Burza kolejny raz przetoczyła się po szczytach, nadchodząc od habsburskiej granicy i topiąc dolinę w strugach deszczu. Wrzosówka wezbrała tak mocno, że szumiała teraz niczym wodospad i wraz z ulewą zagłuszała wszystkie inne odgłosy.
Jakub Klima wracał właśnie z targu w Hirsbergu, taszcząc na plecach ogromny wór z próbkami tkanin, przeznaczonych na prezentację dla fabrykantów. Ciężki tobół namókł i jego waga stawała się nieznośna. Na dodatek ściemniało się. Do osady Św. Piotr, po drugiej stronie gór zostało jeszcze wiele mil, a podmokłe od ulewy torfowiska na dnie Czarnego Kotła spowalniały marsz. Klima poprawił wór i ruszył pod górę, zapadając się w miękkiej trawie. Gruba peleryna już dawno przestała chronić przed zacinającym deszczem, który smagał go kroplami prosto w twarz.
Nagle, ocierając oczy wierzchem dłoni, zdało mu się, że dostrzega jakieś światło. W górze, kilkadziesiąt kroków przed nim błysnęła latarnia.
– Hej tam, kto zacz?! – zakrzyknął kupiec. Z początku Klima myślał, że mu się zwidziało, ale po chwili światło rozbłysło znowu. Po szczytach przetoczył się grom i kupca mimowolnie dreszcz przeszedł po plecach, gdy ujrzał jakąś postać w świetle błyskawicy. W potokach deszczu nie mógł przyjrzeć się dokładnie, pewny był jednak, że to ona trzymała latarnię. Za nią zaś, w bladym błysku pioruna dostrzegł kontury chaty. Kolejny grzmot i kolejna błyskawica rozświetliła mroczne niebo. Klima splunął i przyspieszając kroku dopadł do drewnianych drzwi. Otworzył je i rozejrzał się po wnętrzu izby. Przy przeciwległej ścianie znajdowało się palenisko. Ogień buchał wysoko, dym wydostawał się przez dziurę w powale. Obok leżał rozłożony siennik. Po tajemniczej postaci z latarnią nie było śladu.
Kupiec ostrożnie wszedł do środka. Ciepło płomieni sprzyjało poczuciu senności
– Aby na chwilkę – szepnął sam do siebie, zrzucając wór z pleców i siadając przy ogniu. – Poczekam na gospodarza. – Położył się wygodnie, prostując obolałe plecy i przymknął oczy. Ciepło odprężało. Coś jednak było nie tak. Niespodziewany chłód jeżący włoski na karku. Jakby powiew grobowego powietrza. Uczucie wilgoci, zamiast żaru paleniska, zatęchły zapach bagien, miast kojącej woni rozgrzanego drewna.
Klima otworzył oczy i zamrugał nie pojmując co się dzieje. Leżał w płytkiej, mulistej wodzie i drżał z zimna jak osika. Wokół niego panował mrok, rozświetlany jedynie zimną tarczą księżyca. Deszcz ustał. Cisza jaka teraz panowała była wręcz nienaturalna. Próbował wstać, ale nagłe szarpnięcie od tyłu wepchnęło go z powrotem w cuchnący muł. Poczuł ucisk na ramionach i ujrzał jak kościste, blade palce o długich szponach przytrzymują go w wodzie.
– Chryste – wyszeptał.
Nie był pewny, co było pierwsze. Trupi odór dochodzący do nozdrzy, piekielny chichot czy widok rozżarzonych ślepi tuż nad jego przerażoną twarzą.
Ostatnie były kły. I ciemność.
Krew bluznęła na wilgotną trawę. Siedzący nieopodal puchacz wzbił się do lotu.
