem.
***
Kiedy Paulina wróciła z pielgrzymki, Marcin był tak samo upośledzony jak zawsze. Trzymały go jeszcze leki, które dostawał w zakładzie. Z bólem zapłaciłem czterocyfrową sumę, po czym pojechaliśmy do domu (wysprzątałem cały, by nie został żaden ślad po Mai). Zadbałem, by czekała na nich niespodzianka: spaghetti a’la carbonara. Ulubione danie i Pauliny, i Marcina. Nie wiem, czemu tak za nim przepadali. Może dlatego, że rzadko coś gotowałem. Może dlatego, że nauczyłem się je robić w lepszych czasach, kiedy jeszcze dziewięć martwych zwierząt tkwiło na swoich miejscach.
Po raz ostatni zasiedliśmy wspólnie do stołu. Paulina opowiadała o pielgrzymce. Jej twarz była opalona od słońca i osmagana od wiatru. Schudła parę kilo. Odrobinę przypominała atrakcyjną doktorantkę, do której zagadałem w klubie.
– I wiesz co na koniec zrozumiałam? – mówiła. – Że nie liczy się uzdrowienie ciała czy umysłu. Liczy się uzdrowienie duszy.
Pogładziła syna po policzku. On uśmiechnął się lekko, po czym dodał keczupu do spaghetti. Tylko wtedy carbonara naprawdę mu smakowała. Kiedy się zajadał, widok jego oczu pozwalał zrozumieć, skąd Paulina czerpała siłę.
– Prosiłam Boga, by pozwolił mu dobrze odejść – powiedziała.
– Nie mów o tym przy nim – mruknąłem, choć zamierzałem powiedzieć zaraz coś dużo bardziej nieprzyjemnego. Coś, co Marcin zrozumie, w przeciwieństwie do pojęcia śmierci.
– Nie ma się czego bać – odparła Paulina. – Jego dusza jest dobra i trafi do Nieba.
Pokiwałem głową. Niech ta biedna kobieta w coś wierzy. Może to pozwoli jej przetrwać.
Powiedziałem parę zdań o projekcie. Nie wspomniałem o Mai. Marcin się nie odzywał, jeśli nie liczyć dźwięków, które interpretowałem jako zachwyt. Przypominały mruczenie kota.
Kiedy skończyliśmy, Paulina poszła odnieść talerze, a Marcin chciał iść do salonu. Kazałem mu usiąść przy stole. Nie chciał posłuchać, więc podniosłem głos.
– O co chodzi? – Wróciła.
– Ty też siadaj – powiedziałem.
Usiedli.
– Zacząłem nowy projekt – oznajmiłem. – Coś, co zawsze chciałem robić.
– Cieszymy się razem z tobą. – Paulina chwyciła mnie za rękę. – Cokolwiek będzie, damy sobie radę.
– Mam nadzieję. – Cofnąłem dłoń. – Bo czeka nas pewne „cokolwiek”. Postanowiłem trochę zmienić w życiu.
W rzeczywistości ująłem to jeszcze bardziej nieporadnie, ale teraz już nie pamiętam. Paulina wpatrywała się we mnie, jakbym był prorokiem, który zaraz wygłosi wiadomość od Boga, a Marcin tylko bawił się obrusem.
– Popatrz na mnie, Marcin.
Dalej się bawił.
– Popatrz na mnie!
Uniósł wzrok. Jego oczy – moje oczy, oczy Wiśniewskich – były zamglone.
– I słuchaj – warknąłem. – Mówię ważne rzeczy. Rozumiesz?
Rozumiał.
– To dobrze – powiedziałem już łagodniejszym tonem. – Twoja mama o tym wie, ale znałem kiedyś dziewczynę. Nazywała się Maja. Byłem mniej więcej w twoim wieku. Rozumiesz?
– Jak go będziesz ciągle pytał, czy rozumie, to mu nie pomoże – upomniała mnie Paulina.
Zignorowałem ją.
– Kochałem tą dziewczynę – mówiłem dalej do syna. Do niego było łatwiej. – Wiesz, co to znaczy kochać. Być dla kogoś dobrym. Miłym. Uśmiechać się. I to działa w obie strony.
– Wy – wyrzucił z siebie Marcin.
