- Opowiadanie: Batavia - Lekcja

Lekcja

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Lekcja

„Szczę­ścia nie szu­kaj da­le­ko, za siód­mą gdzieś górą i rzeką,

od­naj­dziesz je tu, zwy­czaj­ne w tym dniu, ukry­te w Twoim uśmie­chu.” 1

 

 

Dla Anny

 

 

Naj­pierw po­ciąg i facet w prze­dzia­le, co truł o po­li­ty­ce. Próba uciecz­ki w czy­ta­nie ga­ze­ty i nie­zwra­ca­nia na niego uwagi nic nie dała. On dalej swoje. Ubra­ny w gra­fi­to­wy gar­ni­tur, do tego obrzy­dli­wy żółty kra­wat na bia­łej ko­szu­li. Trzy­ma­jąc na ko­la­nach czar­ną wa­li­zecz­kę, z nie­za­chwia­ną pew­no­ścią sie­bie kry­ty­ko­wał rząd. Jego mo­no­log był re­cep­tą, pa­na­ceum na wszyst­kie bo­lącz­ki tego świa­ta. Jakby dla pod­kre­śle­nia zna­cze­nia swo­ich słów nie­zna­jo­my co chwi­lę ude­rzał w ne­se­ser otwar­tą dło­nią. W końcu wy­siadł na jed­nej ze sta­cji.

Ode­tchnął z ulgą. Już za mo­ment zdał sobie spra­wę, gdy do wa­go­nu wpa­ko­wa­li się mło­dzi z ple­ca­ka­mi, że złu­dze­niem była na­dzie­ja na spo­kój. Ich śmiech i spro­śne żarty zbu­rzy­ły tak upra­gnio­ną ciszę. Nie­któ­re, pie­prz­ne do bólu, po­wo­do­wa­ły, że mimo woli od­czu­wał roz­ba­wie­nie. Wnie­śli do jego po­dró­ży po­wiew bez­tro­ski i ra­do­ści życia. Ich za­cho­wa­nie, choć uciąż­li­we, mógł za­ak­cep­to­wać. Po­ciąg sta­nął, a oni, gło­śno chi­cho­cząc, wy­bie­gli z prze­dzia­łu.

W ich miej­sce ko­lej­na para pa­sa­że­rów za­ję­ła sie­dze­nia na­prze­ciw­ko. O ile do­brze zro­zu­miał, przy­słu­chu­jąc się ich roz­mo­wie, na­le­że­li do sekty dru­idów. Glę­dzi­li jak na­ję­ci, my­śląc, że po­zja­da­li wszyst­kie ro­zu­my. Roz­trzą­sa­li nowe za­sa­dy czy też może ra­czej nowy ry­tu­ał, który za­mie­rza­li wpro­wa­dzić na na­stęp­nym spo­tka­niu, są­dząc, że tak pod­kre­ślą wagę swo­je­go zgro­ma­dze­nia. Jego za­sko­czo­ne spoj­rze­nie cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wa­li. Wy­szli po­grą­że­ni w roz­mo­wie, gdy po­ciąg się za­trzy­mał.

Wresz­cie zo­stał sam. Czuł, jakby to była na­gro­da za cier­pli­wość. Pa­trzył bez­myśl­nie przez okno na prze­su­wa­ją­cy się za szybą bez­kres rów­nin. Zie­leń zmie­sza­na z pierw­szy­mi ko­lo­ra­mi je­sie­ni, choć żółć z brą­zem za­czy­na­ła coraz moc­niej do­mi­no­wać na świe­cie. Sze­ro­kie roz­ło­gi traw spo­jo­ne w dali ciem­ną smugą boru. Miej­sca­mi sa­mot­ne drze­wa lśnią­ce w słoń­cu rdza­wą pur­pu­rą liści. Ma­low­ni­czo roz­sia­ne pa­gór­ki ubra­ne w kwit­ną­ce wrzo­sy, wy­nu­rza­ją­ce się ni­czym wyspy po­śród bez­mia­ru ga­sną­cej zie­le­ni.

Za­sta­na­wiał się, jak go przyj­mie Przy­po­mniał sobie szczu­płą po­stać, he­ba­no­we włosy spa­da­ją­ce lo­ka­mi na białe ra­mio­na. Błę­kit­ne oczy przy­sło­nię­te dłu­gi­mi rzę­sa­mi, lśnią­ce bla­skiem dia­men­tów, i usta pa­ła­ją­ce go­rą­cą pur­pu­rą ślicz­nie wy­rzeź­bio­nych warg. Mi­mo­wol­ny uśmiech za­go­ścił na jego twa­rzy. Ile to już lat mi­nę­ło? – wes­tchnął i wró­cił do kon­tem­plo­wa­nia wi­do­ków. W szy­bie wi­dział od­bi­cie sta­re­go czło­wie­ka. Pod­kre­ślo­ne ciem­ny­mi ob­wód­ka­mi, smut­ne oczy i za­pad­nię­te po­licz­ki, siwe włosy, tar­ga­ne po­dmu­cha­mi z nie­do­mknię­te­go okna. Wyraz re­zy­gna­cji i zmę­cze­nia do­peł­niał ca­ło­ści por­tre­tu.

Po­czuł, że po­ciąg za­czy­na zwal­niać bieg. Koń­co­wa sta­cja. Na­resz­cie – po­my­ślał.

