- Opowiadanie: cichy0 - Ryter

Ryter

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Ryter

Zapłata. 16 grudnia, poranek.

Mężczyzna poruszał się równym i szybkim tempem wprawnego biegacza. Stawiał duże kroki, w świeżym śniegu, oddychając miarowo. Odbijał się zręcznie ze śródstopia, co jakiś czas spoglądając na zegarek z GPS-em oraz pulsometrem – wszystkie parametry były idealne. O szóstej rano, w niedzielę, Kraków zdawał się być wymarłym miastem. Oprócz nielicznych niedobitków powracających, nad ranem, z sobotnich imprez w centrum oraz pracowników służby oczyszczania miasta, Krzysiek nie mijał zbyt wielu osób. Uwielbiał spartańską rutynę porannego joggingu, w czasie którego organizm korzystał z endorfin. Teraz myślał o nadchodzących Świętach i prezentach, jakie przygotowali dla swoich córek z Olą. Oliwia miała cztery a Zuzia dziewięć lat. Obie czekały z niecierpliwością, aż Mikołaj przyniesie im wymarzone zabawki.

Krzysiek żałował, że jego w tym roku zabraknie, przy wspólnym stole.

Tego dnia założył maskę z filtrem antysmogowym, przez co, w swoich obcisłych leginsach biegowych i koszulce funkcyjnej z lycry, wyglądał jak postać z gry komputerowej, mknąca ulicami budzącego się miasta. Nie było mu zimno, pomijając pierwsze chwile, gdy wyszedł z mieszkania na Grzegórzkach, obok Galerii Krakowskiej. Czuł jak coraz bardziej rozgrzewa go tętno, rosnące w miarę jak pokonywał kolejne kilometry.

Gdy uprawiał sport zostawiał za sobą swoje problemy. Żegnał kredyt mieszkaniowy, rachunki do zapłaty, szarą codzienność i stres. Nie mógł jednak nigdy zostawić za sobą ułamka sekundy, który wbił w niego potężny zimny miecz poczucia winy, niecałe dwa lata wcześniej. W powietrzu unosił się słodki, pierwotny zapach świeżego deszczu, koszonej trawy i życia budzącego się po zimowym letargu, gdy zabrał Zuzię na przejażdżkę rowerową. Gdy wjechali na przejazd dla rowerów, był pewien, że mieli zielone światło. Pijany w sztok kierowca, który wcześniej skosił przystanek autobusowy, siłą rozpędu, bokiem auta, uderzył w jej rowerek. Krzysiek miał wrażenie, że tego dnia znowu spadł śnieg – gorzki wiosenny zapach wciąż zalegał mu w gardle ciężkim glutem winy. Teraz chciał zapłacić za swój błąd, dlatego dzisiaj biegł przed siebie.

Prawa, lewa, prawa, lewa, wdech i wydech, wdech i wydech. Jak zwykle w odtwarzaczu nastawił listę do biegania. Chester Bennington krzyczał, że nie może liczyć na samego siebie, gdy Krzysiek wbiegał ulicą Stella Sawickiego w górę – w kierunku skrzyżowania Wiślicka. Miał już za sobą ponad sześć kilometrów, ale nie czuł jeszcze zmęczenia. Mężczyzna w czerni obiecał mu, że Krzysiek będzie mógł spłacić swój dług i tylko to liczyło się teraz.

Gdy dotarł do skrzyżowania rozpoczął najcięższy odcinek biegu – najbardziej stromy. Nie zważając na to, jak tylko je minął i rozpoczął bieg brukowanym chodnikiem przez osiedle, zwiększył jeszcze tempo. Tętno nieznacznie podniosło się, a później skoczyło prawie do wartości maksymalnej – Krzysiek zmierzał do parku na osiedlu Złotego Wieku.

Skończył, kilka miesięcy wcześniej, służbę przygotowawczą w policji. Ze względu na dobre wyniki, zgodnie z jego wnioskiem, przydzielono go do Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji, w Krakowie. Został wcielony do zespołu śledczego komisarza Sławka Rytera. Jego szef znany był z nietypowych metod dochodzeniowych. Jedni nazywali to darem, inni jasnowidzeniem, jeszcze inni intuicją czy po prostu szaleństwem. Sam Sławek mówił o tym – myślenie heurystyczne. Potrafił, z pozornie nie łączących się, ze sobą, elementów informacji, spojonych lepidłem ogromnej wiedzy i intuicji, utkać bardzo trafne wnioski, które nieraz doprowadzały go do rozwiązania zawiłych spraw. O jego szefie krążyły legendy w środowisku policyjnym, a teraz Krzysiek zaczął z nim współpracować. Nowy przełożony chyba go polubił. Po kilku dniach, nadał mu przydomek Kowboj – w niedługim czasie, cała komenda już tak się do niego zwracała. „Rzeczywiście może coś w tym jest” – myślał Krzysiek.

Prawa, lewa, prawa, lewa, wdech i wydech, wdech i wydech. Kilka dni wcześniej jego szef złożył im wizytę. Ola przygotowała prawdziwą ucztę. Sławek był naprawdę miły, dla niej i dzieci. Przyniósł dziewczynkom hojne prezenty – lalki Barbie. Nic dziwnego, sam przecież nie miał w zasadzie nikogo, komu mógłby cokolwiek podarować. Po kolacji, gdy Ola położyła dziewczynki spać, wypili kilka kieliszków wina i palili papierosy na balkonie.

Prawa, lewa, prawa, lewa, wdech i wydech, wdech i wydech. Krzysiek zwiększył częstotliwość oddechu z trzech kroków na wdech i trzech na wydech, przeznaczając dwa kroki na obie czynności. Teraz minął kościół na Mistrzejowicach i wspinał się biegiem po schodach, w kierunku wieżowców, ulokowanych za zajezdnią autobusową.

Po krótkim biegu, wzdłuż ulicy okalającej kompleks dziesięciopiętrowych bloków, o fasadach koloru wypłowiałej czerwieni i żółci, przetykanych zgniłą zielenią, dotarł do parku, położonego na skraju osiedla. W jego centralnej części znajdował się kompleks betonowych bunkrów – opuszczony artyleryjski Fort 48. Z tego co Kowboj się zorientował, budowla została wzniesiona pod koniec dziewiętnastego wieku, przez zaborców austriackich – od wielu lat nieużytkowana, niszczejąca, wystawiona na pastwę różnej maści włóczęgów, szukającej wrażeń młodzieży i graficiarzy. Wokół parku biegła ponadkilometrowa aleja, którą można było go okrążyć. Krzyśka interesowała właśnie centralna część parku, gdzie znajdowały się fortyfikacje, oddzielone od zewnętrznej alei suchą fosą, swoistym wąwozem głębokości i szerokości kilku metrów.

Biegiem, okrążył park, poruszając się po ubitym śniegu, na asfaltowej drodze, wśród okrytych śniegiem drzew. Nieopodal kilku ogromnych zbiorników wody pitnej, o szerokich owalnych kopułach – ujęciu dla dzielnicy Nowa Huta, które ulokowane również były tutaj, Kowboj znalazł przejście do matecznika parku. Wąwóz został tutaj zasypany na szerokości kilku metrów. Przejście nad fosą przykryło jednocześnie część fortyfikacji – jedną z kaponier, zwróconą czołem do wyżłobienia jaru.

Zatrzymał się na chwilę i rozpiął plecak biegowy, w którym schował kilka zdjęć, które udało mu się zdobyć po znajomości, od kolegi z wydziału. Na zdjęciach widoczne były dowody, zabezpieczone na miejscu niegdysiejszej zbrodni, popełnionej na terenie fortu. Pochodziły z dokumentacji sprawy sprzed piętnastu lat. Z Ryterem prowadzili dochodzenie, które z tą starą sprawą łączył potencjalny sprawca.

Krzysiek zdjął maskę, wyciągnął papierosa i zapalił, patrząc na martwe oko kaponiery, wystające kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię, w głębi wąwozu – okno, z którego ziała smolista ciemność wnętrza fortyfikacji. Z jego ust wydobywały się obłoczki pary, przenikające się z dymem papierosowym. Kowboj palił rzadko, ale lubił smak tytoniu – pobudzał go i koił nerwy.

Było wpół do siódmej, gdy przeszedł przez ziemny nasyp, nad pierwszym bunkrem i ruszył w głąb betonowo-ziemnej fortyfikacji. W parku panowała martwa cisza. W czasie, gdy biegł do przejścia, wzdłuż alei, minął tylko jedną osobę – siwiejącego pana na spacerze, z ogromnym sznaucerem. Teraz kroczył bardzo powoli – śnieg skrzypiał pod jego butami biegowymi. Był pewien, że jeżeli ktoś jest w fortach to na pewno go usłyszy jeszcze z daleka, z wzajemnością. W pierwszej kolejności, ruszył ścieżką prowadzącą wokół bunkrów, po wewnętrznej stronie suchej fosy tak, że fortyfikacje pokryte wałami ziemi i śniegiem miał po lewej, a wąwóz i parkową aleję, po prawej stronie.

Teraz dopiero, gdy ochłonął po biegu, poczuł jak strój z lycry oblepia jego ciało, w zimnych, wilgotnych objęciach – przez to zrobiło mu się chłodno, a po chwili mroźno. Rozcierał, co jakiś czas, dłonie aby pobudzić krążenie, ale niewiele to dawało.

W końcu, udało mu się obejść cały park wokół, po wewnętrznej stronie wąwozu. Zorientował się, że fort składa się, co najmniej, z dwóch bunkrów mniejszych i jednego dużego, który minął przechodząc przez wąwóz. Był tam również monumentalny schron, z którego można było przejść do, równie potężnych, dawnych koszar wojsk austriackich. Całość rozlokowana była na niewielkim obszarze – pokryta ziemią, starodrzewem, martwymi krzewami głogu oraz śniegiem i lodem. Wszystkie budowle połączone były siecią ścieżek, wijących się wśród ziemnych nasypów, kształtujących, w centrum parku, falisty i pagórkowaty krajobraz, odcięty od jego reszty wąwozem. W jednej z części, między bunkrami, młodzież urządziła sobie skate park, do jeżdżenia na BMX-ach, używając do tego saperek i innych narzędzi. Wszystko to, teraz pokryte było grubą warstwą białego dywanu i porzucone na zimę.

Po chwili zastanowienia, postanowił zapuścić się pomiędzy fortyfikacje. Wiedział, że Natalię Dydziak, zamordowaną piętnaście lat wcześniej, odnaleziono uduszoną w koszarach – tam też chciał rozpocząć. Jej potencjalny morderca poniósł śmierć, czego Kowboj sam był półprzytomnym świadkiem, dwa tygodnie wcześniej, w jednym z krakowskich klubów. Krzysiek nosił jeszcze szwy, na potylicy, po bójce z podejrzanym.

Tamtej nocy mężczyzna w czerni uratował życie Krzyśka i Sławka, a później znalazł Kowboja i złożył mu propozycję nie do odrzucenia. Teraz Krzysiek chciał z niej skorzystać.

Zastanawiał się, czy to przypadek, że od zabójstwa Natalii minęło dokładnie piętnaście lat, gdy ten sam sprawca porwał Ulę Bychowską, dziewczynę której wciąż poszukiwali z Ryterem. Obie dziewczynki skończyły podstawówkę i miały dokładnie po czternaście lat. Zapewne Ulę spotkał ten sam los co Natalię, ale nie mogli odnaleźć jej ciała, jak do tej pory. Pomimo, że Krzysztof bardzo chciał wpaść na chociażby strzęp śladu, który naprowadziłby ich poszukiwania na dobre tory, gdy zagłębiał się powoli pomiędzy fortyfikacje, nie myślał jednak tylko o tym.

Zastanawiał się raczej nad tym, czy rzeczywiście tego dnia będzie mu dane spłacić dług, jak obiecał mu mężczyzna w czerni. Powoli zmierzał teraz ścieżką w kierunku dwóch wejść, ulokowanych naprzeciwko siebie. Tunelu do kaponiery podwójnej – bunkra, nad którym przeszedł pokonując wąwóz oraz wejścia do schronu głównego. Przejścia zwrócone były frontem do siebie, oddalone na szerokość obszernej ścieżki. Oba były łukowato sklepione. Za wejściem do kaponiery był dość długi, betonowy korytarz, pogrążony w absolutnej ciemności, prowadzący do jej wnętrza, jakieś czterdzieści metrów wgłąb ziemi. Krzysiek zatrzymał się, stając plecami do kaponiery podwójnej. Zapalił kolejnego papierosa patrząc w mrok przejścia do schronu głównego. W oddali słychać było przetaczający się, z łoskotem, pociąg towarowy, mknący w kierunku stacji Kraków – Batowice. We wnętrzu korytarza czerń nieznacznie zgęstniała i poruszyła się z wolna. Coś przysunęło się do sufitu i rozlało na łuku sklepienia, wyciągając mroczny kształt jakby głowy w kierunku wylotu tunelu.