– Ja i mama też się trochę kochaliśmy – przyznałem. – Głównie ze względu na ciebie. Nieważne. Chcę wrócić do tej Mai. Rozumiesz? Nie będę już z wami mieszkał. Będziesz tu z mamą, a ja będę czasem przyjeżdżał. Będę robił spaghetti. Lubisz spaghetti, prawda?
Nie zareagował. Może do niego nie dotarło.
– Nie będzie mnie tutaj – powtórzyłem. – Będziesz tylko ty i mama. A ja czasem będę przyjeżdżał. Może poznasz Maję, o której ci mówiłem. Jest miła. Polubi cię. Okej?
Nie wiem, czy przytaknął, czy pokręcił głową. Odwróciłem się do Pauliny. Jej oczy były pełne łez. Nic dziwnego. Nie zrobiłem tego zbyt dobrze. Takich spraw nie da się załatwić tak, jak trzeba.
– Od kiedy? – szepnęła.
– Od ostatniej odmowy – odparłem. – Kiedy zniknął parecznik. Wtedy ją spotkałem.
– Myślałam, że z nią skończyłeś. Przecież wyszła za mąż, a ten kot… ten kot zniknął!
– Jej też się nie ułożyło.
– Przecież było dobrze! – wrzasnęła Paulina i huknęła pięścią w stół. – Było dobrze!
Marcin rozpłakał się i uciekł do salonu.
– Uspokój się – poprosiłem.
– Nigdy nie narzekałeś! – krzyknęła Paulina, ale odrobinę ciszej. – Czemu nigdy nie powiedziałeś, że jest źle?
– A co miałabyś zrobić?
– Nie dałeś mi nawet szansy.
– Ostatnie osiemnaście lat było twoją szansą, by uczynić mnie szczęśliwym.
– A ty? Co zrobiłeś dla mnie?
Spuściłem głowę. Paulina umilkła.
– Nic – wydusiłem z siebie po chwili. – Myślałem tylko o sobie. Naprawdę. Nie umiałem inaczej.
– Jeszcze nie jest…
– Za późno? – przerwałem. W moim spojrzeniu musiało być coś strasznego, bo Paulina aż się wzdrygnęła, kiedy na nią popatrzyłem. – Nie jest za późno? Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Dlatego robię to, co robię. Zostawiam cię z nim, bo mam dość takiego życia. Dla kogo miałbym się męczyć? Dla syna, który nie umie sklecić zdania? Dla ciebie? Byłem pijany, jak cię poznałem!
Nie wiem, dlaczego ta kobieta nigdy mnie nie spoliczkowała. Może była z niej prawdziwa chrześcijanka. Może przyjmowała te cierpienia i wierzyła, że kiedyś zostanie za to wynagrodzona.
– Myślisz, że nie chciałbym, żeby wam było dobrze? – mówiłem. – Przecież wytrzymałem tyle lat. Poświęciłem wam połowę życia. Wszystko inne traciłem, ale was nigdy nie zaniedbałem.
Rozpłakałem się jak dziecko. Tego nie dało się dobrze załatwić. Lata tłumionego żalu w jednej chwili wylały się na zewnątrz i uderzyły w Paulinę. Przyjęła to z pokorą męczennika. Wysłuchała wszystkich okropnych rzeczy, których nie chcę już sobie przypominać. A potem… A potem mnie zrozumiała. Dotarło do niej, że nie zmienię decyzji.
Kiedy emocje opadły, przedstawiłem jej plan. Kiwała głową. Na koniec powiedziała:
– Muszę to przetrawić. Kto wychodzi? Ja czy ty?
Pierdolony honor. Byłem cipą bez serca, a on i tak się odezwał. Nie wygonię kobiety z jej własnego domu, pomyślałem.
– Ty będziesz tu mieszkać. – Wstałem i zasunąłem za sobą krzesło. – Więc możesz zostać. Wrócę jutro.
Skinęła głową. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem.
***
Po moim wyjściu Paulina spakowała walizki. Wybrała najcenniejsze rzeczy i wygrzebała z moich dokumentów parę haseł. Zanim rano zdążyłem zablokować konta bankowe, zniknęły z nich trzy tysiące złotych.