Za­pusz­czo­ny bu­dy­ne­czek, z któ­re­go okien i drzwi farba opa­da­ła pła­ta­mi. Pędy mło­dych drzew prze­bi­ja­ły się przez zbu­twia­ły, za­pa­dły dach, po­kry­ty sza­ro­zie­lo­nym mchem. Nawet ce­gla­ne mury, kie­dyś krwi­sto­czer­wo­ne, stra­ci­ły swoją barwę. Zło­ci­sty szal liści otu­lał fun­da­men­ty bu­dow­li, drżąc i sze­lesz­cząc w wi­ru­ją­cym po­wie­trzu. Widać było, że sta­cja czasy świet­no­ści miała dawno za sobą. Pust­ka wo­ko­ło i tylko po­wie­trze ro­ze­dr­ga­ne od je­sien­ne­go cie­pła. Żad­nych ludzi, in­nych za­bu­do­wań. Szum, tur­kot to­czą­cej się bu­tel­ki, prze­su­wa­nej wia­trem po krót­kim pe­ro­nie. Okno co jakiś czas ze zgrzy­tem otwie­ra­ne po­dmu­cha­mi. Na zmur­sza­łych drzwiach rdze­wie­ją­ce kłód­ki. Kilka sa­mot­nych, usy­cha­ją­cych drzew. Miał wra­że­nie, jakby do­tarł na ko­niec świa­ta.

Nikt wię­cej nie opu­ścił skła­du. Nie zdzi­wił go spe­cjal­nie ten fakt, prze­cież parę ki­lo­me­trów dalej za­czy­nał się las i tylko las. Je­dy­nie my­śli­wi i zbie­ra­cze owo­ców runa le­śne­go mie­li­by tutaj czego szu­kać. Re­zy­gno­wa­li jed­nak. To pierw­szy i ostat­ni po­ciąg, który do­cie­rał do tego za­po­mnia­ne­go przez ludzi miej­sca. Wra­cać można było do­pie­ro na­za­jutrz, o tej samej porze. Ro­zej­rzał się. Do­strzegł ta­bli­cę z nazwą sta­cji, znisz­czo­ną wia­trem i desz­czem tak, że z na­pi­su zo­sta­ły tylko po­je­dyn­cze li­te­ry. Pró­bo­wał od­czy­tać i po­skła­dać je w ca­łość, ale nie pa­so­wa­ły do nazwy, którą pa­mię­tał.

Po­wie­trze było rześ­kie. Da­wa­ło się wy­czuć za­pach od­le­głe­go boru. Do­cho­dzi­ło po­łu­dnie, a on miał jesz­cze szmat drogi do prze­by­cia.

– Masz przyjść. – Ni­czym echo po­wra­ca­ło wspo­mnie­nie we­zwa­nia.

Ze­brał siły i ru­szył lekko zgar­bio­ny naj­pierw polną drogą, póź­niej ścież­ką, która zni­ka­ła w morzu spło­wia­łych traw. Oko­li­ca była pa­gór­ko­wa­ta, gdzie­nie­gdzie rosły ubra­ne w je­sien­ną szatę kępy krze­wów. Pod nimi roz­po­ście­ra­ły się ko­bier­ce utka­ne z wrzo­ś­ców ciem­no­fio­le­to­wej barwy. Na szczę­ście znał kie­ru­nek, za dro­go­wska­zy wy­star­czy­ły ka­mie­nie oraz sa­mot­ne, stare drze­wa. Słoń­ce przy­pie­ka­ło mocno, jakby na prze­kór porze roku. Do butów do­stał się pia­sek, uwie­rał. Za­trzy­mał się i usiadł na przy­droż­nym ka­mie­niu. Wy­trze­pał go i ru­szył dalej.

– Czy miała rację? – Nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie nawet sobie sa­me­mu.

Ubra­nie le­pi­ło się od potu. Zmę­czo­ny przy­sta­nął. Dał obo­la­łym nogom chwi­lę wy­tchnie­nia. Do­pie­ro teraz w całej pełni od­czuł siłę wia­tru na twa­rzy, usły­szał szum bli­skie­go lasu, śpiew pta­ków. Przy­cup­nął pod drze­wem. Przed nim, już w nie­du­żej od­le­gło­ści, pię­trzy­ła się ścia­na ciem­nej zie­le­ni prze­cho­dzą­cej w za­cie­nio­nych miej­scach w głę­bo­ką czerń. Z tej od­le­gło­ści wy­da­wa­ła się nie­prze­nik­nio­na.

Mimo woli wra­ca­ły wspo­mnie­nia. Znów wi­dział ją pełną ra­do­ści, tań­czą­cą w rytm mu­zy­ki kobzy. Roz­pro­mie­nio­na twarz. Suk­nia wi­ro­wa­ła wo­ko­ło ni­czym tęcza, a ona pła­ka­ła ze śmie­chu, dłu­gie rzęsy wil­got­ne były od łez. Usły­szał kie­dyś z ust sta­re­go że­gla­rza, że na świe­cie są trzy ide­ały pięk­na: pięk­na ko­bie­ta w tańcu, koń peł­nej krwi w ga­lo­pie i fre­ga­ta pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Tak, ona zde­cy­do­wa­nie była pięk­na… była za­chwy­ca­ją­ca!

Na myśl, że wkrót­ce ją zo­ba­czy, uśmiech­nął się, jed­nak naraz twarz mu spo­sęp­nia­ła i po­bla­dła. W mil­cze­niu po­wstał.