– To chyba tutaj – Krzysiek wyartykułował powoli, ściszonym głosem patrząc na gęstniejący mrok. Upuścił papierosa i ruszył w głąb tunelu, pozostawiając plecak przy wejściu. Ciemność błyskawicznie opadła w dół i zamknęła się nad nim, zostawiając na śniegu owalny poszarpany ślad. Czarny gawron przeleciał wzdłuż ścieżki i zniknął wśród drzew, w skrzekliwym lamencie – zapłata została zainkasowana.

 

 Sławek. 16 grudnia, wieczór.

Przez gęstniejące bałwany papierosowego dymu, przebijało się blade światło latarni, stojącej na chodniku, w pobliżu budynku. Wpadało przez szyby do środka, bezpardonowo rozdzierając idealną czerń pokoju, w którym, w ten grudniowy wieczór, z premedytacją zgaszono światło. Mieszkanie ulokowane było na parterze, czteropiętrowego bloku, na osiedlu Bohaterów Września, w Nowej Hucie.

Drobna, męska postać spoczywała, w wieczornym mroku, na skórzanej sofie, trzymając w dłoni papieros, który raz po raz trafiał do środka popielniczki, pełnej wypalonych petów. Wokół skromnie urządzonego pokoju, w każdym wolnym miejscu rozwieszone były półki lub stały regały z pedantycznie rozmieszczonymi książkami i płytami, pogrążone teraz w przytulnym mroku zgaszonych świateł. Diody potencjometru tańczyły równomiernie na wieży, do rytmu utworu Sorrow, Pink Floyd, gdy Sławek kontemplował ostatnie wydarzenia, odpoczywając w ciemnościach.

Dzisiaj postanowił po prostu odpuścić. Od rana oglądał telewizję w swoim niewielkim, jednopokojowym mieszkaniu i starał się oczyścić po tym, co wydarzyło się dwa tygodnie wcześniej. Oznaczało to, ni mniej ni więcej, tylko tyle, że pił już któreś z kolei piwo i palił drugą paczkę papierosów.

W ciągu dnia wyszedł tylko na chwilę z mieszkania po mrożoną pizzę, którą odgrzał w mikrofalówce. Przed momentem wykąpał się, a na świeżo umyte ciało narzucił stary przetarty szlafrok. W powietrzu unosił się kojący zapach chmielu i tytoniu – Ryter chciał tego dnia mieć po prostu święty spokój.

Na szklanym ekranie Hubert, w Milionerach, męczył kolejnego nieszczęśnika pytaniem o czterdzieści tysięcy. Sławek spoglądając na nieme twarze, z podkładem dźwiękowym Floydów, wyobrażał sobie co też mogą w danej chwili mówić. Wyciszył telewizor już rano – wolał jego niemą wersję. David Gilmour wyśpiewywał właśnie o ponurym znaku tego co nadejdzie, w rytm unoszonej ze zdziwieniem brwi Huberta, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa kontaktu : Ola Szalek.

– Słucham. – Sławek odebrał między wciąganiem a wypuszczaniem papierosowego dymu. – Co u ciebie, Olu?

– Cześć Sławek – głos kobiety po drugiej stronie był wyraźnie poirytowany – Krzysiek wyszedł dzisiaj rano z domu i do tej pory nie wrócił. – Ostatnie słowa wypowiedziane zostały pospiesznie. Ola dryfowała ku desperacji.

Sławek przez chwilę milczał, kontemplując to co powiedziała żona jego podwładnego.

– Zabrał ze sobą telefon służbowy? – zapytał krótko.

– Sławek, ja nie wiem co się z nim stało. – Oli na chwilę załamał się głos. Sławek usłyszał ściszony szloch żony Kowboja. Nastąpiła krótka przerwa, po której na powrót zaczęła mówić. Tym razem powoli, skupiając się nad doborem słów, tak by nie załamać się i nie zacząć płakać w słuchawkę. Po drugiej stronie miała przecież twardego policjanta, szefa jej męża. W końcu jednak udało jej się odpowiedzieć. – Zawsze brał ze sobą swój prywatny telefon i służbowy też… Prywatny zostawił w domu. Sławek, on od dwóch tygodni chodzi jak we śnie. Cały czas powtarza coś o tym, że musi spłacić dług… dokonać jakiejś cholernej zapłaty. – Jej oddech przyspieszył, głos podniósł się prawie o oktawę. – Co się stało wtedy w mieście?!

– Zaraz będę u ciebie, to porozmawiamy, Olu. – Sławek, ubrał się, zamówił taxi i ruszył przez miasto w padającym śniegu, sprawdzić co takiego, już od dwóch tygodni, nosił pod skórą.

 

Klub. 02/03 grudnia.

Ciemny, ptasi kształt krążył wśród szarych chmur, wiszących posępnie nad uśpionym miastem. Czarny i samotny, na przemian opadał i wznosił się, raz po raz bijąc skrzydłami i szybując wśród leniwie sunących, opasłych płatków śniegu. W końcu, wypatrzył odpowiednie miejsce na lądowanie i spikował ku drzewom, wyciągającym nagie konary ku niebu. Ptaszysko lądując, kilkakrotnie uderzyło jeszcze skrzydłami, skrzecząc i zrzucając z gałęzi robinii biały puch, kilka metrów w dół, na alejkę i na mnie.

Wzdłuż ulicy Dietla, na szerokim pasie zieleni, między dwoma jezdniami, rosło mrowie drzew pokrytych teraz śnieżnym całunem, a ten czarny samotnik wybrał akurat ,to pod którym stałem ja – komisarz Sławomir Ryter. Paliłem papierosa z głową zadartą, obserwując gawrona, od momentu gdy go zauważyłem, kołującego na niebie, do samego lądowania na gałęzi. Zatrzymałem się tam, w tym martwym zimowym zagajniku, za drzewem, by spokojnie zaczekać na mojego partnera z Wydziału Kryminalnego, Krzysztofa Szalka. Oczywiście również i po to, by zakurzyć peta. Mróz wyciskał łzy i przenikał ciało do szpiku, a najbardziej, jak zwykle, moje zgrabiałe dłonie.

Moment po głośnym lądowaniu gawrona, Krzysiek, który właśnie dotarł na skrzyżowanie ulic Dietla i Wielopole, spostrzegł mnie i jakby zdziwiony niepewnie podniósł do góry rękę, na znak przywitania. Tworzyliśmy z gawronem, zgrany dziwaczny duet, na tym pustkowiu torowiska tramwajowego, pomiędzy dwoma jezdniami, o drugiej w nocy. Dwie czarne postaci, na białym, śnieżnym tle, poprzetykanym sylwetkami drzew. Pomyślałem, że może Krzysiek zastanawia się, czy przypadkiem nie zawtóruję, za chwilę, skrzekiem ptakowi. Nic takiego się jednak nie stało, ku rozczarowaniu mojemu i mojego kolegi.

Krzysztof ubrał się w jasną kurtkę do bioder z kożuchem na kołnierzu, która dobrze eksponowała jego atletyczną sylwetkę. Na krótko ostrzyżonej głowie nie nosił nigdy czapki, nawet w największy mróz. No, chyba że był zmuszony ubrać mundur, co było na szczęście, raczej rzadkością w naszej pracy. Policzki miał lekko zaczerwienione – wyglądał jakby kiedyś je przemroził czy też było mu cały czas gorąco. Gdy czekałem na Kowboja, jak go nazywałem, miałem nadzieję przez chwilę popatrzeć na to jak się zachowuje gdy jest sam, obserwować go przez moment. Od niedawna zaczęliśmy pracować razem i byłem jeszcze na etapie, jak to mówię, zapoznawania się – u mnie ten proces może trwać bardzo długo i zwykle kończy się „krytycznym błędem systemu”. Nie jestem najbardziej ufną osobą jaką znam. Niejednokrotnie uratowało mi to skórę lub rękę, której nigdy nie daję sobie za nikogo ucinać, dźgać, odrywać czy też szarpać. Po prostu lubię i cenię swoje skromne życie. Gdyby nie ten przeklęty gawron, dokończyłbym papierosa w spokoju i poczynił swe obserwacje. No cóż, nie wszystkie cele można osiągnąć jednym strzałem.

Drżąc z zimna, w swym starym, ciemnym płaszczu z wełny, wyrzuciłem niedopałek, przeszedłem przez ulicę i przywitałem się cierpko i krótko z Kowbojem.

– Coś nowego? – Jak zwykle zacząłem od przepytywania młodego.

– Cześć szefie. Sprawdziłem naszego klienta trochę dokładniej. – Rozpoczął, gdy ruszyliśmy pieszo, wzdłuż ulicy Wielopole, w kierunku centrum. – Nigdy nie zgadniesz, co jeszcze ma na sumieniu.

– Zapewne będę wstrząśnięty – odparłem krótko. – Krzysiu, bez kalamburów proszę cię.

Kowboj, skarcony, zawiesił głos na chwilę, gdy szliśmy chodnikiem, po ubitym śniegu, mijając właśnie grupkę ludzi zmierzających lub wracających, z któregoś z klubów, gęsto rozsianych na krakowskiej starówce.

– Kamil Jarzębski był kiedyś zamieszany w równie paskudne gówno. – Krzysiek wyrzucił to z siebie jakby chciał powiedzieć, że ma dla mnie cenny, ale obrzydliwy i niewygodny prezent. – Podejrzany był o zabójstwo koleżanki z klasy, jeszcze, wyobraź sobie, w szkole podstawowej, niejakiej Natalii Dydziak. Niestety nigdy nie znaleziono żadnych dowodów obciążających go. Ponoć, przy zatrzymaniu, aż czterech policjantów musiało go obezwładniać, chociaż chuderlawy raczej z niego typek. – Szalek mówił szybko, wypluwał z siebie słowa jak broń maszynowa. – Milczał jak grób i podobno uśmiechał się głupkowato gdy go obrabiali na wysłuchaniu. Typowy psychopata.

Gdy Kowboj przerwał, obserwując moją reakcję, zamyśliłem się chwilę nad tym, co powiedział. Nasze oddechy zamieniały się w obłoczki pary na mrozie, gdy dotarliśmy do ulicy Dominikańskiej. Śnieg padał od późnego popołudnia – szliśmy po ubitej skrzypiącej bieli. Był środek nocy. Pół godziny wcześniej dostałem na komórkę cynk od jednego z moich informatorów z miasta, że człowiek, którego poszukiwaliśmy, w sprawie o porwanie i prawdopodobnie zabójstwo młodej dziewczyny z Krowodrzy, Uli Bychowskiej – Kamil Jarzębski, imprezuje w klubie Hazard. Na ten moment postanowiłem nie pytać Krzyśka więcej o przeszłość poszukiwanego i jego wcześniejsze zbrodnie. Teraz liczyło się tylko to by w miarę bez problemowo dokonać zatrzymania.

Gdy skręciliśmy w ulicę Bracką poczułem, że dość mocno zdążyłem się już zmęczyć całym tym marszem. Pod koszulą, pod płaszczem z wełny poczułem lepki pot występujący na ciało. Krzysiek w ogóle jakby nie odczuł spaceru. Z perspektywy obserwatora, wyglądaliśmy zresztą, raczej jakbyśmy, nie tylko tym, się różnili. Kowboj prezentował się bardziej jak bywalec dyskotek – wysoki, dobrze zbudowany, mógł się podobać kobietom. Ja raczej przypominam bardziej miłośnika imprez rockowych, może podstarzałego metala, jak o sobie mówię, w żartach. Niezbyt wysoki, raczej szczupłej postury, z czarnymi włosami gdzieniegdzie poprzetykanymi siwizną, spiętymi w kucyk z tyłu i martensami na nogach, wyglądam jak kompletne przeciwieństwo Krzyśka. Co nas łączy zatem? Chyba głównie to, że nie znosimy lizusostwa i zakłamania, które zakorzeniły się głęboko w szeregach policji. Zresztą, nie tylko w naszej firmie, takie atrakcje są chlebem powszednim. W tym cholernym mieście nawet powietrze jest zdrowo zepsute – dlaczego zatem ludzie mieliby być normalni?

Na szczęście, nie szukam już odpowiedzi na to pytanie – nie oceniam już innych. Po tylu latach pracy w firmie, mam do tego wszystkiego jakiś dystans, jak mi się zdaje. Głównie dlatego, że nie jestem raczej typem policjanta, który by wybitnie oczekiwał świetlanej kariery i ciepłych kapci na starość. Podczas gdy zamykałem kolejne sprawy, to najczęściej inni, jakimś dziwnym trafem, awansowali w hierarchii. Nie przeszkadza mi to, w ogóle. Ci inni mają rodziny, dzieci, kredyty i inne przyjemności. Ja nie mam prawie nikogo i niczego na czym by mi mogło zależeć.