Sąsiedzi – niezawodni strażnicy okolicy – powiedzieli, że skierowała się w stronę przystanku. Stamtąd mogła pojechać do centrum. A z centrum – wszędzie. Kiedy ja próbowałem ogarnąć zasmarkanego Marcina, ona pewnie jechała pociągiem do Szczecina albo Przemyśla. Może dałoby się ją namierzyć po telefonie komórkowym lub zgłosić zaginięcie policji. W końcu by się znalazła. I co wtedy?
Nie miałem sił, by ją ścigać. Po uspokojeniu Marcina, który źle zniósł pierwszą samotną noc, poszedłem do najbliższego sklepu i kupiłem flaszkę. Wódka jednak nie jest dla mnie, więc większość wylałem do zlewu. Położyłem się na podłodze i długo myślałem. W końcu zadzwoniłem do Mai.
– Może wróci – powiedziała Zielińska, kiedy zrelacjonowałem zniknięcie żony. – Nie ma jej dopiero od kilku godzin. Kiedy przyjedziesz do magazynu?
Odparłem, że na razie nie mogę, bo ktoś musi się zająć Marcinem, a na jego dalszy pobyt w zakładzie mnie nie stać.
– Ile? – zapytała Maja.
– Nie będziesz płacić za mojego…
– Będę płacić za ciebie, żebyś był tu ze mną. Tak na początek. Zobaczymy, może Paulina wróci.
Odstawiłem syna do zakładu i przez następne tygodnie znów żyłem z Mają. Nie byłem tak szczęśliwy jak wcześniej. Gryzło mnie sumienie – głównie z powodu Marcina. O żonie też myślałem.
Po miesiącu wciąż się nie pokazała. Od swoich rodziców, którzy wiedzieli od jej krewnych, dowiedziałem się tyle: Paulina jest daleko stąd i nie zamierza wrócić. Czyli zrobiła dokładnie to, co ja planowałem – zaczynała od nowa. Wyobrażałem sobie, jak zabiera się do pracy nad sobą, by schudnąć i wyładnieć. Znajdzie jakiegoś faceta. Wygrzebie dyplom magistra i znajdzie pracę. Odżyje. Może będzie wysyłać przez rodziców paczki z prezentami dla syna. A może całkowicie się od nas odetnie.
Mniej więcej tak się stało. Czasem myślałem o jej chrześcijańskim sumieniu. Jak dała sobie z tym radę? Doszedłem do wniosku, że wszystko, w co się wierzy, ma granice. Coś, co było przez całe życie, może pewnego dnia przestać istnieć. Zniknąć jak moje zwierzęta.
Minął kolejny miesiąc. Pewnego dnia Maja Zielińska ubrała się w najlepszą sukienkę i poszła na rozmowę ze sponsorami. Wyrazili duże zainteresowanie. Tydzień później pokazaliśmy nasz mikroświatek. Prezentacja przebiegła idealnie. Zauważyłem, że Maja wdzięczy się do jednego z mężczyzn, który decydował o przydzieleniu nam funduszy. Tego dnia miała na sobie obcisłą bluzkę i krótką spódniczkę.
Sponsorami byli ludzie z przemysłu pestycydowego. Pomysł badań w mikroskali bardzo im się spodobał. Eliminował ryzyko wydostania się szkodliwych środków poza obszar testów. Udostępnili nam wielkie hale za miastem, w których rozszerzyliśmy i wzbogaciliśmy sztuczne środowisko. Zespół badawczy powiększył się o kilkanaście wykształconych osób. Dostaliśmy też do dyspozycji pracowników fizycznych. Maja została kierownikiem całego projektu, a ja miałem skupić się na obserwacji obecnych w mikroświecie ssaków.
Scenariusz marzeń? Prawie. Minęły tygodnie, nim poznałem cenę.
Maja zaczęła sypiać z tym facetem, do którego wdzięczyła się w czasie prezentacji. Kłamała, że musi to robić od czasu do czasu, by projekt był kontynuowany. Wiedziałem, że to nieprawda. Nie chce mi się nawet pisać o tym, jak nasze wspólne plany się rozpadły.
Jedną z najżałośniejszych rzeczy jest to, że wciąż z nią pracuję. Patrzę, jak odwiedza ją tamten mężczyzna. Całuje ją, przytula, maca po tyłku. Mogłem przewidzieć taki koniec, kiedy się schodziliśmy.
Mam przynajmniej tę satysfakcję, że oddałem jej już pieniądze, które mi pożyczyła. Co do grosza.