Starł rę­ka­wem pot z czoła i ru­szył dalej. Ten spa­cer nie był już na jego siły, coraz bar­dziej, po­mi­mo przerw, od­czu­wał trudy wę­drów­ki. Do­tarł na skraj gę­stwi­ny, która w swoim ma­je­sta­cie wy­da­wa­ła się nie­prze­by­tym murem. Sple­cio­ne ko­na­ry drzew stały ni­czym sze­reg ludzi trzy­ma­ją­cych się pod ramię, bro­niąc wstę­pu wgłąb. Nie­wzru­szo­ne wie­ko­we dęby, grube, pę­ka­te brzo­zy, buki, a nawet mo­drze­wie i klony zda­wa­ły się mówić: nie wej­dziesz. W po­wie­trzu, prze­sy­co­nym moc­nym, ży­wicz­nym aro­ma­tem, li­ście nie­do­strze­gal­nie po­ru­sza­ły się w rytm wia­tru. Pod wpły­wem po­dmu­chów nie­któ­re od­ry­wa­ły się i, kre­śląc bez­dź­więcz­ne pi­ru­ety, lą­do­wa­ły na ziemi. Po chwi­li wa­ha­nia za­nu­rzył się w tę ciem­ność, prze­dzie­rał się przez gąszcz traw i pa­pro­ci. Za­głę­biał się w mrocz­ne ostę­py za­ro­śnię­te nie­prze­by­ty­mi chasz­cza­mi. Ga­łę­zie do­tkli­wie ude­rza­ły twarz i dło­nie, a kolce krze­wów szar­pa­ły ma­te­riał ubra­nia. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem jego od­dech przy­spie­szał.

W splą­ta­nej gę­stwi­nie ko­na­rów pa­no­wa­ła ogrom­na cisza; tak wiel­ka, że sły­szał pul­so­wa­nie wła­snej krwi. Naj­lżej­sze tchnie­nie ani po­dmuch nie mą­ci­ło bez­ru­chu le­śnych głę­bin. Po­nu­re oto­cze­nie wy­peł­nia­ło upior­ne fa­lo­wa­nie po­wie­trza i zda­wać się mogło, że zło czyha tu na każ­dym kroku. Spod nie­prze­nik­nio­ne­go bal­da­chi­mu ga­łę­zi bez­gło­śnie, ni­czym widmo, spły­nął jakiś kształt o śle­piach barwy naj­czyst­sze­go złota. Drgnął za­sko­czo­ny, gdy zbli­żał się ku niemu, a strach kar­mio­ny nie­do­po­wie­dze­nia­mi za­czął pęcz­nieć w gło­wie. W obron­nym ge­ście wzniósł ręce i stru­chlał prze­ra­żo­ny. Prze­mknę­ła mu myśl, gdy trwał bez ruchu, że zaraz szpo­ny uchwy­cą go i roz­szar­pią. Za­mknął oczy zre­zy­gno­wa­ny i wy­cze­ki­wał nie­unik­nio­ne­go, gdy nie­spo­dzie­wa­nie upior­na zjawa z ło­po­tem ogrom­nych skrzy­deł prze­mknę­ła nad jego głową i znik­nę­ła w mroku mię­dzy ga­łę­zia­mi. Ode­tchnął z ulgą. Ro­zej­rzał się nie­pew­nie i już bez wa­ha­nia ru­szył dalej, chcąc jak naj­szyb­ciej opu­ścić grozą pod­szy­te ostę­py.

Drze­wa zwol­na się prze­rze­dza­ły i wkrót­ce pro­mie­nie słoń­ca przedar­ły się mię­dzy li­sto­wiem, roz­pra­sza­jąc zło­wro­gą ciem­ność. Wy­szedł na po­lan­kę. Nie do­strzegł trawy ni kwie­cia. Nic, prócz po­krow­ca bru­nat­nych igieł i bu­twie­ją­cych liści. Przy­sta­nął, ła­piąc z tru­dem po­wie­trze. Za­ba­wił tutaj tylko parę minut. Uła­mał gałąź i odarł ją z mło­dych pędów, zwa­żył w dłoni cięż­ki, gruby kij. Wspar­ty na nim, ru­szył dalej, śla­dem tak wą­skim i ni­kłym, że do­strze­ga­nym je­dy­nie przez zwie­rzę­ta. Im dłu­żej szedł i im głę­biej wkra­czał w ten po­grą­żo­ny w bez­ru­chu, ta­jem­ni­czy las, tym wy­raź­niej jego syl­wet­ka się pro­sto­wa­ła. Bruz­dy zmarsz­czek, dotąd tak wi­docz­ne, za­cie­ra­ły się i wy­gła­dza­ły, znikł gar­ni­tur, a w miej­sce to szata z kap­tu­rem na ple­cach, błę­kit­nej, po­ły­sku­ją­cej barwy po­stać ob­le­kła. Buty zmie­ni­ły się w ciżmy z za­wi­nię­ty­mi no­ska­mi. Jego chód, dotąd tak cięż­ki, też uległ zmia­nie – przez las szedł teraz czło­wiek w sile wieku, sprę­ży­stym kro­kiem po­ko­nu­jąc od­le­głość do sobie tylko zna­ne­go celu. Ro­ślin­ność, tak utrud­nia­ją­ca marsz na po­cząt­ku, jakby sama się usu­wa­ła, nie do­ty­ka­jąc szaty. Twarz wę­dro­wiec ten miał po­waż­ną, rysy ła­god­ne, oczy by­stro roz­glą­da­ły się wo­ko­ło. Siwe włosy barwę czar­ną przy­bra­ły ni­czym skrzy­dło kruka.

