- Opowiadanie: Batavia - Lekcja

Lekcja

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Lekcja

„Szczęścia nie szukaj daleko, za siódmą gdzieś górą i rzeką,

odnajdziesz je tu, zwyczajne w tym dniu, ukryte w Twoim uśmiechu.” 1

 

 

Dla Anny

 

 

Najpierw pociąg i facet w przedziale, co truł o polityce. Próba ucieczki w czytanie gazety i niezwracania na niego uwagi nic nie dała. On dalej swoje. Ubrany w grafitowy garnitur, do tego obrzydliwy żółty krawat na białej koszuli. Trzymając na kolanach czarną walizeczkę, z niezachwianą pewnością siebie krytykował rząd. Jego monolog był receptą, panaceum na wszystkie bolączki tego świata. Jakby dla podkreślenia znaczenia swoich słów nieznajomy co chwilę uderzał w neseser otwartą dłonią. W końcu wysiadł na jednej ze stacji.

Odetchnął z ulgą. Już za moment zdał sobie sprawę, gdy do wagonu wpakowali się młodzi z plecakami, że złudzeniem była nadzieja na spokój. Ich śmiech i sprośne żarty zburzyły tak upragnioną ciszę. Niektóre, pieprzne do bólu, powodowały, że mimo woli odczuwał rozbawienie. Wnieśli do jego podróży powiew beztroski i radości życia. Ich zachowanie, choć uciążliwe, mógł zaakceptować. Pociąg stanął, a oni, głośno chichocząc, wybiegli z przedziału.

W ich miejsce kolejna para pasażerów zajęła siedzenia naprzeciwko. O ile dobrze zrozumiał, przysłuchując się ich rozmowie, należeli do sekty druidów. Ględzili jak najęci, myśląc, że pozjadali wszystkie rozumy. Roztrząsali nowe zasady czy też może raczej nowy rytuał, który zamierzali wprowadzić na następnym spotkaniu, sądząc, że tak podkreślą wagę swojego zgromadzenia. Jego zaskoczone spojrzenie całkowicie zignorowali. Wyszli pogrążeni w rozmowie, gdy pociąg się zatrzymał.

Wreszcie został sam. Czuł, jakby to była nagroda za cierpliwość. Patrzył bezmyślnie przez okno na przesuwający się za szybą bezkres równin. Zieleń zmieszana z pierwszymi kolorami jesieni, choć żółć z brązem zaczynała coraz mocniej dominować na świecie. Szerokie rozłogi traw spojone w dali ciemną smugą boru. Miejscami samotne drzewa lśniące w słońcu rdzawą purpurą liści. Malowniczo rozsiane pagórki ubrane w kwitnące wrzosy, wynurzające się niczym wyspy pośród bezmiaru gasnącej zieleni.

Zastanawiał się, jak go przyjmie Przypomniał sobie szczupłą postać, hebanowe włosy spadające lokami na białe ramiona. Błękitne oczy przysłonięte długimi rzęsami, lśniące blaskiem diamentów, i usta pałające gorącą purpurą ślicznie wyrzeźbionych warg. Mimowolny uśmiech zagościł na jego twarzy. Ile to już lat minęło? – westchnął i wrócił do kontemplowania widoków. W szybie widział odbicie starego człowieka. Podkreślone ciemnymi obwódkami, smutne oczy i zapadnięte policzki, siwe włosy, targane podmuchami z niedomkniętego okna. Wyraz rezygnacji i zmęczenia dopełniał całości portretu.

Poczuł, że pociąg zaczyna zwalniać bieg. Końcowa stacja. Nareszcie – pomyślał.