Ostatnio, jednak zauważono moje osiągnięcia i doczekałem się stopnia komisarza oraz swojego niewielkiego zespołu śledczego, do którego zaliczałem się ja sam oraz przydzielony mi młodszy aspirant Krzysztof Szalek. Od razu go polubiłem, do czego sam nie chciałem się, przed sobą, na razie przyznać. Chyba głównie za jego prostolinijność i tradycyjne pojmowanie moralności. Wciąż, jednak powściągałem się od okazywania pełnego zaufania młodemu, jak nakazywało mi dotychczasowe doświadczenie.

Z zamyślenia wyrwał mnie klakson przejeżdżającego samochodu. Wciąż przedzieraliśmy się wśród ludzi. Przeszliśmy na chwilę na drugi koniec ulicy Brackiej – chciałem zapalić i pomyśleć w spokoju. Tego pierwszego Krzysiek nie lubił chyba za bardzo, chociaż czasem palił ze mną, krzywiąc się co drugi mach; tego drugiego miałem go dopiero nauczyć. Na Rynku Głównym było niewielu ludzi. Wyglądał, jakby ktoś rozłożył przeźroczystą, plastyczną bańkę, oblepiającą fasady budynków, po jego obwodzie, która to przepuszczała tylko nielicznych, na zasadzie – tylko sobie znanej – logiki wstępu. Było dosłownie kilka osób, przechodzących powoli w kierunku swoich spraw, na jednym z największych rynków w Europie. Zważywszy porę nocy, nie było by to nic nadzwyczajnego. Jednak, dla kontrastu, w uliczkach rozchodzących się od centralnego placu miasta, roiło się od amatorów imprez. O tej porze wielu było już mocno podpitych, czy też po innych cięższych używkach. Chodzili tu i tam grupkami, od klubu do klubu, krzycząc, śmiejąc się i nawołując do siebie.

W pewnym momencie, gdy zawróciliśmy Bracką już w kierunku klubu Hazard, niezbyt trzeźwa, długonoga dziewczyna, w towarzystwie szczebioczących koleżanek, poślizgnęła się na lodzie i zaczepiła o Krzyśka, wieszając mu się na ramieniu.

– O, jaki duży pan. – Mrużąc oczy zbliżyła swoją twarz do twarzy młodego. – Czy pan da Pani Magdzie buzi? – Usta w błyszczyku rozciągnęły się do pocałunku, w ruchu z lekka zdeformowanym alkoholowym upojeniem. Krzysiek odruchowo odsunął się, czym znów zyskał kilka punktów, w moich oczach.

– Jeżeli nie całus to może chociaż ogień? – Dziewczyna żachnęła się z lekka. Błysnął uśmiech równych, białych zębów, gdy podniosła do ust cienki papieros. Wyciągnąłem zapalniczkę i wyręczyłem Krzysia. Kowboj bezradnie wzruszył ramionami i zaśmiał się. Długonoga piękność podziękowała i odeszła w swoją stronę, zostawiając nas prawie u celu. Teraz i ja odwzajemniłem uśmiech Kowboja – staliśmy już przed wejściem do klubu.

Postanowiliśmy wejść do środka incognito. Niestety, na bramce siedziało dwóch dryblasów z prewencji, którzy dorabiali do pensji policyjnych. Od razu poznali mnie, ale nie dali temu żadnego wyrazu z początku, zapewne by nie płoszyć gości. Jeden z nich tylko poprosił mnie, ruchem głowy na bok.

– Cześć Sławciu. Po co żeście tutaj przyszli? – wypalił z uśmiechem. – Wiesz, że pilnujemy dilerki.

– Nie jesteśmy tu służbowo. Wiesz chcemy się po prostu napić browca a tu ponoć u Was można czuć się bezpiecznie. – Starałem się brzmieć jak najbardziej naturalnie. – Przecież niebiescy pilnują.

– Wejdźcie, ale będę miał Was na oku.

Nie byłem tego pewien, ale ostatnie słowo, które wypowiedział bramkarz było intonowane jakby niżej, może z nutą ostrzeżenia w głosie. Spojrzenie jego oczu przez chwilę było odmienne, jakby ktoś w rzutniku przeźroczy przełączył na moment na inny slajd – pusty, bez żadnego negatywu. Przez chwilę poczułem przejmujący chłód, gdy zorientowałem się, że coś nie do końca jest tak jak powinno – uśmiech nagle zgasł na jego twarzy, a ciało wyprostowało się na baczność. W mgnieniu oka jego oblicze na powrót stało się tym samym, które zastaliśmy. Poklepał mnie po plecach i popchnął w kierunku wejścia.

– Krzysiek zszedł już, w dół – uprzedził moje pytanie, widząc że rozglądam się w poszukiwaniu partnera.

Pokonałem kilka schodów, zostawiając za sobą szerokie plecy bramkarzy, ludzi czekających na wejście i srogi mróz. Niespodziewanie, usłyszałem jakby znajomy ptasi skrzek. Odwróciłem się, ale nic nie zauważyłem zza pleców ochroniarzy. Po chwili, znowu ruszyłem w dół, zastanawiając się skąd ten osiłek znał imię mojego partnera.

Spiralne schody wiły się przez dłuższą chwilę i kończyły kotarą o barwie ciemnej, zgniłej zieleni. Za nią zastałem salę taneczną, którą okalał podest ze stolikami. W powietrzu unosił się osobliwy zapach, którego nie mogłem zidentyfikować – jakby pomieszanie dymu papierosowego, przetrawionego alkoholu, potu i słonych orzeszków. Na parkiecie młodzież szalała do mocnego uderzenia. DJ, akurat gdy wchodziłem puścił Out of Space, zespołu Prodigy. Co jakiś czas włączał też stroboskopy, wzbudzając falę krzyków, ekscytacji i gwizdów. Sala pękała w szwach od ludzi tańczących, siedzących, pijących i rozmawiających ze sobą. Niektórzy wyglądali na takich, którzy, oprócz piwa, uraczyli się również czymś mocniejszym. Można było ich czasem poznać po tym, że tańczyli nawet po tym jak ustała muzyka – tu było kilku takich zapominalskich.

Krzyśka zauważyłem przy jednym ze stolików. Popijał piwo i obserwował bacznie salę. Skinął mi głową gdy się zbliżyłem.

– Sorry, że nie poczekałem – przekrzykiwał muzykę, jednocześnie w jakiś dziwny, groteskowy sposób pilnując żeby nikt postronny go nie usłyszał. – Jeden z tych osiłków przed wejściem powiedział żebym schodził w dół, bo z Tobą chwilę pogadają i również wpuszczą.

– Co z naszym klientem? – Rozejrzałem się po sali pogrążonej w stroboskopowym armagedonie. – Widziałeś go już może gdzieś?

– Jeszcze nie. – Krzysiek również rozglądał się bacznie, marszcząc czoło w kilka grubych bruzd.

Zostawiłem go przy stoliku i przedarłem się przez tańczących do baru. Zakupiłem paczkę papierosów i piwo bezalkoholowe. Na powrót do stolika, DJ zaserwował mi kawałek zespołu Rob Zombie – Get High. Ludzie zaczęli skakać na parkiecie. W efekcie, doniosłem pół piwa z powrotem.

Po trzecim piwie bezalkoholowym i kilku numerach później, nie miałem już wątpliwości co do tego że mój informator wystawił mnie do wiatru. Gdy już w duchu postanowiłem gorzko rozliczyć się z nim, kolejnego dnia, za bardzo użyteczną informację, Krzysiek klepnął mnie w łokieć i wskazał ruchem głowy na niewielką, szczupłą postać, przeciskającą się wśród ludzi, w kierunku drzwi do ubikacji. To był on – Kamil Jarzębski. Poczekaliśmy, aż zniknął za drzwiami i jak na komendę podnieśliśmy się od stolika.

Za drzwiami, prowadzącymi do WC, pożegnaliśmy tumult parkietu i przywitaliśmy ciemność. Do kibla właściwego, w którym jarzyło się pomarańczowe światło, prowadził kilkumetrowy korytarz, pogrążony w mroku. Jakaś parka całowała się u wylotu wyjścia z klozetu. Mieli zamknięte oczy i nawet nie zauważyli, gdy wyciągnęliśmy nasze glocki. Powoli zbliżyliśmy się do wejścia, przeładowując broń. Odgłos przesuwanego metalu zagłuszyło przytłumione dudnienie bitu i mruczenie basu, zza drzwi prowadzących do ubikacji. Czuć było kwaśny zapach moczu – najwidoczniej goście nie ograniczali się w oddawaniu go tylko tam gdzie trzeba i zanieczyszczali, równie sowicie, korytarz. Teraz słyszeliśmy, jak zapewne Kamil, odlewał się do muszli. Głos odbijał się, dość głośnym echem od ścian.

Pierwszy, w długich susach, na palcach, do środka wpadł Kowboj, bacząc by nie wydać żadnego dźwięku. Podeszliśmy powoli i bezszelestnie, do jednej z trzech kabin, z której dochodził nas odgłos sikania. Na mój znak Kowboj otworzył drzwi i rzucił konusem o ziemię, pociągając go za kaptur bluzy sportowej. Ostatni strumień moczu opadł na jego ubranie, gdy Kamil uderzył plecami o glazurę, z głośnym westchnieniem wypuszczając z siebie powietrze. Ku mojemu zaskoczeniu, nie widać było, na jego obliczu, zdziwienia czy też przerażenia. Wyglądał, jakby chciał nas zapytać, dlaczego tak długo nam zeszło. Jego źrenice były rozszerzone jak spodki, zapewne od amfetaminy, a szczęki zaciskały się mocno, wprawiając mięśnie żuchwy w napięcie. Starał podnieść się na nogi, ale Krzysiek przycisnął go stopą, do podłogi i wycelował bronią – Policja, jesteś zatrzymany!

Kamil jakby opadł na chwilę z sił i położył się płasko na linoleum, dysząc głęboko. Po krótkiej chwili, nie bacząc na rozpięte spodnie, błyskawicznie podrzucił nogi do góry i zakręcił nimi młynek, uderzając butem w broń Krzyśka. Glock wyleciał z ręki Kowboja i przepadł pod ścianką, przedzielającą dwie kabiny od siebie. Kamil, z małpią zwinnością, wyrzucony do góry impetem nóg, stanął prosto i z całej siły uderzył, zaskoczonego Krzyśka, czołem, prosto w brodę. Następnie cicho stęknął i kopnięciem w mostek posłał w kierunku lustra, na przeciwległej ścianie. Usłyszałem krzyki spłoszonej parki z korytarza, gdy wycelowałem i strzeliłem w udo Kamila. Chłopak, w mgnieniu oka, uskoczył i wybijając się z nóg rzucił, niczym pantera, w kierunku naprzeciwległej ściany. Odbił się od niej. Pamiętam, że zdążyłem jeszcze pomyśleć, że to niemożliwe żeby człowiek poruszał się w ten sposób, gdy uderzył mnie, łokciem w żuchwę, dotarłszy do mnie w locie. W moich uszach eksplodował wysoki, pulsujący dzwon bólu, gdy upadłem na ziemię i uderzyłem potylicą w płytki na podłodze. Świat przez chwilę wirował opętańczo. Zorientowałem się, że Krzysiek z rozbitą głową, półprzytomny, leży w kawałkach rozbitego lustra, niedaleko mnie. Kamil, z namaszczeniem, jakby ostrożnie, przykucnął na wysokości mojej głowy. Przypominał drapieżnika, badającego na ile skutecznie jego ofiara może się jeszcze bronić. Wyglądał bardzo młodo, w swojej szarej bluzie z kapturem, dżinsach i czapeczce z daszkiem, narzuconej na jasnoblond włosy. Spoglądał mi w oczy, swoimi czarnymi spodkami. Na jego twarzy perliły się, nienaturalnie duże, krople potu.

– Myślałeś, że nie wiedziałem, że tutaj mnie szukacie? – Zaśmiał się szyderczo, ukazując rząd, ostrych jak igły, zębów. Jego śmiech był niski i chrypliwy. – “Nie, to nie może być człowiek.” – Pomyślałem raz jeszcze. Próbowałem się podnieść z ziemi, ale Kamil, z łatwością, przygniótł mnie do niej dłonią.

– Zaraz twój przyjaciel umrze z upływu krwi, glino! – Zbliżył twarz do mojej. Z jego zębów ściekała na mnie lepka ślina, o metalicznym zapachu. Sięgnął po jeden z odłamków rozbitego lustra. – Ale najpierw zginiesz Ty! – Jego głos stał się niski i tubalny. Podniósł szkło do góry, gdy przyciskał mnie do ziemi, aby zadać mi śmiertelny cios. Przygotowałem się w duchu na najgorsze, wciąż ogłuszony po uderzeniu o ziemię.

Wtem usłyszałem krótki, wysoki wizg czegoś czarnego, co z głośnym łoskotem wpadło do ubikacji, przez futrynę wejściową. Czarna, kłębiąca się kula pierza odbiła się od ścianki jednej z kabin i opadając na ziemię błyskawicznie, z osobliwym niskim dźwiękiem, przypominającym rozciąganie gumy, urosła do rozmiarów dorosłego mężczyzny. Nieoczekiwany przybysz, z kocią zwinnością, doskoczył do zaskoczonego Kamila i kopnął go, szpicem buta, w podbródek, wyrzucając w powietrze jak piłkę. Chłopak uderzył w ścianę odbijając się od niej i gubiąc przy okazji czapeczkę z daszkiem.

Przybysz stanął na szeroko rozstawionych nogach, przed swoim przeciwnikiem. Miał na sobie ubranie barwy głębokiej czerni – płaszcz do kostek, kapelusz z rondem oraz spodnie, przy których przypięta była kabura z bronią. Wydawało mi się, że na podłodze wokół niego porozrzucane było coś jakby ciemne pióra. Na plecach miał przerzuconą pochwę z szerokim nożem, może krótkim mieczem.

Walcząc z rozsadzającym czaszkę bólem i paraliżującym osłupieniem, zacząłem szukać dłońmi swojego glocka, ale nigdzie nie mogłem go wymacać. W ciągu ułamków, sekund mężczyzna w czerni wyszarpnął broń palną i wpakował, w Kamila, cały magazynek. Jego naboje, w locie, zostawiały za sobą, w półmroku ubikacji, czerwono-żółte smugi. Ku mojemu zdziwieniu, chłopak zwinnie uniknął wszystkich kul, wykonując groteskowe, błyskawiczne ruchy ciała na wszystkie strony, pomiędzy krechami wystrzałów.

Po kanonadzie, obie postaci wdały się w bezpardonową walkę wręcz. Czarny przybysz wyszarpnął miecz i zamachnął się na Kamila, który sprytnie uskoczył, odpowiadając kilkoma uderzeniami kończyn. Widziałem, że Krzysiek wciąż leży na ziemi, a wokół jego głowy zbiera się coraz większa kałuża krwi. Uderzył w lustro potylicą ,rozbijając je. Bałem się, że Kowboj może tego nie przeżyć – siła kopnięcia Kamila musiała być ogromna.

Tymczasem walczący przetaczali się ponad nami, rozbijając przepierzenia pomiędzy kabinami, lustra i glazurę niecelnymi uderzeniami rąk, nóg i miecza. W pewnym momencie, po którymś z chybionych ciosów mężczyzny w czerni, Kamil wykonał unik, schodząc ciałem w dół i uderzył przeciwnika pięścią, prosto w podbródek. Głowa tamtego odskoczyła w tył – kapelusz spadł z głowy. Zauważyłem, że włosy przybysza są już kompletnie siwe, a twarz lekko pomarszczona. Kamil chwycił starego, oszołomionego, za szyję i podniósł go w górę, pod sufit.

W tym samym momencie, udało mi się dosięgnąć glocka. Wycelowałem i pociągnąłem za spust. Kamil, zajęty walką z przybyszem, nie miał szans uskoczenia przed ołowiem, którym go nakarmiłem. Odrzut posłał go na ścianę, gdy kilkanaście kul zagłębiło się w jego ciele. Upadł na ziemię, twarzą w dół, wraz z oderwaną od ściany glazurą. Poderwałem się na nogi. Ciemnosiwa postać, z krótkim mieczem, stała nieruchomo, nad ciałem Kamila, ciężko dysząc po bójce.

– Nie ruszaj się – krzyknąłem i oparłszy jedną rękę o ścianę, wycelowałem broń w przybysza.

– Nie masz już przecież naboi w magazynku. – Uśmiechnął się, odwracając się w moją stronę. Jego twarz była pociągła, miał inteligentne i łagodne spojrzenie.

Podszedł do Krzyśka, którego oddech robił się wyraźnie coraz płytszy. Uklęknął nad nim i wypowiedział kilka słów, w języku którego nie znałem. Patrząc mi cały czas w oczy, przyłożył dłoń do głowy Kowboja. Pod palcami starego rozbłysło migotliwe, jasne światło. Jego uśmiech powiększył się na moment, jakby był prestidigitatorem, który właśnie prezentuje przede mną – publicznością, jedną ze swoich magicznych sztuczek.

Nagle, martwym ciałem Kamila zaczęły wstrząsać konwulsje. Najpierw delikatne, prawie niezauważalne, po chwili coraz silniejsze. Mężczyzna w czerni chwycił ciało Krzyśka, jak pacynkę i odciągnął go na bezpieczną odległość, od Kamila.

– Uciekaj na korytarz – wyrzęził w moim kierunku, gdy z ciała Kamila zaczęło podnosić się coś mrocznego.

Jakby cień, który ułożył się nie po prawidłowej stronie swojego właściciela, mrok wylał się z ciała w górę i zafalował w przestrzeni, formując kształt czworonożnego, drapieżnego zwierzęcia – wielkiego kota. Skierował się do wyjścia i wyskoczył zwinnie do ciemnego korytarza, uciekając w kierunku sali tanecznej. Poruszał się ze zwinnością i szybkością pantery.

Przybysz ruszył biegiem za nim zostawiając nas dwóch, rozbitych i krwawiących, w ubikacji klubu Hazard.

 

Zaproszenie. 16/17 grudnia.

Sławek, jadąc do Oli, zawiadomił oficera dyżurnego o zaginięciu Krzyśka. Wszystkie patrole na mieście otrzymały tę informację, w niedługim czasie, a szef ich wydziału został poinformowany telefonicznie. Postawieni na nogi, technicy policyjni mieli ustalić z operatorem, gdzie znajdowało się ostatnie miejsce logowania telefonu służbowego Krzyśka – maszyna poszukiwań została wprawiona w ruch.

Sławek spędził kilka godzin, w mieszkaniu Krzyśka. Przy wejściu, dziewczynki powitały go okrzykami radości. Zuzia i Oliwia były podobne do ojca – te same blond włosy i spojrzenia pełne zapału i ciekawości świata. Tej cechy, którą częściowo dał już wyplenić, w sobie Sławek i za którą tak bardzo czasem tęsknił. Wpatrywały się w niego z uwielbieniem – ostatnio przyniósł im przecież wspaniałe podarunki. Ryter nie był jednak ślepy – widział, że dziewczynki przeczuwają, że coś jest nie tak, chociaż ich mama starała się dobrze maskować swoje emocje, przed dziećmi.

Gdy Ola położyła dziewczynki spać, próbowali kilkukrotnie dodzwonić się do Kowboja, ale jego telefon nie odpowiadał. Żona Krzyśka sięgała, już prawie, swojej granicy wytrzymałości.

W odróżnieniu od Kowboja, była kruchej postury. Jej czarne, krótkie włosy lśniły w kuchennym świetle, gdy paliła papieros za papierosem Siedzieli przy stole i rozmawiali – głównie to ona mówiła, a Sławek słuchał. Nauczył się, że w takich sytuacjach, jeżeli nie ma się niczego wartościowego do powiedzenie, lepiej siedzieć cicho. Z zażenowaniem stwierdził, że pasuje mu taka rola.

Dowiedział się, że prawie dwa lata wcześniej ich córka, Zuzia, miała wypadek. Teraz Ola odchodziła od zmysłów, na samą myśl o tym, że Krzyśkowi również mogło się coś stać. Tym bardziej, że ledwie wyszedł cało z nocnej bójki, w Hazardzie. Chociaż bardzo szybko fizycznie doszedł do siebie, Ola była przekonana, że Krzysiek wciąż nosił w sobie wydarzenia sprzed dwóch tygodni.

Gdy Sławek wychodził z ich mieszkania, prawie o drugiej nad ranem, dogoniła go przy windzie.

– Sławek. – Jej oczy przekrwione były od łez, głos załamywał się raz po raz. – Nie wiem czy jest to istotne, ale był tutaj kilkukrotnie, w ciągu ostatniego czasu jakiś starszy mężczyzna w czarnym płaszczu. Rozmawiali z Krzyśkiem na korytarzu o czymś. Krzysiek nie chciał mi zdradzić o co chodziło. Wspominał tylko, że zawarł z tamtym jakąś umowę.

– Dzięki, Olu. – Sławek starał się uśmiechać ciepło, do żony Kowboja. – To bardzo cenna informacja. – Przez chwilę zastanawiał się czy objąć ją, na pożegnanie. Zrezygnował jednak z tego zamiaru, czując się niezręcznie w roli pocieszyciela. Nie potrafił okazywać uczuć.

W taksówce powrotnej myślał o tym, co powiedziała Ola o wypadku Zuzi – cały czas miał przed oczami dziewczynkę, która poruszała się po mieszkaniu na wózku inwalidzkim. Krzysiek wciąż musiał przeżywać to co się stało. Obwiniał się o to, że to nie on pierwszy wjechał na przejazd dla rowerów i nie jego trafił ten felerny samochód. To musiało być ciężkie dla nich obojga.

Sławek rozmyślał również o wydarzeniach sprzed dwóch tygodni i mężczyźnie w czerni. Oczywiście w oficjalnych raportach, które przygotowali nie pojawiło się słowo o jakimkolwiek nadnaturalnym charakterze zajścia. Sławek stwierdzał w nich, że zastrzelił podejrzanego w trakcie zatrzymania, gdy ten rzucił się na Krzyśka. Sprawa Kamila Jarzębskiego była zatem formalnie zakończona, z małym szczegółem – brakującego ciała Uli Bychowskiej.

Kowboj był, w czasie akcji w Hazardzie, praktycznie nieprzytomny, więc niewiele pamiętał z całego wieczoru. Jego pamięć urywała się przy wejściu do klubu, dalszych wydarzeń nie zarejestrował. Uderzenie o lustro musiało być potężne. Sławek widział jak Kowboj praktycznie przeleciał przez całe pomieszczenie w powietrzu, kopnięty przez to coś co było w Kamilu.

Sławek dotarł, pod swoje mieszkanie i zapłacił taksówkarzowi. Wszędzie wokół, śnieg pokrył, grubą warstwą żywopłoty, trawniki, samochody i ławki. Wejście do klatki schodowej bloku oświetlały lampy uliczne trupim, sztucznym światłem, ustawione wzdłuż drogi osiedlowej. Na rogu ulicy stało kilku tutejszych wyrostków, w kapturach. Sławek poczuł słodki zapach czegoś co palili, gdy otwierał drzwi klatki schodowej. Wszedł do mieszkania i zapalił lampę w przedpokoju. Snop światła padł wgłąb pokoju – na nogi mężczyzny, który siedział w fotelu, naprzeciwko Sławka. Policjant zastygł, wpatrzony w broń, która leżała na kolanach mężczyzny w czarnym płaszczu, skierowana prosto w twarz Rytera.

– Dobry wieczór, komisarzu. – Głos starszego mężczyzny był cichy i szorstki. – Nie ściągaj butów. Przejedziemy się. – Podniósł się z fotela i wszedł do przedpokoju. Teraz, Sławek miał szansę dokładniej mu się przyjrzeć. Mężczyzna miał na pewno ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i potężną budowę ciała. Pomimo zaawansowanego wieku, był wyprostowany jak struna i poruszał się z gracją. Czarny płaszcz spoczywał na jego szerokich barach i opinał szczelnie umięśnione ramiona. Siwe i krótkoostrzyżone włosy kontrastowały z błękitem jego oczu, które zdawały się przewiercać Sławka na wylot. Usta rozciągnięte miał cały czas w nieznacznym, wprost teatralnym uśmiechu.

– Weź kluczyki. – Wskazał pistoletem wieszak przy drzwiach, na którym dyndało ciężkie kółko. Po chwili wyszli.

Samochód, z głośnym protestem, odlepił się od krawężnika, gdy ruszyli osiedlowymi uliczkami w kierunku, którejś z głównych arterii. W ciągu nocy, opady śniegu nie oszczędziły okolicy, tak że Sławek musiał jechać powoli, by nie narażać ich na utratę przyczepności. Przez jakiś czas, siedzieli w ponurym milczeniu, gdy nagle zadzwonił telefon Rytera.

– Odbierz – stary zakomenderował, przechylając się w przód. – Tylko włącz głośnik.

Na wyświetlaczu komórki, pojawiła się nazwa kontaktu : Tomek (firma) – był to jeden z techników z komendy. – „Szybcy są” – pomyślał Sławek.

– Cześć Sławciu – zmęczony głos Tomka trzeszczał w głośniku – znaleźliśmy ostatnie miejsce logowania komórki Krzyśka. Było to w okolicy zajezdni autobusowej, na osiedlu Złotego Wieku.

– Dzięki Tomek, dobra robota. To bardzo cenna informacja. – Sławek rozłączył się. – Dokąd pojedziemy? – Spojrzał w lusterku, w błękitne oczy mężczyzny w czerni.

– Będę Ci wskazywał drogę. – Sławek dostrzegł wycelowany w siebie pistolet. – Nie bój się, nie jedziemy daleko.

– Możesz mi powiedzieć chociaż kim jesteś? – Sławek nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie. Przeczuwał jednak, że powinno ono paść w tym momencie, jakby wypowiadał właśnie kwestię, którą kiedyś już ktoś, nauczył go na pamięć.

– Powiedzmy, że jesteśmy kolegami po fachu. – Tamten uśmiechnął się w lusterku. – Ja jednak łapię trochę innych złoczyńców. – Uśmiech poszerzył się jeszcze. – Pamiętasz tamten wieczór w Hazardzie? Można powiedzieć, że weszliśmy sobie wtedy w paradę, a raczej to wy weszliście mi w drogę. Gdybyś nie zastrzelił Kamila, to prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy teraz, w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Widzisz Ryter, od dawna mam Cię już na oku. – Mężczyzna nieustannie uśmiechał się, pod czarnym rondem kapelusza. Sławek ponownie odczuł osobliwe uczucie deja vu, gdy stary kontynuował. – Jesteś bardzo utalentowanym policjantem. Do tego wiesz więcej, niż inni. – Opadł na tylną kanapę auta, rozłożył ręce do boków i zadarł głowę, rechocząc przez chwilę. Jego pistolet leżał obok, ale Sławek wiedział, że każda akcja jest skazana teraz na niepowodzenie. Jeżeli cokolwiek poweźmie, nie odnajdzie Krzyśka.

– Wiem o czym myślisz Sławku. – Mężczyzna w czerni spoglądał przez tylną szybę, na blade światła latarni, które mijali po drodze, jakby licząc je w myślach. – Że być może zabiłem Krzyśka, a teraz z jakiegoś powodu pragnę i Tobie odebrać życie. – Na chwilę zawiesił głos, ponownie wpatrując się w oczy Sławka, w lusterku. – Nic bardziej mylnego. Widzisz, dałem Krzyśkowi szansę na nowe życie. Nowe życie dla Zuzi, Sławek. Czy wiesz, że dziewczynka za kilka miesięcy, dzięki mnie, będzie znowu chodzić? – Sławek znów miał wrażenie jakby już to kiedyś przeżywał, jakby już tu kiedyś był. Mężczyzna w czerni kontynuował. – To na co od kilkunastu lat, waszego świata, polowałem, ukryło się w tym chłopcu, którego tak ładnie nakarmiłeś ołowiem w Hazardzie. Teraz, będę potrzebował inne opakowanie na moją zdobycz. I wiesz co? Krzysiek zgodził się nim być.

– Nie poznałem Twojego imienia jeszcze – Ryter zapytał, z irytacją przerywając wywód mężczyzny w czerni. – Jak mam się do Ciebie zwracać?

– Nazywam się Mes Dalent, jestem członkiem bractwa, które chroni światy przed kolidowaniem. Na razie wystarczy jeżeli tylko i aż tyle będziesz wiedział. To co było w Kamilu muszę zabrać ze sobą tam gdzie przynależy. Rozumiesz?

Sławek nie odpowiedział, pokiwał mechanicznie głową i prowadził dalej, kontemplując słowa Dalenta. Z osiedla Bohaterów Września, przebili się wąskimi, osiedlowymi uliczkami na rondo Piastowskie i pomknęli, w kierunku sąsiedniego osiedla Złotego Wieku. Samochód jechał teraz dobrze rozjeżdżoną drogą, widać było asfalt, który piaskarki zdążyły już posypać tej nocy. Jezdnia wiodła wzdłuż torowiska, między uśpionymi blokami mieszkalnymi, koło przychodni, domu towarowego i placu targowego. Gdy, po lewej stronie, mijali kościół, mężczyzna w czerni rozkazał Sławkowi, aby skręcił, w kierunku zajezdni. Na ogromnym, asfaltowym placu stało kilka potężnych wiat, stanowiących ochronę dla oczekujących. Pod jedną z nich, stał obecnie autobus linii nocnej, w którym jedyny obecny tu podróżny, spał z głową wtuloną w szybę. Na skraju zajezdni przycupnął martwy, wygaszony budynek administracyjny, z kasą biletową.

Zatrzymali samochód na uboczu – byli prawie na miejscu.

 

Inicjacja 16/17 grudnia.

Elektroniczny zegarek, na desce rozdzielczej, pokazywał trzecią nad ranem, gdy zostawili samochód i ruszyli w górę – w kierunku czerniejącej, nad osiedlem, zwalistej sylwetki parku. Szli stromym, nieodśnieżonym chodnikiem, pomiędzy pasem zieleni i osiedlem domów jednorodzinnych. Nad okolicą, po ich prawej stronie, górowały monumentalne sylwetki wieżowców, zlewające się w ciemnościach, w jedną szkaradną bryłę posępnego betonu. Powietrze było krystalicznie przejrzyste – zdawało się wibrować w trzaskającym mrozie.

Kolejnego dnia zapowiadała się piękna pogoda – na niebie rozbłysły miriady gwiazd, płonących stalową, zimną i obojętną bielą. Wśród nich unosiła się potężna sylwetka księżyca, zmierzającego do pełni, jakby od niechcenia zawieszona na granatowym niebie. Był bardzo blisko ziemi tej nocy. Sławek nie wiedział skąd, ale wiedział to na pewno.

Gdzieś po drodze minęli grupę chłopaków, opatulonych w kurtki i szaliki z barwami jednego z krakowskich klubów piłkarskich. Byli pijani i bardzo głośni, jednak jak tylko zobaczyli Rytera i Mesa, zamilkli i wpatrywali się w przybyszów, spod zakapturzonych głów. Później rzucili w ich stronę kilka zawadiackich przekleństw i prymitywnych zaczepek, i ruszyli w swoją stronę. Sławka nic, co nie dotyczyło ich celu, nie mogło teraz dotknąć i poruszyć. Odkąd opuścili samochód, z każdym krokiem, czuł coraz większy spokój i pewność, że wie co robi i co się stanie tej nocy. Człowiek w czerni, już po wyjściu z pojazdu, schował broń do kabury pod pachą. Teraz szli równym tempem, stawiali nogi w rytm nadawany przez Mesa. Sławek nabrał przekonania, że już kiedyś był w tym miejscu, ponownie wróciło to osobliwe przekonanie o powtarzającym się deja vu. Szedł przez dłuższą chwilę za człowiekiem w czerni, wpatrując się w obcasy jego butów. Ich rytm zdawał się go powoli wciągać, nadawać tempo jego krokom, jego myślom i uczuciom, aż w końcu wydawało się, że całkowicie poddał się hipnotycznemu i miarowemu działaniu ich kroków, które teraz stanowiły jedność. Na myśl nasunęło mu się skojarzenie sprzed dwóch tygodni, gdy Szalek zdziwił się na widok gawrona, który towarzyszył Sławkowi na skrzyżowaniu w centrum.

“Tak gawron!” – pomyślał gorączkowo. Oczyma wyobraźni, a może nowymi własnymi, ujrzał jak wzlatuje w górę, trzepocząc skrzydłami i skrzecząc ptasią, histeryczną pieśń. Widział ich z góry, jak podążają wciąż w kierunku parku, podziwiał dogasające światła bloków, centrum miasta, skąpane w rzece świateł i centrum parku, pulsujące ciemnością, mrożącym krew w żyłach złem i dającą siłę nadzieją.

Wyrwał się z okowów swojej wizji i otworzył oczy. Wciąż szedł z człowiekiem w czerni, który teraz obrócił się w jego kierunku i uśmiechnął szeroko.

– To dopiero początek Sławek – Mes podniósł głowę w górę i jakby zaskrzeczał do ptaka kołującego nad nimi. Tamten odpowiedział tym samym.

Sławkowi przeszły ciarki po plecach. Zdał sobie sprawę z tego, że nie zapiął płaszcza i mróz gra teraz nim, grzechocząc jego ciałem i szczękając zębami. Wiedział, że stary musiał zrobić mu coś, odurzyć czymś lub zahipnotyzować. Zdawało mu się, że wszystko co go otacza jest nierealne i jednocześnie prawdziwe bardziej niż dotąd. Mes, co jakiś czas, odwracał się do niego i uśmiechał, zachęcając do dalszej wędrówki.

Gdy w końcu dotarli do parku, ogarnęła ich niedoskonała ciemność. Sławek, pomiędzy martwymi koronami drzew, dostrzegł meteor, który zatoczył nad nimi fantazyjny łuk i zmarł, rozbłyskując mikrowybuchem na niebie. Mrok, w którym się znaleźli nie był kompletny i absolutny. Księżyc ułatwiał im drogę, rzucając blade refleksy, odbijające się kryształkami światła, na białej powłoce. Ziemia była przykryta śnieżnobiałym, pulsującym pledem.

Mężczyźni okrążyli park, od drugiej strony, niż dwadzieścia godzin wcześniej uczynił to Krzysiek. Po chwili stanęli u wejścia głównego do Fortu 48. Od alei oddzielała go metalowa siatka, w której niegdyś znajdowała się brama, teraz wyłamana i leżąca pod śniegiem. Aby dojść do wejścia do koszar, pierwszego budynku leżącego od frontu kompleksu fortowego, musieli pokonać około dwudziestu metrów. W latach siedemdziesiątych, dwudziestego wieku dobudowano przy głównym wejściu do koszar, budynek kierownika magazynu, który tutaj ulokowali komuniści.

– Pasuje jak czekolada do ogórków kiszonych. – Mes wskazał przybudówkę i zaśmiał się głośno do Sławka. – Ryter w duchu przyznał mu rację.

Zatrzymali się przed metalową bramą, umieszczoną w wejściu do koszar. Sławek obrócił się, lustrując obie strony frontowego muru budynku. Po jego lewicy mur ciągnął się kilkadziesiąt metrów i kończył przy załomie suchej fosy, oddzielającej centrum parku od alei głównej okalającej park. Po prawej, widoczność ograniczała niekompatybilna przybudówka.

Od góry, budynek pokryty był nagim, zimowo-martwym grochodrzewem i tarniną. Po wewnętrznej stronie parku, po drugiej stronie wąwozu, który okalał koszary, biegła ścieżka, wydeptana przez ciekawskich spacerowiczów.

Sławek wiedział, czuł pod skórą że ta sytuacja powtórzyła się już kiedyś wielokrotnie. Rozejrzał się wokół – gałęzie drzew jakby drgały z lekka na wietrze, ale w dziwnym rozgorączkowanym rytmie. Miał wrażenie, że kształty otaczających go przedmiotów falują i zmieniają się, sięgając po niego.

– Co mi uczyniłeś?! – wykrzyczał, zataczając się i rzucając gniewne spojrzenie człowiekowi w czerni.

– Sławek. – Mes skrzyżował ręce na piersi i wpatrywał się w Rytera świdrującym spojrzeniem błękitnych gorejących oczu. – Czy uważasz, że ten świat, to co widzisz i czujesz, twoje wspomnienia, historia, którą poznałeś, a nawet prawa nauki to naprawdę wszystko, co obejmuje to co jest prawdziwe? Myślisz, że któraś z waszych religii jest ci w stanie cokolwiek powiedzieć, o naturze tego co jest? – Jego głos stał się teraz niższy, tubalny jakby dochodzący zewsząd. – Pomóż mi schwytać, tego którego od wielu lat ścigam i odtransportować go, tam gdzie on należy, a otworzę przed Tobą wiedzę starszą niż wasz świat. – Umilkł na chwilę, po czym kontynuował. – Krzysiek zdecydował się poświęcić swoje życie dla dobra swojej córki i dla mojej sprawy. – Ręka starego powędrowała pod połę płaszcza. Wyciągnął swój pistolet, większy niż glock Rytera. Sławek teraz mógł mu się przyjrzeć dokładniej – pierwszy raz widział tak dziwaczną broń na oczy. Po chwili stary wyciągnął również sztylet z metalową kulą zwieńczającą jego rękojeść.

– Broń jest naładowana i odbezpieczona. Musisz zastrzelić Krzyśka i po wszystkim wbić mu w serce ten sztylet – wymienił rzeczowo. – Demon, który zamieszkiwał wcześniej młodzieńcze ciało Kamila i teraz Krzyśka powinien skrystalizować się tutaj. – Wskazał zwieńczenie rękojeści sztyletu. Nie zawiedź mnie tym razem chłopcze, jestem już śmiertelnie zmęczony. – Ujął mocno dłoń Sławka, w stalowym uścisku swojej prawicy. – Pamiętaj: życie za życie !

Sławek, bez Słowa, odebrał sztylet i pistolet, patrząc w błękitne jeziora jego oczu i wszedł w ciemność koszar. Wydawało mu się teraz, że to co przed chwilą przeżył przed budynkiem było wyreżyserowaną sceną, z wielokrotnie obejrzanego spektaklu teatralnego. Jakby wiedział, co za chwilę się stanie, jaka padnie kolejna kwestia.

Pochłonęła go ciemność i wilgoć. Co kilka metrów, były tutaj rozmieszczone okna, z zewnątrz okolone łukowatym zagłębieniem. Teraz, służyły jako jego jedyne źródło światła – poświaty księżycowej, której trupie promienie wybiórczo oświetlały wnętrze budynku.

Koszary były naprawdę potężne. Rozciągały się na kilkadziesiąt metrów, w obie strony i kilkanaście metrów wszerz. Na wskroś budynku biegł rząd łukowato sklepionych przejść, tworząc po kilkanaście quasi pomieszczeń pomiędzy nimi, w każdą ze stron od wejścia.

Ryter, po chwili, ujrzał niewielki jasny punkt po prawej stronie na końcu budynku, jakby tańczący w ciemnościach płomień świecy. Ruszył w tamtym kierunku, przywarłszy plecami do bielonej ściany koszar. Stąpał bardzo ostrożnie, rozglądając się bacznie. Miał wrażenie, że płomień, który zobaczył nieznacznie się porusza w przestrzeni, a może to jego nerwy napięte do granic możliwości nabrały ochoty na czarny humor.

Nagle poczuł, że ktoś jest za załomem kolejnego przejścia w grubych murach, oddzielającego następujące po sobie bliźniacze pomieszczenia, połączone korytarzem arkad. Wyczuł czyjąś obecność w powietrzu, w zmianie jego gęstości, wibracji, załamaniu światła. Zobaczył delikatną mgiełkę oddechu, miarowo pojawiającą się w pojedynczym promieniu księżyca, który padał na wskroś tego przejścia. Serce zabiło mu mocniej, gdy usłyszał trzask pękającej gałęzi, pod czyjąś stopą. Później, ciche szuranie po piasku pokrywającym posadzkę i ktoś szybko odbiegł, wgłąb budynku. W przestrzeni koszar, echem odbił się niski, demoniczny, zmieniony głos Krzyśka.

– Odejdź Ryter, nie chcę zrobić Ci krzywdy! – Sławek słyszał dźwięk kroków w ciemności, gdy mężczyzna oddalał się bocznym, węższym przejściem, zaraz koło muru koszar.

– Krzysiek zaczekaj! – Ryter rzucił się w ciemności, w pościg za Kowbojem.

Nagle usłyszał, że tempo biegu uciekiniera zmieniło się z szybkiego w błyskawiczny tętent. Wszystkie okiennice, które jeszcze wisiały w zakratowanych oknach, zostały przez kogoś lub coś raptownie zatrzaśnięte. Kompletna ciemność wlała się w miejsce wcześniej panującego półmroku.

Po chwili, płomień świecy w oddali, ruszył jeszcze bardziej w głąb koszar. Sławek rzucił się w pościg za nim, prując po betonowej posadzce, na wskroś budynku. Jego kroki odbijały się echem od ścian, a oddech przyspieszył w nerwowych głośnych haustach.

W końcu dopadł Szalka, przy końcu budynku. Kowboj patrzył spode łba, na Sławka, który zwolnił i z podniesioną bronią zbliżał się do niego, ostrożnie stawiając kroki. Czarne spodki jego oczu i całe oblicze wypełniały mieszane uczucia – jakby toczył ze sobą wewnętrzną walkę, z góry skazaną na porażkę. W dłoniach trzymał niewielką świecę, która tliła się migoczącym światłem.

Sławek odbezpieczył broń i wycelował w sylwetkę kolegi. Patrzył na Kowboja, w jego stroju biegowym z lycry, ubłoconym i poszarpanym. Ryter wiedział, że gdyby Kowboj chciał ,mógł go dopaść w każdej chwili.

– RYTER!!! – histeryczny krzyk Kowboja odbił się demonicznym echem od ścian budynków – STRZELAJ, nie wytrzymam tego d… ł… u… żżżżżżżżeeeeeeejjjjjj!!!

Sławek wycelował i popatrzył w oczy koledze. W jego obliczu zobaczył przez chwilę spojrzenie Zuzi, witającej go u progu mieszkania przyjaciela. Drugą ręką wyciągnął sztylet, który podarował mu Mes.

– Życie za życie Krzysiek! – jego krzyk rozbrzmiał w koszarach, gdy energicznie zgiął łokieć i wbił głownię sztyletu we własną pierś. Nie poczuł nawet bólu, gdy ostra stal przeszyła serce.

– Nieeeeeeeeeee!!! – Kowboj rzucił się w kierunku opadającego ku ziemi Rytera.

Czas, w ułamkach sekund, rozciągnął się jak gęsty syrop, gdy Sławek widział Kowboja, biegnącego, w zwolnionym tempie, w jego kierunku. Raptownie, jakaś niewidzialna siła, przerwała jego bieg i podniosła ciało Szalka pod sufit, wyszarpując się z więzienia jego ludzkiej powłoki. Cień demona, błyskawicznie wylał się z niego i popędził z mocą, w kierunku owalnej rękojeści sztyletu. Ciało Krzyśka opadło w dół, na piasek, bez świadomości, ale żywe.

Sławek spoczywał na ziemi, chłonąc wpełzający w niego mrok. Wiedział, że spektakl w tym momencie został przerwany, wraz z jego sercem. Ktoś zmienił scenariusz. Może to on dzięki sile woli zmieni bieg historii tego przedstawienia? Mrok wsączał się w niego, jak płyn przelewany powoli do butelki przez lejek. Usłyszał czyjeś kroki gdy zobaczył, że w oddali, od wejścia do koszar zbliża się, z teatralnym uśmiechem, mężczyzna w czerni. 

Sławek wzniósł się lekko ponad ciało, ponad koszary, w ciemność nocy, napędzany mrocznym paliwem, które wsączyło się w niego. Gwiazdy przyspieszyły i zawirowały w dzikim tańcu, gdy przemierzał niebo w błyskawicznym tempie. Widział w dole siebie, gdy leżał nagi w snopie światła w koszarach. Obok jego ciała dumnie kroczył ogromny gawron, pusząc czarne pióra i kręcąc ciemną ptasią głową, z podziwem. W pomieszczeniu, na końcu koszar, leżała Ula Bychowska, uśmiechając się do Sławka z oddali.

Opuścił Ziemię i przemierzał teraz Kosmos. Mijał planety i otaczające je galaktyki, owionął go wiatr słoneczny. Widział powstające i upadające cywilizacje, całe roje światów mijały go w zawrotnym tempie, gdy podróżował między gwiazdami i skalnymi olbrzymami planet, podziwiając to co dane mu było zobaczyć. Czuł czas, przepływający przez jego ciało, jak górski potok. Jego nurt zmniejszał się i rozciągał, w dziwaczny sposób, gdy Sławek patrzył, jak na odległych planetach powstaje i gaśnie życie, gatunki pożerają się nawzajem a nowe śmiercionośne bronie przynoszą zagładę całym planetom. Czuł się mikry i jednocześnie bezpieczny w swojej podróży – jak nic nie znaczący pył roztańczony w zawierusze wszechświata.

Nie miał już ciała, tylko bierną świadomość, która mogła obserwować, ale już nie postrzegać. Nie oceniać tego, co było mu wyświetlane, na ekranie zdarzeń, tylko chłonąć. W pewnym momencie, ujrzał na horyzoncie, ponad gazowym olbrzymem jednego z mijanych ciał niebieskich, czarny punkt, cel jego lotu. Poczuł, że przyspiesza i kończy wędrówkę. Ciemność zbliżyła się, w zatrważającym tempie. Sławek uderzył o powierzchnię ziemi. Otworzył oczy, by po chwili znów je zamknąć. Ciemność znów otoczyła go ciepłym, nienawistnym kocem nieświadomości.

Przez chwilę był martwy, aby dać życie i odżyć na nowo.

 

Koniec

Komentarze

Jest jakiś pomysł, ale skrzywdzony wykonaniem.

Historia obcych bytów przedostających się do nas i tropionych przez wykwalifikowanych łowców nie jest nowa, ale dodajesz na tyle oryginalne elementy, że dałoby się ją łyknąć. Gdyby nie to masa różnych błędów.

Interpunkcja kuleje, problemy z pisownią łączną/ rozdzielną, powtórzenia, inne usterki… Myślniki oddzielamy spacjami od reszty zdania. Obustronnie. Przed pytajnikami i wykrzyknikami nigdy nie stawiamy spacji. Jeden wykrzyknik albo trzy, nigdy dwa. Często niepotrzebnie powtarzasz informacje. Na przykład, że 2 grudnia jest dwa tygodnie przed 16. Ogólnie – styl jeszcze niewyrobiony, chropowaty.

W jego centralnej części znajdował się kompleks betonowych bunkrów – opuszczony artyleryjski Fort 48. Z tego co się zorientował został wzniesiony pod koniec dziewiętnastego wieku

Kto się zorientował, kompleks? Podmiot uciekł. Przecinek po “zorientował”.

Wokół parku biegła ponad kilometrowa aleja

Ponadkilometrowa łącznie.

-Zaraz będę u Ciebie to porozmawiamy Olu

Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą literą. Tylko w listach dużą. BTW, spacja po myślniku, przecinki po “ciebie” i “porozmawiamy”.

Na krótko ostrzyżonej głowie nie nosił nigdy czapki, nawet w największy mróz.

Nigdy nie zakładał munduru?

W ciągu nocy śnieg pokrył grubą pokrywą ulice i chodniki,

Powtórzenie.

Babska logika rządzi!

No cóż, opowiadanie, niestety, nie przypadło mi do gustu. Moja wyobraźnia nie radzi sobie z demonami zwalczającymi się we współczesnym Krakowie. A kiedy w tę rozgrywkę wplątują się jeszcze policjanci, niewiara wzrasta.

Może gdyby Autor zechciał przybliżyć i uwiarygodnić postaci fantastyczne, gdybym wiedziała, kim są demony i co nimi powoduje, gdyby podano powód, dla którego ginęły dziewczyny, może zawiesiłabym niewiarę na kołku, a tak, nie dość że ciąg zdarzeń nie zaciekawił mnie zbytnio, to jeszcze bardzo złe wykonanie sprawiło, że lektury Rytera nijak nie mogę zaliczyć do udanych.

Poniżej łapanka, wskazująca niektóre błędy (niektóre, bo nie sposób wypisać wszystkie). Mam nadzieję, Cichy, że pozwoli Ci ona ustrzec się podobnych w przyszłości.

 

16 gru­dzień, po­ra­nek. –> 16 grudnia, po­ra­nek.

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek z gps-em… –> …spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek z GPS-em

 

i ko­szul­ce funk­cyj­nej z laj­kry… –> …i ko­szul­ce funk­cyj­nej z lycry

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu kilkakrotnie.

 

Skoń­czył kilka mie­się­cy wcze­śniej służ­bę przy­go­to­waw­czą w Po­li­cji. –> …służ­bę przy­go­to­waw­czą w po­li­cji.

 

Rze­czy­wi­ście może coś w tym jest – my­ślał Krzy­siek. –> Tu dowiesz się, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Kilka dni wcze­śniej jego szef od­wie­dził ich miesz­ka­nie. –> Kilka dni wcze­śniej jego szef od­wie­dził ich. Lub: Kilka dni wcze­śniej jego szef złożył im wizytę.

Odwiedza się nie mieszkanie, a jego lokatorów.

 

ru­szył w głąb be­to­no­wo – ziem­nej for­ty­fi­ka­cji. –> …ru­szył w głąb be­to­no­wo-ziem­nej for­ty­fi­ka­cji.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

do jeż­dże­nia na bmx-ach… –> …do jeż­dże­nia na BMX-ach

 

Jej po­ten­cjal­ny mor­der­ca po­niósł śmierć, czego sam był pół­przy­tom­nym świad­kiem dwa ty­go­dnie wcze­śniej w jed­nym z kra­kow­skich klu­bów. – Czy dobrze rozumiem, że potencjalny morderca, choć półprzytomny, był świadkiem własnej śmierci?

 

Upu­ścił pa­pie­ro­sa i ru­szył wgłąb tu­ne­lu… –> Upu­ścił pa­pie­ro­sa i ru­szył w głąb tu­ne­lu

 

-Słu­cham – Sła­wek ode­brał mię­dzy wcią­ga­niem a wy­pusz­cza­niem pa­pie­ro­so­we­go dymu – coCie­bie Olu ? –> Słu­cham. – Sła­wek ode­brał mię­dzy wcią­ga­niem, a wy­pusz­cza­niem pa­pie­ro­so­we­go dymu.Cocie­bie, Olu?

Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza. Zbędna spacja przed pytajnikiem.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Te błędy pojawiają się w opowiadaniu wielokrotnie.

Źle zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

musi spła­cić dług…do­ko­nać ja­kiejś cho­ler­nej za­pła­ty… –> Brak spacji po wielokropku.

 

na prze­mian opa­dał i wzno­sił się, raz po raz bijąc skrzy­dła­mi i szy­bu­jąc wśród le­ni­wie opa­da­ją­cych… –> Powtórzenie.

 

spi­ko­wał w dół ku drze­wom… –> Masło maślane. Czy istniała możliwość, by spikował w górę?

Wystarczy: …i spi­ko­wał ku drze­wom

 

Pa­li­łem pa­pie­ro­sa z głową za­dar­tą do góry… –> Masło maślane. Czy można zadrzeć głowę do dołu?

 

Mróz wy­ci­skał łzy i prze­ni­kał do szpi­ku całe moje ciało, a naj­bar­dziej jak zwy­kle moje zgra­bia­łe dło­nie. –> Skoro wiemy, że Ryter mówi o sobie, to czy zaimki są potrzebne?

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Two­rzy­li­śmy z gaw­ro­nem zgra­ny dzi­wacz­ny duet na tym pust­ko­wiu to­ro­wi­ska tram­wa­jo­we­go, po­mię­dzy dwoma jezd­nia­mi o dru­giej w nocy. –> Wcześniej napisałeś, że komisarz obserwował latającego gawrona – czy to aby na pewno możliwe, że o drugiej w nocy, w ciemnościach,  dostrzegł ptaka kołującego na niebie?

 

i zwy­kle koń­czy się 'kry­tycz­nym błę­dem sys­te­mu'. –> Jeśli miał być cudzysłów, to zapis powinien wyglądać tak: …i zwy­kle koń­czy się kry­tycz­nym błę­dem sys­te­mu.

 

Nie jed­no­krot­nie ura­to­wa­ło mi to skórę… –> Niejed­no­krot­nie ura­to­wa­ło mi to skórę

 

wy­rzu­ci­łem nie­do­pał­ka, prze­sze­dłem przez ulicę… –> …wy­rzu­ci­łem nie­do­pał­ek, prze­sze­dłem przez ulicę

 

– Krzy­siu, bez ka­lam­bu­rów pro­szę Cię ! ! –> Czy komisarz krzyczał, że opatrzyłeś wypowiedź wykrzyknikami?

Przed wykrzyknikiem nie stawia się spacji.

Wystarczy: – Krzy­siu, bez ka­lam­bu­rów pro­szę cię.

 

mi­ja­jąc wła­śnie grup­kę ludzi idą­cych lub wra­ca­ją­cych z któ­re­goś z klu­bów… –> Czy gdyby nie wracali, to by nie szli?

 

Gdy kow­boj prze­rwał wpa­tru­jąc się w moją re­ak­cję… –> Można obserwować czyjąś reakcję, ale czy można się w nią wpatrywać?

Proponuję: Gdy Kow­boj prze­rwał, obserwując moją re­ak­cję

 

Z per­spek­ty­wy ob­ser­wa­to­ra wy­glą­da­li­śmy zresz­tą ra­czej jak­by­śmy nie tylko tym się róż­ni­li. Kow­boj wy­glą­dał bar­dziej… –> Powtórzenie.

 

Zresz­tą ra­czej nie tylko w na­szej Fir­mie… –> Zresz­tą ra­czej nie tylko w na­szej fir­mie

 

dla­cze­go lu­dzie mieli by być nor­mal­ni zatem ? –> …dla­cze­go zatem lu­dzie mieliby być nor­mal­ni?

 

dla kon­tra­stu w ar­te­ryj­kach roz­cho­dzą­cych się od cen­tral­ne­go placu… –> Obawiam się, że arterii nie zdrabnia się. Arteria jest duża, ważna i szeroka z definicji.

 

– O, jaki duży Panmru­żąc oczy zbli­ży­ła swoją twarz do twa­rzy mło­de­go – czy Pan da Pani Mag­dzie buzi ? –> – O, jaki duży pan.Mru­żąc oczy zbli­ży­ła swoją twarz do twa­rzy mło­de­go.Czy pan da pani Mag­dzie buzi?

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Jeden z nich tylko po­pro­sił mnie ge­stem głowy na bok. –> Jeden z nich tylko po­pro­sił mnie ruchem głowy na bok.

Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

 

zszedł już w dół po scho­dach – uprze­dził moje py­ta­nie, wi­dząc, że roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu part­ne­ra. Zsze­dłem kilka scho­dów w dół zo­sta­wia­jąc za sobą sze­ro­kie plecy bram­ka­rzy, ludzi cze­ka­ją­cych na wej­ście i srogi mróz. W cza­sie scho­dze­nia… –> Masło maślane. Czy można zejść po schodach w górę?

Powtórzenia.

 

Na po­wrót do sto­li­ka dj za­ser­wo­wał… –> Na po­wrót do sto­li­ka DJ za­ser­wo­wał

 

Za drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do wc… –> Za drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do w.c./ WC

 

wy­cią­gnę­li­śmy nasze Gloc­ki. –> …wy­cią­gnę­li­śmy nasze gloc­ki.

Nazwy broni zapisujemy małymi literami. Ten błąd pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części opowiadania.

 

mru­cze­nie ni­skie­go, gru­be­go basu zza drzwi… –> Masło maślane. Bas jest niski i gruby z definicji.

 

do środ­ka wpadł kow­boj ba­cząc… –> …do środ­ka wpadł Kow­boj, ba­cząc

 

czy też prze­ra­że­nia. Mia­łem wra­że­nie… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

ale Krzy­siek przy­ci­snął go stopą do ziemi… –> …ale Krzy­siek przy­ci­snął go stopą do podłogi

Ten błąd pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części opowiadania.

 

po­ło­żył się pła­sko na ziemi… –> …po­ło­żył się pła­sko na podłodze… Lub, by uniknąć powtórzenia: …po­ło­żył się pła­sko na posadzce

 

kie­run­ku na­prze­ciw­le­głej ścia­ny. Odbił się od niej w moim kie­run­ku. –> Powtórzenie.

 

leży w ka­wał­kach po­ła­ma­ne­go lu­stra… –> …leży w ka­wał­kach rozbitego lu­stra

 

blu­zie z kap­tu­rem, je­an­sach i cza­pecz­ce… –> …blu­zie z kap­tu­rem, dżinsach i cza­pecz­ce

Używamy pisowni spolszczonej.

 

cza­pecz­ce z dasz­kiem na­rzu­co­nej na jasne blond włosy. –> …cza­pecz­ce z dasz­kiem, na­rzu­co­nej na jasnoblond włosy.

 

ale naj­pierw zgi­niesz Ty !!. –> Ale naj­pierw zgi­niesz ty.

 

nie­cel­ny­mi ude­rze­nia­mi rąk, nóg i mie­cza. W pew­nym mo­men­cie po któ­rymś z nie­cel­nych cio­sów… –> Powtórzenie.

 

ude­rzył go pię­ścią pro­sto w pod­bró­dek. Głowa tam­te­go od­sko­czy­ła w tył – ka­pe­lusz spadł z jego głowy. Za­uwa­ży­łem, że jego włosy… –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Ciem­no siwa po­stać z krót­kim mie­czem… –> Ciem­nosiwa po­stać z krót­kim mie­czem

 

od­wra­ca­jąc twarz w moją stro­nę. Jego twarz była po­cią­gła… –> Powtórzenie.

 

Gdy przy­ło­żył dłoń do jego głowy, pod jego pal­ca­mi roz­bły­sło mi­go­tli­we jasne świa­tło. –> Czy dobrze rozumiem, że światło rozbłysło pod palcami Krzysztofa?

 

wła­śnie pre­zen­tu­je przede mną, swoją pu­blicz­no­ści… –> Literówka.

 

Naj­pierw de­li­kat­ne, pra­wie nie za­uwa­żal­ne… –> Naj­pierw de­li­kat­ne, pra­wie nieza­uwa­żal­ne

 

Na wej­ściu dziew­czyn­ki po­wi­ta­ły go… –> Przy wej­ściu dziew­czyn­ki po­wi­ta­ły go

 

ale jego te­le­fon był cichy i mar­twy. Żona jego pod­wład­ne­go była na gra­ni­cy swo­jej wy­trzy­ma­ło­ści. W od­róż­nie­niu od kow­bo­ja była kru­chej po­stu­ry. Jej czar­ne, krót­kie włosy… – Nadmiar zaimków. Objaw byłozy. Kowboj wielką literą.

 

gdy wcho­dził do klat­ki scho­do­wej. Wszedł do miesz­ka­nia… –> Powtórzenie.

 

Snop świa­tła padł wgłąb po­ko­ju… –> Snop świa­tła padł w głąb po­ko­ju

 

sie­dział w fo­te­lu na prze­ciw­ko Sław­ka. –> …sie­dział w fo­te­lu naprze­ciw­ko Sław­ka.

 

Jego pi­sto­let teraz leżał obok, ale Sła­wek wie­dział, że każda akcja jest ska­za­na teraz na nie­po­wo­dze­nie… –> Powtórzenie.

 

Krzy­siek zgo­dził się nim być . –> Zbędna spacja przed kropką.

 

skrę­cił w kie­run­ku za­jezd­ni au­to­bu­so­wej. Na ogrom­nym as­fal­to­wym placu stało kilka po­tęż­nych wiat sta­no­wią­cych ochro­nę dla ocze­ku­ją­cych po­dróż­nychau­to­bu­sów. Pod jedną z nich stał obec­nie au­to­bus linii noc­nej, w któ­rym je­dy­ny obec­ny tu po­dróż­ny spał z głową wtu­lo­ną w szybę. Na skra­ju za­jezd­ni… –> Powtórzenia.

 

na nie­bie roz­bły­sły mi­ria­dy gwiazd pło­ną­cych sta­lo­wą, zimną i obo­jęt­ną bielą. Wśród nich uno­si­ła się po­tęż­na syl­wet­ka księ­ży­ca zmie­rza­ją­ce­go do pełni… –> Mam wrażenie, że potężny i jasny księżyc niemal w pełni, skutecznie przyćmiłby część gwiazd, przynajmniej tych najbliższych.

 

za­mil­kli i wpa­try­wa­li się w przy­by­szów spod za­kap­tu­rzo­nych głów i twa­rzy osło­nię­tych sza­li­ka­mi. – Zastanawiam się, gdzie milczący chłopcy mieli umiejscowione oczy, skoro potrafili wpatrywać się w przybyszów spod głów i twarzy?

 

Tak Gaw­ron ! –> Zbędna spacja przed wykrzyknikiem. Dlaczego gawron napisano wielką literą?

 

roz­bły­sku­jąc mikro wy­bu­chem na nie­bie. –> …roz­bły­sku­jąc mikrowy­bu­chem na nie­bie.

 

– Co mi uczy­ni­łeś !! – wy­krzy­czał… –> To jest pytanie, więc: – Co mi uczy­ni­łeś?! – wy­krzy­czał

 

Serca za­bi­ło mu moc­niej… –> Literówka.

 

wbił głow­nię szty­le­tu we wła­sną pierś. Nie po­czuł nawet bólu gdy ostra stal prze­szy­ła jego pierś. –> Powtórzenie.

 

– Nie­eeeeeeeeee !!!!!!! – Zazwyczaj stawia się jeden wykrzyknik, w uzasadnionych przypadkach trzy. Nie ma powodu stawiać siedmiu wykrzykników, w dodatku poprzedzonych spacją.

 

Opu­ścił zie­mię i prze­mie­rzał teraz ko­smos. –> Opu­ścił Zie­mię i prze­mie­rzał teraz Ko­smos.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest tu pomysł, choć mnie, który zobaczył tak z kilkanaście anime z podobnym motywem, mocno nie zaskoczył. Ale nieźle przemyślałeś niektóre motywy, więc byłem ich ciekaw.

Niestety wykonanie krzywdzi wszystko. I to nie tylko braki interpunkcyjne czy literówki (zobacz na końcowe linki, które podam – myślę, że mogą Ci się przydać). Większy problem to mocno rozbudowane przez Ciebie opisy – mam nieodparte wrażenie, ze stanowią większość tekstu. Każdy taki opis to jak włączenie funkcji spowolnienia w filmie. Czy wytrzymałbyś całe Gwiezdne Wojny w takim tempie? Ja raczej nie. I tutaj rodzi się problem, bo ta przesada powoduje znużenie. Kiedy podczas akcji w Forcie 48 co chwila leci opis za opisem, to nim dotrze do czegokolwiek ciekawego, ja już się zmęczyłem szybkością. Powinieneś stosować te opisy z umiarem, w zamierzonych punktach. To nie sesja rpg, czytelnicy nie potrzebują szczegółowych informacji o świetle co kilka akapitów, bo jak napiszesz “opuszczone koszary” to każdy sobie wyobrazi odpowiednie elementy. Potem tylko namaluj ważniejsze dla akcji szczegóły ;)

Podsumowując: jest tu pomysł, ale musisz, Autorze, popracować nad warsztatem. Z czasem myślę, że się wyrobisz ;)

A tutaj obiecane linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Szanowna Lożo (obecna na razie przy moim tekście w trzech osobach). Dzięki wszystkim i każdemu z osobna za wysiłek włożony w rozłożenie tekstu na części pierwsze. 

 

Co do kwestii technicznych, które (jak cała powyższa trójca słusznie podnosi) kuleją, to muszę się przyznać do tego, że:

 

  1. interpunkcję zawsze stosowałem ‘na czuja’,
  2. o istnieniu techniki pisania dialogów nie miałem większego pojęcia (dowiedziałem się o niej już po zamieszczeniu tekstu na forum i przeczytaniu poradnika :))

Co do kwestii stylu i pomysłu, no cóż nie chcę komentować bo tylko jakość (ewentualnie jej braki) tekstu mogą jakoś wpływać na ocenę czytelnika. Ale przyznam się szczerze, iż myślałem, że może ‘tym się wybronię’ :)

 

Podsumowując: Przeanalizuje wszystkie krwawe i mniej krwawe punche i wyciągnę (mam nadzieję) odpowiednie wnioski. 

Peace

regulatorzy,

 

Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, ale będę pisał na raty w komentarzach moje pytania a propos poprawek, których dokonałaś (tzw. pozostałe obowiązki nie pozwalają na całościową analizę) : 

 

Nie należy pisać spolszczoną nazwę lycry, natomiast należy używać spolszczonej nazwy jeansu ?

i koszulce funkcyjnej z lajkry… –> …i koszulce funkcyjnej z lycry… 

 

bluzie z kapturem, jeansach i czapeczce… –> …bluzie z kapturem, dżinsach i czapeczce

 

Lycra jak i jeans (lajkra jak i dżins) to rodzaje materiałów. 

 

 

 

regulatorzy,

 

Kolejna wątpliwość co do poprawki : 

 

Rzeczywiście może coś w tym jest – myślał Krzysiek. –> Tu dowiesz się, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

W poradniku napisane jest, że nie należy zaczynać myśli tak jak dialogów od półpauz (aby się różniły od dialogów). W tym przypadku sama myśl nie jest poprzedzona półpauzą. 

 

Poniżej coś co znalazłem w internetowym słowniku języka polskiego (autorstwo komentarza – Adam Wolański) : 

Monologów niewypowiedzianych można też nie wyróżniać w żaden sposób w stosunku do reszty narracji. Podobnie postępuje się z tzw. mową pozornie zależną, która znosi ścisłe rozgraniczenia pomiędzy wypowiedzią narratora a przytoczeniem słów bohatera.

Odpowiadając wprost na postawione pytanie, należy stwierdzić: tak, ów pierwszy zapis, ewentualnie w wersji:

 

To niesamowite – pomyślała z przejęciem

 

jest poprawny, tak jak oba pozostałe. Najważniejsze jest wszakże, aby w obrębie jednej publikacji bądź serii (cyklu) publikacji stosować jednorodny zapis myśli bohatera.

Co do poniższej poprawki : 

 

Zresztą raczej nie tylko w naszej Firmie… –> Zresztą raczej nie tylko w naszej firmie

 

Słowo firma użyłem w znaczeniu, w jakim używają go policjanci. Jest to potoczna nazwa policji używana w slangu policyjnym. 

 

To mnie rozbawiło – good one :) Co prawda to prawda.

 

zamilkli i wpatrywali się w przybyszów spod zakapturzonych głów i twarzy osłoniętych szalikami. – Zastanawiam się, gdzie milczący chłopcy mieli umiejscowione oczy, skoro potrafili wpatrywać się w przybyszów spod głów i twarzy?

 

Z resztą pytań retorycznych się zgadzam tj. łapię o co chodziło pytającemu lub też co ewentualnie należałoby skorygować.

@Regulatorzy, 

 

Kolejna wątpliwość, a w zasadzie dwie :

 

  1. Czy należy się do Ciebie zwracać z małej litery (skoro sama się w ten sposób zapisujesz) czy z wielkiej. W poprzednich dwu postach używałem tego pierwszego sposobu, ale nie wiem czy to jest odpowiednia forma. 
  2. Kwestia następującej poprawki : Opuścił ziemię i przemierzał teraz kosmos. –> Opuścił Ziemię i przemierzał teraz Kosmos. Słowo kosmos można pisać chyba z małej litery. Chociaż, w tym kontekście, chyba też, bardziej by mi pasowało z wielkiej. Poniżej link do uchwały (haha !) Rady Języka Polskiego, w tej sprawie : http://www.rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=91:zapis-wyrazow-qkosmosqqkosmosq-i-qwszechwiatqqwszechwiatq&catid=43&Itemid=59 

Nie na­le­ży pisać spo­lsz­czo­ną nazwę lycry, na­to­miast na­le­ży uży­wać spo­lsz­czo­nej nazwy je­an­su ?

 

i ko­szul­ce funk­cyj­nej z laj­kry… –> …i ko­szul­ce funk­cyj­nej z lycry… 

 

blu­zie z kap­tu­rem, je­an­sach i cza­pecz­ce… –> …blu­zie z kap­tu­rem, dżin­sach i cza­pecz­ce

 

Lycra jak i jeans (laj­kra jak i dżins) to ro­dza­je ma­te­ria­łów. 

 

Dżins jest formą spolszczoną, a ponieważ rzecz dzieje się w Krakowie, uważam, że taki zapis jest bardziej odpowiedni.

Natomiast elastyczna tkanina to lycra i taką formę znajdziesz w SJP PWN. Są słowa, których nie zapisuje się fonetycznie, np. kupiwszy whisky, chyba nie napiszesz, że kupiłeś łiski.

 

 

Rze­czy­wi­ście może coś w tym jest – my­ślał Krzy­siek. –> Tu do­wiesz się, jak za­pi­sy­wać myśli bo­ha­te­rów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

W po­rad­ni­ku na­pi­sa­ne jest, że nie na­le­ży za­czy­nać myśli tak jak dia­lo­gów od pół­pauz (aby się róż­ni­ły od dia­lo­gów). W tym przy­pad­ku sama myśl nie jest po­prze­dzo­na pół­pau­zą. 

 

Po­ni­żej coś co zna­la­złem w in­ter­ne­to­wym słow­ni­ku ję­zy­ka pol­skie­go (au­tor­stwo ko­men­ta­rza – Adam Wo­lań­ski) : 

Mo­no­lo­gów nie­wy­po­wie­dzia­nych można też nie wy­róż­niać w żaden spo­sób w sto­sun­ku do resz­ty nar­ra­cji. Po­dob­nie po­stę­pu­je się z tzw. mową po­zor­nie za­leż­ną, która znosi ści­słe roz­gra­ni­cze­nia po­mię­dzy wy­po­wie­dzią nar­ra­to­ra a przy­to­cze­niem słów bo­ha­te­ra.

Od­po­wia­da­jąc wprost na po­sta­wio­ne py­ta­nie, na­le­ży stwier­dzić: tak, ów pierw­szy zapis, ewen­tu­al­nie w wer­sji:

 

To nie­sa­mo­wi­te – po­my­śla­ła z prze­ję­ciem

 

jest po­praw­ny, tak jak oba po­zo­sta­łe. Naj­waż­niej­sze jest wszak­że, aby w ob­rę­bie jed­nej pu­bli­ka­cji bądź serii (cyklu) pu­bli­ka­cji sto­so­wać jed­no­rod­ny zapis myśli bo­ha­te­ra.

 

Owszem, ale zdecydowanie lepiej czyta się tekst, w którym myśli bohatera są w jakiś sposób wyróżnione, nie zlewają się z narracją. 

 

 

Zresz­tą ra­czej nie tylko w na­szej Fir­mie… –> Zresz­tą ra­czej nie tylko w na­szej fir­mie

Słowo firma uży­łem w zna­cze­niu, w jakim uży­wa­ją go po­li­cjan­ci. Jest to po­tocz­na nazwa po­li­cji uży­wa­na w slan­gu po­li­cyj­nym. 

Nazw potocznych nie zapisujemy wielką literą. Przecież ktoś pracujący w fabryce, nie idzie do Fabryki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czy należy się do Ciebie zwracać z małej litery (skoro sama się w ten sposób zapisujesz) czy z wielkiej. W poprzednich dwu postach używałem tego pierwszego sposobu, ale nie wiem czy to jest odpowiednia forma. 

Nie ma to dla mnie większego znaczenia, choć kiedy zwracam się do innych użytkowników, piszę ich nicki wielkimi literami. Wszak tutaj to nasze imiona. ;)

 

Kwestia następującej poprawki : Opuścił ziemię i przemierzał teraz kosmos. –> Opuścił Ziemię i przemierzał teraz Kosmos. Słowo kosmos można pisać chyba z małej litery. Chociaż, w tym kontekście, chyba też, bardziej by mi pasowało z wielkiej.

Oczyma wyobraźni ujrzałam Sławka Rytera opuszczającego naszą planetę, Ziemię i niknącego w Kosmosie.

Skoro Rada Języka Polskiego dopuszcza także zapis małymi literami, wyłącznie od Ciebie zależy, której formy użyjesz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem całe opowiadanie z zaciekawieniem i przyjemnością. Miejscami sam dziwiłem się, że tak dałem się wciągnąć

Podsumowując, gratuluję, dobra robota!

@Anatolu, 

 

Dziękuję bardzo za pozytywną opinię. Chociaż jedna, pełna, ociekająca płynnym złotem, łyżka miodu, wśród powyższej – bądź co bądź słusznej – beczki technikalnego i stylistycznego, redaktorskiego dziegciu :)

 

Pół żartem, pół serio – może Ty będziesz tą owcą, za którą pójdę w poszukiwaniu weny na kolejny odcinek Rytera. Oczywiście, wcześniejsze przygotowania w szkole interpunkcji, stylu i szyku będą szczególnie mile widziane (również poprzez modyfikację/poprawę pierwszego opowiadanka, która już jest w toku). 

 

Peace!

 

 

Dodam swoje trzy grosze do dyskusji formalno-językowej.

Słowo “kosmos” znacznie częściej pisze się od małej (możecie sprawdzić w NKJP), a w literaturze naukowej i popularnonaukowej – prawie wyłącznie tak. Odwrotnie niż “Wszechświat”. Czasem to rzeczywiście kwestia kontekstu (np. napiszemy mimo wszystko: “był to jeden z wielu wszechświatów”).

Owszem, ale zdecydowanie lepiej czyta się tekst, w którym myśli bohatera są w jakiś sposób wyróżnione, nie zlewają się z narracją. 

Regulatorzy, ktoś może jednak chcieć, żeby narracja płynnie przechodziła w myśli i vice versa. Uważam, że lepiej byłoby, gdybyś w korekcie pisała na przykład: “wolę zapis taki a taki“, bo inaczej trochę wprowadzasz autorów w błąd.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Regulatorzy, ktoś może jednak chcieć, żeby narracja płynnie przechodziła w myśli i vice versa.

Jerohu, jeśli ktoś będzie tego chciał, to z pewnością tak właśnie uczyni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Regulatorzy, Finkla, 

 

Melduję dokonanie większości (99,9%) proponowanych/postulowanych/żądanych przez Was poprawek. Z niewielkimi wyjątkami. Poza tym, “przeszedłem” jeszcze raz opowiadanie pod kątem interpunkcyjnym i stylistycznym (może się troszkę wygładziło). Poprawiłem również dialogi. Dzięki za podesłane linki. 

 

@NoWhereMan, 

 

Tobie również dziękuję za krytykę. Generalnie z tym opisami (tj. z ich skracaniem), na przyszłość to nie wiem ;) Ale postaram się ograniczyć. Dzięki za linki. 

 

Peace!

Cichy0 – moje uwagi to zawsze tylko i wyłącznie propozycje/ sugestie. Nie śmiałabym wysuwać żadnych postulatów, że o żądaniach nie wspomnę. To Twoje opowiadanie i wyłącznie Ty decydujesz, jakimi słowami będzie napisane.

Ale nie ukrywam, że miło mi, iż uznałeś uwagi za przydatne. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Hej, Anet. Dawno mnie nie było tu, tj. na forum. Dzięki za komentarz. Peace!

Nowa Fantastyka