Warmbrunn, Śląsk, wrzesień 1764 roku
– Tak to mogło wyglądać, chłopy. – Siedzący w kącie karczmy starzec pociągnął łyk pienistego piwa i zagryzł kaszą z grochem, suto okraszoną skwarami. Zamlaskał zadowolony i otarł usta rękawem. Audytorium było dość liczne. Kilkanaście osób przysunęło zydle do stołu bajarza Graba i chłonęło w ciszy każde jego słowo. Umiał to robić i nie był to jego pierwszy raz. Dzięki temu jadł i pił za darmo. Tym razem jednak sprawa była inna. Opowiadana historia nie była tylko czczą gadaniną. Od kilku tygodni w Górach znikali ludzie. Ci którzy wychodzili w noc lub deszcz nie wracali. Czasem, owszem, znajdywano jakąś rzecz, którą bliscy identyfikowali jako należącą do zaginionego, same osoby ginęły jednak bez wieści. Słudzy pana tych ziem, księcia Schaffgotscha, byli bezsilni.
– Ha! W życiu podobnej bzdury nie słyszałem! – W ciszy, jaka zapadła po opowieści głos zadudnił niczym dzwon i odbił się od powały. Kilkanaście par oczu zwróciło się w stronę młodego szlachcica, który stał przy szynkwasie i zawadiacko spoglądał na słuchaczy. Bogaty strój, dumna postawa i wyższość tonu dobitnie świadczyły o jego pochodzeniu.
– A ty kto? – zagadnął bajarz.
– Caspar von Murnau, pisarz i etnolog! – Młodzieniec uśmiechnął się i skłonił przesadnie rad z tego, że znalazł się w centrum uwagi.
– E co? – Grab nadstawił ucha, pierwszy raz w życiu słysząc podobne słowo.
– Etnolog. – Caspar błysnął zębami. – Zajmuję się badaniem wierzeń ludowych, zwyczajami prostego ludu i zabobonami, które tu jeszcze pokutują. I jak widzę – przeciągnął spojrzeniem po obecnych – zakorzenione są głębiej niźlim myślał.
Zgromadzeni w karczmie goście spojrzeli po sobie zdziwieni. Grab wyraźnie skonfundowany upił kolejny łyk piwa i zaparł się rękami o ławę.
– Toć mówisz, że mielę ozorem trzy po trzy?
– Zaiste, dobry człowieku, choć bez urazy. Przybyłem w te strony przed tygodniem, chcąc zdobyć materiały do dzieła, jakim się obecnie zajmuję, a które traktować ma o Liczyrzepie, w Karkonoszach mającym ponoć swą siedzibę. Nie o realną postać mi chodzi, rzecz jasna, ta bowiem równie jest prawdziwa, jak ta twoja opowieść. Nauka moja, jednakowoż, nie pyta o prawdziwość rzeczy, lecz zajmuje się jeno jej postrzeganiem w danej społeczności. Zatem żeby dowieść fantazji twych słów – kontynuował – i wyplenić wiarę w potwory, co leciwym ludziom nie przystoi, w tej chwili udam się w góry na biwak i wrócę jutro o tej porze, dowodząc nieistnienia bestyj, o których bajacie!
Caspar uśmiechnął się ponownie i opróżniając jednym haustem kubek z winem, ruszył do drzwi. Pozostali goście siedzieli jak wmurowani, gdy kłaniając się w pas wychodził z karczmy. W izbie rozległy się liczne szmery i chichoty. Po chwili nikt już nie przejmował się szalonym przejezdnym. Jedynie Grab zamilkł jak głaz. Zebrał się i ruszył za etnologiem.
– Poczekaj! – Bajarz dopadł szlachcica, gdy ten sadowił się w siodle. Murnau spojrzał na niego zaskoczony.
– Zmierzcha – wydukał starzec. – Może lepiej zaczekać do rana?
Caspar roześmiał się perliście i spiął konia, ruszając przed siebie.