Po tym wszystkim został mi tylko Marcin.
OCALENIE
Mógłbym wypełnić wannę lodem. Marcinowi rozpuściłbym tabletki w coli, którą popiłby swoje ostatnie spaghetti carbonara. Zdążyłby dojść do kanapy. Usnąłby, oglądając swoje ukochane kreskówki. Nie wyłączyłbym ich, dopóki jego serce nie przestałoby bić. Potem wziąłbym go na ręce – waży prawie siedemdziesiąt kilo, ale dałbym radę – i zaniósłbym chłopaka do łazienki. Rozebrałbym go tak, jak to robię przed każdym myciem. Ułożyłbym jego ciało w wannie z lodem. Chłopak nie czułby chłodu.
Walizki byłyby już spakowane. Poszedłbym z nimi na przystanek, z przystanku pojechałbym do centrum, a z centrum – jak najdalej. Wziąłbym przykład z mojej żony. Przed opuszczeniem kraju zadzwoniłbym na pogotowie i powiedział, że w moim domu jest martwy, młody chłopak. Ciało zdrowe. Świetnie nada się na organy. (Podobny numer widziałem w jakimś filmie). Rozłączyłbym się i pojechał dalej. Choćby do Afryki, gdzie sporo gatunków zwierząt wciąż czeka na odkrycie i opisanie. A po latach ukąsiłby mnie komar, nie wziąłbym leków i pozwolił, by malaria wyniszczyła mój organizm. Czułbym chłód, którego nie czuł mój syn.
Nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. No, może z wyjątkiem spaghetti, po tym, jak odebrałem Marcina z zakładu. Przez kilka następnych dni zaczepiał mnie i mówił „mama” lub „czemu”.
Musiał przyzwyczaić się do samotnego przebywania w domu. Tylko raz zwolniłem się z pracy, ponieważ chłopak wybił okno i uciekł. Dałem mu karę. Czasem niszczył coś w środku – talerze, szklanki, pilota – ale podejrzewam, że nie robił tego umyślnie. Od zawsze miał problemy z koordynacją wzrokowo-ruchową, a leki, które zacząłem mu podawać, mogły dodatkowo zaburzać reakcje.
Żyliśmy w stanie równowagi, jak zwierzęta w naszym mikroświecie.
Jakiś czas temu uznałem, że wystarczy. Muszę raz na zawsze wtoczyć kamień, jeśli mam być szczęśliwy.
Przygotowałem się zawczasu. Kiedy Marcin usnął, wziąłem co trzeba i poszedłem. Ulice były ciemne i puste. Opadłe liście przesuwały się powoli po chodniku. Na głowie miałem grubą czapkę, której nigdy nie noszę; dolną część twarzy zasłoniłem chustą. Nie chodziło nawet o konsekwencje tego, że ktoś mnie rozpozna. Skończyłoby się co najwyżej na pogadance z policją. Ewentualnie areszcie. Marcin wpadłby szał, miałbym sporo do sprzątania.
Chodziło o to, że się wstydziłem. Z zasłoniętą twarzą było łatwiej.
Dotarłem pod latarnię i wyjąłem z plecaka linę. Na jej końcu znajdowała się metalowa kotwiczka. Oglądałem w Internecie filmiki, jak się nią posługiwać. W lewej dłoni trzymałem zbuchtowaną linę, w prawej jej koniec z kotwiczką. Zakręciłem i rzuciłem.
Kotwiczka minęła sarnę o kilka dobrych metrów i uderzyła o ogrodzenie. Rozległ się metaliczny dźwięk. Bałem się, że zaraz ktoś wyjdzie i mnie wyśmieje. Ale w taką zimną listopadową noc wszyscy tkwili w domach.
Zakręciłem i rzuciłem. Tym razem kotwiczka dotarła wyżej, zawisła na ułamek sekundy w powietrzu, po czym runęła na mnie. Odskoczyłem w ostatniej chwili. Spróbowałem ponownie. Tym razem jeden z haków musnął sierść sarny, ale się nie zaczepił.
Udało się za czwartym razem. Kotwiczka zahaczyła o jedną z ran zwierzęcia. Bałem się, że jak pociągnę, to rana tylko się poszerzy, a ze środka wylecą flaki. Stałem tak przez chwilę. Nie wiem, co zobaczyłby przypadkowy przechodzień. Kotwiczkę zawieszoną w powietrzu?