Zapuszczony budyneczek, z którego okien i drzwi farba opadała płatami. Pędy młodych drzew przebijały się przez zbutwiały, zapadły dach, pokryty szarozielonym mchem. Nawet ceglane mury, kiedyś krwistoczerwone, straciły swoją barwę. Złocisty szal liści otulał fundamenty budowli, drżąc i szeleszcząc w wirującym powietrzu. Widać było, że stacja czasy świetności miała dawno za sobą. Pustka wokoło i tylko powietrze rozedrgane od jesiennego ciepła. Żadnych ludzi, innych zabudowań. Szum, turkot toczącej się butelki, przesuwanej wiatrem po krótkim peronie. Okno co jakiś czas ze zgrzytem otwierane podmuchami. Na zmurszałych drzwiach rdzewiejące kłódki. Kilka samotnych, usychających drzew. Miał wrażenie, jakby dotarł na koniec świata.

Nikt więcej nie opuścił składu. Nie zdziwił go specjalnie ten fakt, przecież parę kilometrów dalej zaczynał się las i tylko las. Jedynie myśliwi i zbieracze owoców runa leśnego mieliby tutaj czego szukać. Rezygnowali jednak. To pierwszy i ostatni pociąg, który docierał do tego zapomnianego przez ludzi miejsca. Wracać można było dopiero nazajutrz, o tej samej porze. Rozejrzał się. Dostrzegł tablicę z nazwą stacji, zniszczoną wiatrem i deszczem tak, że z napisu zostały tylko pojedyncze litery. Próbował odczytać i poskładać je w całość, ale nie pasowały do nazwy, którą pamiętał.

Powietrze było rześkie. Dawało się wyczuć zapach odległego boru. Dochodziło południe, a on miał jeszcze szmat drogi do przebycia.

– Masz przyjść. – Niczym echo powracało wspomnienie wezwania.

Zebrał siły i ruszył lekko zgarbiony najpierw polną drogą, później ścieżką, która znikała w morzu spłowiałych traw. Okolica była pagórkowata, gdzieniegdzie rosły ubrane w jesienną szatę kępy krzewów. Pod nimi rozpościerały się kobierce utkane z wrzośców ciemnofioletowej barwy. Na szczęście znał kierunek, za drogowskazy wystarczyły kamienie oraz samotne, stare drzewa. Słońce przypiekało mocno, jakby na przekór porze roku. Do butów dostał się piasek, uwierał. Zatrzymał się i usiadł na przydrożnym kamieniu. Wytrzepał go i ruszył dalej.

– Czy miała rację? – Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie nawet sobie samemu.

Ubranie lepiło się od potu. Zmęczony przystanął. Dał obolałym nogom chwilę wytchnienia. Dopiero teraz w całej pełni odczuł siłę wiatru na twarzy, usłyszał szum bliskiego lasu, śpiew ptaków. Przycupnął pod drzewem. Przed nim, już w niedużej odległości, piętrzyła się ściana ciemnej zieleni przechodzącej w zacienionych miejscach w głęboką czerń. Z tej odległości wydawała się nieprzenikniona.

Mimo woli wracały wspomnienia. Znów widział ją pełną radości, tańczącą w rytm muzyki kobzy. Rozpromieniona twarz. Suknia wirowała wokoło niczym tęcza, a ona płakała ze śmiechu, długie rzęsy wilgotne były od łez. Usłyszał kiedyś z ust starego żeglarza, że na świecie są trzy ideały piękna: piękna kobieta w tańcu, koń pełnej krwi w galopie i fregata pod pełnymi żaglami. Tak, ona zdecydowanie była piękna… była zachwycająca!

Na myśl, że wkrótce ją zobaczy, uśmiechnął się, jednak naraz twarz mu sposępniała i pobladła. W milczeniu powstał.