– Unikaj stawów w Czarnym Kotle – wyszeptał Grab, gdy młodzieniec zniknął mu z oczu. – Śpiące wody są złowróżbne…
*
Von Murnau minął wieś Hermsdorf i ruszył w kierunku przełęczy. Jesienny mrok zapadał szybko. W oddali uderzył grzmot, ciemne chmury pojawiły się na niebie. Szlachcic szczelniej okrył się płaszczem i poprawił na głowie trójgraniasty kapelusz.
Po prawej, na wzgórzu dostrzec można było ruiny potężnego niegdyś zamku Kynast, które złowieszczo odcinały się na tle księżycowej poświaty.
W przełęczy było już niemal zupełnie ciemno, jedynie garb księżyca oświetlał jeźdźcowi drogę, gdy stępem zagłębiał się w rejon Czarnego Kotła.
Nagle ciszę nocy przerwał głośny plusk. Koń szlachcica stanął dęba i Caspar wyczuł, że zwierzę drży pod siodłem.
– Kto tam jest?! – krzyknął.
Jedyną odpowiedzią był cichy szmer Wrzosówki, płynącej wzdłuż ścieżki. Młodzieniec wytężył wzrok, gdyż zdało mu się, że ujrzał przed sobą błysk latarni. Światło zgasło jednak tak szybko, jak się pojawiło; koń zachwiał się niespodziewanie uderzony w bok i Caspar zleciał z siodła prosto w wilgotną ziemię. Zdołał jedynie podnieść się na kolana, kiedy usłyszał piekielny chichot, a to co zobaczył w bladym świetle zmroziło mu serce.
Szkarłatne ślepia stwora wypełniała nieludzka nienawiść. Trupioblade ramiona i klatka piersiowa pokryte były zmokłą sierścią, która wydawała straszliwy odór stęchlizny. Ręce zakończone szponami były nieproporcjonalnie długie, w porównaniu do krótkich, ale potężnie umięśnionych nóg. Potwór nachylił się. Z pełnego kłów pyska pociekła na Caspara cuchnąca ślina. Młodzieniec zemdlał.
*
Niepewnie otworzył oczy. Leżał w trawie. Poranek był chłodny, ale Caspar ze zdziwieniem zobaczył, że opatulony jest ciężkim, grubym kocem.
– Najwyższy czas! – Zadudnił ktoś basem od strony jednego ze stawów. Szlachcic obrócił się i ujrzał wychodzącą na brzeg rosłą postać. Zielony kubrak z kapturem, na którym widniały plamy świeżej krwi i pokaźna broda ociekały wodą. Mężczyzna podszedł do leżących opodal zwłok i chwytając je za krótką umięśnioną nogę zawrócił do stawu.
– No! To już ostatni – powiedział.
Skołtuniona sierść stwora zlepiona była krwią i brudem. Wrzucił truchło do stawu i otrzepał ręce. Jego wzrok padł teraz na Murnaua.
– Trzeba uważać – powiedział. – Szczególnie w nocy i w czasie burzy. To trzęsawid. Usunąłem już trzech z mojej ziemi.
Caspar wytrzeszczył oczy i głośno przełknął ślinę. Znów był bliski omdlenia.
– Kim… Kim jesteś? – wyjąkał. – Książe?
Mężczyzna roześmiał się tubalnie.
– Książe? Skąd ten pomysł?
– Mómówiłeś, że to twoje ziemie. – Szlachcic wyraźnie nie mógł opanować głosu.
– Ach tak. – Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. – Powiedzmy, że jestem jego leśniczym… Johann Rabezal, do usług.
Wyciągnął rękę i pomógł wstać Murnauowi.
– A teraz musisz mi wybaczyć, paniczu, ale sporo jeszcze pracy przede mną. Uważaj na siebie!
Rabezal skłonił się i wszedł do lasu po drugiej stronie ścieżki. Kiedy Caspar zbliżył się do niej, mógłby przysiąc, że leśniczy zostawił na żwirze ślady kopyt…