Szarpnąłem. Sarna przesunęła się po wygięciu latarni, po czym spadła. Słyszałem gruchot kości, kiedy uderzyła o ziemię. Stałem nad nią, cały spocony, z przyspieszonym oddechem. Pierwszy raz odważyłem się ruszyć zwierzę. Po chwili się otrząsnąłem. To nie było odpowiednie miejsce na rozmyślania. Włożyłem rękawiczki, w których dotykam szczurów, i dźwignąłem sarnę. Ważyła ze trzydzieści kilo.
Zaniosłem ją do mojego domu. Na rękach. Jak ukochaną.
Chciałem ukryć zwierzę w piwnicy, ale kiedy wszedłem do domu, czekał na mnie Marcin. Miał na sobie piżamę z Kaczorem Daffym. Stanąłem w progu z sarną w rękach.
– Czemu? – zapytał Marcin.
– Bo… bo już jej wystarczy.
– Kara?
– Nie, to nie kara.
Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi nogą, po czym ułożyłem sarnę między kanapą a telewizorem. Marcin usiadł na swoim miejscu.
– Opowiedz.
Mogłem nakrzyczeć na syna i wysłać go z powrotem do łóżka. Zamiast tego usiadłem obok. Zdjąłem rękawiczki, chustę i czapkę.
– O czym tu opowiadać – mruknąłem. – To nie jest miła historia. A ty takie wolisz. Prawda? Historie z kreskówek? Zawsze je lubiłeś. Żadnych filmów z aktorami, żadnej komputerowej animacji. Tolerowałeś tylko tradycyjne kreskówki.
– Konik! – zawołał zniecierpliwiony Marcin. – Sarna!
O tym chciał usłyszeć.
– Miałem ci powiedzieć, dlaczego tam wisiała, tak?
– W nagrodę – przypomniał Marcin.
– Tak, tak. W nagrodę. Ciągle to pamiętasz?
Pokiwał głową.
– Ona była tam w nagrodę za to, że ty jesteś tutaj – powiedziałem. – Nie rozumiesz? No dobrze. Wiesz, skąd się wziąłeś? Też nie? No bo w sumie, skąd miałbyś wiedzieć… Ale rozumiesz to, że żyjesz?
– E-e. – To jego „nie”.
– My żyjemy. Ruszamy się, oddychamy, nasze serca biją. Ona – wskazałem na sarnę – nie. Ona nie żyje. Jest martwa.
– Czemu?
– Widzisz te rany? Krew przez nie wyleciała. Wiesz, co to krew. Leci jak się skaleczysz. Jest potrzebna. No, ale wróćmy do opowieści. Nikt nie żyje cały czas. Tak, jak kończą się kreskówki, tak kończy się życie. Rozumiesz? Dlatego trzeba tworzyć dzieci. Ty jesteś moim dzieckiem.
– Mama!
– I mamy też, zgadza się. Pewnego dnia cię stworzyliśmy. Nie byłeś od początku taki jak teraz. Na samym początku byłeś o wiele, wiele mniejszy. Nie dałoby się cię nawet zobaczyć gołym okiem. I wtedy pojawiła się sarna. W nagrodę za to, że jesteś.
Pokiwał głową tak ochoczo, że pomyślałem: oho, pierwszy raz coś naprawdę zrozumiał. A potem zmarszczył brwi. Marszczył je dosyć długo. Jego niedomagający umysł podjął tytaniczny wysiłek. Zwieńczeniem pracy było wskazanie na sarnę i kolejne pytanie:
– Tylko?
– Były jeszcze inne zwierzęta.
– W nagrodę?
– Tak.
– Opowiedz.
– Nie wiem, czy zrozumiesz.
– Opowiedz.
Opowiedziałem. Znalazłem słowa, które pozwoliły dotrzeć do jego głupiutkiej głowy. Marcin przytakiwał i czasem zadawał jednosłowne pytania. Zwierzyłem się synowi ze swojego życia i z tajemnicy martwych zwierząt. Potem powiedziałem, że czas spać. Oczy mu się już kleiły, więc mnie posłuchał.
Sam też się położyłem. Tej nocy miałem pozbyć się sarny, ale byłem zbyt zmęczony. Zostawiłem ją w salonie.