Starł rękawem pot z czoła i ruszył dalej. Ten spacer nie był już na jego siły, coraz bardziej, pomimo przerw, odczuwał trudy wędrówki. Dotarł na skraj gęstwiny, która w swoim majestacie wydawała się nieprzebytym murem. Splecione konary drzew stały niczym szereg ludzi trzymających się pod ramię, broniąc wstępu wgłąb. Niewzruszone wiekowe dęby, grube, pękate brzozy, buki, a nawet modrzewie i klony zdawały się mówić: nie wejdziesz. W powietrzu, przesyconym mocnym, żywicznym aromatem, liście niedostrzegalnie poruszały się w rytm wiatru. Pod wpływem podmuchów niektóre odrywały się i, kreśląc bezdźwięczne piruety, lądowały na ziemi. Po chwili wahania zanurzył się w tę ciemność, przedzierał się przez gąszcz traw i paproci. Zagłębiał się w mroczne ostępy zarośnięte nieprzebytymi chaszczami. Gałęzie dotkliwie uderzały twarz i dłonie, a kolce krzewów szarpały materiał ubrania. Z każdym kolejnym krokiem jego oddech przyspieszał.

W splątanej gęstwinie konarów panowała ogromna cisza; tak wielka, że słyszał pulsowanie własnej krwi. Najlżejsze tchnienie ani podmuch nie mąciło bezruchu leśnych głębin. Ponure otoczenie wypełniało upiorne falowanie powietrza i zdawać się mogło, że zło czyha tu na każdym kroku. Spod nieprzeniknionego baldachimu gałęzi bezgłośnie, niczym widmo, spłynął jakiś kształt o ślepiach barwy najczystszego złota. Drgnął zaskoczony, gdy zbliżał się ku niemu, a strach karmiony niedopowiedzeniami zaczął pęcznieć w głowie. W obronnym geście wzniósł ręce i struchlał przerażony. Przemknęła mu myśl, gdy trwał bez ruchu, że zaraz szpony uchwycą go i rozszarpią. Zamknął oczy zrezygnowany i wyczekiwał nieuniknionego, gdy niespodziewanie upiorna zjawa z łopotem ogromnych skrzydeł przemknęła nad jego głową i zniknęła w mroku między gałęziami. Odetchnął z ulgą. Rozejrzał się niepewnie i już bez wahania ruszył dalej, chcąc jak najszybciej opuścić grozą podszyte ostępy.

Drzewa zwolna się przerzedzały i wkrótce promienie słońca przedarły się między listowiem, rozpraszając złowrogą ciemność. Wyszedł na polankę. Nie dostrzegł trawy ni kwiecia. Nic, prócz pokrowca brunatnych igieł i butwiejących liści. Przystanął, łapiąc z trudem powietrze. Zabawił tutaj tylko parę minut. Ułamał gałąź i odarł ją z młodych pędów, zważył w dłoni ciężki, gruby kij. Wsparty na nim, ruszył dalej, śladem tak wąskim i nikłym, że dostrzeganym jedynie przez zwierzęta. Im dłużej szedł i im głębiej wkraczał w ten pogrążony w bezruchu, tajemniczy las, tym wyraźniej jego sylwetka się prostowała. Bruzdy zmarszczek, dotąd tak widoczne, zacierały się i wygładzały, znikł garnitur, a w miejsce to szata z kapturem na plecach, błękitnej, połyskującej barwy postać oblekła. Buty zmieniły się w ciżmy z zawiniętymi noskami. Jego chód, dotąd tak ciężki, też uległ zmianie – przez las szedł teraz człowiek w sile wieku, sprężystym krokiem pokonując odległość do sobie tylko znanego celu. Roślinność, tak utrudniająca marsz na początku, jakby sama się usuwała, nie dotykając szaty. Twarz wędrowiec ten miał poważną, rysy łagodne, oczy bystro rozglądały się wokoło. Siwe włosy barwę czarną przybrały niczym skrzydło kruka.