Do­strzegł po­śród wy­so­kich za­ro­śli zna­jo­me je­zio­ro. Po­grą­żo­ną w bez­ru­chu taflę, po­ły­sku­ją­cą srebr­ną barwą, ob­ra­mo­wa­ną bursz­ty­no­wo zie­lo­ną ko­ro­ną brzóz i jodeł. Spra­gnio­ny sta­nął nad brze­giem, po­chy­lił się, i na­brał ręką wody z wy­pły­wa­ją­ce­go stru­my­ka. Opłu­kał twarz. Usły­szał plusk, przez mgnie­nie oka uj­rzał nur­ku­ją­ce­go bobra. Do­pie­ro teraz, pod­no­sząc głowę, za­uwa­żył tamę z pni i ga­łę­zi przez te pra­co­wi­te zwie­rzę­ta stwo­rzo­ną.

– Już nie­da­le­ko – szep­nął z za­do­wo­le­niem. Wy­obra­ził sobie jed­nak naraz, jak czeka na niego ze spoj­rze­niem peł­nym drwi­ny i po­gar­dy. Spo­waż­niał i po­czuł obawę na myśl o bli­skim już spo­tka­niu.

Idąc dalej, do­strze­gał coraz wię­cej zna­jo­mych za­kąt­ków. Drze­wa ma­syw­ne i ogrom­ne, w swym ma­je­sta­cie straż­ni­ka­mi tej kniei być się zda­wa­ły. Pod nimi dywan z żo­łę­dzi i liści do tego, by usiadł i od­po­czął, zda­wał się za­pra­szać. Mech zie­lo­ny, prze­pięk­ny, o bar­wie so­czy­stej, otu­lał ich pnie, a pną­cza w dą­że­niu do świa­tła wpeł­za­ły coraz wyżej. W końcu uj­rzał cel wę­drów­ki: krąg ka­mie­ni uło­żo­nych na po­la­nie, miej­sca­mi za­ro­śnię­ty trawą wy­so­ką i gęstą. Po­środ­ku, ni­czym oł­tarz ofiar­ny, głaz po­kry­ty ru­na­mi się bie­lił. Po­la­nę ota­czał nie­prze­nik­nio­ny las dębów tak sta­rych, że po­cząt­ki świa­ta, zda­wa­ło się, pa­mię­ta­ją­cych. Za­trzy­mał się i dłoń na sym­bo­lach w ka­mie­niu wy­ry­tych po­ło­żył.

– Witaj, Sa­gvar­dzie, przy­sze­dłeś.

Z cie­nia wy­ło­ni­ła się ko­bie­ta w sukni czer­wo­nej ni­czym wino. Dum­nie ster­czą­ce pier­si na­pi­na­ły ma­te­riał, by w czę­ści uka­zać ciało bez skazy. Dłu­gie, czar­ne włosy spły­wa­ły z ra­mion na plecy. Ubra­na w szatę do ziemi zda­wa­ła się pły­nąć w morzu trawy, gdy do niego się zbli­ża­ła.

– Witaj. Je­steś pięk­na jak za­wsze. – Skło­nił się przed nią z sza­cun­kiem, gdy pod­cho­dzi­ła. – Sta­wi­łem się na twe we­zwa­nie, Aman­do.

Jeden gest dłoni ko­bie­cej, ognia błysk, nie­do­strze­gal­ne drgnię­cie jego pal­ców i oto dwa pło­mie­nie, nie­bie­ski z czer­wo­nym, pod­ję­ły walkę. Na­wza­jem pró­bo­wa­ły się po­chło­nąć, zdła­wić, jakby spraw­dzia­nem mocy ich magii były.

– Nic się nie zmie­ni­łeś. – Ła­god­nie się uśmiech­nę­ła. Im bli­żej pod­cho­dzi­ła, tym bar­dziej słabł czer­wo­ny pło­mień, by w końcu przez nie­bie­ski po­chło­nię­tym zo­stać.

– My­śla­łeś o mnie? – Duże, la­zu­ro­we oczy z uwagą wy­cze­ki­wa­ły od­po­wie­dzi. – Tę­sk­ni­łeś? – Spoj­rza­ła już nie­pew­nie.

Rysy twa­rzy doj­rzal­sze mu się wy­da­ły niż przed laty. Cof­nął się myślą w prze­szłość. Przy­po­mniał sobie ich pierw­sze spo­tka­nie nad je­zio­rem, gdy stała przed nim naga z kro­pel­ka­mi wody na gład­kiej skó­rze, a ma­lut­kie stru­mycz­ki, ni­czym po­to­ki z top­nie­ją­ce­go lodu, spły­wa­ły z mo­krych, czar­nych wło­sów, spo­wal­nia­jąc bieg na pięk­nych, ster­czą­cych pier­siach, by z wa­ha­niem ode­rwać się od sut­ków i spaść na zie­mię. Po­dzi­wiał wów­czas onie­mia­ły smu­kłą syl­wet­kę, pła­ski brzuch, a pod nim ko­bie­cość prze­sło­nię­tą de­li­kat­ny­mi wło­ska­mi… Je­dy­nie oczy, za­wsze we­so­łe i fi­glar­ne, teraz pełne po­wa­gi się zdały.

Twarz mu zła­god­nia­ła.

– Za­wsze i wszę­dzie my­śla­łem o tobie, Aman­do. Któż, jak nie ty, za­wład­nął moim ser­cem? – Przez jego twarz, wy­nio­słą i po­god­ną, cień go­ry­czy się prze­wi­nął.