Rano nie było ani jej, ani Marcina. Ubrałem się i pobiegłem pod latarnię. Wyglądała jak wszystkie inne latarnie świata. Nie było w niej nic wyjątkowego. Wróciłem i popytałem sąsiadów. Wskazali mi kierunek, który obrał mój syn.
Poszedł w przeciwną stronę niż Paulina. Za miasto. Ubrałem się cieplej, wziąłem parę rzeczy do plecaka, a potem pomaszerowałem we wskazanym kierunku.
W lesie wypatrzyłem ślady. Pasowały do butów Marcina, choć nie miałem pewności. Zauważyłem też, że były głębsze niż moje. Chłopak niósł sarnę. Potruchtałem za nim. Każdy krok wywoływał w kolanie eksplozję bólu.
Ślady doprowadziły na polankę, na której siedział Marcin. Obok niego leżało martwe zwierzę. Chłopak głaskał je, omijając zranione miejsca. Podszedłem do niego spokojnie. Poznał mnie i się uśmiechnął.
– Co ci odbiło? – zapytałem.
– Inne – powiedział i poklepał ziemię obok sarny.
– Co inne?
Słowo, które wypowiedział, zabrzmiało wyjątkowo niewyraźnie, ale chyba chodziło o „zwierzęta”.
– Skąd wiesz?
– Konik. Sarna.
Kilka godzin później przyszliśmy tam z łopatami. Pokazałem Marcinowi, jak się kopie. O dziwo, załapał. Więc kopaliśmy. Po jakimś czasie łopata uderzyła w coś twardego. Sięgnąłem ręką, odgarnąłem błoto. Biel kości. Kopaliśmy dalej, aż odsłoniliśmy czaszkę.
– Dzik – powiedziałem.
Po chwili odsłoniliśmy resztę szkieletu. Wyjąłem go na plandekę i spróbowałem ułożyć. W tym czasie Marcin stanął w innym miejscu na polance.
– Tu!
– Jest ich więcej?
Kopaliśmy dalej. Kolejna była wiewiórka. Po niej kruk. Zacząłem podejrzewać, że jakiś kłusownik zakopywał tutaj oskórowane zwierzęta, ale potem wybiłem to sobie z głowy: wykopaliśmy skorupę żółwia: pełną błota i kości. Następny był zając. Wytłumaczyłem Marcinowi, czym różni się od królika. Chyba nie zrozumiał. Trudno.
Potem wykopaliśmy jeszcze łasicę lub młodą kunę (ich już nie umiałem rozróżnić) oraz rybę, której w ogóle nie rozpoznałem.
W sumie odsłoniliśmy osiem szkieletów.
Później dyskretnie sprawdziłem, czy inni ludzie są w stanie je zobaczyć. Nie byli. Cóż. Nic dziwnego. Ten dziwaczny dar jest w mojej krwi, którą ma też Marcin.
***
Nie udało mi się dowiedzieć, w jaki sposób mój syn namierzył szkielety. Znalazł je i tyle. Jeśli sarnę liczyć jako wspólną, to Marcin też ma swoje dziewięć martwych zwierząt. Nie wiem, na co mu one. Oczyściliśmy je i ukryliśmy w piwnicy. Marcin bawił się kośćmi przez kilka dni; potem wrócił do kreskówek.
Dla mnie są nadzieją. Skoro one były ukryte pod ziemią, to łudzę się, że w Marcinie też tkwi coś, co jeszcze zostanie wydobyte na powierzchnię.
Ostatnio znalazłem mu zajęcie przy naszym projekcie. Pomaga pracującej fizycznie części zespołu. Czasem się nim wysługują, ale trudno. Kopanie jest jedną z niewielu rzeczy, która dobrze mu idzie. To i tak duży krok do przodu.
Jak powiedziała Paulina: cokolwiek będzie, damy sobie radę. Nie jest najlepiej, ale też nie narzekam.
Może przyjdzie dzień, kiedy zrozumiem, o co chodzi z tymi zwierzętami, które widzimy tylko ja i mój syn. A może tego kamienia nigdy nie wtoczę. Mimo to obaj pracujemy. Ja odkrywam, Marcin kopie.
Chyba nie tylko z twarzy jesteśmy podobni.