Dostrzegł pośród wysokich zarośli znajome jezioro. Pogrążoną w bezruchu taflę, połyskującą srebrną barwą, obramowaną bursztynowo zieloną koroną brzóz i jodeł. Spragniony stanął nad brzegiem, pochylił się, i nabrał ręką wody z wypływającego strumyka. Opłukał twarz. Usłyszał plusk, przez mgnienie oka ujrzał nurkującego bobra. Dopiero teraz, podnosząc głowę, zauważył tamę z pni i gałęzi przez te pracowite zwierzęta stworzoną.

– Już niedaleko – szepnął z zadowoleniem. Wyobraził sobie jednak naraz, jak czeka na niego ze spojrzeniem pełnym drwiny i pogardy. Spoważniał i poczuł obawę na myśl o bliskim już spotkaniu.

Idąc dalej, dostrzegał coraz więcej znajomych zakątków. Drzewa masywne i ogromne, w swym majestacie strażnikami tej kniei być się zdawały. Pod nimi dywan z żołędzi i liści do tego, by usiadł i odpoczął, zdawał się zapraszać. Mech zielony, przepiękny, o barwie soczystej, otulał ich pnie, a pnącza w dążeniu do światła wpełzały coraz wyżej. W końcu ujrzał cel wędrówki: krąg kamieni ułożonych na polanie, miejscami zarośnięty trawą wysoką i gęstą. Pośrodku, niczym ołtarz ofiarny, głaz pokryty runami się bielił. Polanę otaczał nieprzenikniony las dębów tak starych, że początki świata, zdawało się, pamiętających. Zatrzymał się i dłoń na symbolach w kamieniu wyrytych położył.

– Witaj, Sagvardzie, przyszedłeś.

Z cienia wyłoniła się kobieta w sukni czerwonej niczym wino. Dumnie sterczące piersi napinały materiał, by w części ukazać ciało bez skazy. Długie, czarne włosy spływały z ramion na plecy. Ubrana w szatę do ziemi zdawała się płynąć w morzu trawy, gdy do niego się zbliżała.

– Witaj. Jesteś piękna jak zawsze. – Skłonił się przed nią z szacunkiem, gdy podchodziła. – Stawiłem się na twe wezwanie, Amando.

Jeden gest dłoni kobiecej, ognia błysk, niedostrzegalne drgnięcie jego palców i oto dwa płomienie, niebieski z czerwonym, podjęły walkę. Nawzajem próbowały się pochłonąć, zdławić, jakby sprawdzianem mocy ich magii były.

– Nic się nie zmieniłeś. – Łagodnie się uśmiechnęła. Im bliżej podchodziła, tym bardziej słabł czerwony płomień, by w końcu przez niebieski pochłoniętym zostać.

– Myślałeś o mnie? – Duże, lazurowe oczy z uwagą wyczekiwały odpowiedzi. – Tęskniłeś? – Spojrzała już niepewnie.

Rysy twarzy dojrzalsze mu się wydały niż przed laty. Cofnął się myślą w przeszłość. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie nad jeziorem, gdy stała przed nim naga z kropelkami wody na gładkiej skórze, a malutkie strumyczki, niczym potoki z topniejącego lodu, spływały z mokrych, czarnych włosów, spowalniając bieg na pięknych, sterczących piersiach, by z wahaniem oderwać się od sutków i spaść na ziemię. Podziwiał wówczas oniemiały smukłą sylwetkę, płaski brzuch, a pod nim kobiecość przesłoniętą delikatnymi włoskami… Jedynie oczy, zawsze wesołe i figlarne, teraz pełne powagi się zdały.

Twarz mu złagodniała.

– Zawsze i wszędzie myślałem o tobie, Amando. Któż, jak nie ty, zawładnął moim sercem? – Przez jego twarz, wyniosłą i pogodną, cień goryczy się przewinął.

– I cóż zrozumiałeś, będąc przez wiek cały wśród ludzi? – spytała melodyjnym głosem. – Poznałeś tam kogoś? – Wyczuł wahanie.

Usiadł na kamieniu. Podparł głowę ręką. Zamyślił się.

– Widziałem ludzi szalejących z rozpaczy po stracie ukochanej osoby; patrzyłem jak z drwiną i śmiechem, odtrąca się zakochanego, ale też jak wzajemne zrozumienie i wsparcie dokonuje niemożliwego; co zdziałać mogą rozmiłowani do szaleństwa i do jakich podłości zdolni się posunąć… – Umilkł i potarł w zadumie czoło, chcąc z niego spędzić natrętne myśli. – Obserwowałem, jak drwić można i wykorzystywać czyjeś uczucia – podjął – jak ranią się i jak wybaczają sobie ludzie w imię tych samych wartości; jak życie ucieka z tych, co kochali, po stracie ukochanego; starszych u schyłku życia zakochanych niczym młodzi, szanujących i wspierających się aż do śmierci. – Tu spojrzał na nią i mówić począł z wyraźną nutką tęsknoty. – Dane mi było ujrzeć szczęście tych, co dzielą życie z drugim człowiekiem.

Zamilkł, obawiając się mówić dalej; ważył słowa, wiedział, że każde kłamstwo by odkryła.

– Nikogo nie poznałem. – Spuścił wzrok, pokręcił przecząco głową i szeptał z trudem poruszając wargami. – A im dłużej tam byłem, tym lepiej rozumiałem, dlaczego zażądałaś dla mnie takiej kary. Postąpiłem okrutnie, miałaś rację, że nie rozumiałem, co tracę ani czym jest prawdziwe uczucie. Wiara w potęgę magii mnie zaślepiła. Czy jesteś mi w stanie wybaczyć? Nawet nie śmiem pytać… Amando, zrozumiałem, że my, dokładnie tak, jak zwykli ludzie kochamy… wierzymy… ufamy… – Spoglądał teraz niewidzącym wzrokiem, zadumany, na polanę skąpaną w powodzi słonecznych promieni, powoli, z namysłem, wymawiając słowa. – Nasze uczucia są takie same… a to, co magią osiągnięte, zawsze pozostanie iluzją i fałszem. – Głos mu zadrżał, słowa stawały się coraz cichsze. – Tam zrozumiałem, że tęsknię za tobą. – Po jego policzkach spłynęły łzy. – Już wiem, dlaczego zabrano mi moc: po to, bym zrozumiał, że prawdziwe uczucie wcale jej nie potrzebuje.

W milczeniu przypatrywali się sobie. Zrozumiała, że już w następnej chwili dałby wiele, byle cofnąć swe wyznanie.

– Czas na mnie, Amando, do zmroku muszę las opuścić. Żegnaj. – Wstał, gotując się do odejścia. Uciekał spojrzeniem od jej wzroku.

Dopiero teraz zbliżyła się na odległość wyciągniętej ręki, dotknęła jego policzka, na palec łzę wzięła i na kamień pośrodku kręgu upuściła. Po chwili runy na nim zalśniły barwą złotą. Światło z nich w dęby uderzyło, a z dębów niczym duchy w nich uwięzione, magowie wyszli i w kręgu stanęli. Jak on, w szatach z kapturem, lecz białych niczym śnieg. Każdy kostur w ręku dzierżył. Chociaż żadnej twarzy nie dostrzegł, znał każdego. Na kamieniach w trawie ukrytych miejsca zajęli i kostury do środkowego głazu przyłożyli, a wtedy dźwięk jakiś wysoki dobył się z niego i mgła uniosła się nad nim, w obłok zwarty, kulisty się kształtując. Obracać powoli się poczęła, a wewnątrz barwę zmieniać. To złoto, to czerwień, purpura i fiolet oczom wszystkich jęły się ukazywać. Naraz zamarła, skurczona do zaciśniętej pięści podobna, po czym wystrzeliła z nagła, niczym błyskawica, uderzając w pierś Sagvarda. On zgiął się, przyklęknął, opuścił głowę i trwał tak w bezruchu. Kij wypuszczony z dłoni upadł na ziemię.

– Twa kara skończona. Bacz, byś naukę z niej wyciągnął właściwą – głos nie wiadomo skąd się dobywał, zdawać by się mogło, że to głaz przemówił.

Magowie, odchodząc, mijali go bez słowa, a każdy dłoń na jego ramieniu położył.

– Witaj. – To jedyne, co od każdego usłyszał w swej głowie. Tak jak się zjawili, tak i znikli po chwili, a wtedy odwrócił się do niej.

– Czy zasłużyłem? – pytając, powstał.

– Twoje pytanie przynosi ci chlubę. A czy ty wybaczysz mi, Sagvardzie, że takiej kary zażądałam? – Próżno siliła się, by ukryć obawę w drżącym głosie.

Nie odpowiedział, pochwycił ją w ramiona, powietrze zawirowało wokół, znikł las oraz niebo błękitne. W objęciach mlecznobiałej mgły się znaleźli, która świat cały w jednej sekundzie przesłoniła, aby po chwili rozpłynąć się, pozostawiając oboje leżących w łożu. Tym samym, co przed laty, gdy kpił i szydził z wyznania głosem pełnym wiary i nadziei czynionego. Uczucie prawdziwe odrzucił wówczas z drwiną i śmiechem. Teraz patrzył inaczej, nie jak na zdobycz, lecz jak wędrowiec, co po długiej nieobecności dom widzi w oddali, a w sercu tułacza tęsknotę i smutek radość na powitanie ukochanej zastępuje.

Samotny płomyk świecy rozświetlał półmrok, w którym oczy lśniły pełne oddania. Dziś znowu był w tym samym miejscu, czas cofnął się w jednej chwili. Całował namiętnie, ciągle chcąc więcej. Niedostrzegalny ruch dłoni wystarczył, by suknia rozpłynęła się w nicość. Teraz leżała naga jak wtedy. Spoglądał na wybrankę wzrokiem przepełnionym szczególną tkliwością. Włosy połyskujące, czarnej barwy, rozrzucone na śnieżnobiałej pościeli. Widok dręczący go przez lata, powracający w snach, wypełnionych tęsknotą do bólu, miał przed sobą. Piersi sprężyste i kształtne, zwieńczone sutkami w kolorze jesiennego brązu. Płaski brzuch drżący pod nieśmiałym dotykiem męskiej dłoni. Uda niezrównanej urody złączone, źródło życia kryjące. Usta w wargach wytęsknionych zatopił, gdy nagle musnęła dłonią jego strój, nagim go czyniąc. Tulili się do siebie, spragnieni bliskości, oddanie swoje chcąc okazać. Dłonie na sterczących wzgórkach piersi złożył, pieszcząc je i całując. Ten brąz jesienny delikatnie gładził i drażnił, opuszkami palców smakując. Na kształt wodospadu, gdzie woda, spadając w dół, prędkości nabiera, pożądanie w nich narastać poczęło. Palce ich wędrowały po ciałach, jakby czegoś nieuchwytnego szukając. Składał pocałunki na aksamitnej skórze. Całował niczym zwykły człowiek, z każdym dotykiem lepiej rozumiejąc, jaką krzywdę wyrządził oraz co znaczy bliskość ukochanej osoby. Skrywana tęsknota do pełnych intymności chwil uświadomiła mu tu i teraz, czym jest bezgraniczne oddanie i przyzwolenie.

Głowę miedzy jej uda wsunął i ze źródła życia czerpać zaczął. Sam dawał przyjemność, na skraj zatracenia prowadząc. Jedynie dłonie z coraz większą siłą zaciskające się na łożu oznaką tego, co przeżywa, były. Przerwał, by posiąść ją. Złączeni wspólnymi ruchami, nieść się na szczyt spełnienia dali, jedno nad drugim przewagę chciało uzyskać. Dał jej rozkosz, krzyków i jęków niczym najpiękniejszej muzyki słuchając. Leżeli bez sił, spoglądając na siebie. Nie wymówiła ani słowa. Jedynie z ruchu warg odczytał bezgłośne: chcę jeszcze.

Jego serce skuliło się w bolesnym skurczu radości. Nie potrafił przez te wszystkie lata uświadomić sobie z całą pewnością, czy ją…

– Chodź do mnie – szepnął gorąco. Momentalnie się rozpromieniła. Dotychczasowe udręki w ciągu tych kilku chwil straciły znaczenie. Jakże trudno mu było spoczywać obok i nie trzymać jej w objęciach. Czuł, jak pod wpływem bliskości pękają pęta wszystkich obaw. Pożądał i był pożądany.

Zaczęli od nowa, jakby nadrobić stracone lata tu i teraz chcieli. Tym razem to ona wyraźnie wiodła prym, całowała i ssała, na skraj rozkoszy ukochanego prowadząc. Zdawała się nienasycona. Jak amazonka posiąść go chciała, ujeździć, zamęczyć i zapanować, nieokiełznanemu rumakowi wolę swą narzucić. Policzki płonęły podnieceniem. Niespodziewanie zamarła w bezruchu, zesztywniała, wsłuchana w siebie, nieobecna, przymknęła oczy i usta rozchyliła do krzyku… Szczupłe palce zbielały zaciśnięte na jego ramionach. Spełnienie.

Próbowała ukryć radość niczym ktoś, komu zakazano szczęścia.

Dotykając piersi unoszących się w szybkim, spazmatycznym oddechu, całował delikatne wargi. Pod drżąca dłonią czuł szybko bijące serce. Puls, tak niedawno rozszalały, jął z wolna się uspokajać. Spoczęli zmęczeni obok siebie bez słów, każde czytało w myślach drugiego.

– Kocham i chcę być z tobą, Sagvardzie. – Usłyszał jej myśli. – Czy już wiesz, co to za uczucie?

 

 

 

1 Piosenka Violetty Villas „Szczęścia nie szukaj daleko”, słowa: Jerzy Miller, muzyka: Jerzy Wasowski

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie przemówiło do mnie, w dużym stopniu ze względu na tematykę. No, nie trawię romansów. A tu właściwie nic innego nie ma. Przez pierwsze pół tego nie widać, ale końcówka rozwiewa wątpliwości.

Fajnie, że stylizacja zmienia się wraz z bohaterem, ale szkoda, że polega to głównie na przeniesieniu czasownika na koniec zdania.

W końcu wysiadł na jednej ze stacji.

Odetchnął z ulgą.

Ale kto odetchnął? Podmiot domyślny zwiał. Podobna sytuacja powtarza się jeszcze póżniej.

nagle musnęła dłonią jego strój, nagim go czyniąc.

Ze zdania wynika, że uczyniła strój nagim. Może i ubranko bez człowieka czuje się goło…

Babska logika rządzi!

Do mnie też nie bardzo przemówiło. Myślę, że ze względu na kompozycję i przeładowanie tekstu opisami przyrody. Bardzo ładnymi, obrazowymi, ale przywodzącymi na myśl szkolne lektury ;) Generalnie mam wrażenie że przeczytałam długi opis, morał z jakiejś historii, która pojawia się tutaj w szczątkowej formie, oraz erotyczny finał. Opis, jak wspomniałam ładny, kunsztowny (doceniam!), jednak nużący. Morał – taki trochę na siłę wklejony, wolałabym chyba zamiast tych opisów krajobrazów przeczytać coś o ludziach, o tych zawodach i namiętnościach, o których bohater opowiada. Zobaczyć je jego oczami. Wtedy tytułowa lekcja miałaby sens też i dla mnie jako czytelnika. W tej postaci – zupełnie jej nie poznałam. No i na deser erotyk – tu zazwyczaj nie jest łatwo, taką scenę nietrudno spartolić. A Tobie według mnie wyszło naprawdę przyzwoicie, poza kilkoma może zgrzycikami i powtarzanymi zwrotami – na przykład “sterczące piersi” pojawiły się kilkukrotnie. Zapamiętałam, bo generalnie mi się ten zwrot nie podoba.

