Sklep z żyrandolami zajmował parter secesyjnej kamienicy, która jak na ironię, wybudowana została przy ulicy Ciemnej 12. Zbliżała się godzina zamknięcia, więc Andrzej – pracownik działu obsługi klienta, zaczął zliczać utarg w kasie. Tego dnia pracował sam, bo i sklep, choć najstarszy w mieście, nie należał do dużych, a z branży powoli wypierały go markety budowlane. Lubił tę pracę, bo zwykle nie było wielkiego ruchu, jedynie w okresie przedświątecznym, zauważał, że klientów jest więcej. Asortyment nie zmieniał się tu z dnia na dzień, toteż Andrzej wiedział dokładnie, gdzie co się znajduje. Tym razem jednak rzut okna na salę sprawił, że poczuł się nieswojo. Coś było nie tak, choć wyglądało, że wszystko jest na swoim miejscu.
Ekspedient wrócił do swoich zajęć, a za moment znowu spojrzał na salę, gdzie pod sufitem zawieszonym rozmaitymi żyrandolami dostrzegł czyjś cień.
– Za chwilę zamykam – powiedział, sądząc, że to zabłąkany klient, który wszedł do sklepu niepostrzeżenie, jednak nikt mu nie odpowiedział.
Doznał uczucia znanego dobrze wszystkim samotnikom – wrażenia bycia obserwowanym przez kogoś, kogo nie widać.
Po chwili stwierdził, że musiało mu się to przywidzieć. Już miał sięgnąć do szuflady po klucze, kiedy kątem oka dostrzegł mężczyznę ubranego na czarno, który przemykał właśnie pomiędzy lampami podłogowymi a działem łazienkowych plafonów ze szkła Murano.
– Halo! – zawołał Andrzej, zdziwiony, że wcześniej nie zauważył klienta. – Proszę pana!
Nieznajomy chrząknął. Podszedł nieco bliżej, lecz skrył się za najdroższym w całym sklepie kryształowym żyrandolem, który zwisał nisko nad podłogą, by kupujący z bliska mogli dostrzec jego piękno.
– Proszę pana! – powtórzył sprzedawca. – Za chwilę zamykam.
Andrzej spojrzał na zegarek – była już osiemnasta piętnaście i teoretycznie sklep od kilkunastu minut powinien być nieczynny. Postanowił jednak obsłużyć tajemniczego klienta.
– Dzień… do-do-bry – powiedział nieznajomy, podchodząc do lady. Nosił staromodny powycierany surdut, któremu brakowało kilku guzików, pod spodem zaś miał jedwabną koszulę poznaczoną przez mole.
Wygląd ten nie wzbudził w sprzedawcy podejrzeń, bo nie raz trafiali tu zabłąkani aktorzy z pobliskiego Teatru Dramatycznego, którzy podczas przerw w pracy szukali sklepu spożywczego.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał Andrzej z uśmiechem.
Klient wbił wzrok w sprzedawcę i milczał przez chwilę, a potem jąkając się, powiedział, niemal nie otwierając ust:
– Yyy… szu-szu-kam…
Jego twarz była chorobliwie blada, oczy podkrążone. Ekspedient pomyślał wtedy, że to zapewne jeden z tych ludzi, którzy radzą sobie z rzeczywistością za pomocą alkoholu lub innych używek.
– Chce pan kupić żyrandol?
Klient zmieszał się lekko, bo kłamstwo nie leżało w jego naturze.
– Wła-wła-ści-ści-wie to nie.
– Proszę pana – Andrzej starał się przybrać stanowczy ton. – Niestety nie wspomogę pana złotówką. Proszę się zgłosić do opieki społecznej.
Nieznajomy nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Nie-nie – zaprzeczył nieśmiało. – Ja tylko chcia-chcia-łem zapytać p-p-p-ana o…
– Tak?
Jeremiasz w myślach skarcił samego siebie. On, niegdyś poważany, Jarema Jabłonowicz, noszący miano po wielkim przodku, teraz zamknięty w sobie i nieprzystosowany do współczesnego świata. Na co mu były te wszystkie coachingowe spotkania, kursy NLP oraz ćwiczenia z pewności siebie, skoro nie potrafił nawet porozmawiać ze zwykłym sprzedawcą?
– Chcia-chciał-em-em kupić żżż-arówkę – wydukał, lecz nie było to to, o co w rzeczywistości zamierzał zapytać sprzedawcę.
– Ile wat?
– Wat? – powtórzył jak echo.
– No tak, mamy od 20 do 120 wat. Do czego ma być ta żaróweczka?
– Yyy…do…yyy…gro-gro-bowca.
Zdawało się, że Jeremiasz zbladł jeszcze bardziej. Andrzej spojrzał na niego, nie wiedząc, czy słuch go nie myli.
– Do czego? – ponowił pytanie. – Przepraszam, niedosłyszałem.
– Do… do… pi-pi-pi-wnicy. – Kłamstwo przyszło mu z trudem.
– Czterdziestka wystarczy. – Andrzej obrócił się w stronę regału z żarówkami.
Jeremiasz wykorzystując tę chwilę nieuwagi, postąpił krok do przodu, wyciągnął ręce przed siebie, niemalże dotykając szyi sprzedawcy i już miał zrobić to, co planował od dawna, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się. Nie zadał przecież ekspedientowi najważniejszego pytania, a bez jego odpowiedzi, nie byłoby to niczym innym niż aktem barbarzyństwa. Jeremiasz był staromodny i szanował swoje ofiary.
Teraz jednak był na siebie tak wściekły, że aż zazgrzytał zębami. W głowie wciąż brzmiały mu słowa jego trenera personalnego: „Jeremiaszu, wyjdź ze swojej strefy komfortu”, ale on tego nie potrafił, choć starał się z całych sił.
Sprzedawca z uśmiechem położył na ladzie kartonik z czterdziestowatową żarówką.
Jeremiasz sięgnął do kieszeni, ale zdał sobie sprawę, że wydał już wszystkie pieniądze z rodzinnego spadku. Speszył się ogromnie, tak brakiem funduszy, jak i nie nieudanym morderstwem, że wybiegł ze sklepu, trzaskając drzwiami.
***
Mała dziewczynka w białej sukience siedziała na cmentarzu pod starym grobowcem. Włosy splecione miała w dwa warkocze, związane błękitnymi wstążkami.
– Nareszcie! – zawołała na widok Jeremiasza.
– Jestem – powiedział, nie jąkając się już, bo stresująca sytuacja zniknęła.
– Masz?! – Mała nie kryła entuzjazmu, obnażając ostre kły. – Gdzie jest? Nie widzę go, ale coś tu pachnie jedzonkiem.
Jeremiasz wyjął z kieszeni tackę z mieloną wieprzowiną. Kolorowa naklejka głosiła, że produkt pochodzi z pięćdziesiącioprocentowej przeceny z powodu zbliżającej się daty przydatności do spożycia.
– Co?! – skrzywiła się rozczarowana dziewczynka. – Znowu kupiłeś mięso z Tesco?
– Nie kupiłem…
– Ze śmietnika?
– Ukradłem – przyznał zawstydzony.
– A ten facet ze sklepu z żyrandolami? Chciałam ekspedienta, a nie mielone z przeceny!
Dziewczynka wybuchnęła płaczem, a jej twarz wykrzywił paskudny grymas.
– Nie mogłem, zrozum, nie mogłem tak po prostu zadać mu pytania, czy odda mi swą duszę. Jestem zbyt wrażliwy jak na wampira.
– Może spróbujesz jeszcze raz? – zapytała dziewczynka, ocierając łzy. – Tato, proszę…
– Dobrze – zgodził się w końcu Jeremiasz. – Jutro. Jutro na pewno wyjdę ze swojej strefy komfortu.