– I cóż zro­zu­mia­łeś, będąc przez wiek cały wśród ludzi? – spy­ta­ła me­lo­dyj­nym gło­sem. – Po­zna­łeś tam kogoś? – Wy­czuł wa­ha­nie.

Usiadł na ka­mie­niu. Pod­parł głowę ręką. Za­my­ślił się.

– Wi­dzia­łem ludzi sza­le­ją­cych z roz­pa­czy po stra­cie uko­cha­nej osoby; pa­trzy­łem jak z drwi­ną i śmie­chem, od­trą­ca się za­ko­cha­ne­go, ale też jak wza­jem­ne zro­zu­mie­nie i wspar­cie do­ko­nu­je nie­moż­li­we­go; co zdzia­łać mogą roz­mi­ło­wa­ni do sza­leń­stwa i do ja­kich pod­ło­ści zdol­ni się po­su­nąć… – Umilkł i po­tarł w za­du­mie czoło, chcąc z niego spę­dzić na­tręt­ne myśli. – Ob­ser­wo­wa­łem, jak drwić można i wy­ko­rzy­sty­wać czy­jeś uczu­cia – pod­jął – jak ranią się i jak wy­ba­cza­ją sobie lu­dzie w imię tych sa­mych war­to­ści; jak życie ucie­ka z tych, co ko­cha­li, po stra­cie uko­cha­ne­go; star­szych u schył­ku życia za­ko­cha­nych ni­czym mło­dzi, sza­nu­ją­cych i wspie­ra­ją­cych się aż do śmier­ci. – Tu spoj­rzał na nią i mówić po­czął z wy­raź­ną nutką tę­sk­no­ty. – Dane mi było uj­rzeć szczę­ście tych, co dzie­lą życie z dru­gim czło­wie­kiem.

Za­milkł, oba­wia­jąc się mówić dalej; ważył słowa, wie­dział, że każde kłam­stwo by od­kry­ła.

– Ni­ko­go nie po­zna­łem. – Spu­ścił wzrok, po­krę­cił prze­czą­co głową i szep­tał z tru­dem po­ru­sza­jąc war­ga­mi. – A im dłu­żej tam byłem, tym le­piej ro­zu­mia­łem, dla­cze­go za­żą­da­łaś dla mnie ta­kiej kary. Po­stą­pi­łem okrut­nie, mia­łaś rację, że nie ro­zu­mia­łem, co tracę ani czym jest praw­dzi­we uczu­cie. Wiara w po­tę­gę magii mnie za­śle­pi­ła. Czy je­steś mi w sta­nie wy­ba­czyć? Nawet nie śmiem pytać… Aman­do, zro­zu­mia­łem, że my, do­kład­nie tak, jak zwy­kli lu­dzie ko­cha­my… wie­rzy­my… ufamy… – Spo­glą­dał teraz nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, za­du­ma­ny, na po­la­nę ską­pa­ną w po­wo­dzi sło­necz­nych pro­mie­ni, po­wo­li, z na­my­słem, wy­ma­wia­jąc słowa. – Nasze uczu­cia są takie same… a to, co magią osią­gnię­te, za­wsze po­zo­sta­nie ilu­zją i fał­szem. – Głos mu za­drżał, słowa sta­wa­ły się coraz cich­sze. – Tam zro­zu­mia­łem, że tę­sk­nię za tobą. – Po jego po­licz­kach spły­nę­ły łzy. – Już wiem, dla­cze­go za­bra­no mi moc: po to, bym zro­zu­miał, że praw­dzi­we uczu­cie wcale jej nie po­trze­bu­je.

W mil­cze­niu przy­pa­try­wa­li się sobie. Zro­zu­mia­ła, że już w na­stęp­nej chwi­li dałby wiele, byle cof­nąć swe wy­zna­nie.

– Czas na mnie, Aman­do, do zmro­ku muszę las opu­ścić. Że­gnaj. – Wstał, go­tu­jąc się do odej­ścia. Ucie­kał spoj­rze­niem od jej wzro­ku.

Do­pie­ro teraz zbli­ży­ła się na od­le­głość wy­cią­gnię­tej ręki, do­tknę­ła jego po­licz­ka, na palec łzę wzię­ła i na ka­mień po­środ­ku kręgu upu­ści­ła. Po chwi­li runy na nim za­lśni­ły barwą złotą. Świa­tło z nich w dęby ude­rzy­ło, a z dębów ni­czym duchy w nich uwię­zio­ne, ma­go­wie wy­szli i w kręgu sta­nę­li. Jak on, w sza­tach z kap­tu­rem, lecz bia­łych ni­czym śnieg. Każdy ko­stur w ręku dzier­żył. Cho­ciaż żad­nej twa­rzy nie do­strzegł, znał każ­de­go. Na ka­mie­niach w tra­wie ukry­tych miej­sca za­ję­li i ko­stu­ry do środ­ko­we­go głazu przy­ło­ży­li, a wtedy dźwięk jakiś wy­so­ki dobył się z niego i mgła unio­sła się nad nim, w obłok zwar­ty, ku­li­sty się kształ­tu­jąc. Ob­ra­cać po­wo­li się po­czę­ła, a we­wnątrz barwę zmie­niać. To złoto, to czer­wień, pur­pu­ra i fio­let oczom wszyst­kich jęły się uka­zy­wać. Naraz za­mar­ła, skur­czo­na do za­ci­śnię­tej pię­ści po­dob­na, po czym wy­strze­li­ła z nagła, ni­czym bły­ska­wi­ca, ude­rza­jąc w pierś Sa­gvar­da. On zgiął się, przy­klęk­nął, opu­ścił głowę i trwał tak w bez­ru­chu. Kij wy­pusz­czo­ny z dłoni upadł na zie­mię.