Tak jak Finkla, zwróciłam uwagę na uciekający podmiot, bo było tego sporo. Na pewno sprawę komplikuje fakt, że bohaterowie są “nim” i “nią” – to też jest coś, na co generalnie jestem uczulona i zdecydowanie preferuję, jak mi się bohaterów jakoś przedstawia – no chyba, że ukrycie ich tożsamości ma znaczenie dla fabuły, albo późniejsze odkrycie tożsamości “jego” czy “jej” ma wywołać jakiś fajny efekt. No, ale to akurat totalnie moja preferencja, nic szczególne merytorycznego ;) W każdym razie tutaj tylko mnie to drażniło, no i zgrzytały te momenty, w których robiło się przez to zmieszanie z podmiotem.

O, w tym miejscu wyszło szczególnie zabawnie:

 

Do butów dostał się piasek, uwierał. Zatrzymał się i usiadł na przydrożnym kamieniu. Wytrzepał go i ruszył dalej.

 

Wyszło, że piasek się zatrzymał, aby wytrzepać przydrożny kamień, na którym usiadł. ;P

Ach, mi również spodobała się zmiana stylizacji, spleciona z przemiana bohatera :))

Ostatnio coraz rzadziej bywam w lesie, więc opis wędrówki przezeń przeczytałam z zadowoleniem.

Scena miłosna, jakkolwiek ładnie opowiedziana, niespecjalnie przypadła mi do gustu – było oczywiste, jak skończy się spotkanie, a ja, od wykładania kawy na ławę, wolę niedopowiedzenia i raczej własną wyobraźnię.

Czy szczęścia na pewno nie trzeba szukać daleko? Być może tak. Ale co mają zrobić ci, którzy nie ufają prostym prawdom głoszonym przez innych i wolą sami doświadczać, uczyć się na własnych błędach i mieć osobiste wspomnienia…?

Chcę jeszcze dodać, że motto wiele zepsuło. Czytając, nie mogłam wyrzucić z pamięci błahego tekstu i świergotliwej interpretacji pani V.V. Jej wizerunek, niestety, także przyczynił się do gorszego odbioru opowiadania.

 

Po­ciąg sta­nął, a oni, gło­śno chi­cho­cząc, wy­bie­gli z prze­dzia­łu. – Za SJP: chichot 1. «tłumiony śmiech o wysokim tonie»

Młodzi mogli głośno się śmiać, ale nie mogli głośno chichotać.

 

Za­sta­na­wiał się, jak go przyj­mie – Brak kropki na końcu zdania.

 

Kilka sa­mot­nych, usy­cha­ją­cych drzew. – Skoro drzew było kilka, to nie były samotne.

 

bro­niąc wstę­pu wgłąb. – …bro­niąc wstę­pu w głąb.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Już za moment zdał sobie sprawę, gdy do wagonu wpakowali się młodzi z plecakami, że złudzeniem była nadzieja na spokój.

Już za moment, gdy do wagonu wpakowali się młodzi ludzie z plecakami, zdał sobie sprawę, że… 

Na myśl, że wkrótce ją zobaczy, uśmiechnął się, jednak naraz twarz mu sposępniała i pobladła.

Dlaczego?

Facet jedzie pociągiem, długo idzie przez las, spotyka dawną znajomą, uprawiają seks. Rozumiem: taki powrót do domu po latach, z wybaczeniem win. 

Nie wiem, chyba zmęczyłam się tą wędrówką.

Ale napisane sprawnie, dobrze się czyta.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka