W SALONIE
Księżyc – jeszcze przed chwilą krwistoczerwony, a teraz niemal biały – wspinał się nad Ursynów, gdy Muminek wracał do domu trzeźwy do nieprzytomności. Zapieczętowana paczka papierosów wypychała kieszeń, ostrym kantem kłując udo. Za plecami pozostawił coraz bardziej chaotyczną parapetówkę, nietknięte piwa w lodówce, krótką i bezpuentową rozmowę z Mają i zgubione rękawiczki. Krok za krokiem wieczór przestawał dobrze się zapowiadać.
Muminek załatwił potrzebę w krzakach przy nieczynnym lodowisku, a zapinając spodnie pomyślał, że nie czeka go już nic ciekawego. Dziś, jutro.
Prawdopodobnie znacznie dłużej.
Ta myśl rozwinęłaby się może w jakiś podniosły lament nad bezsensem istnienia, gdyby nie przerwał jej chropowaty, męski głos. Głos, na którym można było ucierać ziemniaki.
– A czy ja panu kiedyś sikałem w salonie?
Muminek zmarszczył czoło, przeglądając katalogi pamięci.
– Nie przypominam sobie.
– No właśnie. A pan u mnie urządza sobie toaletę.
To mógł być głos człowieka, ducha, albo leszczyny.
– Czy w ramach przeprosin przyjąłby pan paczkę papierosów? – Muminek zapytał krzaki, żeby przerwać milczenie, a także dlatego, że sprawdzanie, czy rozporek jest dobrze zapięty, za trzecim razem zrobiło się krępujące.
– A jakich? Z filtrem?
– Chwileczkę, sprawdzę.
– O, marlboro. – Krzaki zatrzęsły się szeleszcząc jak na wietrze. – Chętnie.
Przed Muminkiem wyrósł brudny jak diabeł, owinięty w milion szmat mężczyzna. Długie, posklejane ni to w dredy, ni to w strąki włosy kłębiły mu się na głowie, a szczecinowaty zarost skutecznie ukrywał wiek. Mężczyzna stanął na skraju plamy światła lejącego się z latarni na betonowy chodnik. Śmierdział moczem i bezdomnością.
Gdy w końcu porwał papierosy, Muminek przez chwilę poczuł pod palcami szorstkość skóry jego dłoni. Pomyślał, że obcy po prostu odejdzie, ale nie – ten tylko rozpieczętował paczkę, sreberko schował pod warstwą ubrania. Potem wyjął jednego papierosa i wsadził między popękane, fioletowe usta. Następnego wetknął filtrem do dołu z powrotem do paczki, a trzeciego wysunął do połowy i podetknął Muminkowi pod nos.
– Zapali?
– Czemu nie. – Muminek zaczął szukać zapałek, ale mężczyzna z krzaków był szybszy. Wygrzebał skądś benzynową zapalniczkę – błysnęła w oczy, odbijając światła przejeżdżającego samochodu – i podpalił oba papierosy, zaczynając od swojego.
Gdy Muminek wciągnął do płuc dym o smaku benzyny, zrobiło się prawie przyjemnie. Palili przez chwilę bez słowa.
– To co? Teraz muszę opowiedzieć jakąś historię. – Bezdomny trochę zapytał, ale bardziej stwierdził. Muminek nie był zachwycony pomysłem.
– A czy będzie to historia kryminalna, której akcja toczy się wśród aniołów, stwarzających wszechświat?
– Broń Boże. Skąd ten pomysł?
– To może będzie to oparta na faktach opowieść o bezsensownej wojnie, toczonej gdzieś daleko, w której straciłeś wszystko co miałeś? – zapytał ponownie Muminek, zdziwiony, że tak szybko przeszli na ty.
– W żadnym razie.
– Ale nie chodzi, mam nadzieję, o pełne namiętności, pasji i cierpienia historie kobiet, odtwarzane na różne sposoby wciąż i wciąż przez wieki w kolejnych pokoleniach, od czasów Kleopatry, aż po dziś dzień?
– Po dziś dzień? Uchowaj.
– W takim razie jestem wstępnie zainteresowany. Co to za historia?
– Będzie to opowieść o końcu świata.
– O końcu świata?
– Właśnie o tym. Jak nam się to wszystko skończy i czy w dobrym stylu.
– W formie przypowieści?
Mężczyzna spojrzał na Muminka unosząc brwi. Z takim grymasem wyglądał jak owoc płomiennego romansu marabuta i Tiny Turner.
– A w jakiej innej?
– To spróbujmy. Koniec świata będzie jak śmierć pojedynczego człowieka w nieuniknionej samotności? A może każdy zachód słońca jest końcem świata? Apokalipsa jako czas ognistego ptaka, odradzającego się z popiołów w dniu, gdy wszyscy tracą nadzieję?
– Nie tak chciałem zacząć, ale niech będzie: koniec świata będzie jak nudny mecz piłkarski ze zwycięską bramką w doliczonym czasie gry.
Za mało alkoholu wypito tego wieczora, żeby Muminek, od lat ostentacyjnie nieinteresujący się sportem, miał choć cień nadziei na zrozumienie, co jest do niego mówione.
– To wiesz co? Ja to chrzanię.
Odwrócił się na pięcie, wyrzucił dogasającego peta w gwiazdy i ruszył w stronę domu.
– Hej, poczekaj!
Muminek obejrzał się.
– Weź chociaż to!
Rzucona zapalniczka uderzyła go w pierś i wpadła w bezmyślnie nadstawione ręce. Obejrzał ją ze wszystkich stron – czarna zippo, bez ozdób. Pomyślał, że dobrze byłoby jeszcze jakoś to wszystko podsumować, ale zobaczył jedynie nogi mężczyzny wczołgującego się z powrotem w leszczynę.
MGŁA
Nie chodzi o to, dokąd zmierzamy, pomyślał Muminek. Chodzi o to, co zrobimy, jak już tam dotrzemy.
Myśl ta przyszła dwa tygodnie po spotkaniu przy lodowisku – w dniu, w którym zimowa mgła tak zgęstniała między ursynowskimi blokami, że za oknem nie widać było nic, nie tylko świateł wieżowca po drugiej stronie ulicy, ale nawet poręczy balkonu metr za żaluzjami. Przed taką mgłą ludzie uciekali z ulic, by w mieszkaniach zaciągać zasłony, rozpalać światła i uszczelniać drzwi. Czasem tylko starszy człowiek, z większym niż jego rówieśnicy dystansem do spraw doczesnych, na chwilę otwierał okno, by przez szerokie nozdrza wziąć głęboki oddech i poczuć – nie w nosie, lecz w duszy – zimową wilgoć.
O niektórych mgłach mówi się, że można je kroić. Warszawę raz w roku spowija mgła, o krojeniu której nikt nie wspomina w obawie, że będzie się chciała zrewanżować.
Żona Muminka wyszła do kina, albo na randkę, a on, zamknięty w mieszkaniu, ubrany w przydający lat kraciasty szlafrok frotte, osiadł wszystkimi swoimi kilogramami w wielkim fotelu, który trzeszczał przy każdym ruchu. Walka z ciężarem opadających powiek nie miała sensu. Co mógłby przegapić? Jakie przygody ominą go, jeśli zaśnie? Czego nie przemyśli, na co się nie przygotuje?
Nie zasnął.
A gdyby miasto poddało się mgle na dłużej – nie na jeden wieczór, tylko na tydzień, albo miesiąc? Świat skończy się we mgle – pomyślał za zamkniętymi oczami Muminek, ale zaraz potem zrozumiał, że ani trochę nie jest na to przygotowany.
LISTA
Tego wieczoru świat się jeszcze nie skończył, ale właśnie wtedy Muminek po raz pierwszy poczuł, jak cienkie nitki niepokoju zaczynają oplatać najpierw płuca, potem żołądek, wreszcie umysł i na samym końcu czubki palców, którymi coraz częściej przebierał w powietrzu lub wybijał rytmy o co tylko się dało. Następnego dnia, jeszcze w domu przed wyjściem do redakcji wydarł kartkę z notatnika i na górze strony nabazgrał koślawymi literami: LUDZIE, KTÓRZY PO KATASTROFIE DADZĄ RADĘ.
Długopis znieruchomiał nad kartką na chwilę, po której przy KATASTROFIE Muminek dopisał słowo TOTALNEJ.
Kolejna chwila przerwy zaowocowała kolejnym dopiskiem: NIEMAL.
LUDZIE, KTÓRZY PO NIEMAL TOTALNEJ KATASTROFIE DADZĄ RADĘ.
Wreszcie skreślił NIEMAL TOTALNEJ, zastępując je określeniem OGROMNEJ, w nawiasie mniejszymi literami (W SKALI PLANETARNEJ).
Lub przynajmniej kontynentalnej, dodał – w myślach, bo kartka robiła się coraz mniej czytelna.
Podkreślił wszystko – na papierze i w głowie. A potem zaczął wypisywać:
– mechanicy samochodowi
– elektrycy
– chemicy
– rolnicy
– komandosi
– złote rączki
– silni i wysportowani mężczyźni
– cwaniacy kupieccy
– specjaliści od broni palnej
– niektórzy harcerze
– leśnicy, myśliwi
– Adam Wajrak z rodziną i kręgiem najbliższych przyjaciół
– nożownicy
– żeglarze, marynarze, rybacy (jeśli potop)
– cieśle?
– zadrugi
– właściciele magazynów z puszkowaną żywnością
– posiadacze kluczy do magazynów z puszkowaną żywnością
– przedstawiciele zawodów medycznych (lekarze, ratownicy, b. może pielęgniarki)
– botanicy (profesjonaliści i niektórzy amatorzy)
– bezdomni (sprzed katastrofy)
– amisze
– ludzie wypozycjonowani w strukturach władzy centralnej
Spojrzał na zapisaną krzywym pismem kartkę, potem spojrzał jeszcze raz i jeszcze, ale „redaktorzy portali internetowych” się na niej nie pojawiali. Miał kłopot.
NÓŻ
Muminek nie był silnym i wysportowanym mężczyzną, rodzinę – poza żoną – ignorował, nie znał się na elektryce ani na samochodach, miał gdzie mieszkać, nie kandydował, z całą pewnością nie był cwany i nigdy nie należał do harcerstwa. Nie wiedział, kiedy nadejdzie katastrofa i czy w ogóle nadejdzie, ale zaczął podejrzewać, że jeśli nadejdzie, to zmiecie go bez skrupułów wraz z większością… no właśnie, czego?
Przebiegunowanie Ziemi. Wirus z wojskowych laboratoriów. Globalne ocieplenie. Epoka lodowcowa. Terror wymykający się spod kontroli. Krach na giełdzie. Kryzys żywnościowy. Plamy na słońcu. Genetycznie zmodyfikowana żywność. Wojna nuklearna. Przebudzenie małp. Awaria w elektrowni. Sztuczna inteligencja. Powodzie. Tornada. Lawiny. Pożary. Tsunami. Zombie.
Zombie? Bądźmy poważni.
Ale gdy zombie weszli mu do głowy szeroką tyralierą, rozpełzli się i nie chcieli wyjść, na inne katastrofy przestało starczać Muminkowi wyobraźni. Zostali tylko wyłażący spod ziemi zielonkawi, niekompletni i zgnili zombie, jęczący potępieńczo i zarażający – zombizmem? – kogo tylko…
Żeby ich wygonić, przestał wymyślać konkretne scenariusze apokalipsy, a zaczął dla wszystkich szukać wspólnego mianownika. I znalazł niemal od razu, po lekturze czwartego forum internetowego. Niezależnie od tego czy ludzkość miała wykończyć się sama, czy tylko dać się wykończyć czynnikom zewnętrznym, specjaliści nie zostawiali miejsca na wątpliwości: do przetrwania potrzebny będzie nóż.
Rozmiar sieciowej społeczności survivalowców-teoretyków był zaskakujący. Królowali w niej oczywiście specjaliści od zombie. Silnie reprezentowane były lobby paramilitarne i kempingowe, a także niedowierzający mediom zwolennicy teorii spiskowych, niestrudzenie usiłujący przebić się przez szum generowany przez graczy komputerowo–konsolowych. Ale na postapokaliptycznych stronach zbierali się wszyscy – farmerzy z Teksasu, komandosi z Tel Awiwu, kelnerzy z Rio de Janeiro, bankowcy z Madrytu, dominikanie z Mokotowa i artyści z Pragi Północ. Apokaliptyczny strach okazał się strachem powszechnym, zwłaszcza wśród chłopców i mężczyzn w wieku do trzydziestu pięciu lat. Niektórzy przyznawali się do niego otwarcie, inni próbowali obracać sprawę w żart. Każdy chciał Być Przygotowany.
W tak licznym i kompetentnym towarzystwie problem noża niemal Muminka przerósł. Ostrza składane, fixy, noże do noszenia na szyi, szlify wklęsłe, płaskie, convexy, drop-pointy, clip-pointy, spear-pointy, głownie proste, wygięte do dołu, do góry, stalowe, tytanowe, ceramiczne. Do tego stale – nisko– i wysokowęglowe, nierdzewne, narzędziowe, sprężynowe, z domieszką chromu, krzemu, niklu, wolframu, molibdenu lub siarki. Pochwy? Kydexowe, skórzane lub tkaninowe. Rękojeści? Nylonowe, nylonowo-kevlarowe, żywiczne, z włókna węglowego, z okładziną lub bez. W sieci polecano sprzęt wszystkich rozmiarów i zastosowań, od nożyków do obierania ziemniaków, aż po maczety do rąbania wszystkiego, co zasługuje na rąbanie, noże uniwersalne i specjalnego przeznaczenia, w cenach od kilku złotych do tysięcy dolarów, seryjne i na zamówienie, legalne, półlegalne i całkowicie nielegalne w dużej liczbie krajów półkuli północnej.
Przez chwilę kusiło Muminka, żeby od razu przejść do drugiego etapu, w którym wybierałby tabletki do uzdatniania wody, linkę spadochronową i miejsce na bunkier, ale oparł się pokusie i całą uwagę poświęcił nożom.
GOOGLE
Po trzech tygodniach dowiadywania się, wypytywania, testowania i jednej wizycie na poligonie Muminek zawęził listę możliwości do dwóch noży, których nazw nauczył się na pamięć. W grę wchodziły szwedzki Fallkniven S1, wyglądający jak wielki nóż kuchenny z jeszcze większymi ambicjami, oraz znacznie bardziej bojowy i zdecydowanie większy amerykański Ontario RAT 7.
I choć Muminek wciąż nie czuł się ekspertem od survivalu, to miał nadzieję, że przyjdzie taki dzień, gdy któryś z kolegów wymyśli sobie rodzinne wakacje na kempingu i w redakcyjnej stołówce zapyta, czy ktoś mógłby polecić jakiś nóż, którym można i porąbać drewno i zaostrzyć kijek na ogniskową kiełbaskę, a nawet pokroić pomidora w cienkie, równe plasterki. Wtedy Muminek mógłby bez narzucania się odpowiedzieć, że wszystko zależy. Trzeba samemu poszukać, bo wybór jest trudny, a oferta szeroka, ale taki Fallkniven S1, choć niepozorny, może się sprawdzić w naprawdę wielu sytuacjach. Ale jeśli kolega przewiduje więcej ciężkiej obozowej roboty, to Ontario RAT 7, niestety nieco droższy, okaże się znacznie bardziej przydatny. Oboma można się golić, mocne wrażenia zapewnione.
Na razie nikt nie pytał. Muminek wrócił więc do czytania internetowych dyskusji.
„Twoja zdolność przetrwania w trudnych warunkach jest wprost proporcjonalna do twojej woli przetrwania w trudnych warunkach. Prawdziwy survivalowiec wie jak przetrwać, zebrał doświadczenie w czasie treningów, ma odpowiedni sprzęt, ale przede wszystkim za wszelką cenę chce przetrwać, bez względu na okoliczności”.
To było coś nowego.
PIĘĆSET METRÓW KWADRATOWYCH
Na prywatny użytek Muminek podzielił apokaliptyczne katastrofy na dwie grupy: takie, które wymagają przemieszczania się i takie, które pozwalają na siedzenie w miejscu. Kluczowe było zorganizowanie sobie życia tak, by być gotowym na oba scenariusze.
Wariant z przemieszczaniem był tańszy, w przygotowaniach logistycznie prostszy, choć nieprzewidywalny, a w realizacji bardziej wymagający fizycznie. Gdy na przykład zombie… gdy powódź bałtycka zaleje od północy – trzeba będzie uciekać na południe, w góry. Gdy zombie… gdy armia chińska się przebudzi, trzeba będzie walić prosto w stronę zachodzącego słońca. Potrzeba jedynie stalowych nóg, płuc jak miechy i wygodnego plecaka z wieloma przegródkami, kieszeniami i trokami, zapakowanego z głową, tak, by nawet w najgłębszych ciemnościach można było wyciągnąć z niego to, co akurat potrzebne, na przykład agrafkę.
Ale przecież, podejrzewał Muminek, apokalipsa nie nadciągnie ani ze wschodu, ani z północy. Apokalipsa zacznie się wielopunktowo, w wielkich miastach, na lotniskach, dworcach i w supermarketach.
W końcu doszedł do wniosku, że w żadnym jednak wypadku Warszawa nie będzie odpowiednim miejscem dla człowieka chcącego przetrwać. Zwłaszcza gdy do dwóch milionów bardzo obcych sobie ludzi zacznie docierać – szybciej, wolniej – że znaleźli się na finiszu.
Na szczęście Muminek był mało zaangażowanym właścicielem pięćsetmetrowej działki rekreacyjnej w podwarszawskiej Wiązownie, którą wujek–architekt otrzymał w dawnych czasach od zakładu pracy i którą przepisał na Muminka w chwili słabości.
– Nie sprawdziłem się jako ojciec chrzestny, odwróciłeś się od Boga – zasmucił się Wujek któregoś wieczora. – Mam nadzieję, że ta działka sprawi, że zrozumiesz, co w życiu jest naprawdę ważne.
Muminek nie zrozumiał ani wtedy jeszcze, ani w kolejnych latach. Działkę odwiedził dwa razy. Raz na samym początku, gdy była jedynie niewyróżniającym się kawałkiem zarośniętego chaszczami pola i drugi raz, pięć lat później, gdy pozostała ostatnim marnym wspomnieniem po tamtym polu, a chaszcze zmężniały. Znalazł ją wtedy otoczoną zadbanymi ogródkami i małymi domkami letniskowymi, a także jednym murowanym domem całorocznym, którego właściciel na ziemi Muminka składował gruz i stare opony. Muminek chciał się nawet awanturować, ale nie zastał gospodarza.
Od drugiej wizyty minęło kolejnych pięć lat. Zadzwonił do Wujka i zapytał, czy pojedzie z nim do Wiązowny sprawdzić jak się sprawy mają.
– Nareszcie – odpowiedział Wujek Muminka. Umówili się na niedzielę.
W wiekowym volkswagenie głównie milczeli, coraz bardziej przestraszony zbliżającym się końcem świata Muminek na smutno, zajadający się cukierkami kopiko Wujek – na kawowo. Dodatkowo do konwersacji zniechęcał wujkowy styl prowadzenia samochodu, w którym nie było miejsca na hamowanie nawet ułamek sekundy za wcześnie.
– Gruz i opony… – westchnął Wujek, gdy przejeżdżali obok lotniska w Góraszce. – Pokażę ci, jak załatwiać takie sprawy.
Na miejscu jednak nie było gruzu ani opon, tylko równo przystrzyżony, wściekle zielony trawnik z altaną po środku. Altaną bez ścian, ale za to z dachem, kominkiem i dwiema starszymi kobietami w plastikowych fotelach ogrodowych. Panie drzemały, zawinięte w koce. W kominku dopalał się ogień.
Wujek zaatakowałby od razu, ale altana – wraz z całą działką – otoczona była niewysokim płotkiem. W latach świetności Wujek Muminka przesadziłby go jednym susem, ale czasy się zmieniły i niektórych rzeczy już nie wypadało.
– Przepraszam bardzo! Halo! – krzyknął Wujek. Muminek stał przy samochodzie, dumny z krewniaka, że ten, w zgodzie z wielowiekową rodzinną tradycją, choć w bojowym nastroju, zaczynał rozmowę od przeprosin. Panie się nie poruszyły.
– PRZEPRASZAM BARDZO!
Okupantki synchronicznie podniosły głowy, a potem napięcie zaczęło rosnąć, gdy wracały do rzeczywistości, a Wujek Muminka przestępował z nogi na nogę. W końcu obie odwinęły się z koców, wstały z foteli i w ciężkich jesionkach, pochylone do przodu, z włosami koloru lila, podeszły do płotka, zatrzymując się na tyle blisko, że krzyk potrzebny był już tylko do zastraszania. Na tyle daleko jednak, że całkowicie poza fizycznym zasięgiem, nawet gdyby Wujek miał ze sobą dzidę.
– Słucham, o co chodzi? – zaczęła pani mniej lila, bardziej pochylona.
– Co panie tu robią?
– Co pan tu robi?
– To ja się pytam, to pań działka?
– Czemu pan się pyta?
– Dlaczego panie nie odpowiadają?
– Ale, jeśli byłby pan tak łaskaw, o co chodzi?
– Nie byłbym łaskaw, nie domyślają się panie?
– A powinnyśmy?
Wujek zerknął na Muminka, kręcąc głową. Muminek wzruszył ramionami.
– Zajęły panie nielegalnie cudzą działkę. – Wujek odwrócił się ponownie do kobiet. – Co to za weranda? Co to za trawnik? Co to za obyczaje?
– O czym pan mówi? – Staruszki były zagubione, ale Wujek nie po to zapuszczał wąsy, żeby teraz odpuścić.
– To jest sprawa dla prokuratury! Tak się nie robi! Trawniczki, werandeczki, komineczki, czy my w Azji żyjemy?! Jakbym ja paniom nieproszony wszedł do mieszkania, naśmiecił w salonie i wyżarł wszystko z lodówki, to co? Policja! Samowola! I co my teraz mamy zrobić? Nie, kurwa, przepraszam, ja dzwonię po radiowóz, przecież to jest wtargnięcie na posesję i recydywa.
– Ale pan coś pomylił… – Kobiety drżały ze strachu. Strategia Wujka Muminka przynosiła efekty, choć miara sukcesu była raczej wujkowa, niż uniwersalna.
– Pani mi nie wmawia, że ja się pomyliłem, ja jestem inżynierem, ja się znam!
– Zadzwonię po syna, on wszystko wyjaśni – powiedziała ta bardziej lila, mniej pochylona.
Czekali więc w samochodzie. Po kwadransie jedna ze staruszek zapukała w szybę.
– Syn kończy zajęcia na studiach i już jedzie. Wszystko się wyjaśni. On wszystko wie, ma wszystkie papiery – dukała do szpary, którą udostępnił Wujek.
– Ja myślę!
Srebrna toyota hilux, wielki pikap, który sam mógłby służyć jako bunkier, zaparkowała przed volkswagenem Wujka równo pół godziny później. Z wypełnionego ludźmi samochodu wysiadł jedynie dwudziestoletni chłopak, niski, ale szeroki w barach, z łysą czaszką wypolerowaną na błysk i biżuterią to tu, to tam. Muminek z Wujkiem w pierwszym odruchu chcieli odjechać, bo wyglądało na to, że starsze panie zdobyły przewagę taktyczną, a element zaskoczenia znowu był po ich stronie.
Ale wąsy Wujka nie pozwoliły stchórzyć. Wysiedli z samochodu, w milczeniu próbując policzyć pasażerów toyoty – bezskutecznie, za dużo było w pick–upie kłębienia, a za mało światła wpadającego przez ciemne szyby. Podeszli do płotka, gdzie drżące staruszki, ściszonymi głosami streszczały sytuację łysemu chłopakowi. Muminek starał się jednocześnie schować za Wujkiem i wyglądać na groźnego, skutkiem czego nie był ani schowany, ani groźny.
– Spokojnie, pani Zofio, wszystko się wyjaśni – powiedział łysy do kobiet, a potem odwrócił się, składając ręce na piersi. Świecąca dresowa bluza trzeszcząc opięła obfite ramiona. – Mama mówi, że jest jakiś problem.
– No, to jest działka mojego chrześniaka, ja wiem, że się nią nie zajmował przez parę lat, ale to jeszcze nie powód… – Wujek podrapał się po głowie.
– Jest pan pewien?
– No, sam mu ją sprezentowałem, to wcześniej była moja działka. Pracownicza.
– Jest pan pewien?
– No, wprawdzie dawno tu nie byliśmy, ale przecież to nie jest tak, że działka przeniosła się na drugą stronę lasu, he, he, he.
– Jest pan pewien?
Młody człowiek, podobnie jak jego samochód, był nie do zatrzymania. Kobiety nic nie mówiły, wsłuchane w rozmowę i coraz bardziej pochylone. Wujek Muminka zebrał wszystkie siły, by ruszyć do zdecydowanego kontrataku.
– No, chyba tak.
– Bo tu są dwa takie miejsca, może coś panowie pomyliliście. Kościół można objechać z lewej, albo z prawej, pojechaliście w lewo, potem przez takie osiedle żółtych domków i wzdłuż szklarni, prawda? I tam przy szklarni, takiej wielkiej, zniszczonej, pojechaliście prosto, a trzeba było skręcić, dojechalibyście do Konwaliowej, może tam jest działka, której szukacie? Tutaj jest Sasanki, naprawdę łatwo pomylić, jeśli się tu nie bywa.
Z ruchów wąsów Muminek wyczytał, że Wujek zaczyna wierzyć w tę wersję.
– Dobrze, pojedziemy, sprawdzimy. Ale jeśli… – zaczął Wujek.
– Panowie. – Łysy objął ich ramionami i zaczął odprowadzać w stronę volkswagena. Nawet gdyby chcieli stawiać opór, to czuli, że zgniótłby ich jak winogrona. – Naprzeciwko kościoła jest kwiaciarnia, otwarta do szesnastej. Ja mam taką serdeczną prośbę, mama i jej przyjaciółka trochę się zdenerwowały, na pewno będzie im miło, jeśli wrócicie z kwiatami. Mama lubi irysy.
Otworzył drzwi samochodu i wepchnął wujka do środka.
– Życzę miłego dnia.
Muminek nie lubił być wpychany do czegokolwiek, uciekł więc do drzwi pasażera i schował się sam. Ale ciekawość zwyciężyła – wysiadł na chwilę i wychylił się nad dach.
– Przepraszam, chciałem tylko zapytać, co pan studiuje! – krzyknął do łysego, gdy ten żegnał się z mamą i panią Zofią.
Chłopak uśmiechnął się.
– Antropologię kulturową! – odkrzyknął, po czym przestał zwracać na Muminka uwagę.
Wujek odpalił silnik i pojechali według instrukcji łysego studenta, skręcając przy zniszczonej szklarni. Znaleźli chaszcze, opony i gruz.
W drodze powrotnej znowu nie rozmawiali, Muminek tylko raz spróbował zagaić.
– Wujku, chciałem zbudować schron na tej działce, może mógłbyś mi pomóc go zaprojektować, ja się na tym kompletnie nie znam.
– Nie wydurniaj się – odpowiedział Wujek, mocno ściskając kierownicę.
APOKALIPSA INSTANT
„Nieangażującą, rozsądnie płatną pracę dla studenta/studentki. Bardzo korzystny stosunek czas/pieniądze.100% legal. Zainteresowani proszeni są o kilka słów o sobie wraz numerem telefonu na mail…”.
Muminek wywiesił ogłoszenie na czterech wydziałach Uniwersytetu Warszawskiego. W jego własnych czasach studenckich każda złotówka wydawała się kwestią życia lub śmierci, spodziewał się więc kilkudziesięciu, może nawet kilkuset zgłoszeń. W tydzień przyszło sześć. Umówił spotkania co dwie godziny, wszystkie na jedną sobotę, w kawiarni na Powiślu. Na czas wolny między rozmowami zabrał wydrukowaną wersję internetowej strony „Dzikie rośliny jadalne w Polsce”.
10.00. „Dariusz Kowal, 32 lata, studiuję nauki polityczne, pracuję w gazetce pokładowej LOT–u, gdzie piszę artykuły po polsku i po angielsku. Czy to wystarczy za kilka słów o sobie? Poproszę o jakieś szczegóły dotyczące pracy”.
Spóźnił się niemal godzinę.
– Przepraszam najmocniej, przepraszam, wczoraj trochę z kolegami zapiliśmy, kurde, ale akcja – powiedział na dzień dobry, odwijając się z szalika. – Darek jestem.
– Proszę przypomnieć, ile pan ma lat? – zapytał Muminek, gdy wymienili uściski, a Darek powiesił płaszcz na oparciu krzesła. Kapelusza nie ściągnął.
– Za chwilę trzydzieści trzy. Symboliczne urodziny, niektórzy w tym wieku już zbawiali świat. Cóż, przynajmniej się staram – zarechotał.
Wyglądał na siedemnastolatka.
– No dobrze, więc tak. Praca, jak pisałem, jest dość dziwna. – Muminek na wszelki wypadek od razu przeszedł do sedna. – Ale prosta, łatwa i przyjemna. Musi mnie pan zaskoczyć telefonem. Po prostu zadzwonić do mnie, gdy nie będę się tego spodziewał.
– Słucham? – Darek wyglądał jednocześnie na zdziwionego i nienawykłego do zdziwień.
– Zadzwonić i powiedzieć „Koniec świata”. Widzi pan, przygotowuję się, to trochę dziwne, przygotowuję się na koniec świata. Apokalipsę. Zagładę. Katastrofę. I muszę sprawdzić, jak szybko jestem w stanie dostać się do safety zone. Miejsca, gdzie będę bezpieczny. W miarę. O tyle, o ile. I pana telefon właśnie miałby symulować koniec świata.
– Taaak…?
– Płacę sto złotych na starcie, dodatkowo sto złotych, jeśli będę trochę zaskoczony i jeszcze stówę, jeśli będę bardzo zaskoczony. Ale uprzedzam, że o tę trzecią stówę będzie trudno, bo staram się być ciągle przygotowany. I jeszcze jedna sprawa. W ciągu godziny od pierwszego telefonu będzie musiał pan wysłać esemesa, żeby dać mi znać, które drogi są zamknięte.
– A skąd będę to wiedział?
– Wymyśli pan. Mam opracowanych pięć dróg ewakuacji z miasta. Pan tylko pisze coś w stylu „zamknięte są drogi jeden, dwa i pięć”, a ja już będę wiedział co chodzi. Albo „zamknięte drogi od dwa do czterech”. Albo „wszystkie drogi przejezdne”. Będzie pan taką moją chałupniczą apokalipsą.
– A mogę napisać, że wszystkie drogi są zajęte?
– Zamknięte – poprawił Muminek. – Oczywiście, przecież tak się może zdarzyć. Oczekiwałbym od pana co najmniej dwóch alarmów w ciągu miesiąca. Musi pan złapać balans między liczbą telefonów, a szansą na to, że mnie pan zaskoczy, a w konsekwencji na większe dla pana pieniądze. Praca jak każda inna, musi się pan dokształcać. Na przykład największe prawdopodobieństwo ataku nuklearnego na Warszawę jest między siódmą rano, a południem. To oznacza, że wtedy będę się spodziewał telefonu. W nocy z kolei…
– Jesteś kumplem Daniela – przerwał Darek, kiwając głową.
– Słucham?
– Dobra, prawie się wam udało. Ale akcja. Niezłe jaja. Sprytne. Pozdrówa dla Daniela.
Darek wstał i zaczął zakładać płaszcz.
– Zastanowię się i odezwę w najbliższym czasie – powiedział jeszcze i wyszedł, trzęsąc się ze śmiechu i kręcąc z niedowierzaniem głową.
– To była moja kwestia – westchnął Muminek i zamówił kolejną kawę.
12.00. „Nazywam się Jaromir Grzegórz, jeśli chcą Państwo zatrudnić osobę pełną pomysłów, energii, która w latach dziewięćdziesiątych redagowała magazyn młodzieżowy TWISTER, współpracowała z TVP przy produkcji (wymyślanie koncepcji, scenariusze) programów dla dzieci, a także publikowała liczne artykuły o wspinaczce wysokogórskiej w dziesiątkach magazynów i gazet w całym kraju – jestem właściwą osobą. Mam dużą motywację do pracy, jestem rzetelny i pracowity, mam też dużą łatwość w wymyślaniu wierszowanych tytułów artykułów prasowych”.
Facet miał około sześćdziesiątki, niebieski bezrękawnik, wyłupiaste oczy i ani razu nie wspomniał, że jest studentem.
– Praca jest dość dziwna, ale prosta… – zaczął Muminek, ale się nie udało.
– Moja sytuacja życiowa jest bardzo trudna. Bardzo trudna. – Pan Jaromir nie chciał słuchać oferty. – W tej chwili muszę pić herbatę bardzo ostrożnie, żeby wyczuć, czy ktoś mi czegoś nie dosypał. Cały czas mam oczy dookoła głowy. Rozważam zatrudnienie ochroniarza. Jeszcze nie śpię z nożem pod poduszką, ale może niedługo będę musiał.
– Jakim nożem? – zapytał Muminek, a potem zadumał się nad sobą.
– Z żadnym – odpowiedział pan Jaromir. – Na razie. Opiekuję się chorym ojcem, a moja córka usiłuje mnie zamordować. Liczy, że odziedziczy mieszkanie. Mógłbym zażartować, że po moim trupie, ale sam pan rozumie.
– Rozumiem – pokiwał głową Muminek, choć nic nie rozumiał.
– W każdym razie w grę wchodzi praca tylko do trzech godzin dziennie – kontynuował pan Jaromir. – Ponieważ resztę czasu zajmuje mi opieka nad ojcem. Nie stać mnie, niestety, na pielęgniarkę, muszę sam go wozić do szpitala i z powrotem. W ogóle to nie mogę zbyt długo tutaj z panem siedzieć. Ale proszę zobaczyć…
Wyjął z plecaka gruby plik czasopism i rzucił na stolik z hukiem, niemal wylewając kawę na Muminka.
– To Twister z maja dziewięćdziesiątego czwartego. Wtedy zacząłem im pomagać. A tutaj z czerwca, pierwsza okładka, którą razem z nimi zrobiłem. Widać różnicę, prawda?
Numer majowy – Twister był chyba magazynem dla deskorolkowców – wyglądał jak miesięcznik branży funeralnej. Numer czerwcowy zaś – jak miesięcznik branży funeralnej po udanej wycieczce na Jamajkę. Czarne tło, na nim wielka kolorowa kula, wyglądająca trochę jak Jowisz, a trochę jak to, co zostałoby po wiadrze z wymiocinami po usunięciu wiadra. Obok kuli widniał młody chłopak o smutnym wyrazie twarzy, wygięty w efektownej ewolucji na deskorolce. Podpis pod tytułem magazynu: „Żyj kolorowo, będzie odlotowo”.
– Hę? Hę? – dopytywał pan Jaromir.
– Znakomite. I do rymu – wykrztusił w końcu Muminek.
Pan Jaromir pokazał mu jeszcze kilka swoich artykułów o wspinaczce. Muminek przejrzał je z uwagą, potem obiecał, że się odezwie. Podczas całego spotkania nie padło słowo o telefonie, safety zone, czy o apokalipsie. Pan Jaromir nie dopytywał.
14.00. Sandra. 16.00 Monika. Obie wysłały dwustronnicowe CV i listy motywacyjne, obie studiowały psychologię, obie ze średnią powyżej czterech i pół. Obie bardzo pewne siebie, w żakietach i z pomalowanymi paznokciami. Obu Muminek próbował rzeczowo wyjaśnić na czym ma polegać praca. Zareagowały różnie. Sandra wstała, zamachnęła się, jakby chciała go uderzyć, ale w końcu zrezygnowała z przemocy, porwała torebkę i wybiegła z kawiarni. Monika natomiast przerwała Muminkowi w połowie, stwierdziła, że jest bezczelny i powinien spotkać się ze specjalistą. Ale zamiast wyjść, zgromiła go wzrokiem i po chwili uzupełniła: że rozmawiała już z Sandrą – która bardzo płakała, czy on to rozumie? – wie o co chodzi, przemyślała sprawę i może się zgodzić na próbę na miesiąc za cztery tysiące, ale chce wolnych weekendów i nie życzy sobie żadnych świństw.
18.00. O osiemnastej miał przyjść student Międzywydziałowego Instytutu Studiów Humanistycznych, ambitny chłopak z, jak się wydawało przez telefon, dużym poczuciem humoru, ale tuż przed umówioną godziną wysłał esemesa, że właśnie dostał propozycję pracy w firmie ubezpieczeniowej i z żalem musi zrezygnować z oferty Muminka. Kelnerka od jakiegoś czasu nie pytała, czy coś jeszcze podać.
20.00 Pięć kaw huczało w głowie, planując dalsze podboje. Stos kartek z opisami dzikiego szczawiu, czosnku niedźwiedziego, ogórecznika lekarskiego i całej krajowej zieleniny jadalnej leżał rozrzucony na stoliku. Gdy przyszła ostatnia kandydatka – ruda, zielonooka, w płaszczu w kratkę, z frędzlowatą chustą na szyi i aparatem na zębach – tylko machnął ręką, co mogło oznaczać zarówno, żeby usiadła, jak i żeby się odczepiła.
Usiadła. Muminek nie pamiętał nic z jej zgłoszenia. Ani jak ma na imię, ani co studiuje, ani czy ma jakieś wymagania. Coś kojarzył, że sepleniła, gdy umawiali się przez telefon.
– Nic z tego nie będzie – powiedział, przecierając oczy. – Nie chce mi się gadać. Zaproponowałbym ci kawę, ale pomyślisz, że to tani podryw.
Pomilczeli chwilę, ona cały czas w chuście i płaszczu.
– Darek mówił mi o tobie. To musiał być ciężki dzień – odezwała się w końcu.
– Dość. Znasz Darka? Chyba nie jest zainteresowany pracą.
– Znajomy znajomych. Okej, powodzenia.
Wstała i wyszła. I to by było na tyle, zdążył jeszcze pomyśleć Muminek nim zapadł w stan, który zdarza się tylko, gdy apatia zmiesza się z kofeiną.
Minęło pięć minut, albo dwie godziny, gdy zadzwonił telefon. Odebrał, choć nie miał ochoty.
– Tak?
– Koniec świata. – Usłyszał w słuchawce sepleniący głos Rudej. – Zamknięte drogi dwa, trzy i pięć. Jutro wyślę ci numer konta.
Wybiegł z kawiarni jak szatan, zostawiając na stoliku niedopitą kawę i wszystkie papiery, a na krześle parę survivalowych rękawiczek z goretexu.
SKOKI NA BUNGEE
Roboty jak zwykle było na dwie godziny, ale dyżur trwał osiem. Muminek bardzo chciał, żeby pracę redaktora internetowego zaczęto traktować w firmie poważnie, ale wiedział, że byłoby to z gruntu nieuczciwe.
Wprawiał się więc w trudnej sztuce zabijania czasu. Wybrał nawet wariant dla zaawansowanych i ruszył w sieć na poszukiwanie czegoś ciekawego do poczytania.
„Innego końca świata nie będzie” – rozmowa z prawosławnym teologiem. „Innego końca świata nie będzie” – recenzja filmu. „Innego końca świata nie będzie” – artykuł o pięcioletnim kulturyście. „Innego końca świata nie będzie” – wywiad rzeka z filozofką. „Innego końca świata nie będzie” – piłkarz ściął włosy. „Innego końca świata nie będzie” – wystawa obrazów. „Innego końca świata nie będzie” – konkurs literacki. „Innego końca świata nie będzie” – japoński Freddie Mercury.
Dziennikarze najwyraźniej lubili takie tytuły. Muminek miał cichą nadzieję, że mimo wszystko będzie.
– Co będzie? – zapytał pan Kazimierz.
Było między nimi sporo sympatii. Pan Kazimierz cenił Muminka za to, że ten nauczył go, co to jest przeglądarka, jak sprawdzać pocztę, skąd się biorą blogi, a także – choć bardzo ogólnie – jak zmieniać rozmiar zdjęcia, żeby pasowało na stronę. Muminek lubił ciasta, które Pan Kazimierz przynosił do pracy. – Żona serdecznie pozdrawia i pyta jak zdrowie – ogłaszał siedemdziesięciolatek przed wyjęciem sernika lub strucli. Obaj nie lubili chłopaków z działu sportowego.
– Słucham? Przepraszam, chyba myślałem na głos.
– Nic nie szkodzi, chłopcze, nic nie szkodzi.
Siedzieli do siebie plecami w małym pokoiku na półpiętrze kamienicy przy Nowogrodzkiej, do której przeprowadzono redakcję ze znacznie droższego biurowca przy Alejach, w którym spędziła czasy niemowlęctwa. Publikowali teksty, redagowali stronę główną i na zmianę chodzili do redakcji papierowej prosić dziennikarzy, żeby napisali coś więcej, niż tylko to, za co płacono im w gazecie. Wizyty w tak zwanym Papierze uatrakcyjniały dzień, choć sensu nie miały żadnego – Muminka zbywano stanowczo, pana Kazimierza uprzejmie, ale o obu zapominano w momencie, gdy znikali za matowoszklanymi drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową. Niektórzy dziennikarze dawali się namawiać na prowadzenie autorskich blogów z komentarzami do bieżących wydarzeń, zapału starczało im zwykle na miesiąc. Muminek mógł znaleźć lepszą pracę, mógł też gorszą.
Nikt nie pamiętał, w którym momencie historii w Gazecie Muminka pojawiła się trzyetatowa redakcja internetowa – za mała, żeby coś znaczyć, za duża, by ją zaorać. Muminek trafił do niej prosto z Pizzy Hut przez wieloetapową, tajną rekrutację, której mechanizmów nigdy nie zrozumiał. Pan Kazimierz był zesłańcem z redakcji papierowej, który z racji na wiek i dostojność pisał zbyt wolno i zbyt rozwlekle, więc przeniesiono go do internetu. Skąd się wzięła Buka, szefowa działu – nikt nie wiedział. Cała trójka czuła, że w którymś momencie skręcili w ślepą uliczkę medialnej ewolucji, każde mierzyło się z tym problemem w inny sposób.
Buka na przykład uważała się za eksperta od polskich komedii.
– Panie Kazimierzu, proszę podać klucze do kabiny.
Weszła do pokoju uśmiechnięta, trzydziestopięcioletnia, z niezapalonym papierosem w ręku.
– Jak tam, chłopaki? Wszystko nam wisi?
To też był żart. W Gazecie Muminka tekstów do internetu się nie wrzucało ani się ich nie publikowało. Teksty w internecie się wieszało. Muminek dawno przestał się dziwić swoim nawrotom depresji.
Pokiwali głowami i odwrócili się do ekranów.
– Bardzo dobrze, ja spadam, odwiozę Antka na basen, potem muszę wpaść na chwilę do stadniny. Wieczorem jeszcze zerknę i ogarnę z domu.
Wiedzieli, że nie zerknie i nie ogarnie. Większość czasu w pracy spędzała na stołówce, w kawiarni lub na papierosie, zawsze z koleżankami z marketingu. Większość, co nie znaczy dużo. Na Nowogrodzkiej pojawiała się tylko we wtorki, środy i czwartki, resztę dni spędzając na działce swojego przyjaciela, chłopaka, czy narzeczonego – Muminek się nie wyznawał – który uczył ją jeździć konno i skakać na bungee. Pan Kazimierz w zaskakującym przypływie poczucia humoru (innego końca świata nie będzie) zastanawiał się kiedyś, czy Buka skacze na bungee razem z końmi. Oczywiście nigdy by tak o niej nie powiedział – zawsze pani Agnieszka to, pani Agnieszka tamto, przepraszam pani Agnieszko, już się za to w tej chwili biorę.
Pracowała głównie z domu, na co pozwalała także swoim podwładnym, pod warunkiem, że najpierw odrobili pełen etat w redakcji.
Praca miała swoje plusy i minusy. Do minusów Muminek zaliczał uzyskaną na stołówce wiedzę, że żona pana Kazimierza nie żyła od kilku lat.
RUDA
Po dwóch miesiącach od spotkania w kawiarni zadzwonił do Rudej, żeby ją zwolnić.
– Czy robię coś źle? – zapytała.
Odpowiedział, że wręcz przeciwnie, raczej robi wszystko za dobrze, więc kosztuje go tysiąc dwieście złotych miesięcznie, co przy jego internetowej pensji jest nie do utrzymania.
Dobra była. Niemal za każdym razem telefon zaskakiwał go w wannie, bibliotece lub w innym miejscu, w którym na chwilę zapominał o Byciu Przygotowanym. Potrafiła zadzwonić dwa dni z rzędu, by potem przez trzy tygodnie się nie odzywać i znów wrócić do Muminkowej rzeczywistości w chwili, gdy nabrał już przekonania, że dała sobie z nią spokój. Na dodatek za każdym razem, Muminek podejrzewał, że złośliwie blokowała mu drogi numer dwa i pięć, co oznaczało szaleńczą jazdę rowerem przez Las Kabacki do Góry Kalwarii, a stamtąd dopiero do Wiązowny. To było co najmniej czterdzieści dodatkowych kilometrów, licząc w obie strony. Co prawda zmieniał się powoli – bardzo powoli – w mężczyznę silnego i wysportowanego, czyli w kogoś z Listy Tych, Którzy Dadzą Radę, ale w związku z tym w świecie preapokaliptycznym za bardzo musiał polegać na życzliwości pana Kazimierza i nieuwadze Buki.
– Mogę to robić za połowę tego, co dotychczas, póki się nie ogarniesz – zaproponowała Ruda.
Wyjaśnił jej, że połowa tego, co dotychczas, byłoby sumą odrobinę większą od tej, którą był gotów płacić od wielkiego dzwonu, zanim ją jeszcze zatrudnił. Wydawało mu się, że będzie bardziej przygotowany.
– To kiedy kończymy? Od razu?
Powiedział, że nie chce jej zostawiać na lodzie znienacka, więc, powiedzmy, do końca miesiąca.
– Okej. – Nie przejęła się utratą pracy. – Koniec świata, otwarta tylko piątka.
– Kurwa – zaklął Muminek, gdy się rozłączyła. Pan Kazimierz spojrzał zniesmaczony, ale widząc minę kolegi po piórze, machnął ręką na znak, że sobie poradzi.
PRZETRWANIE W TRZECH PROSTYCH KROKACH
Muminek próbował się przyzwyczaić do noszenia małej ładownicy cały czas przy sobie. Upchnął w niej czarną zapalniczkę zippo, o której nie pamiętał, skąd się wzięła, zapałki, aspirynę, paracetamol, węgiel, agrafki, 10 metrów linki, paczkę prezerwatyw, tabletki do uzdatniania wody, bandaż, dwie żyletki, trzy opatrunki, pięć woreczków foliowych, przybory do szycia, piłę drutową, haczyki, kompasik i sto złotych.
Nie było łatwo – czasem pamiętał o ładownicy, a zapominał o portfelu, czasem pamiętał o portfelu, a zapominał ładownicy. Kilkanaście razy pamiętał o portfelu i ładownicy, ale zapominał zamknąć mieszkania. Trzykrotnie wziął ze sobą wszystko łącznie z perfumami Żony, pięciokrotnie wszystkiego zapomniał.
Telefonem komórkowym już dawno przestał się przejmować. Raz był, raz go nie było, życie toczyło się bez przeszkód.
W mieszkaniu trzymał znacznie większy, nienaruszalny zestaw na czas Wielkiej Próby. Do plecaka, kupionego za pół pensji, upchnął znacznie więcej wszystkiego, w tym latarkę, folię NRC, ultralekki śpiwór, dwa komplety bielizny termicznej, płachtę przeciwdeszczową, menażkę, dwa litry wody na dobry początek, szczoteczkę i pastę do zębów, nić dentystyczną, mydło, krem przeciwsłoneczny, kilogram soli, sole mineralne, sztućce, multitool, batony energetyczne, apteczkę z listą dat ważności, taśmę klejącą, notatnik z dwoma długopisami, spray przeciw komarom, dwie ścierki, kapelusz, krzesiwo, mapę i lusterko. Do plecaka przytroczył Fallknivena, całoroczną pompowaną karimatę i lekki jednoosobowy tunelonamiot. Raz w tygodniu wszystko rozpakowywał i zapakowywał z powrotem. Któregoś dnia spróbował to zrobić z zawiązanymi oczami, ale w tym momencie do pokoju weszła Żona Muminka i wybuchnęła śmiechem.
Za każdym razem, gdy brał do ręki krzesiwo, uświadamiał sobie, że nie ma pojęcia, co się z nim robi, żeby rozpalić ogień.
Do korkowej tablicy przy biurku w pracy przyczepił sporą płachtę białego papieru, na której narysował od linijki wielki prostokąt, podzielony prostopadłymi liniami na cztery równe części. Zdarzało mu się wpatrywać w ten rysunek bez ruchu przez kwadrans, z czasem dorysował też kilka innych figur geometrycznych. Pan Kazimierz podejrzewał, że to jakiś patriotyczny manifest, a Buka, zwykle skora do zarzucania innym obijactwa, przymykała oko na chwile próżnicy, zakładając, że każdy musi mieć jakieś hobby, tak jak ona miała skoki na bungee i konie. Oboje nie domyślali się, że na kartce widniał wstępny projekt zagospodarowania czterech kontenerów mieszkalnych, które Muminek zamierzał wkopać w ziemię na działce w Wiązownie i zalać betonem, dobudowując wcześniej z cegieł wyjście kominowe od strony południowej.
Muminek miał sprzęt, rosła w nim wola przetrwania, wiedzę książka po książce zdobywał. Brakowało jedynie treningu.
CRO-MAGNON
„Muminku, bardzo się cieszę, że do mnie napisałeś. Sądząc po Twoim mailu ludzie tacy, jak ty, to jednostki ponadprzeciętne, które są w stanie do czegoś dążyć i coś osiągnąć. Reszta populacji to tylko stado bezmózgich jełopów. Jak dla mnie przedstawiasz dużą wartość. Moglibyśmy współpracować razem w zakresie naszych pobudek.
Krótko o mnie. Jestem Włodek. Jestem prepersem od końca lat 80–tych już ubiegłego wieku (cholera, jak ten czas szybko leci) – czyli sam początek tematu w Polsce. Jestem z Gorzowa, i miałem okazję współdziałać z gorzowskimi legendami, takimi jak Miazga, Szatan, Czerwony. Gdyby te ksywy ci nic nie mówiły, to wspomnę tylko najbardziej godnego uwagi z nich gościa – Miazgę. Jego prawdziwe NAME: Arek Milewicz, twórca prepersowego systemu Break Point. Tak poza tym to mój kumpel z czasów, kiedy razem jeszcze chodziliśmy do szkoły podstawowej, harcerstwa, a później – oczywiście – wspólne wyjazdy w teren.
Ponieważ tematem zainteresowałem się jeszcze za szczeniaka, dlatego dość szybko zrobiłem się dość wybredny pod względem doboru jakości treningu. Nie bez znaczenia było też harcerstwo; wyjazdy, terenówki itp. – wszystko to szlifowało nasze umiejętności i pomysłowość.
No cóż… Nastały lata dziewięćdziesiąte, a wraz z nimi pojawiło się wybitnie komercyjne wybitne gówno. Za takie gówno uważam między innymi "Survival od podstaw" i całą szkołę Kropeckiego. Sam pomysł wcale nie był zły. Jednak zostało z tego zrobione zwykłe gówno, ponieważ celem autora było przede wszystkim robienie na tym szmalu. Zresztą jesteś na tyle spostrzegawczy, że powinieneś to już dawno temu zauważyć.
To mniej więcej tyle, co zamierzałem ci powiedzieć o mojej przeszłości. Twoje obserwacje mnie nie zainteresowały, ponieważ są to rzeczy od dawna już mi znane. Natomiast twoim listem moją uwagę zwróciłeś ty sam. W związku z tym chciałbym się na twój temat coś niecoś dowiedzieć.
Sądząc po stylu pisania lubisz zagadnienia psychologiczne survivalu, a szczególnie ciekawi cię, jak będą reagować ludzie uczestniczący w takich "rozgrywkach". Jednak to nie jest istotne. W rzeczywistości wpuszczasz ludzi w to psychologiczne szambo, a to, co najbardziej cię rajcuje, to przyglądanie się, jak im coś w psychice zaczyna się pierdolić, i jak dostają świra.
Co – nie zauważyłeś, że ludzie mają bardzo słabą psychikę? Czy raczej zgrywasz głupka, sadysto? Za czasów PRL–u to chociaż ludziska potrafili mieć jakąś godność, a i przy tym potrafili być wyjątkowymi skurwielami. A dzisiaj co? Tylko samoponiżenie…
Mnie takie zabawy też kiedyś rajcowały, a bawiłem się w te rzeczy, gdy miałem lat naście i jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej (razem z Miazgą). Jednak bardzo szybko zorientowałem się, że ludzie to stado psychicznie na nic nieodpornych idiotów. Wynik tych zabaw kończył się zawsze tak samo – ktoś dostawał zajoba. No i ze względu na ciągłe osiąganie tego samego rezultatu, zabawy te znudziły mi się. A ty, masochisto, jak długo zamierzasz podniecać się tym samym wynikiem? Co do mnie, gdy mi się te zagrywki znudziły, stwierdziłem, że stać mnie na ogromnie o wiele więcej. Survival dał mi bardzo wiele możliwości.
Ale do rzeczy – pytasz o trening. Mam dla ciebie dwie propozycje na początek. Pierwsza nazywa się WIELBŁĄD. Weź wszystko, co powinieneś wziąć ze sobą na wyprawę, jakiś kijek w łapę i idź się przejść. 100 kilometrów w dwadzieścia cztery godziny. Kierunek dowolny, byle nie w nowych butach, bo cię obetrą. 100 kilo to nie tak dużo, jak się wydaje, na początek wystarczająco, żeby poczuć i się sprawdzić, ale nie wykończyć. Pobędziesz trochę sam, zobaczysz jak reagujesz na taką sytuację. Czy nie dopadną cię demony. Zrób to kilka razy. Za każdym razem – 24h, 100 kilometrów, inny kierunek.
Druga propozycja to CRO-MAGNON. Potrzebujesz jedynie kąpielówek, pudełka z trzema zapałkami i noża. Wyjedź kawałek za miasto, do jakiegoś lasu i przez trzy dni postaraj się nie spotkać żadnego człowieka, nie korzystaj też z niczego, co wyprodukowali inni. Domków, kanalizacji, dróg, mostów, czegokolwiek. Gdzieś w okolicy Warszawy powinieneś znaleźć odpowiednie miejsce, a jak nie, to przejedź się na Podlasie, albo – oczywiście – w Bieszczady. Ja nie jeżdżę w Bieszczady, bo z Gorzowa za daleko. Coś znajdziesz. Za pierwszym razem ci się nie uda, nie przejmuj się, odczekaj dwa tygodnie i znowu. Oczywiście na początku poczekaj na lato.
Będziesz jak ten gość, co trenował biegi w ołowianych wkładkach, a potem zapierdalał w maratonach. Jeśli dasz radę bez sprzętu, ze sprzętem będzie ci tylko łatwiej. Będziesz gotów, żeby przetrwać wszystko. Będziesz jak karaluch.
Niestety, na pewno problemem w naszej współpracy będzie odległość, nie jesteś z Gorzowa. Ale przynajmniej możemy korespondować i dzięki temu wymieniać jakieś informacje, spostrzeżenia, czy nawet doświadczenia. Oprócz psychologii i survivalu interesuje mnie również magia. W zasadzie to zainteresowanie magią przyczyniło się do tego, że tak bardzo interesuję się psychologią. Ale to powieść na kiedy indziej. O istniejącym świecie mogę powiedzieć tyle, że bardzo to przypomina filmowy Matrix.
Czekam na twoją reakcję.
Włodek”.
Muminek wziął tydzień urlopu, zamknął się w mieszkaniu i przez cały ten czas nie zbliżał się do komputera.
HERBATA BŁYSKAWICZNA
Ostatnie minuty przed dyżurem w pracy Muminek spędzał na zalanym jaskrawym lipcem Placu Defilad, na ławce przy kinach, razem z tomem „Pierwszej pomocy przedmedycznej”. Najbardziej pociągała go tracheotomia. Zastanawiał się, czy byłby w stanie ją przeprowadzić bez zamordowania poszkodowanego. Filmiki z internetu sugerowały, że wszystko jest do zrobienia.
Ławka była szeroka i właśnie dlatego Muminek cieszył się, że ma ją tylko dla siebie. Siedział po jednej stronie, ale w każdej chwili mógł się przesiąść na drugą. Albo na środek. Albo się położyć. Gdyby ławka była całym światem, świat stałby przed Muminkiem otworem.
I oczywiście ktoś się dosiadł. Osiem wolnych ławek w pobliżu, a gość akurat potrzebował towarzystwa. Muminek lubił się dzielić, ale nie tym, co miał, dlatego na „dzień dobry” odburknął półgębkiem bez kiwnięcia głową, wpatrzony w obrazek z tchawicą.
Ale zaraz, zaraz – dzień dobry? Obcemu człowiekowi? W Warszawie? To nie było coś, co można po prostu zlekceważyć.
– Dzień dobry – odpowiedział, jednak między przywitaniem a odpowiedzią minęło zbyt wiele czasu, żeby facet uchwycił ciąg przyczynowo-skutkowy.
– O, dzień dobry! – Mężczyzna jakby nie pamiętał, że sam zaczął rozmowę. Ucieszył się więc nowym początkiem znajomości i przeczesał palcami rzadkie włosy. – Ciekawa książka?
– Praktyczna.
Gość, w taniej marynarce i wytartych spodniach od innego garnituru, zdecydowanie za ciepło ubrany, jak na lipcowy skwar, siedział wyprostowany, z plecakiem na kolanach. Gdyby plecak był choć odrobinę mniejszy, trzeba by było zakwalifikować go jako kobiecy, ale w tym rozmiarze pozostawiał jeszcze margines na interpretacje.
Muminek ułatwił facetowi zerknięcie na tytuł.
– Jest pan lekarzem? Oj, głupie pytanie, nie musiałby pan czytać, wszystko byłoby już w głowie. To co, zagramy?
Zaskoczony Muminek usłyszał znak interpunkcyjny na końcu ostatniego zdania, ale nie udało mu się skojarzyć, że oznaczał pytanie. Zresztą facet już rozkładał pionki na wyciągniętej z plecaka magnetycznej szachownicy. Po chwili wystawił zaciśnięte pięści w stronę Muminka. Muminek klepnął, wylosował białe.
– O herbatę? – zapytał jeszcze szachista przed pierwszym ruchem. Muminek znowu usłyszał znak zapytania, ale znowu nie zrozumiał i tylko kiwnął głową.
Partia mknęła bez oporów. Muminek znał zasady gry, umiał rozegrać jedną czy dwie końcówki, a nawet gotów był do poświęcenia figury w zamian za przewagę w centrum, ale na tym jego szachowa wiedza się kończyła. Cieszyła go beztroska kolejnych ruchów. Rywal grał szybko, bez przerwy na zastanawianie czy na milczenie.
– O, tu mnie masz. No to jestem w tarapatach. Tego się nie spodziewałem. Piękne posunięcie, z wykrzyknikiem, z wykrzyknikiem. Roszadka, oczywiście. Na ha cztery go, jasne. Prosta sprawa, nie zauważyłem. Aj, szkoda królówki. Szach. Już po mnie. Dokąd uciekać? Szach. To z drugiej go. Na pewno? Chyba tak. Szach. A ty gdzie? Szach mat, dziękuję bardzo, dobra partia.
Siedemnaście ruchów. Uścisnęli spocone dłonie.
– Należy się dyszka. Dziękuję. – Schował dwie monety do kieszeni, pionki do szachownicy, a szachownicę do plecaczka. Otarł pot wyjętą z kieszeni marynarki bawełnianą chusteczką. – Oj, przepraszam, rewanżyk?
Muminek nie miał przy sobie więcej pieniędzy, grzecznie odmówił. Mężczyzna nie nalegał.
– Ładnie dziś, prawda? W klubie grają po stówce albo dwie za partię, ale to nie dla mnie. Młodzi są, to szaleją. O herbatę, tak się powinno grać. Do widzenia, miłego dnia życzę.
Ukłonił się, założył plecak i odszedł.
Muminek nie rozpaczał za dychą, nie był głodny. Wrócił do tracheotomii. Czy można ją przeprowadzić na sobie?
Podręcznik twierdził, że nie.
PRZEBIEGUNOWANIE
Przez ponad rok codziennie wyobrażał sobie, że świat wkrótce się skończy. Oswajał tę myśl dzień po dniu, dokonując niemałego wysiłku, by czuć się Przygotowanym. Podobnie jak niegdyś wiarę w nierozerwalność małżeństwa, teraz pielęgnował w sobie nadzieję, że jeśli będzie miał choćby najmniejszą szansę na przetrwanie, to ją dostrzeże i wykorzysta.
Aż którejś niedzieli, kilka tygodni po corocznej Nocy Mgły, gdy mył zęby, patrząc przez przymknięte powieki na rozmazane w lustrze odbicie i próbując rozpuścić niezdrowego kaca w wilgoci zaparowanej łazienki, ku własnemu zaskoczeniu zaczął sobie wyobrażać, że świat jednak będzie trwał.
Miało być pięknie, apokaliptycznie i ostatecznie. Ale co, jeśli nie?
Miesiącami przyzwyczajał się do myśli, że wszystko spłonie, utonie albo zostanie zjedzone. Bardzo się bał. Lęk bywał paraliżujący, ale częściej mobilizował, dzięki czemu Muminek wiedział, że jest prawdziwy. Wcześniej niewiele było w nim emocji, które po chwilowej ekscytacji nie kończyły się odrętwieniem, dlatego gdy pojawiło się coś tak poruszającego, jak strach przed apokalipsą, chwycił się go pazurami i nie odpuszczał. Starał się.
Strach był ważny, więc gdy Muminek krwawiąc z dziąseł zorientował się, że już się nie boi – spanikował. Szczoteczka utknęła między policzkiem a zębami, a ból głowy urządził kolejną zbrojną wycieczkę na płaty czołowe.
Muminek przeszedł długą drogę przez ostatni rok i nie miał ochoty wracać.
Nigdy nie szukał pocieszenia w religii, nie uciekał w mistycyzm, nie liczył na życie wieczne ani na wyzwolenie przez katastrofę. Nie wierzył w małe apokalipsy, nie traktował poważnie wszystkich końców świata, które zdarzały się ludziom codziennie. Bał się wielkiej, kosmicznej lub choćby planetarnej katastrofy i jedyne czego chciał, to sobie z nią poradzić i przetrwać. Przez ponad rok oswajał ten strach, aż w końcu zagłaskał go na śmierć.
– Tego nie przewidziałem – mruknął, spluwając do umywalki.
CZARNE VOLVO
Tak naprawdę nie życzył nikomu źle, dlatego nigdy do końca nie zrozumiał, dlaczego kierowca czarnego volvo chciał go rozjechać, gdy zjeżdżali z ronda Jazdy Polskiej, przy Polu Mokotowskim.
W ogóle wielu rzeczom w całej tej sprawie się dziwił. Dlaczego na przykład nikt, żaden kierowca, przechodzień ani rowerzysta nie zwrócił uwagi, gdy volvo po dwóch nieudanych próbach trafiło go prawym błotnikiem, wystrzeliwując razem z rowerem na chodnik przy przystanku? To nie była znieczulica, po prostu, nieprawdopodobne, nikt nic nie zauważył.
Nie rozumiał też, dlaczego się nie zdenerwował. W pierwszych sekundach, gdy próbował zorientować się, gdzie jest góra, gdzie dół, i co to za miasto, podejrzewał nawet, że sam jechał nieostrożnie i niechcący wjechał samochodowi przed maskę.
Zaskoczył go ciepły głos w słuchawce, gdy zadzwonił na numer alarmowy. Operatorka poprosiła, żeby podał numery rejestracyjne volvo, póki pamięta, żeby patrole mogły zacząć poszukiwania. Nie pamiętał. Odpowiedziała, że nie szkodzi, to się zdarza, człowiek w takich sytuacjach martwi się przede wszystkim o siebie, a nie o szczegóły. Zasugerowała, żeby – jeśli jest w stanie – zamiast czekać na radiowóz na miejscu, po prostu poszedł na najbliższy komisariat i tam zgłosił zdarzenie, bo tak będzie znacznie szybciej.
Zadzwonił do Żony. Nie odbierała. Zadzwonił do redakcji. Pan Kazimierz nie odbierał. Zadzwonił do Rudej.
– Cześć, właśnie się do mnie nie dodzwoniłeś, możesz zostawić wiadomość, ale niczego nie obiecuję.
Wreszcie zadzwonił do Palmy, rastakolegi ze studiów, który w wieku trzydziestu lat ściął dready, wyprowadził się ze skłotu i został kontrolerem lotów na Okęciu. Palma odebrał, ale jeszcze bardziej zaskakująca była jego reakcja.
– Co to był za samochód? Poczekaj na mnie chwilę.
Na komisariacie Muminek zdziwił się, że dyżurny policjant nie jest tak miły jak dyżurna operatorka.
– Niech się pan nie wygłupia, przecież nie zrobię z tego usiłowania zabójstwa.
Gdy Palma przyjechał – rowerem, bo nie wszystko z dawnych czasów w nim umarło – znalazł Muminka na murku przy zejściu do stacji metra. Muminek siedział po stronie schodów, wpatrzony w przejeżdżające samochody, z nogami na barierce, ignorując krzyczącą na niego emerytkę. Palma wziął siwą panią pod rękę i sprowadził kilka stopni w dół.
– Kolega miał wypadek, pani pozwoli.
Potem przepytał Muminka – co się stało, gdzie boli, co ze sprzętem.
– Masz świadków? Nie? To dół.
Obfotografował komórką zniszczony rower i wraz ze swoim przypiął do znaku drogowego. Potem ściągnął Muminka z murku i zaprowadził na Marszałkowską do szpitala.
– Nieprawdopodobne – stwierdził, gdy czekali na prześwietlenie.
– Za trzecim razem, czujesz? – Muminek był cały czas zdziwiony. – Dogonił mnie kilkadziesiąt metrów za rondem i zaczął krzyczeć. Ja nic. Więc podjechał do mnie na milimetry. Trochę zwolniłem, ale dalej nic. Odbił w lewo, potem gwałtownie w prawo, nie trafił, więc jeszcze raz, znowu nie trafił, wreszcie przyhamował, wycelował i przypieprzył. Uwierzyłbyś?
– Kryminał.
– Co z rowerem?
– Złożymy ci nowy. Widelec, obręcze, support, wszystko do wyrzucenia. Rama chyba też, ale się nie przyglądałem. Mam fajne ostre do opędzlowania, wyślę ci zdjęcia.
– Dzięki.
– Żaden problem.
– Naprawdę dzięki.
– Naprawdę żaden problem.
PIWO, DWA RAZY
Umówili się na piwo dwa tygodnie później, żeby uczcić półmetek zwolnienia lekarskiego. Muminek zamówił colę, Palma herbatę i ciastko z orzechami.
Najpierw rozmawiali o niczym.
– Jak się czujesz? – spytał Palma.
– Trochę obolały jeszcze, ale dziękuję, powoli i idzie ku lepszemu. – Muminek z grymasem na twarzy poruszył lewym barkiem na znak, że rzeczywiście powoli.
– Ale ja nie o tym. Pytam, jak się czujesz?
– No to ci tłumaczę…
– A ja ci mówię, że nie o to pytam.
– To o co pytasz?
– Pytam, jak się czujesz.
Muminek zamieszał słomką kostki lodu w szklance.
– Czuję. Się. Raczej. Dobrze.
– Tak samo?
– Wiesz co? Muszę lecieć, mam umówione spotkanie na rogu Jerozolimskich i Niepojebanych Rozmówców.
– Skoncentruj się. – Palma wyostrzył kurs. – Pytam, czy czujesz się tak samo, jak przed wypadkiem. Ktoś próbował cię zabić i jestem ciekaw, bo zawsze mi się wydawało, że po takim czymś człowiek wychodzi jakoś odmieniony. Albo przynajmniej jest taka ewentualność, że wychodzi. Mnie nigdy nikt nie próbował zabić, więc nie wiem. Żadnych objawień? Żadnego nowego sensu? Spotkałeś Pana?
– On nie chciał mnie zabić.
– A co chciał?
Palma czekał na odpowiedź z uniesionymi brwiami, a jego ręce zastygły w szerokim geście, który nie pozostawiał wątpliwości – nie odpuści.
– Nie wiem. Może. Nie zastanawiałem się nad tym. – Muminek spojrzał na stolik obok, przyprawy i brudny talerz z kawałkiem szpinakowej tarty.
– Gdyby wyciągnął pistolet i strzelił do ciebie, ale tylko drasnął, to co byś pomyślał? Powierzchowna rana? – nalegał Palma.
– Wydaje mi się, że zajechałem mu drogę, jak zjeżdżaliśmy z ronda.
Palma pokręcił głową.
– Chodzi mi o to, że nie jestem bez winy – kontynuował Muminek, wciąż unikając patrzenia na wprost. Podparł czoło ręką, przysłaniając oczy.
– Rozumiem. A tak zmieniając temat, mój sąsiad ma psa i ten pies strasznie wyje w nocy. Zastrzeliłem obu. Wiesz, nie byli bez winy.
– Przestań.
– Koleżanka z pracy śmierdzi szlugami. Przetrąciłem jej kolana.
– Palma…
– Gość na ulicy gwizdał Budkę Suflera, dostał w ryj. Kurwa, człowieku, weź się ogarnij!
Krew na sekundę zawrzała Muminkowi mu w żyłach, ale od razu wystygła, jak ścięta nagłym mrozem. Został tylko ból w skroniach.
Pomilczeli kilka minut.
– Co byś zrobił, gdybyś gościa spotkał? Tego z volvo?
– Nie wiem. Ja się nawet nie zdenerwowałem. Facet na kilka sekund odleciał. Road rage. Zdarza się. Mógłbym go obrzucić pomidorami. Albo nieprzyzwoitymi słowami. I jego matkę. Babcię, kogo wymyślisz. Mógłbym porysować mu lakier, ale i tak ma porysowany. Urwałbym mu lusterko. Albo oba. Albo żadnego. Nic do niego nie mam. Może mu przykro, może miał ciężki dzień. Jakbym miał świadków, to poszedłbym na policję. Ale nie mam. Ja pierdolę, nic bym nie zrobił. – Przykurczonymi ruchami dłoni Muminek próbował nadać sens wątpliwościom. Jego głos nie cichł, choć w każdej chwili mógłby.
– To ci powiem tylko tyle, że go znaleźli. – Palma dopił swoją kawę, patrząc prosto w oczy Muminka, który w jednej chwili otrzeźwiał, potrząsając głową.
– Kogo? Kto?
– Gościa z volvo. Znaleźli go. Miki i Jeebus.
– Kto to, do cholery, jest Miki i Jeebus?
– Pytasz się, kto znalazł gościa z volvo. To ci odpowiadam – Miki i Jeebus. Nie pytaj się, co to za goście. Miki i Jeebus to Miki i Jeebus.
– Ale dlaczego go znaleźli?
– Bo są dobrzy w szukaniu. Zadzwoniłeś do mnie po wypadku, a ja zadzwoniłem do Mikiego i Jeebusa. Miki i Jeebus się ogarnęli w sekundę i znaleźli gościa w korku na Puławskiej parę minut później. Skręcał właśnie w Dolną. Czarne volvo, pokiereszowany błotnik, naderwane lusterko. Nie do podrobienia.
– O kurde. I co?
– Pojeździli za nim cały dzień i następny. Na zmianę, raz Miki, raz Jeebus. Wiedzą gdzie mieszka, wiedzą gdzie pracuje.
– Nie prosiłem ich o to.
– Robią to z innych powodów.
– Ciebie też nie prosiłem.
– Ja też mam swoje powody. Stary, zrozum, to jest wojna. Każdego dnia, na każdej ulicy. Wierzysz, że tak nie jest, ale to bez znaczenia. Jesteś cywilną ofiarą. Nic byś nie zrobił, mówisz, i ja to rozumiem. Ale to nie zmienia dwóch faktów. Po pierwsze facet w samochodzie chciał cię rozjechać tylko dlatego, że jechałeś po tej samej drodze, co on. To wymaga reakcji. Po drugie, nic nie musisz z tym robić, bo są ludzie, którzy zrobią co należy za ciebie. Miki i Jeebus.
– Palma, w co ty mnie wkręcasz?
– Absolutnie w nic. Ty już nie masz z tym nic wspólnego. Nie przejmuj się, mówię ci o sprawie, bo może chciałbyś wiedzieć.
– Może bym nie chciał.
– Za późno.
Podczas gdy większość znajomych Muminka ze studiów we wszelkich dyskusjach – zarówno w salach akademickich, jak i w zadymionych piwnicach i mieszkaniach – stosowała regułę Trzech I, na którą składały się Ignorancja, Intuicje i Inwektywy, Palma lubił słuchać nie tylko po to, żeby popisać się ciętą ripostą. I za to Muminek go polubił, od razu na pierwszym roku. Czasem Palma zadawał pytania zaczynające się od „dlaczego, panie profesorze”, lub „szanowni, a po co”, a kończące niezręczną ciszą, gdy wszyscy, łącznie z wykładowcami, zastanawiali się, czemu takie postawienie sprawy im nie przyszło wcześniej do głowy. Niektórzy posądzali go o tanie szołmeństwo, ale Muminek wiedział, że w tych pytaniach była wyłącznie autentyczna ciekawość świata i próba zrozumienia, jak sprawy wyglądają. Palma naprawdę chciał odpowiedzi.
Gdy Muminek usłyszał od wspólnych znajomych, że Palma porzucił wagabundztwo na rzecz pracy w lotnictwie, pierwsza rzecz jaka przyszła mu do głowy, to nadzieja, że odpowiedzi się znalazły. W tym czasie ich studencka przyjaźń mocno już zwietrzała, ale spotykali się raz na kilka miesięcy, żeby pogadać o rowerach. Palma był dla Muminka dealerem wiadomości ze świata warszawskich bikepolowców i kurierów.
– I co mu zrobią? – zapytał Muminek, wracając do rozmowy po kolejnych kilku minutach ciszy.
– Pytasz czy upierdolą mu głowę i naszczają do szyi? Bez obaw. – Palma robił dziwne miny, wygrzebując językiem migdały spomiędzy zębów. – Miki i Jeebus wyrzekli się przemocy, choć przemoc jeszcze nie wyrzekła się ich. Przez ostatnie dwa tygodnie gość potrącił pięciu kolejnych rowerzystów.
– Że co?! To jakiś wariat? Poluje na nich?
– Nie, to oni polują na niego.
MIEJSKIE KOMANDO
Metoda Mikiego i Jeebusa była ordynarnie prosta. Najpierw ustalili, na jakich trasach najczęściej można spotkać kierowcę czarnego volvo. Mieszkał w Wilanowie, pracował w Pałacu Kultury, pracę kończył o osiemnastej, czasem w ciągu dnia jechał na Grochów, w okolice dawnego kina 1 Maja.
W drugim etapie Miki i Jeebus całkowicie zgodnie z przepisami zaczęli wjeżdżać mu pod koła, zawsze dbając o odpowiednią liczbę świadków.
Pierwszy zaczął Jeebus – przy wyjeździe z parkingu na Świętokrzyską ruszył z chodnika tuż przed volvo, a kilkadziesiąt metrów dalej, przy samym przystanku autobusowym nagle zatrzymał rower w miejscu. Volvo najechało mu tylko na tylne koło. Nieżyczliwi mogliby stwierdzić, że upadek rowerzysty był odrobinę zbyt teatralny.
W korku kierowca volvo nie miał jak uciec, zresztą nawet nie próbował. Wyskoczył z samochodu i podbiegł do Jeebusa z krzykiem i wyzwiskami – czterdziestoletni, pulchny blondyn ścięty na jeża, w błękitnej koszuli z kołnierzykiem, z identyfikatorem na szyi. Jeebus spokojnie wstał, otrzepał się, wyciągnął komórkę i zadzwonił po policję. Awanturę z blondynem zostawił rękom i gardłom ludzi z przystanku.
Miki dopadł volvo w podobny sposób następnego dnia rano, na skrzyżowaniu Wiertniczej i Augustówki. Scenariusz powtórzył się niemal dokładnie taki sam, choć wyzwisk blondyna było już znacznie mniej.
I potem jeszcze trzy razy – na parkingu centrum handlowego na Sadybie, przy kompresorze na praskiej stacji benzynowej, wreszcie na drodze dla rowerów przy Puławskiej. Myśliwymi byli dziewczyna Mikiego, brat Jeebusa i znajomy kurier. Blondyn pękł za czwartym razem, płakał i przepraszał niemal na kolanach. ale nie odpuścili. W dwa tygodnie zebrali mu wystarczającą liczbę punktów, żeby zatrzymano mu prawo jazdy. Zaczął jeździć autobusami i zrezygnował z wycieczek na Grochów. Wciąż go pilnowali na wypadek, gdyby chciał wrócić do volvo choćby na krótką przejażdżkę.
Muminek słuchał, ale nie wierzył własnym uszom.
– Tylko sza, Muminku – zastrzegł Palma. – Opowiadam ci to wszystko, bo od ciebie się zaczęło i masz prawo wiedzieć. Ale jak zaczniesz kłapać dziobem, będziemy musieli cię zastrzelić.
NOWY ROWER
Palma zadzwonił tydzień później, potem wysłał esemesa, a na koniec jeszcze maila. Muminek nie odpowiadał, a nowy rower kupił zupełnie samodzielnie na giełdzie w Słomczynie.
WŁÓCZYKIJ
Zadzwoniła Ruda i zapytała, czy Muminek potrzebuje pracy.
– Co? – zdziwił się, zeskakując po trzy schodki w szalonym pędzie na dół kamienicy.
Powtórzyła. Muminek zatrzymał się przy recepcji, bo zrozumiał przynajmniej tyle, że przecież zwolnił Rudą kilka miesięcy wcześniej. Co nie znaczy, że zrozumiał wszystko.
– Co?
Wyjeżdżała na miesiąc do Holandii i potrzebowała kogoś, kto zająłby się jej kotem. A ponieważ chodziło naprawdę o cały miesiąc, nie chciała polegać na niczyjej życzliwości. Chciała płacić i wymagać.
– Poszukam kogoś – odpowiedział, a po powrocie na górę do internetowej redakcyjnej pakamery rąbnął się w łeb i oddzwonił.
– Tak, nakarmię ci kota. Kiedy?
Rudej przed jej wyjazdem nawet nie zobaczył – klucze przekazała mu przez ochroniarzy w redakcji, bo akurat przez pięć minut miał rzeczywiście pilny tekst do powieszenia i nie mógł do niej zejść. Instrukcję obsługi kota zostawiła na biurku. Kot był szaroniebieski i z rodowodem, z rasy której protoplaście ktoś znienacka zamknął drzwi przed nosem. Nazywał się Włóczykij, trochę na złość, bo Ruda mieszkała w kawalerce na czwartym piętrze żoliborskiej kamienicy i nie wypuszczała go na zewnątrz.
Instrukcja była prosta, choć zdaniem Muminka za długa. Kota należało karmić co najmniej raz dziennie, z dyspensą na trzy dwudniowe przerwy w ciągu miesiąca, ale w takich wypadkach trzeba było zostawić podwójną porcję. Dostęp do świeżej wody musiał mieć ciągły i niezakłócony. Kuwetę Ruda sugerowała czyścić nie częściej niż raz na trzy dni, nie rzadziej niż raz na tydzień, a czesać – uwaga na kołtuny, bo boli, zarówno kota, jak i czeszącego – co dziesięć dni. Kluczowe było zostawianie otwartych drzwi do łazienki.
Muminek dorzucił Rudej podlewanie kwiatów gratis.
Włóczykij, jak na rasowego kota przystało, był tępawy. Gdy szedł przed siebie, można było go podnieść, odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni – w tym czasie wciąż przebierał nogami – i postawić z powrotem na podłodze, by dalej szedł bez zawahania w nowym kierunku. Do tego lubił stawać blisko ściany, tyłem do pokoju – z jego płaskim pyszczkiem oznaczało to naprawdę blisko – by miauczeć przez kwadrans. Ale miał również zalety. Nie szalał po mieszkaniu, nie drapał mebli i zwykle trafiał do kuwety.
Ruda nie zabroniła Muminkowi nocować w jej mieszkaniu, ale też na to nie pozwoliła, więc wolał nie ryzykować. Zdarzało mu się jednak po pracy jechać do Włóczykija i spędzać z nim wśród książek Rudej kilka godzin, zanim noc nie wyganiała go z powrotem na Ursynów.
Żeby spotkać kota w mieszkaniu, trzeba było odczekać pół godziny, najlepiej w ciszy, zanim wyszedł spod łóżka.
– Włóczykiju, bardzo się cieszę, że cię poznałem – mówił mu Muminek, otwierając kolejną butelkę. – Jesteś zupełnie inny, niż ja. Mam czasem chwile, że nie rozumiem o co chodzi, wiesz? Nie, nie boję się. Kiedyś się bałem. Ale czasem myślę, że sporo mi brakuje. Do bycia nie wiem kim. Ale ty tak chodzisz jak kretyn i robisz miny. I wiem, że ciebie koniec świata dopadnie szybciej niż mnie. Może nie będę ostatni, ale nie będę też pierwszy. Jesteś dla mnie jak piorunochron. Przy tobie czuję się bezpiecznej. Jesteś moją tarczą. Nawet jak kopalnia się wali, a burza napiera. Gdyby cię nie było, świat byłby znacznie gorszym miejscem.
– Muminku, nie oglądaj się tak często za siebie – odpowiadał Włóczykij. – Skoncentruj się. Z ruchomych piasków nie ma wyjścia drugą stroną.
A potem ustawiał się płaską mordką do ściany i zaczynał miauczeć lub robił slalom między wieżami z książek.
Ruda zadzwoniła po trzech tygodniach, że wraca wcześniej, bo nie wszystko ułożyło się tak, jak zaplanowała. Muminek starannie wyczesał Włóczykija, uważając na kołtuny, wyczyścił mu kuwetę, nalał świeżej wody, odkurzył mieszkanie i zabandażował podrapaną rękę. Na uschniętą paprotkę nie miał żadnego pomysłu, więc wyrzucił ją na śmietnik razem z pustymi butelkami.
ZEMSTA WŁÓCZYKIJA
Ruda po powrocie z Holandii nie dała znaku życia, nie odebrała nawet kluczy. Muminek, pomny paprotki, nie narzucał się, choć sytuacja była niezręczna.
W końcu po miesiącu przyszedł mail. Muminek zwlekał pięć minut z otwarciem.
„Naprawdę chuj z paprotką i chuj z tym, że kot przez miesiąc schudł prawie kilogram. Nawet mu się przydało. Chuj z tym, że zostawiłeś otwarte okno i wpierdoliło mi się do kuchni stado gołębi. Włóczykij jednego upolował i przywitał mnie z ptaszyskiem w pysku, co było nawet urocze, nie podejrzewałam go o takie umiejętności. Chuj, że wydudlałeś trzy wina, czterdzieści złotych sztuka, w zasadzie powinnam się spodziewać. I wielki chuj z tym, że nie podniosłeś ani jednej ulotki z wycieraczki, tak, żeby wszyscy mogli widzieć, że nikogo w domu nie ma przez prawie miesiąc, nie prosiłam Cię o to. Więc, jak widzisz, nie denerwuję się o pierdoły. Ale, kurwa, czy tak trudno jest zostawić otwarte drzwi do łazienki, żeby jebany sierściuch mógł się w spokoju wysrać do kuwety zamiast mi na łóżko? Przecież to nawet nie chodziło o to, żebyś coś zrobił, tylko o to, żebyś właśnie nie robił – nie zamykał drzwi. Ten drewniany klocek, który tam leżał, miał swój cel w życiu, miał proste zadanie – zapobiec zamknięciu się drzwi do łazienki. Nie wydaje mi się, żebym wymagała od Ciebie wiele więcej, niż od tego klocka – żebyś zostawił klocek w spokoju, a jeśli zdarzy Ci się niechcący go odkopać, żebyś położył go z powrotem między skrzydło drzwi a framugę.
I jeszcze ta jebana Holandia. KURWA. Gdzie mam Ci wysłać pieniądze?”.
Muminek docenił, że napisała „Cię”, „Ciebie” i „Ci” wielkimi literami. Opowiedział krótko – „Bardzo przepraszam. Muminek”, ale numeru konta nie podał, nie wypadało. Długą odpowiedź zaczęła od „A na chuj mi Twoje przepraszam, siwy ciulu?”. Naprawdę była zdenerwowana. W post scriptum dopisała jeszcze, że koperta z pieniędzmi czeka na recepcji w redakcji.
REMIS
Patrzyli na szachownicę w skupieniu, a ich oczy robiły się coraz większe. Styczeń zaskoczył odwilżą, którą niektórzy mylili z wiosną.
Muminek nigdy nie zapytał szachisty z Placu Defilad o imię, choć spotykali się regularnie od ponad pół roku – czasem pod parasolami, czasem okutani w płaszcze, z postawionymi kołnierzami, zawsze z magnetyczną szachownicą wyciąganą z niemal kobiecego plecaczka. To nawet nie był hazard – zamiast fundować kolejne herbaty rywalowi, Muminek mógłby wyrzucać pieniądze do Wisły, szanse na ich pomnożenie byłyby nieco większe. Siedemnaście posunięć z pierwszej partii nie było najgorszym wynikiem, a jak zwycięzca poczuł się tylko raz, po siedemdziesięciotrzyruchowej partii, którą ostatecznie przegrał, ale do końca utrzymywał przewagę gońca.
Nie rozmawiali też nigdy o niczym, poza aktualną pogodą i prognozami na następny tydzień. Czasem szachista – przychodził znikąd, odchodził donikąd – proponował herbatę z termosu, czasem pytał o książkę, którą Muminek akurat czytał. Zawsze jednak z grzeczności, nie przez zainteresowanie, co Muminek wyczuwał i nie podejmował tematu.
Nawet o szachach rozmawiali niewiele – chyba, że słowotok łysiejącego szachisty nazwać rozmową.
– Szatański plan. Takie partie trzeba kolekcjonować. Oj, Borysowi to by się nie spodobało. Uciekaj, uciekaj! Uff, jak mało brakowało… Tu chcesz mnie zaskoczyć? To ci się udało. Całkiem zabawne, boki zrywać. Z tego już nie wyjdę. W pięty mi poszło. Szach mat, dziękuję, należy się herbata.
Muminek podejrzewał, że jego partner nie grywał w klubie, bo wyrzucili go za gadulstwo. Jemu nie przeszkadzało. Przegrywał w milczeniu kolejne partie, ciepłą rączką wypłacając na koniec należność.
Ale tego dnia stało się coś dziwnego. Muminek zwykle szybko szedł na wymiany, bo im więcej na szachownicy było figur, tym sromotniej wyglądały jego porażki, poza tym wydawało mu się, że zaczynał rozumieć, co się dzieje w partii dopiero, gdy znikały z niej oba hetmany. Tym razem jednak, grając białymi, zbastował i zwolnił. Nie było w tym ani planu, ani nawet chęci spróbowania czegoś nowego, jedynie podkorowa reakcja na wydłużające się styczniowe dni. Rywal też nie kwapił się do ataku, rozwijając powoli skrzydło królewskie. W końcu jednak jak zawsze wymiótł muminkowe figury i przyszpilił króla, tym razem na linii h, w lesie czarnych i białych pionów. Rozpędzony przesunął skoczka na g5 i…
– Nie mam ruchu – powiedział Muminek. – Pat?
Szachista trzymał prawą rękę nad skoczkiem przebierając palcami, ale już oderwał od niego palce i nie było odwrotu.
– Innego końca świata nie będzie – szepnął w końcu. Muminek zadrżał.
WŁODEK
„Cześć Muminek, stary druhu! Czemu nie odpowiadasz? Czytałem twojego bloga, niezbyt ciekawy. Redagowałem kiedyś stronę o bunkrach poniemieckich w Polsce, była bardzo popularna, ale mnie to nie kręci, nie gonię za sławą. Wysłałem ci na adres redakcji kilka książek, przydadzą ci się. Mam nadzieję, że nie zaniedbujesz treningu. Zwłaszcza że… czujesz to? Elektryczność w opuszkach palców? To już za chwilę, za momencik. Nasz czas NADCHODZI! Nie podniecaj się tylko za bardzo, bo spaskudzisz gacie. Daj znać. Włodek”.
SZPITAL
Wydawało mu się, że rozpoznał głos w słuchawce, ale nie mógł skojarzyć z twarzą i osobą. Numer telefonu także nic mu nie mówił. Głos był kobiecy i zapłakany.
– Grzesiek… wypadek… w szpitalu… nie wiadomo… taksówka… we wtorek… może nie…
Grzesiek? Co za Grzesiek? Grzesiek Ostrowski, kolega z podstawówki? Niemożliwe. Piękny Grzesiek z Muzeum Powstania? Czemu dzwoniliby z tym akurat do niego? Grzegorz Albert, komentator giełdowy Gazety Muminka?
– To chyba pomyłka, proszę pani.
Rozłączyła się po dwóch sekundach zawahania.
JAK ZROBIĆ HERBATĘ
Kliknął „nowa wiadomość” i zastygł przed pustym mailem. Nawet nie wpisał adresu, żeby przypadkiem nie wysłać czegoś nieskończonego.
Chciał zapytać, czy wciąż jest zła, bo jemu wciąż jest przykro, że tak się sprawa skończyła. Nie miał nic na swoje wytłumaczenie, bo choć nic nie wspominała wcześniej o drewnianym klocku i jego zastosowaniach, to rzeczywiście mógł się domyślić. Naprawdę polubił Włóczykija i miał wrażenie, że Włóczykij polubił jego. Przez trzy tygodnie pamiętał o otwartych drzwiach do łazienki, ale ostatniego dnia się zamyślił, klamka drzwi wejściowych zaplątała się w klamkę tych do łazienki, rozplątał je, trzasnęło i potem już nie pamiętał co się stało, bo się śpieszył, a nie chciał, żeby Włóczykij uciekł na klatkę schodową.
Dobra, pomyślał, nie pisz o klatce schodowej, bo się wyda, że uciekał wcześniej. Napisz po prostu, że jest ci przykro. Ale to już pisałeś. To może zacząć żartem?
Łóżko już czyste?
Źle.
Zostawmy temat kota, jeśli jest zła, to już nic tego nie zmieni. Napisz co u Ciebie.
Żona Muminka weszła do pokoju z gorącą herbatą, którą postawiła mu na biurku. Robiła świetną herbatę – ze zwykłej liptonowej torebki pełnej pospolitych czarnych liści, brązowego cukru, cytryny oraz odpowiednich proporcji wody kranowej, oligoceńskiej i mineralnej w różnych temperaturach, potrafiła wyczarować prawdziwe arcydzieła.
– Zadzwoń do niej – powiedziała i pocałowała go w czubek głowy.
Muminek doceniał jej herbatę, sam miał inny talent – choćby włożył w sprawę całe serce, dobrał osobiście najlepsze liście i wsłuchał się uważnie w rady wybitnych ekspertów, jego herbaty żadnym sposobem nie dało się pić. To było jak zemsta Montezumy, klątwa z którą nie potrafił sobie poradzić. Jego herbaty niezależnie od czasu parzenia nigdy nie nabierały smaku, a cytryna z cukrem jednie pogarszały sprawę. Od dawna zlecał herbaciane prace innym, tylko od czasu do czasu, gdy potrzebował kilku chwil sam na sam z wiecznością, przygotowywał szklankę earl greya, z której krzywiąc się wypijał mały łyk, a resztę wylewał do zlewu, umocniony w przekonaniu, że niektóre rzeczy są niezmienne.
Czasem, gdy do Żony Muminka przychodziły koleżanki, a ona sama spóźniała się nieco, pozwalał sobie na dowcip – To ja zrobię herbatę, ktoś ma ochotę? – który śmieszył tylko jego, ale za to do rozpuku. Gdy później patrzył na niemal nietknięte, wystygłe kubki, duma rozsadzała go od środka.
Okej, co u mnie?
U mnie po staremu.
Świetny początek. Ruda na pewno z wielką przyjemnością poczyta, że u niego wciąż nic się nie dzieje.
Awantura z Włóczykijem nie mogła zdarzyć się w gorszym momencie. Muminek w dziurze po strachu przed końcem świata odkrywał tęsknotę i narastające pragnienie, żeby to było już. Nie chciał dłużej czekać i musiał się z tego wyspowiadać. Ruda wydawała się odpowiednim rozmówcą. Koniecznie chciał pogadać.
MAIL
W końcu napisał, poszło łatwiej niż się spodziewał.
„Cześć. U mnie po staremu. Właśnie wróciłem z rowerowej przejażdżki. Dwieście kilometrów, po samych nieuczęszczanych, choć głównie asfaltowych i betonowych drogach, dało radę bez większych problemów. Nie miałem ze sobą nic, tylko portfel i bidon, więc nie jestem pewien, czy to dobry sprawdzian. Ale kilka razy przedzierałem się przez leżący jeszcze śnieg (podobno w połowie lutego ma spaść znowu), więc coś tam z tego mam.
Wielbłąda spróbowałem dwa razy – we wrześniu i w październiku, znakomita rzecz! Mam tylko jakiś problem z prawą stopą, po kilkunastu kilometrach boli na samym środku i podświadomie zaczynam stawiać ją krzywo, co w ogóle nie pomaga, tylko – surprise, surprise – pogarsza sprawę. Pomaga na to ciaśniejsze związanie butów. Będę szukał wkładek, tu jest jakiś gość na Koszykowej, który robi podobno świetne z odlewu stopy. Cro-magnon planuję na weekend majowy. Praca, kurde.
Dzięki za książki. Śmieszna ta o Antonie, choć wydaje mi się, że już ją kiedyś czytałem. Ale nic nie pamiętam, więc super.
Nic nie czuję w palcach, ale wierzę Ci na słowo. Oby! Trzymaj się i bądź czujny. Muminek”.
ZBRODNIA I KARA
O kurwa, Grzesiek! Palma!
Od razu zaczął dzwonić do szpitali, ale już po drugim telefonie zorientował się, że to bez sensu.
– Tydzień temu? Nie jest pan rodziną? Proszę sobie nie żartować.
Z rejestru telefonu odkopał odebrane połączenia i zadzwonił do dziewczyny ze znajomym głosem.
– Hej, Muminek z tej strony. Przepraszam, kompletnie cię nie poznałem wtedy. Przepraszam. Co z Grześkiem, gdzie leży? Co mu się stało?
Miał nadzieję, że dziewczyna się nie zorientuje, że on wciąż nie ma pojęcia z kim rozmawia.
– A ja myślałam, że po prostu wciąż jesteś skurwielem.
Ale, choć sucha jak pieprz, powiedziała mu, że Palma miał wypadek na rowerze i leży w szpitalu MSWiA na Wołoskiej. Gdy Muminek gnał między samochodami, przeklinał pod nosem wiele rzeczy, ale głównie to, że mógł się domyślić, gdzie trafiają kontrolerzy lotów.
W szpitalu biegał po oddziałach i piętrach przez niemal godzinę. Zaczął od traumatologii i tam skończył, ale po drodze odwiedził ostry dyżur, intensywną terapię, neurochirurgię, onkologię i położnictwo. Trzy razy zwracano mu uwagę, żeby nie kopał ścian, bo to jest szpital a nie plac zabaw. Nie odpowiadał, biegał dalej.
Za pierwszym i drugim razem na traumatologii nie było nikogo. Ale za trzecim już tak – dwóch młodych chłopaków w cyklistówkach, z podkrążonymi oczami, którzy dawno się nie golili. Jeden miał podwiniętą prawą nogawkę dżinsów, drugi krótkie spodenki w kratkę założone na rajstopy.
Miki i Jeebus.
Na sekundę Muminek zapomniał po co przyjechał do szpitala, uświadamiając sobie, że wie co to goście, bo kiedyś wymienił z nimi kilka niezobowiązujących zdań na studenckiej imprezie. Nie pamiętał o czym. W drugiej sekundzie przemknęło mu przez myśli czarne lśniące volvo, po remoncie, niepilnowane w tej chwili przez nikogo i szalejące na mieście. W trzeciej przypomniał sobie o Palmie, ale nie wiedział jak zacząć.
– Palma? Grzesiek? Palma? – próbował zapytać
Spojrzeli na niego, najpierw bez zrozumienia, ale w końcu pokiwali głowami.
– Nie wpuszczą cię na salę – powiedział Jeebus, gdy Muminek ruszył do wahadłowych drzwi oddziału.
Miki, facet tak wielki, że prawdopodobnie posiadał własną ścieżkę dźwiękową, wstał bez słowa i podszedł do zakratowanego okna.
– Ale, ale, ale… – Muminek szukał słów. Brakowało mu ich nie ze zdenerwowania, czy strachu. Po prostu zgubił je po drodze.
– Nie wiadomo. Znacie się? – zapytał Jeebus.
– Ze studiów. I nie tylko. Trochę. Całkiem. Tak, znamy się.
– Nie wiadomo. Jest nieprzytomny i połamany na malutkie kawałki.
Miki wrócił spod okna i usiadł obok Jeebusa, wyciągając przed siebie długie, bocianie nogi. Prawie kopnął Muminka, który wciąż stał.
– Coś więcej?
– Co więcej?
– Weź gadaj jak człowiek, co się stało, jak, gdzie, kiedy? – Muminek podnosił głos, ale cały czas obserwował gabaryty Mikiego, który naciągnął cyklistkę na czoło i zamknął oczy, ale chyba słuchał.
– Nic się nie stało, to się stało, co się czasem dzieje na mieście. Chujowo się stało.
Muminek usiadł dokładnie w tej chwili, w której drzwi oddziału wywahnęły się na zewnątrz. Wyszła przez nie starsza kobieta, wsparta na zniszczonej, bambusowej lasce. Ręka w kitlu przytrzymała skrzydło drzwi, kobieta ukłoniła się jeszcze, a Miki i Jeebus poderwali się na baczność. Muminek nie zdążył zareagować, a nie chciał dołączać do tej musztry spóźniony. Kobieta spojrzała przez moment na chłopaków, stojących ze spuszczonymi głowami, po czym bez słowa, kiwając się na boki, pokuśtykała w stronę windy, stukając głucho gumową końcówką laski.
Gdy winda odjechała Miki i Jeebus usiedli. Muminek wstał.
– Bez sensu – powiedział nie wiadomo do kogo i ruszył w stronę schodów.
– Hej! – zawołał za nim Miki. – Ty jesteś Muminek?
– A co? – odwrócił się.
– Jesteś?
– Tak.
Miki zamilkł, ponownie naciągnął czapkę na oczy i złożył ręce na piersi.
– Palma z tego wyjdzie. – Jeebus wstał i mówił za Mikiego. – Bo Palma jest silny jak sam skurwysyn. I jak stanie na nogi to się spotkacie pewnie na piwie albo pojedziecie sobie na rowery. I on ci tego nie powie, bo jest w porządku. Ale ja ci powiem wcześniej, żebyś też wiedział. Że to twoja wina. Twoja wina. Ja to wiem. Miki to wie. Wszyscy to wiedzą. I ty już teraz też, bo ci to powiedziałem i nie możesz powiedzieć, że nie wiesz.
– O co ci chodzi, człowieku?
– Nic do ciebie nie mam, więc spoko. To sprawa między tobą a Palmą i palcem nie kiwnę, jeśli mnie nie poprosi. Ale mówię ci, a to jedyna rada, jaką dla ciebie mam, bądź ostrożny na mieście, bo ono już cię nie kocha.
UJAZD
Pierwsze kółko dookoła osiedla Muminek zrobił na pełnym gazie, ile sił w nogach i powietrza w płucach. Potem zaczął przyśpieszać. Mgła gęstniała z każdą chwilą.
Zawsze uważał bieganie za rozrywkę ludzi z za dużą ilością wolnego czasu. Bez sensu jest, myślał, robić coś kończącego się w tym samym miejscu, w którym się zaczynało. Biec dokądś – tak, biegać w kółko – uchowaj.
Ale tego wieczoru, w domu, obudziło się w nim jakieś zwierzątko i zaczęło szybko rosnąć, rozsadzając klatkę piersiową, potem krtań, wreszcie głowę. Musiał je zamęczyć na śmierć, zanim oboje eksplodują.
O co, do cholery, chodziło Mikiemu i Jeebusowi?
Drugie kółko. Nogi zaczynały piec, a oddech się wypłycał. Muminek nie tylko nie lubił biegać, ale także nie umiał. Stawiał nogi koślawo jak kaczka, a ręce przykurczał do żeber, tak że tylko dłonie majtały się zawieszone na luźnych nadgarstkach. Wyglądał jak zombie i dyszał jak zombie.
Zombie nie dyszą. Zombie są martwi.
Trzecie kółko. Widoczność na dziesięć metrów, żywego ducha na ulicy. Raz usłyszał przejeżdżający obok rower, gdy szczęknęły przerzutki, ale nic nie zobaczył. Zaczynało mu ciemnieć przed oczami, świat robił się coraz bardziej czarno-biały.
Czwarte kółko i dalej w Ursynów, między bloki. Mgła ciążyła na barkach. Zwierzątko z klatki piersiowej schowało się w ciemnościach, ale wciąż czekało na swoją szansę. Czuł jego wzrok i jego śmierdzący oddech.
AUAAAAAAA! Rąbnął piszczelem w kwietnik zagradzający samochodom wjazd między budynki. Nie wywrócił się, kilka kroków tylko przeszedł ostrożnie i znowu zaczął biec.
I już nie wiedział gdzie jest, czy na Kazury, czy Warchałowskiego, czy przecinał główne arterie, czy tylko biegał wciąż po tych samych osiedlowych uliczkach. Po raz pierwszy od dawna na Ursynowie poczuł się obco i nie u siebie. To był dobry znak.
Jeszcze trzysta metrów. Jeszcze czterysta. I kończę, wracam do domu. Nie róbmy szopki.
Zaczął wbiegać pod górę na jeden z ursynowskich pomników dawnej wielkiej budowy, kopców piachu wykopanego pod fundamenty gigantycznego blokowiska.
Na szczycie znalazł się tuż przed tym, jak jego nogi przestały działać. Zwymiotował, co wydrenowało jego energię do końca. Zwierzątko pisnęło rozpaczliwie.
Z tego miejsca mógłby zobaczyć ciągnący się niemal po horyzont Las Kabacki na południu i betonową dżunglę w pozostałych kierunkach. Ale nie widział nic, bo mgła oblepiła wszystko tak szczelnie, że wydawało się, że już nigdy nie odpuści.
Miki i Jeebus po prostu opowiadali głupoty.
Dyszał jak potwór.
Włodek po prostu opowiadał głupoty.
Palma opowiadał głupoty.
To wszystko nie miało sensu.
Zwierzątko znikło. Muminek uspokoił oddech, o kępkę trawy wytarł zarzygany but. Mógł wracać do domu. Zadzwoni do Rudej i umówi się z nią do kina.
I właśnie w tym momencie świat się skończył.
EPILOG
Pan Kazimierz siedział na fotelu z deską kreślarską na kolanach, wciśnięty między regał a łóżko w małym pokoiku, oświetlonym jedynie nocną lampką, przytwierdzoną do półki. Za oknem Gocław tonął we mgle.
Wymianę gąbek i okładzin w fotelu, kupionym w „Emilce” po ciężkich bojach jeszcze w latach osiemdziesiątych, Pan Kazimierz zlecał trzykrotnie, sam zaś niezliczoną ilość razy udoskonalał konstrukcję przy pomocy kołeczków, śrubek i zapałek. Burzliwa historia mebla sprawiała, że chwiał się na drewnianych nóżkach przy każdym ruchu siedzącego, a lewa poręcz wymagała stosowania zasady bardzo ograniczonego zaufania. Nauczony wieloletnim doświadczeniem i nieskory do przyznania się do porażki Pan Kazimierz siadał w fotelu dostojny w ostrożności. Mógłby przesiąść się na jeden z dwóch nowych, rozkładanych superfoteli, które syn ustawił mu w salonie naprzeciwko telewizora, ale jego miejsce było przy regale, zastawionym książkami i klaserami pełnymi nieuporządkowanych arkuszy znaczków.
Na desce kreślarskiej położył białą kartkę papieru. Mógł i potrafił napisać wszystko na komputerze, ale niektóre sprawy wymagały tradycyjnego podejścia.
„Warszawa, dnia… Do Zarządu Wspólnoty Mieszkaniowej bloku…”
Choć kartka była gładka, bez kratek i linii, pisał równo jak od linijki, ustawiając kolejne litery w porządku, którego nie musiałby się wstydzić nawet przed sanepidem.
„Poprzez Zarząd chciałbym zwrócić uwagę całej Wspólnoty naszego bloku na problem…”
Pan Kazimierz miał już ponad siedemdziesiąt lat i coraz częściej brakowało mu sił, żeby samemu naprawiać ogrodzenie dookoła trawnika przed blokiem. Sprawa dawno powinna być załatwiona urzędowo, a drewniane, niestabilne płotki wymienione na solidne, metalowe, wbetonowane w grunt tak, by chuligani nie mogli ich rozebrać i zniszczyć. Energia ich żywiołu, w przeciwieństwie do sił Pana Kazmierza, była niespożyta. Wystarczył dzień albo dwa od naprawy, a już dobierali się do żerdzi, wyciągali gwoździe, rozmontowywali płotek i przerabiali na futbolową bramkę. A przecież trawnik nie służy do grania w piłkę!
„Dlatego proszę po raz kolejny, mam nadzieję, że ostatni…”
Choć zdenerwowany, komponował pismo oszczędnie, nie marnując czasu i słów na ozdobniki. Tak nauczyły go lata w dziennikarstwie. Poza tym był pewien, że pracownicy Wspólnoty długie wnioski czytali bez należytej uwagi. Problem należało wyłożyć jasno i prosto, by nikt nie mógł ani pisma nadinterpretować, ani tłumaczyć się niezrozumieniem. Pisał szybko i bez zawahań, niemal do ostatnich słów tekstu.
Czy zakończyć ostro i stanowczo? A może ugodowo, zostawiając furtkę do negocjacji? Pan Kazimierz chciał, żeby dokument oddawał stan jego ducha – był gotowy na walkę z wandalizmem o trawnik i płotki, ale miał nadzieję, że uda się sprawę rozwiązać w sposób cywilizowany. Komponowanie oficjalnych pism długopisem na gładkiej kartce nie było zajęciem dla zajęcy, skaczących po tekście w próżnym szale poprawiania, cyzelowania i udoskonalania. To było zadanie dla słonia, który krok po kroku posuwał się naprzód, nie oglądając się za siebie, konsekwentny i pewny raz obranego kierunku.
Pan Kazimierz był słoniem. Przed końcowym akapitem zawiesił nad kartką pióro, drżące niemal niezauważalnie.
Tak zastał go koniec świata.
Poprawił okulary na nosie i spojrzał na zieloną zasłonę zawieszoną na framudze w zastępstwie drzwi, na kolekcję breloczków i wpinek stukroć przyszpiloną do korkowej tablicy na ścianie, na brązową narzutę przykrywającą kanapę, w końcu na zapisaną kartkę papieru i deskę kreślarską. Wiedział, że się nie myli, bo czekał na ten moment od lat i był na niego gotowy.
– No tak, oczywiście, że tak. – Kiwnął głową. – Czy to oznacza, że spotkam moją żonę?
****
Wujek Muminka nie miał deski kreślarskiej, ale zastąpił ją wielkim stołem, z którego ściągnął obrus, kryształowy świecznik, bambusowe podkładki pod talerze i paterę ze sztucznymi owocami. Został tylko goły, lakierowany blat, idealny do projektowania, jasno oświetlony wielożarówkowym żyrandolem, zawieszonym pod belkowanym sufitem
Stukał palcami w blat z podekscytowania. Nie czuł takiego napięcia od lat – podejrzewał, że wręcz od wyprawy autostopem przez całą Europę do Barcelony, tuż po studiach, z plecakiem na metalowym stelażu z rurek i piętnastoma dolarami w kieszeni. Wieki temu.
Podrapał skórę pod nosem. Gładko ogolona szczypała piekielnie, ale dzięki temu czuł, że wychodzi z mroku. Wcześniej napalił w kominku, by dogrzać otulony gęstą mgłą dom.
Jeszcze tydzień temu nie był przekonany do konkursu. Gdy przeczytał całokolumnowe ogłoszenie w lokalnej prasie, coś w nim drgnęło, ale zbyt lekko. Po latach błahych ekspertyz i adaptacji cudzych prac, nie czuł się na siłach zaprojektować cokolwiek, nawet wiaty na samochody, a co dopiero mówić o szkole. Ale gdy trzy osoby – żona, sąsiad i kolega inżynier – podsunęły mu ogłoszenie pod nos, poczuł, że świat chce mu coś powiedzieć.
Gmina potrzebowała szkoły. Dzieciaki od lat gnieździły się w obdrapanej tysiąclatce, zbudowanej w czasach, gdy nikomu nie przyszło do głowy, że okolica zmieni się w sypialnię dla młodych małżeństw, wygonionych z Warszawy absurdalnymi cenami mieszkań. Kilka lat temu ludzie, którzy w mieście mogli sobie pozwolić na marne dwadzieścia pięć metrów kwadratowych stanu deweloperskiego, tutaj rozkoszowali się trzypokojowymi urządzonymi mieszkaniami, a niektórzy nawet ogródkiem i grillem. Codzienne przebijanie się Puławską w gigantycznym korku do warszawskich biur było ceną dużą, ale do zapłacenia.
Gdy metr kwadratowy w gminie Wujka zaczął kosztować niemal tyle, co na Ursynowie, strumień ludzi wypływających na te przedmieścia przedmieść wysechł, ale mieszkańcom już zasiedziałym podrosły dzieci, które trzeba było choć trochę wyedukować. Podstawówce połączonej z gimnazjum brakowało wszystkiego – pracowni przedmiotowych, odpowiedniej sali gimnastycznej, wyremontowanej szatni i parkingu dla nauczycieli. Koszty remontu wychodziły tylko nieznacznie niższe, niż budowy nowego budynku. Pani burmistrz rozpisała konkurs, zachęcając lokalnych architektów do udziału obietnicą dodatkowych punktów dla uczestników płacących podatki w gminie.
Wujek Muminka płacił. Dwie dekady wcześniej uciekł ze stolicy przed ludźmi do kupionego za niewielkie pieniądze domu pod lasem. Ze wszystkich okazji, z jakich ciągle próbował w życiu korzystać, tylko z tej jednej był naprawdę zadowolony. Dom był solidny i zaizolowany, choć za duży dla trzyosobowej rodziny. Dawał ciepło zimą i przyjemny chłód latem. Gdy Lena przez cztery lata jeździła do liceum w mieście, Wujek denerwował się, że zmieniła go w taksówkarza, ale potem, gdy poszła na studia i wynajęła kawalerkę w Centrum, inwestycja w dom każdego dnia spłacała się spokojem, ciszą i powietrzem, które nie dusiło.
Ale nawet wśród sosen, atakowany ze wszystkich stron konkursowym ogłoszeniem, nie zdecydowałby się na udział, gdyby nie sen, który przyśnił mu się dwie noce temu. Zobaczył w nim kilkunastoletnich chłopaków grających w piłkę między kominami i antenami na dachu bliżej niezidentyfikowanego budynku. Sen miał jakąś fabułę, ale Wujek Muminka zapamiętał jedynie ten dach i operę śmiechu, wykonywaną przez chór ubranych w żółtozielone stroje piłkarskie dzieciaków, strzelających gola za golem. Niektórzy z chłopców nosili kowbojskie kapelusze.
To był ten pomysł – szkoła z zielonym ogrodem na dachu, częściowo odkrytym, a częściowo osłoniętym przed deszczem i śniegiem, gdzie można będzie spędzać czas na przerwach, uprawiać sporty i dobrze się bawić. W opisie projektu Wujek koniecznie chciał podkreślić, że szkoła powinna zachęcać tak samo do nauki, jak do zabawy, bo tylko w związku z zabawą nauka ma jakikolwiek sens. Część klas na świeżym powietrzu! Boiska! Bieżnie! Fontanny! Stoły do ping–ponga! Szachownice!
To były pomysły, których nigdy by się po sobie nie spodziewał.
Sytuacja wymagała zgolenia wąsów, co z odrobiną żalu zrobił. Dokupił papieru, uzupełnił arsenał przyrządów kreślarskich i długopisów. Wydając znaczną część oszczędności zamówił oryginalnego Autocada. Nie było innego wyjścia – głowę wypełniało mu gotowe dzieło życia, czekające jedynie aż przeniesie je na papier i do komputera.
Rzeczywistość drgnęła, gdy stał oparty o stół, pełen wiary i energii.
Gdy zrozumiał, że to koniec świata, przez chwilę posłuchał szemrania uruchamiającego się laptopa, a po chwili zamknął oczy i obejrzał w wyobraźni stworzoną przez siebie szkołą, pełną dzieci. Była idealna. Żałował, że sam nie mógł się w niej uczyć.
– Trochę szkoda – westchnął.
****
– Żaba miała straszny sen. Śniło jej się, że jest cebulą, rośnie w ziemi po samą szyję, a na głowie ma szczypior – Buka rozpoczęła nowy rozdział, ale Antek już spał. Jej też kleiły się oczy, z trudem powstrzymywała ziewanie jeszcze w czasie lektury. Ostrożnie jak surykatka wyjęła rękę spod głowy syna, przykryła go kołdrą i pocałowała w czoło. Gorączka spadała, ale wciąż była niepokojąco wysoka. Dla dzieciaka, który od urodzenia ma tylko pół serca, każda gorączka była niepokojąca. Wiedziała, że Antek kilka razy obudzi się w nocy. To nie problem, była przyzwyczajona.
W przedpokoju usiadła do komputera – trochę do głupot, trochę do poczty, ale przede wszystkim zobaczyć portal, popoprawiać literówki, podszlifować tytuły, pododawać linki do tekstów. Znalazła stare zdjęcie trenera siatkarskiego z podpisem „Trener w Alei Gwiazd w Międzyzdrojach odciska swoje słonie”. Zmieniła „s” na „d”. Potem zaczęła bezmyślnie skakać po blogach, ale popełniła błąd opierając głowę na rękach i od razu zasnęła.
Obudził ją koniec świata i uczucie, jakby ktoś wypytywał o całe jej życie. Przez krótką chwilę wracała do rzeczywistości, a gdy już się udało, zerwała się z krzesła i przerażona wbiegła do pokoju Antka. Syn nie spał, patrzył na nią wielkimi, migdałowymi oczami.
– Wszystko w porządku, mamusiu – powiedział, ale niepotrzebnie bo na dnie serca sama wiedziała to doskonale. Usiadła przy nim na łóżku, a on wysunął się spod kołdry w Darthy Vadery i wtulił w jej ramiona z całej siły.
– Tak, tak, tak… – szeptała mu do ucha, powstrzymując łzy.
****
Palma uśmiechnął się, wciąż nieprzytomny, ale nikogo przy nim nie było, żeby to zauważyć.
****
W tym samym momencie Miki wyprzedził Jeebusa na podjeździe pod Dolną. Do mety przy kawiarni został jeszcze spory kawałek coraz ostrzej pod górę, potem czterysta metrów Puławską i na koniec w lewo przez tory tramwajowe na ostatnią prostą wzdłuż Dąbrowskiego. Obaj zauważyli koniec świata, ale ta kwestia musiała poczekać. Jeebus przycisnął mocniej i w ostatniej chwili wsiadł Mikiemu na koło, zanim ten uciekł poza zasięg. Niech wielkolud trochę pociągnie przed finiszem.
Nic nie widzieli we mgle, ale od trzech godzin napierali przez miasto, które znali na pamięć.
****
Ruda koniec świata obserwowała przez okno razem z Włóczykijem. Oboje jednocześnie pomyśleli o Muminku.
– Ciekawe, czy był przygotowany na taki numer? – zapytała Ruda.
– Mam bardzo poważne wątpliwości, czy ktokolwiek był na to przygotowany – odpowiedział Włóczykij.
– A Christopher Walken?
– No, Christopher Walken może.
Siedzieli na szerokim parapecie, ona na zimnym kamieniu, przykryta grubym pledem, on na jej kolanach. Ruda przeciągała chwilę ile mogła, ale ta nie mogła trwać w nieskończoność.
Gdy przyszedł moment przesilenia, Włóczykij wstał, wygiął grzbiet i strząsnął z siebie odrętwienie, dreszczem zaczynającym się od płaskiego nosa i biegnącym wzdłuż całego kręgosłupa, aż po sam koniec puszystego ogona. Potem bez emocji czubkiem głowy mocno naparł na brodę Rudej, nie zwracając uwagi na kubek gorącej herbaty, z którego właśnie próbowała upić dwa łyki. W końcu zeskoczył na podłogę i wyszedł do łazienki, zostawiając dziewczynę samą na parapecie.
– Uważaj na siebie! – krzyknęła za znikającym w ciemnościach przedpokoju ogonem, choć wiedziała, że jej nie słucha. Chciała się zdenerwować na wszystko, ale to by było jak denerwowanie się na spadającą gwiazdę.
****
Z punktu widzenia Włodka świat mógłby się skończyć kilka minut wcześniej. Powietrze z płuc wyrywało mu się na zewnątrz, ale wypuszczał je bardzo powoli przez zatkane dłonią usta i nos. Leżał pod ciężarówką i próbował zniknąć. Uderzenia ciężkich glanów trzęsły chodnikiem.
Ze Stanem mieli się spotkać pod Mickiewiczem koło dwudziestej, coś wypić, a potem trochę pokopać, wspominając stare czasy. Włodek wziął rękawice, piłkę i sześciopak, ale po czterech piwach i dwóch godzinach marznięcia pod pomnikiem, doszedł do wniosku, że Stan prawdopodobnie nie przyjdzie. Zgniótł ostatnią puszkę obcasem i ruszył piechotą do domu – w takim mleku i tak nic by z grania nie wyszło.
Zaskoczyli go – o ironio! – przy bibliotece, obok wejścia do parku. Ponad dziesięciu, wcale się nie chowali, nie sposób przegapić. A jednak przegapił.
Bez zastanawiania na widok jego długich włosów zerwali się wszyscy niemal jednocześnie. Prawdopodobnie nie czekali na kogoś konkretnego, to była po prostu noc wpierdolu.
Włodek nie pamiętał, kiedy przestał się stresować takimi spotkaniami. Ich prowizoryczne siłownie w piwnicach w porównaniu do jego leśnych treningów były jak pierwsza wojna światowa przy Rambo. Gdy zaczął uciekać, miał tylko dwadzieścia metrów przewagi, ale szybko ją powiększał i to mimo piwa przelewającego się w żołądku. Gdy dobiegł do torów pozwolił sobie nawet na chwilę odpoczynku pod wiaduktem, ale skini, dyszący już nie tylko nienawiścią, nie przerwali pościgu, więc uciekał dalej wzdłuż rzeki.
Cała historia skończyłaby się jak zwykle kwadransem strachu, gdyby nie pomylił drogi przy magazynach. A nawet nie pomylił – przegradzającego jezdnię trzymetrowego blaszanego płotu po prostu tam wcześniej nie było.
– Ty w dzwonek… – powiedział do blachy. Pościg jeszcze nie wybiegł zza zakrętu, ale w każdej chwili mógł.
Dobra, jesteś survivalowcem, pomyślał, uciec im to betka, kudy popaprańcom do tego, co miało wkrótce nadejść. Jeśli z tym sobie nie poradzisz, to jak będziesz chciał się ogarnąć, gdy naprawdę przyjdzie co do czego? Myśl, chłopie, myśl, myśl, kurwa, MYŚL!
Ale gdy tylko wturlał się pod zaparkowanego na chodniku stara, od razu zrozumiał, że jeśli to był czas Wielkiego Egzaminu, czy choćby generalnej próby, to nie zdał. Pomysł z kryjówką pod ciężarówką był kretyński. Jeśli choć jeden ze skinów okaże się mądrzejszy od trzepaka, znajdą go, zanim policzy do trzech.
Las czarnych glanów z wpuszczonymi w cholewki nogawkami bojówek otoczył samochód kilka chwil później.
– No żeż, kurwa, kamień w wodę.
– Perła, widziałeś gdzie skręcił, brudas jebany?
– No wydaje mi się, że tutaj, ale…
– Ja pierdolę, idioci!
Ktoś kopnął w blachę.
– Dobra, ziomy, pies go jebał. W długą.
I poszli, wrzeszcząc jak opętani. Włodek jeszcze przez chwilę wstrzymywał oddech, ale w końcu wciągnął więcej powietrza. Szczęście było po jego stronie, choć jak zawsze starał się mu nie ufać. Pracował ciężko przez lata, żeby nic nie zostawiać przypadkowi. Poza tym najwyraźniej przecenił Polską Myśl Narodową.
– Tuś mi, bratku.
Paskudna gęba skinheada, który wrócił po upuszczoną zapalniczkę, uśmiechała się tuż przy kole ciężarówki. Wyciągnęli go za nogi, miażdżąc palce, którymi trzymał się podwozia. W ostatniej chwili zdążył jeszcze naciągnąć kaptur na głowę, zanim zaczęli kopać.
****
Stojący na szczycie kopca Muminek, do tej pory zgrzany biegiem, poczuł zimne strużki spływające z karku i przylepiające koszulę do pleców. Nie miał przy sobie ładownicy, tylko czarną zippo w kieszeni. Skoncentrował się, ale nie potrafił ogarnąć w głowie świata, który zaczął się wokół niego kończyć. Wyciągnął zapalniczkę i trzasnął, zapalając niewielki płomień.
– To dokąd teraz? – szepnął, rozświetlając mrok.