– Twa kara skoń­czo­na. Bacz, byś naukę z niej wy­cią­gnął wła­ści­wą – głos nie wia­do­mo skąd się do­by­wał, zda­wać by się mogło, że to głaz prze­mó­wił.

Ma­go­wie, od­cho­dząc, mi­ja­li go bez słowa, a każdy dłoń na jego ra­mie­niu po­ło­żył.

– Witaj. – To je­dy­ne, co od każ­de­go usły­szał w swej gło­wie. Tak jak się zja­wi­li, tak i zni­kli po chwi­li, a wtedy od­wró­cił się do niej.

– Czy za­słu­ży­łem? – py­ta­jąc, po­wstał.

– Twoje py­ta­nie przy­no­si ci chlu­bę. A czy ty wy­ba­czysz mi, Sa­gvar­dzie, że ta­kiej kary za­żą­da­łam? – Próż­no si­li­ła się, by ukryć obawę w drżą­cym gło­sie.

Nie od­po­wie­dział, po­chwy­cił ją w ra­mio­na, po­wie­trze za­wi­ro­wa­ło wokół, znikł las oraz niebo błę­kit­ne. W ob­ję­ciach mlecz­no­bia­łej mgły się zna­leź­li, która świat cały w jed­nej se­kun­dzie prze­sło­ni­ła, aby po chwi­li roz­pły­nąć się, po­zo­sta­wia­jąc oboje le­żą­cych w łożu. Tym samym, co przed laty, gdy kpił i szy­dził z wy­zna­nia gło­sem peł­nym wiary i na­dziei czy­nio­ne­go. Uczu­cie praw­dzi­we od­rzu­cił wów­czas z drwi­ną i śmie­chem. Teraz pa­trzył ina­czej, nie jak na zdo­bycz, lecz jak wę­dro­wiec, co po dłu­giej nie­obec­no­ści dom widzi w od­da­li, a w sercu tu­ła­cza tę­sk­no­tę i smu­tek ra­dość na po­wi­ta­nie uko­cha­nej za­stę­pu­je.

Sa­mot­ny pło­myk świe­cy roz­świe­tlał pół­mrok, w któ­rym oczy lśni­ły pełne od­da­nia. Dziś znowu był w tym samym miej­scu, czas cof­nął się w jed­nej chwi­li. Ca­ło­wał na­mięt­nie, cią­gle chcąc wię­cej. Nie­do­strze­gal­ny ruch dłoni wy­star­czył, by suk­nia roz­pły­nę­ła się w ni­cość. Teraz le­ża­ła naga jak wtedy. Spo­glą­dał na wy­bran­kę wzro­kiem prze­peł­nio­nym szcze­gól­ną tkli­wo­ścią. Włosy po­ły­sku­ją­ce, czar­nej barwy, roz­rzu­co­ne na śnież­no­bia­łej po­ście­li. Widok drę­czą­cy go przez lata, po­wra­ca­ją­cy w snach, wy­peł­nio­nych tę­sk­no­tą do bólu, miał przed sobą. Pier­si sprę­ży­ste i kształt­ne, zwień­czo­ne sut­ka­mi w ko­lo­rze je­sien­ne­go brązu. Pła­ski brzuch drżą­cy pod nie­śmia­łym do­ty­kiem mę­skiej dłoni. Uda nie­zrów­na­nej urody złą­czo­ne, źró­dło życia kry­ją­ce. Usta w war­gach wy­tę­sk­nio­nych za­to­pił, gdy nagle mu­snę­ła dło­nią jego strój, nagim go czy­niąc. Tu­li­li się do sie­bie, spra­gnie­ni bli­sko­ści, od­da­nie swoje chcąc oka­zać. Dło­nie na ster­czą­cych wzgór­kach pier­si zło­żył, piesz­cząc je i ca­łu­jąc. Ten brąz je­sien­ny de­li­kat­nie gła­dził i draż­nił, opusz­ka­mi pal­ców sma­ku­jąc. Na kształt wo­do­spa­du, gdzie woda, spa­da­jąc w dół, pręd­ko­ści na­bie­ra, po­żą­da­nie w nich na­ra­stać po­czę­ło. Palce ich wę­dro­wa­ły po cia­łach, jakby cze­goś nie­uchwyt­ne­go szu­ka­jąc. Skła­dał po­ca­łun­ki na ak­sa­mit­nej skó­rze. Ca­ło­wał ni­czym zwy­kły czło­wiek, z każ­dym do­ty­kiem le­piej ro­zu­mie­jąc, jaką krzyw­dę wy­rzą­dził oraz co zna­czy bli­skość uko­cha­nej osoby. Skry­wa­na tę­sk­no­ta do peł­nych in­tym­no­ści chwil uświa­do­mi­ła mu tu i teraz, czym jest bez­gra­nicz­ne od­da­nie i przy­zwo­le­nie.

Głowę mie­dzy jej uda wsu­nął i ze źró­dła życia czer­pać za­czął. Sam dawał przy­jem­ność, na skraj za­tra­ce­nia pro­wa­dząc. Je­dy­nie dło­nie z coraz więk­szą siłą za­ci­ska­ją­ce się na łożu ozna­ką tego, co prze­ży­wa, były. Prze­rwał, by po­siąść ją. Złą­cze­ni wspól­ny­mi ru­cha­mi, nieść się na szczyt speł­nie­nia dali, jedno nad dru­gim prze­wa­gę chcia­ło uzy­skać. Dał jej roz­kosz, krzy­ków i jęków ni­czym naj­pięk­niej­szej mu­zy­ki słu­cha­jąc. Le­że­li bez sił, spo­glą­da­jąc na sie­bie. Nie wy­mó­wi­ła ani słowa. Je­dy­nie z ruchu warg od­czy­tał bez­gło­śne: chcę jesz­cze.

Jego serce sku­li­ło się w bo­le­snym skur­czu ra­do­ści. Nie po­tra­fił przez te wszyst­kie lata uświa­do­mić sobie z całą pew­no­ścią, czy ją…

– Chodź do mnie – szep­nął go­rą­co. Mo­men­tal­nie się roz­pro­mie­ni­ła. Do­tych­cza­so­we udrę­ki w ciągu tych kilku chwil stra­ci­ły zna­cze­nie. Jakże trud­no mu było spo­czy­wać obok i nie trzy­mać jej w ob­ję­ciach. Czuł, jak pod wpły­wem bli­sko­ści pę­ka­ją pęta wszyst­kich obaw. Po­żą­dał i był po­żą­da­ny.

Za­czę­li od nowa, jakby nad­ro­bić stra­co­ne lata tu i teraz chcie­li. Tym razem to ona wy­raź­nie wio­dła prym, ca­ło­wa­ła i ssała, na skraj roz­ko­szy uko­cha­ne­go pro­wa­dząc. Zda­wa­ła się nie­na­sy­co­na. Jak ama­zon­ka po­siąść go chcia­ła, ujeź­dzić, za­mę­czyć i za­pa­no­wać, nie­okieł­zna­ne­mu ru­ma­ko­wi wolę swą na­rzu­cić. Po­licz­ki pło­nę­ły pod­nie­ce­niem. Nie­spo­dzie­wa­nie za­mar­ła w bez­ru­chu, ze­sztyw­nia­ła, wsłu­cha­na w sie­bie, nie­obec­na, przy­mknę­ła oczy i usta roz­chy­li­ła do krzy­ku… Szczu­płe palce zbie­la­ły za­ci­śnię­te na jego ra­mio­nach. Speł­nie­nie.

Pró­bo­wa­ła ukryć ra­dość ni­czym ktoś, komu za­ka­za­no szczę­ścia.

Do­ty­ka­jąc pier­si uno­szą­cych się w szyb­kim, spa­zma­tycz­nym od­de­chu, ca­ło­wał de­li­kat­ne wargi. Pod drżą­ca dło­nią czuł szyb­ko bi­ją­ce serce. Puls, tak nie­daw­no roz­sza­la­ły, jął z wolna się uspo­ka­jać. Spo­czę­li zmę­cze­ni obok sie­bie bez słów, każde czy­ta­ło w my­ślach dru­gie­go.

– Ko­cham i chcę być z tobą, Sa­gvar­dzie. – Usły­szał jej myśli. – Czy już wiesz, co to za uczu­cie?

 

 

 

1 Pio­sen­ka Vio­let­ty Vil­las „Szczę­ścia nie szu­kaj da­le­ko”, słowa: Jerzy Mil­ler, mu­zy­ka: Jerzy Wa­sow­ski

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie prze­mó­wi­ło do mnie, w dużym stop­niu ze wzglę­du na te­ma­ty­kę. No, nie tra­wię ro­man­sów. A tu wła­ści­wie nic in­ne­go nie ma. Przez pierw­sze pół tego nie widać, ale koń­ców­ka roz­wie­wa wąt­pli­wo­ści.

Faj­nie, że sty­li­za­cja zmie­nia się wraz z bo­ha­te­rem, ale szko­da, że po­le­ga to głów­nie na prze­nie­sie­niu cza­sow­ni­ka na ko­niec zda­nia.

W końcu wy­siadł na jed­nej ze sta­cji.

Ode­tchnął z ulgą.

Ale kto ode­tchnął? Pod­miot do­myśl­ny zwiał. Po­dob­na sy­tu­acja po­wta­rza się jesz­cze póż­niej.

nagle mu­snę­ła dło­nią jego strój, nagim go czy­niąc.

Ze zda­nia wy­ni­ka, że uczy­ni­ła strój nagim. Może i ubran­ko bez czło­wie­ka czuje się goło…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Do mnie też nie bar­dzo prze­mó­wi­ło. Myślę, że ze wzglę­du na kom­po­zy­cję i prze­ła­do­wa­nie tek­stu opi­sa­mi przy­ro­dy. Bar­dzo ład­ny­mi, ob­ra­zo­wy­mi, ale przy­wo­dzą­cy­mi na myśl szkol­ne lek­tu­ry ;) Ge­ne­ral­nie mam wra­że­nie że prze­czy­ta­łam długi opis, morał z ja­kiejś hi­sto­rii, która po­ja­wia się tutaj w szcząt­ko­wej for­mie, oraz ero­tycz­ny finał. Opis, jak wspo­mnia­łam ładny, kunsz­tow­ny (do­ce­niam!), jed­nak nu­żą­cy. Morał – taki tro­chę na siłę wkle­jo­ny, wo­la­ła­bym chyba za­miast tych opi­sów kra­jo­bra­zów prze­czy­tać coś o lu­dziach, o tych za­wo­dach i na­mięt­no­ściach, o któ­rych bo­ha­ter opo­wia­da. Zo­ba­czyć je jego ocza­mi. Wtedy ty­tu­ło­wa lek­cja mia­ła­by sens też i dla mnie jako czy­tel­ni­ka. W tej po­sta­ci – zu­peł­nie jej nie po­zna­łam. No i na deser ero­tyk – tu za­zwy­czaj nie jest łatwo, taką scenę nie­trud­no spar­to­lić. A Tobie we­dług mnie wy­szło na­praw­dę przy­zwo­icie, poza kil­ko­ma może zgrzy­ci­ka­mi i po­wta­rza­ny­mi zwro­ta­mi – na przy­kład “ster­czą­ce pier­si” po­ja­wi­ły się kil­ku­krot­nie. Za­pa­mię­ta­łam, bo ge­ne­ral­nie mi się ten zwrot nie po­do­ba.

Tak jak Fin­kla, zwró­ci­łam uwagę na ucie­ka­ją­cy pod­miot, bo było tego sporo. Na pewno spra­wę kom­pli­ku­je fakt, że bo­ha­te­ro­wie są “nim” i “nią” – to też jest coś, na co ge­ne­ral­nie je­stem uczu­lo­na i zde­cy­do­wa­nie pre­fe­ru­ję, jak mi się bo­ha­te­rów jakoś przed­sta­wia – no chyba, że ukry­cie ich toż­sa­mo­ści ma zna­cze­nie dla fa­bu­ły, albo póź­niej­sze od­kry­cie toż­sa­mo­ści “jego” czy “jej” ma wy­wo­łać jakiś fajny efekt. No, ale to aku­rat to­tal­nie moja pre­fe­ren­cja, nic szcze­gól­ne me­ry­to­rycz­ne­go ;) W każ­dym razie tutaj tylko mnie to draż­ni­ło, no i zgrzy­ta­ły te mo­men­ty, w któ­rych ro­bi­ło się przez to zmie­sza­nie z pod­mio­tem.

O, w tym miej­scu wy­szło szcze­gól­nie za­baw­nie:

 

Do butów do­stał się pia­sek, uwie­rał. Za­trzy­mał się i usiadł na przy­droż­nym ka­mie­niu. Wy­trze­pał go i ru­szył dalej.

 

Wy­szło, że pia­sek się za­trzy­mał, aby wy­trze­pać przy­droż­ny ka­mień, na któ­rym usiadł. ;P

Ach, mi rów­nież spodo­ba­ła się zmia­na sty­li­za­cji, sple­cio­na z prze­mia­na bo­ha­te­ra :))

Ostat­nio coraz rza­dziej bywam w lesie, więc opis wę­drów­ki prze­zeń prze­czy­ta­łam z za­do­wo­le­niem.

Scena mi­ło­sna, jak­kol­wiek ład­nie opo­wie­dzia­na, nie­spe­cjal­nie przy­pa­dła mi do gustu – było oczy­wi­ste, jak skoń­czy się spo­tka­nie, a ja, od wy­kła­da­nia kawy na ławę, wolę nie­do­po­wie­dze­nia i ra­czej wła­sną wy­obraź­nię.

Czy szczę­ścia na pewno nie trze­ba szu­kać da­le­ko? Być może tak. Ale co mają zro­bić ci, któ­rzy nie ufają pro­stym praw­dom gło­szo­nym przez in­nych i wolą sami do­świad­czać, uczyć się na wła­snych błę­dach i mieć oso­bi­ste wspo­mnie­nia…?

Chcę jesz­cze dodać, że motto wiele ze­psu­ło. Czy­ta­jąc, nie mo­głam wy­rzu­cić z pa­mię­ci bła­he­go tek­stu i świer­go­tli­wej in­ter­pre­ta­cji pani V.V. Jej wi­ze­ru­nek, nie­ste­ty, także przy­czy­nił się do gor­sze­go od­bio­ru opo­wia­da­nia.

 

Po­ciąg sta­nął, a oni, gło­śno chi­cho­cząc, wy­bie­gli z prze­dzia­łu. – Za SJP: chi­chot 1. «tłu­mio­ny śmiech o wy­so­kim tonie»

Mło­dzi mogli gło­śno się śmiać, ale nie mogli gło­śno chi­cho­tać.

 

Za­sta­na­wiał się, jak go przyj­mie – Brak krop­ki na końcu zda­nia.

 

Kilka sa­mot­nych, usy­cha­ją­cych drzew. – Skoro drzew było kilka, to nie były sa­mot­ne.

 

bro­niąc wstę­pu wgłąb. – …bro­niąc wstę­pu w głąb.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Już za mo­ment zdał sobie spra­wę, gdy do wa­go­nu wpa­ko­wa­li się mło­dzi z ple­ca­ka­mi, że złu­dze­niem była na­dzie­ja na spo­kój.

Już za mo­ment, gdy do wa­go­nu wpa­ko­wa­li się mło­dzi lu­dzie z ple­ca­ka­mi, zdał sobie spra­wę, że… 

Na myśl, że wkrót­ce ją zo­ba­czy, uśmiech­nął się, jed­nak naraz twarz mu spo­sęp­nia­ła i po­bla­dła.

Dla­cze­go?

Facet je­dzie po­cią­giem, długo idzie przez las, spo­ty­ka dawną zna­jo­mą, upra­wia­ją seks. Ro­zu­miem: taki po­wrót do domu po la­tach, z wy­ba­cze­niem win. 

Nie wiem, chyba zmę­czy­łam się tą wę­drów­ką.

Ale na­pi­sa­ne spraw­nie, do­brze się czyta.

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka