- Opowiadanie: Pych - Nieumarły wampir

Nieumarły wampir

Witam wszystkich bardzo serdecznie. Jest to mój pierwszy tekst, jaki publikuje na tej stronie. Z chęcią wysłucham wszelkiego rodzaju krytyki.  Życzę miłej lektury.  :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Nieumarły wampir

– Spokojnie. Wkrótce będzie po wszystkim – wygnaniec kucał między przednimi odnóżami czarnego, wstrętnego pająka wielkości młodego słonia. Kolce jadowe (przy końcach cienkie i ostre jak igły) bez problemu znalazły się wewnątrz szklanego naczynka. Bursztynowa, zabójcza ciecz powoli wypełniała podręczną fiolkę.

– Wezmę tylko trochę i zaraz puszcze cię wolno. Zdaje sobie sprawę, że nie jesteś przyzwyczajona do takiego traktowania, ale potrzebuję twojej pomocy. Tym razem jad musi być naprawdę silny. Zza pazuchy wyjął korek i zatkał nim otwór.

– Dziękuję. Możesz już wracać do swoich.

Zaklekotały szczęki. Wyrzutek podążył wzrokiem za leniwie oddalającym się pająkiem, znikającym w gęstwinie poszarpanych, powykrzywianych, upiornie wyglądających drzew. Wstał z ziemi pokrytej ostrymi korzeniami, wystającymi spomiędzy plątaniny gęstych kłączy. Zupełnie jakby oczekiwały na chociaż jedno potknięcie zamyślonego wędrowca. Nie, one nie czekały. One marzyły, wręcz łaknęły takiego obrotu sprawy. Spojrzał w górę. W tym cholernym, przeklętym lesie w najjaśniejszym momencie dnia panował półmrok. Korony pozbawione liści, szczelnie zakrywały niebo, przepuszczając znikome ilości promieni słonecznych. Wygnaniec egzystował w tym miejscu wystarczająco długo, aby trafnie stwierdzić, że  nastąpiło właśnie wczesne popołudnie. Uniósł fiolkę na wysokości oczu. Uśmiechnął się lekko i mruknął pod nosem:

 Czas wracać. Lucan będzie się martwić, że nie ma mnie tak długo.

To fakt. Wyszedł wczesnym rankiem, pozostawiając niepełnosprawnego umysłowo brata w rezydencji. Czy to był dobry pomysł? Niestety, nie miał wyjścia, aby postąpić inaczej. Schował fiolkę do kieszonki wewnątrz umorusanego, wysłużonego płaszcza. Poprawił zamocowany przy biodrze nóż i ruszył w drogę powrotną.

Wędrowiec z uwaga nasłuchiwał niepokojących odgłosów, które mogłyby zwiastować niebezpieczeństwo. Ostrożnie stawiał kroki, unikając niechcianej wywrotki. Co chwilę sprawdzał, czy fiolka z bezcenną zawartością (decydującą o tym, czy wraz z bratem przeżyją kolejne kilka tygodni) wciąż spoczywa w wewnętrznej kieszeni na lewej piersi. Umysł zaczął płatać figle, tworząc w głowie urojone obrazy oraz dźwięki, których z całego serca pragnął uniknąć.

Jest przecież dzień. Nic mi nie grozi…

Spomiędzy kłączy zaczęły wyrastać, małe, cienkie pnącza, atakując stopy wyrzutka. Próbował oswobodzić kończyny. Unosił nogi najwyżej jak tylko mógł, wytracając mnóstwo cennej energii, niezbędnej do dalszej podróży. Wiedział, że jeśli zużyje wszystkie siły i nie zdoła dotrzeć do strefy bezpieczeństwa przed zachodem słońca, o świcie  z pewnością będzie już martwy. Dotychczas żadnemu  wygnańcowi nie udało się przeżyć ani jednej nocy.

Pnącza oplatały łydki, zbliżając się do kolan. Pechowiec wyjął podręczny nóż i zaczął z nienawiścią rozcinać napastnika. Towarzyszyły temu liczne przekleństwa i złowieszcze słowa. W końcu oswobodził się. Zaczął biec na tyle szybko, na ile pozwalało nieregularne podłoże. Nie miał innego wyjścia. Nie mógł czekać aż oszołomione pnącza, (stworzone przez zbuntowaną przeciw człowiekowi naturę) potrafiące jedynie rosnąć na ludzkich ciałach, wchłoną go w całości.

W duchu miał tylko nadzieję, że jakimś cudem nie upadnie. 

Uważaj na fiolkę, nie uszkodź jej!

W głowie słyszał już pękające szkło oraz wylewającą się zawartość.

W innym wypadku twoje poświęcenie pójdzie na marne! Nie pozwolisz chyba, aby następstwem nieuważnej wywrotki było cierpienie  Lucan’a, prawda? Uciekinier z trudnością łapał powietrze. W lesie nie było odpowiedniej cyrkulacji powietrza. Drzewa nie produkowały tlenu. Nie oddychały. Były martwe.

Kłącza oraz ostre korzenie powoli ustępowały miejsca czarnej, zgniłej, spleśniałej ziemi. Stopy miały wreszcie pewniejsze oparcie. Serce było za szybko. Odludek powinien się zatrzymać, odsapnąć trochę. Jednak dostrzegając szansę zwiększenia tempa biegu, odstąpił od wskazówek zdrowego rozsądku. Ale czy czasem ten zdrowy rozsądek nie był jedynie przebiegle kamuflującą się pokusą, chytrze uformowaną przez las, aby ostatecznie schwytać zagubioną żywą duszyczkę? 

Niespodziewanie spod ziemi wyłoniła się obskurna, czarna ręka. Jej grube obrzydliwe, oślizgłe palce błyskawicznie oplotły nogę uciekiniera. Nieszczęśnik runął z impetem na ziemię, w ostatniej chwili asekurując dłońmi upadek na twarz. Do oczu oraz płuc dostał się kwas występujący w ziemi. Potencjalna zdobycz zaczęła kaszleć. Łzy napływały jej do oczu. 

Jak to możliwe? Przecież nie nadeszła jeszcze noc!

– Puść mnie do cholery! – wrzasnął.

Wiedział, że powinien powstrzymać ten odruch. Nierozsądnie było krzyczeć, zwłaszcza w tym lesie. Czarna dłoń zwiększała nacisk na nogę, powoli wciągając ofiarę pod ziemię. Nieszczęśnik wbił w podłoże nóż, jedyną nadzieję na ocalenie życia. Podciągał się ze wszystkich sił. To coś z pewnością nie miało tyle samo mocy, jak po zachodzie słońca. Miał szanse, o tak. Wolną nogę oparł na kolanie. Powoli wstawał, kurczowo trzymając wbitą w ziemię zabaweczkę, która nie zdałaby się na nic w konfrontacji z większością niebezpieczeństw czyhających w Przeklętym Lesie. Stanął na wolnej nodze. Czarna, mroczna dłoń wyraźnie osłabła. Ofiara wyczuwając szansę na ucieczkę, zaparła się na wolnej kończynie, naprężając wszystkie mięśnie do granic możliwości. Smolista, potworna ręka w końcu rozłożyła palce, znikając w czeluściach gleby, odpuszczając walkę. Niedoszła zdobycz poleciała do tyłu, wpadając na krzew pozbawiony liści, którego łodygi przypominały upiornie zakrzywione palce umarlaków. Wygnaniec poczuł jakby w plecy wbijały się dziesiątki małych szpikulców. Syknął z bólu. Zacisnął zęby. Z drobnych dziurek usianych na płaszczu, powoli wypływała krew. Hordy wyimaginowanych dłoni skierowanych w stronę nieszczęśnika, zdawały się mówić: Chodź do nas i zakosztuj ciemności. Będziesz się w niej pławić razem z nami. Nie wątpił, że gdyby wszedł do środka krzewu, uciekając przed większym niebezpieczeństwem, już nigdy by stamtąd nie wyszedł. A roślina powoli żywiłaby się jego ciałem.

 Wargi uformowały cienką linie. Dokuczał mu ból w kostce. Plecy piekły jak cholera. Ku swemu niezadowoleniu odkrył, że nie może kontynuować marszu tak szybko, jak robił to wcześniej. Kuśtykał. Nie spoglądał już wkoło siebie, ani nie wysłuchiwał niepokojących sygnałów świadczących o zagrożeniu. Kroczył nieco wolniej, jak zagubiony podróżnik, który stracił nadzieję na odnalezienie drogi do domu. Prawa dłoń spoczywała na lewej piersi, troskliwie otaczając nienaruszoną fiolkę. W drugiej kurczowo dzierżył nóż, który uratował mu życie. W duchu modlił się, aby ta koszmarna wyprawa jak najszybciej dobiegła końca.

Zranionemu trudno było oszacować, ile czasu trwał powrót. Jeśli postanowiłby zaufać resztce niesfiksowanego umysłu, zaryzykowałby stwierdzeniem, iż minęło około półtorej godziny. Wycieńczony odludek rozpoznał między drzewami upragnione smugi pajęczyn. Oczy rozbłysły nową witalnością. Serce uradowało się, przyspieszając z entuzjazmem monotonną pracę wykonywaną od dwudziestu czterech lat. Do rezydencji pozostało jedynie kilkanaście minut marszu.

Wokół domu zbierało się coraz więcej kosmatych pająków. Najmniejsze dorównywały niedużym ssakom. Ciężko było określić graniczną wielkość. Odludek mijał właśnie legowisko osobnika ogromnego jak dwupiętrowy wolnostojący dom. Lucan wielokrotnie chodził tymi samymi trasami, toteż przy okazji wytyczał miedzy pajęczynami wąskie alejki. Dość szybko były one ponownie blokowane przez sieci.  Nie za mocno, aby móc odgarniać je gołymi rękoma. Pająki, które tarasowały dróżkę, posłusznie schodziły na boki, ustępując miejsca gospodarzowi. Następnie znów wracały na posterunki, tworząc kolejne warstwy nici. Przygotowywały się do kolejnej nocy.

– Przędźcie, przędźcie moi drodzy. Spieszcie się spieszcie. Nie nadszedł jeszcze zmierzch, a pieprzone gnidy już pragną ruszać na łowy.

Wygnaniec nie musiał troszczyć się o dokarmianie pająków, liczonych w setkach, a nawet tysiącach osobników. Działając zgranymi dużymi grupami, po kilkaset sztuk, prawie zawsze coś upolowały. Zazwyczaj jedną zdobycz. Tylko jedną! Na całą populację. Odludek zawsze miał nadzieję, że towarzysze w utrapieniu, ukryją strawę głęboko w odmętach oceanu pajęczyn. Nie chciał już nigdy więcej ujrzeć na własne oczy tych, co grasują po zmroku. Raz miał nieszczęście napotkać nieżywe monstrum. Kilka miesięcy walczył z obłędem, który prawie go pokonał. Pająki rozsnuwały sieci przy ziemi. O tak. Ziemia musiała być wystarczająco zabezpieczona, aby żadna smolista, obmierzła ręka, nie zdołała jej przebić.

Po piętnastu minutach gospodarz stanął w centrum niedużej polany. Przed uradowanym wygnańcem rozpostarł się widok upragnionej rezydencji. Las nie potrafił uzupełnić ubytku w miejscu wyciętych drzew. Jedyny w tej puszczy ślad działalności człowieka był dla przyrody jak zanieczyszczenie w skaleczeniu. Rana nie zdoła się zagoić, jeśli najpierw nie usuniemy ciała obcego. Natura jednak i w tym przypadku nie dała za wygraną. Zasklepiła koronami drzew dostęp do nieba.

Podłoże wkoło rezydencji pozbawione zostało korzeni. Odkwaszono glebę. Wzmocniono grunt zabarwionymi diamentowymi płytami. Budynek miał dwa piętra oraz płaski dach. Kształtem przypominał kanciastą literę ,,C”. Kolor elewacji nie odbiegał od otoczenia. Dominowała szarość. Nie powstrzymało to gospodarza od szerokiego uśmiechu i ogromnej ulgi. Ruszył przez równy placyk. Minął klomb, w którym pozostały jedynie suche, kruche łodygi, po próbie nadania otoczeniu nieco milszego klimatu. Chciał zasadzić bzy (zdołał zabrać nasiona podczas przymusowej wyprowadzki). W tym celu nad klombem w koronach drzew wyciął otwór, aby mogła zadziałać fotosynteza. Każdej nocy wyrwa zasklepiała się. Wygnaniec z początku nie dawał za wygraną. Systematycznie ponawiał starania. Niestety, za każdym razem martwych gałęzi przybywało coraz więcej. W końcu miejsce sporu człowieka z przyrodą zarosło tak mocno, że nie dało się już nic zrobić. Jak gdyby w ten sposób las przekazywał wiadomość: Tutaj nie ma miejsca dla istot pragnących światła. Tutaj panuje ciemność. Raduj się życiem, póki możesz, ponieważ wkrótce mrok rozpostrze swe skrzydła i pochłonie cię, tak jak to niedoszłe zielsko. Na zawsze…

Odludek pokonał ostatnie stopnie, prowadzące do wnętrza rezydencji. Pociągnął za masywną klamkę. Wysokie, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się, skrzypiąc niemiłosiernie. 

Oczywiście. Ostatnią rzeczą, o której pomyślałby Lucan: zamknięcie głównego wejścia. 

W środku rezydencji panował mrok. W salonie głównym mieściły się trzy wysokie na parę metrów okna. Wszystkie osłonięto diamentowymi kratami. Przewidując najgorszy scenariusz, również szkło wzmocniono paroma dodatkami. Gospodarz stanął w progu i zawołał:

– Lucan!?

Rozejrzał się wkoło. Pchnął drzwi, zamykając je z trzaskiem.

– Lu? Gdzie jesteś? No wychodź! Brat już wrócił!

Znów nie uzyskał odpowiedzi. Wystawił ręce przed siebie i powoli zmierzał w stronę codziennego miejsca pracy. Ostrożnie stawiał kroki. Lucan mógł nieumyślnie zostawić coś na podłodze. Może gdzieś wyszedł? To bardzo prawdopodobne. Ale tak kompletnie nieprzygotowanym? Wątpię. Pod tą dużą głową z pewnością pozostała jeszcze choć mała cząstka zdrowego rozsądku. Wreszcie dobrnął do celu. Ręce spoczęły na zimnym, odpornym chemicznie granitowym blacie. Błądząc po omacku znalazł podstawkę, na której zamocowana była świecąca kula, szczelnie okryta zasłonką nieprzepuszczającą blasku. W rezydencji znajdowało się tylko parę takich źródeł sztucznego światła. Nowo wyprodukowane emitowały oślepiający refleks, stopniowo gasnący  w przeciągu kilku lat. Gospodarz wcisnął guzik na płytce. Osłona błyskawicznie zniknęła w podstawce. Jasnopomarańczowe światło uwolniło od mroku wiśniowe ściany oraz hebanowe meble. Kręte schody, ustawione na lewo od przybysza, prowadziły na drugą kondygnację. Na półpiętrze zmieszczono regał z dziesięcioma półkami, szczelnie wypełnionymi książkami. Natomiast z prawej strony w rogu salonu stał kominek.

Wszystkie detale wspólnie tworzyły niezbyt jaskrawą, aczkolwiek przytulną oraz ciepłą przestrzeń. Masywne biurko (miejsce pracy wygnańca) stało między oknami, naprzeciwko głównego wejścia.  Kilkanaście centymetrów nad blatem (mierzącym trzy metry długości oraz dwa szerokości) zamocowano kwadratowe szafeczki. Pod nimi, jeden przy drugim stało kilkanaście małych terrariów z pająkami. Ponadto na biurku znajdowały się najróżniejsze sprzęty laboratoryjne. Nagle gospodarz poczuł z tyłu karku ciepły oddech. Zadarł głowę. Wysoko na suficie widać było zniekształcony cień, przypominający kształtem człowieka.

– Lu. Prosiłem cię tyle razy, abyś nie mocował lin do sufitu i nie próbował się po nich wspinać. Jesteś duży i ciężki. Nie chciałbyś chyba zniszczyć stropu, prawda? – Machnął zdecydowanie nożem. Rozległ się dźwięk przecinanej liny. Zwisający do góry nogami Lucan, runął na podłogę.

– Szanujmy to co mamy. Zdajesz sobie sprawę, ile musiałem wypruć żył, aby choć trochę zatroszczono się o architekturę wnętrza?

– Przepraszam Klark – bąknął Lucan, powoli wstając z podłogi. Był o trzy głowy wyższy, dwa razy szerszy oraz rok młodszy od drugiego domownika.

– Co ci się stało w plecy, Klark?– zapytał zaciekawiony.

– Zrobiłem sobie ałałe.

– Nie byłoby ałały, gdybym poszedł z tobą…

– Czułbym się bezpieczniej, lecz wtedy na pewno nie znalazłbym pająka, którego szukałem z takim poświęceniem. Ów gatunek szczególnie trudno przekonać do współpracy. Nawet ja miałem z tym cholerny problem.

Z zewnętrznej kieszeni wyjął fiolkę z cenną zawartością. Ostrożnie położył ją na grafitowym blacie. Zdjął podziurawiony płaszcz. Na twarzy Klarka zawitał grymas bólu. Kontynuował:

– Gdybyś był ze mną, pająk nawet by się nie zbliżył. A co do ałały na plecach. Nie wskórałbyś za dużo, ponieważ jest to wina krzaka.

– Krzaka?

– Tak, zgadza się. Krzaka.

– Zaatakował cię?

– Nie nie. To ja na niego wpadłem. Długa historia. Mam nadzieję, że nie będę musiał zbyt prędko opuszczać strefy bezpieczeństwa. Ty jesteś od tego co nie? Lubisz chodzisz po lesie, prawda?

– Pewno! – Lucan szeroko rozdziawił usta w radosnym uśmiechu, ukazując zęby. Na górze w miejscu kłów miał dwie dziury.

– Lepiej leć do kuchni i przynieś mi opatrunki nasączone wyciągiem z Anuisa.

– Już pędzę!

Klark usiadł na krześle przy biurku. Zaczął wodzić wzrokiem po salonie.

Lina musiała być ostatnim elementem zabawy. 

Filar podtrzymujący schody, był w kilku miejscach nadgryziony. Spojrzał na skórzaną sofę, w której rozpruto podłokietniki. Z daleka rzucały się w oczy porysowane framugi.

– Lu. Gdzie masz część konaru, którą przyniosłeś z lasu? Ustaliliśmy, że to ją będziesz obgryzać.

– Zgubiłem! – odparł zdecydowanie wchodząc do salonu, niosąc stertę okładów.

– A obok kominka to co się znajduje, ha?

Zawstydzony Lucan wlepił wzrok w posadzkę, wręczając Klarkowi opatrunki nasączone naparem z Anuisa.

– Bardzo sprytnie. Kolor jest identyczny, aczkolwiek tamten kawałek poznałbym wszędzie. Zabierz go stamtąd. Nie jest odkażony w przeciwieństwie do reszty przygotowanego drewna. Wolałbym nie doświadczać na własnej skórze, skutków dostania się do płuc nawet niewielkiej ilości oparów.

Lucan posłusznie wyciągnął ze sterty kawałek niechcianej części Przeklętego Lasu. Zawlókł ją na sofę. W tym samym czasie z niemałym trudem Klark zdjął podkoszulek. Zakrwawione ubranie zwinął i rzucił na podłogę.

– Teraz umyj ręce i pomóż mi opatrzyć ałały.

Wspólnymi siłami udało się doprowadzić plecy do porządku. Elastyczne bandaże owinęli wkoło torsu. W miejscach ran Klark czuł delikatne mrowienie, jak najbardziej do zniesienia. Za dwa dni nie będzie już śladu po dzisiejszych niefortunnych incydentach.

– Dziękuję, Lu.

Młodszy brat wrócił na sofę. Ujął w potężne dłonie konar i w milczeniu, z przejęciem, wgryzał się w jego strukturę, na swój sposób karząc naturę za ciemiężenie ludzkości. Klark zatarł ręce. Nadszedł czas na sporządzenie mikstury. Włączył palnik. Za pomocą cylindra odmierzył pięć centymetrów sześciennych szafirowego proszku. Substancję przesypał do kwarcowego tygla, który umieścił na trójnogu nad palnikiem.

– Musi się zagrzać – mruknął pod nosem.

Skierował wzrok na terrarium z uchyloną szybką. Akurat w tym samym momencie przez szparę wychodził prążkowany lokator.

– I dokąd zmierzasz przyjacielu? Wracaj do siebie. Tutaj jest zbyt chłodno.

Pająk uszedł jeszcze parę centymetrów. Znieruchomiał, jakby przetwarzając wysłany komunikat. Po paru sekundach zawrócił i ruszył w stronę opuszczonego gniazdka.

– Trzeba jeszcze popracować nad twoim refleksem, ale i tak jest  lepiej niż wcześniej – pomógł palcem wskazującym wejść zwierzęciu do terrarium.

Podgrzany niebieski proszek zamienił się w ciecz. Klark chwycił metalowymi szczypcami tygiel. Dymiącą zawartość wlał do stojącej obok czystej zlewki.

– Co robisz? – spytał niewyraźnie Lucan, plując korą na prawo i lewo.

– Kończą nam się zapasy jadu. Wspominałeś, że przyroda stała się bardziej nieznośna i trudniej jest zdobyć pożywienie. Miałeś rację. Metamorfoza nastąpiła niespodziewanie szybko. Potrzebujemy silniejszego środka.

Klark rzadko przyznawał rację Lucan’owi, dlatego ten starał się jak mógł, by starszy brat był z niego dumny. Zadowolony z siebie powrócił do przerwanego zajęcia.

Naukowiec ostrożnie odkorkował fiolkę i umieścił ją na łapie statywu. Za pomocą pipety pobrał trzy centymetry sześcienne bezcennego jadu i wlał go ostrożnie do zlewki z niebieską, dymiącą cieczą. Szklaną bagietką wymieszał zawartość. Ponownie zatkał fiolkę.

W tym samym czasie Lucan porzucił ciemiężenie natury i wstał z miejsca.

– Mam nadzieję, że posprzątasz ten bałagan.

– Pewno!

Lucan zaczął przechadzkę po salonie. Z zaciekawieniem oglądał wiele przedmiotów, które mijał każdego dnia. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie spróbował ugryźć choć części z nich.

– Lu, co się dzisiaj z tobą dzieję? Zwykle nie jesteś tak narwany. Zostaw tamte szafki! Poniszczysz mi sprzęty!

 Klark przeczuwał, że potrzebna będzie dłuższa rozmowa z bratem.  Niestety, ze względu na swoje upośledzenie, trudno było tłumaczyć Lucanowi wiele spraw. Bardzo możliwe, że ponownie zaczął mieć trudniejsze momenty. Jego umysł  dramatycznie zwolnił proces pamięciowy i poznawczy w wieku czterech lat. Według Klarka, jedną z głównych przyczyn kalectwa młodszego brata było częste znęcanie się ojca. Rodzica szczególnie zadowalało obijanie główek własnych synów o kant masywnego, dębowego stołu. O dziwo Lucan doskonale pamiętał wiele szczęśliwych chwil sprzed dnia, który zadecydował o losie ówczesnego malca.

Nadszedł czas na składnik, bez którego przygotowywana trucizna nie spełniłaby postawionego przed nią zadania. Klark zerknął na jedną z małych szafeczek nad biurkiem. Nakleił na niej napis ,,specjalnie okazje”. Wziął głęboki wdech i otworzył drzwiczki, wyjmując kolbę płaskodenną z czerwono-bordową zawartością idealnie sięgającą do kreski miarowej. Naczynie zatkano korkiem z doczepioną etykietą, na której widniała cyfra czterysta dwadzieścia sześć. Wystarczyło jedynie dodać pięć kropel, aby stworzyć wystarczająco silną truciznę. Dolewanie kolejnych spotęgowałoby moc, jednak Klark musiał oszczędzać. Wyprodukowanie choć mililitra owego najistotniejszego składnika w tych warunkach, było praktycznie niewykonalne. Praktycznie, ponieważ w teorii miał możliwości. Musiałby poświęcić siebie lub Lucan’a. Nie chciał zrobić bratu krzywdy, ani zostawiać go samego.

Wyjął korek. Szklaną bagietką przeniósł gęstą ciecz do zlewki. Powstały dymy. Klark wymachiwał dłonią, odpychając je w przeciwną stronę. Substancja gwałtownie zabulgotała. Zatkał naczynie. Miał już chować kolbę miarową, gdy niespodziewanie odezwał się Lucan:

– Ta czerwona substancja…

– Tak?

– Bardzo nieładna substancja. Przez nią wyrzucili nas z Państwa-Miasta.

– Mieliśmy pecha. Ktoś zdradził. To było naprawdę duże przedsięwzięcie, absorbujące wysiłek wielu szajek. 

– Tamta dziewczyna… – powiedział cicho Lucan, przybierając minę, wyrażającą smutek i tęsknotę. – Dawczyni zakazanej substancji zwisająca na sznureczku do góry nogami nad ogromną kadzią. Ona często mi się śni. Dużo o niej myślę. Chcę z nią porozmawiać.

Klark pierwszy raz widział brata w tym stanie. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy po jedynym ludzkim kompanie w niedoli.

– Lu. Wiesz, że ona nie żyje? Z umarłymi raczej ciężko porozmawiać.

– Właśnie, że się da!

– Da się? Niby jak?

– Opowiadałeś mi kiedyś o jednym ze sposobów. Chcę się z nią spotkać.

– Owszem, masz rację. Wspominałem kiedyś o jednej możliwości. Powiedziałem to jedynie dla ciekawostki. Nie wiedziałem, że…

– Chcę z nią porozmawiać! – przerwał mu Lucan, tupiąc w posadzkę jak małe dziecko, które nie dostało wymarzonej zabawki.

– Wybij to sobie z głowy! Mamy wystarczająco dużo problemów, aby dodatkowo tworzyć na własne życzenie kolejny! Jeszcze brakowało tu grasującej zjawy!

Lucan zamilkł, poruszony uniesieniem brata. Cichutko bąknął pod nosem:

– Kiedy ją gryzłem, starałem się jak najdelikatniej, żeby nie bolało. Dużo czasu spędziłem na obserwacji. Przyzwyczaiłem się…

– Po prostu się zakochałeś – Klark demonstracyjnie opuścił ręce, które z przesadą klapnęły o biodra. -Ha, któż by pomyślał!

– Zakochałem? To nie jest przyjemne, kiedy nie ma wzajemności. Nie chce tego czuć. Tylko boli. Jak się tego pozbyć.

– Dobre pytanie, Lu. Nie pomógłbyś sobie, próbując nawiązać kontakt z zaświatami. Zasmucę cię, ale z pewnością nie przywołałbyś słodziutkiej duszyczki tamtej dziewczyny. A my wpadlibyśmy w poważne tarapaty. Istnieją byty, których tak po prostu nie pokonasz zwinnością, siłą oraz ząbkami. Najlepiej będzie jeśli jak najszybciej zapomnisz. Nadzieja zazwyczaj popłaca, lecz w tym przypadku jest to jedynie naiwność, która cały czas będzie powodować ból.

– Rozumiem…

– Cieszę się – Klark posłał delikatny uśmiech w stronę brata. Zamknął szafeczkę. Następnie sięgnął po stojącą obok ściany podstawkę z dwoma dużymi, sztucznymi, białymi kłami. Z bocznej szuflady wyjął strzykawkę. Nabrał do niej przygotowaną truciznę. Przez malutkie kanaliki w zębach wtłoczył substancję do środka.

– Dlaczego nie zrobiliśmy tego jak zwykle? – westchnął Lucan.– pajączek wchodził pod kołderkę. Czasem było cichutko, a niekiedy rozlegały się wrzaski, które szybko milkły. I bach, woreczek z brzęczącymi monetkami wpadał do rączki.

– Współpracownicy nie chcieli polegać na moich pająkach. Uważali, że mogą zawieść. Niedowiarki – prychnął. – Byłeś jedynym sensownym rozwiązaniem.

– Schwytali nas.

– Mieliśmy kreta. Odpowiedni ludzie wymierzyli sprawiedliwość zdrajcy.

– I więzili. Nie cierpię tamtych ludzi. Wygonili nas z Państwa-Miasta. Czasem się tu zjawiają. Klark, kiedy znowu tu przyjdą?

– Nie wiem. Grupy eksploracyjne wychodzą poza mur dość nieregularnie – spojrzał podejrzliwie na brata – co chcesz im zrobić?

Lucan spuścił głowę i odpowiedział nieśmiało:

– Nic…

Klark przerwał pracę. Wstał i podszedł do zawstydzonego brata.

– Chciałbyś ich ukarać tak? Zemścić się?

– Nie, nie…

– Lu. Doskonale wiesz, że próby oszukania mnie są bezcelowe. Powiedzmy sobie wprost, nie potrafisz kłamać.

– Umiem! – żachnął się Lucan.

Klark’owi pozostało jedynie zachować cierpliwość i spokojne wytłumaczyć to samo, tysięczny już raz. Przykucnął, aby lepiej widzieć twarz brata. Formował się na niej znany mu doskonale grymas, oznaczający irytację i złość, występującą, gdy tylko odgadywał mizernie skrywane intencje Lucan’a. Położył dłoń na umięśnionym ramieniu jedynego ludzkiego kompana i rozpoczął:

– Mówiłem Ci, że mamy nóż na gardle.

– Ja żadnego noża nie czuję…

– To metafora – głośno westchnął. – Postawili nam ultimatum. Nie możesz dać się ponieść emocjom.

– Chcę wrócić do domu! – oznajmił z uporem dziecka Lucan, zakładając ręce na piersi.

– Twój dom, mój drogi, jest teraz tutaj. Wewnątrz tego przeklętego lasu. A teraz posłuchaj mnie uważnie – zbliżył usta blisko ucha nadąsanego brata i kontynuował półszeptem:

– Zabiją nas, jeśli choć raz jeszcze spróbujemy się zabawić…

– Zabawić? Uwielbiam się bawić! Kiedy znowu się zabawimy?

Klark nie zwracając uwagi na nagłą ekscytację Lucana kontynuował:

– Ta rezydencja – wyprostowaną ręką zatoczył półokrąg prezentując wnętrze salonu – jest miłosierną ręką Państwa-Miasta, wyciągniętą w naszą stronę. Równie dobrze mogliby wyrzucić nas na zbity pysk i pozostawić na pastwę wygłodniałej przyrody, łaknącej mocniej jak nigdy przedtem, ludzkiej krwi. Zginęlibyśmy jak reszta wygnańców, w przeciągu nocy. Bo widzisz braciszku, władca natychmiastowo chciał wymierzyć nam karę śmierci. Na szczęście, wstawił się za nami gwardzista, który potajemnie ciebie szkolił. Wybłagał on króla, aby zastosował zwyczajne procedury, czyli wygnanie. W nocy, przed wykonaniem wyroku do mojej celi przyszedł jeden z Członków Najwyższej Rady. Zadał pytanie, czy jest we mnie chociaż cień skruchy i czy byłbym gotów w ramach odkupienia win, przyczynić się do rozwoju Państwa-Miasta. W ten sposób powstała właśnie ta rezydencja. W dzień, kiedy opuszczaliśmy granice jedynej ostoi ludzkości król osobiście postawił nam ultimatum. Jeżeli ponownie wrócimy na starą ścieżkę, pewnego dnia przybędzie tu orszak kilkunastu gwardzistów i zrobią to, co konieczne. Nie mamy wyjścia. Musimy się podporządkować.

Lucan poderwał głowę. Spojrzał na Klarka i zadał pytanie:

– Nie będziemy chyba cały czas ich słuchać. Klark, jak to będzie?

– Oczywiście, że nie. Na razie nie jesteśmy jednak wystarczająco silni, żeby dyktować swoje warunki.

Lucan w milczeniu układał w głowie to, co przed chwilą usłyszał. Niestety, po paru dniach ponownie zapomni i proces trzeba będzie powtarzać od nowa.

– Po co to wszystko? Ta szansa, którą otrzymaliśmy?

Klark uśmiechnął się lekko.

– Widzisz braciszku – głośno cmoknął. – Jesteśmy zbyt niebezpieczni, by przebywać wśród ludzi ,a jednocześnie zanadto cenni, żeby tak po prostu, pozwolić nam umrzeć – wstał i podszedł do biurka. – Zobacz co dna ciebie mam. Twoje ząbki!

– Ząbki, ząbki, ząbki!

Lucan poderwał się z miejsca. Wyszarpał z dłoni Klarka dwa białe, długie, ostre kły. Rozdziawił usta. W miejscach gdzie powinny być jego własne zęby, widniały dziury. Z pustych miejsc wystawały małe tytanowe zaczepy, idealnie pasujące do otworów w górnej partii sztucznych kłów. Młodszy brat z zapałem włożył na swoje miejsce narzędzia, którymi pozbawił życia wiele osób.

– Zadowolony?

– Pewno!

 Klark z lekkim uśmiechem klepnął Lucan’a po ramieniu.

– A teraz mój drogi, chciałbym zakomunikować, że powoli kończą nam się zapasy jedzenia.

– Zapoluje! – Lucan zmierzał już w stronę głównych drzwi. Nagle przystanął i zapytał:

– A czy mogę wziąć pelerynę?

– Nie będzie do niczego potrzebna. Jedynie spowalniałaby cię. Doskonale wiesz, że nikogo tutaj nie wystraszysz. Nie ma miejsca na psychologiczne zagrywki. Tutaj liczy się skuteczność, tylko ona.

– A możemy raz jeszcze wyjrzeć poza korony drzew? Chcę zobaczyć dom – umilkł na chwilę – były dom.

– Oczywiście! – Klark uradował się, że Lucanowi w końcu pojął chociaż część informacji. Chwycił pęk kluczy. Nałożył na nieprzykryty, zabandażowany tors najbliższej wiszące wierzchnie ubranie. Ujął w dłonie katanę.

 Lucan przebył klatkę schodową, wykonując dwa długie susy, kiedy Klark stawiał nogę dopiero na trzecim stopniu. (Na końcu balustrady wylegiwała się biała tarantula). Okrzyki młodszego brata rozbrzmiewały po całej rezydencji. Zmierzali w kierunku klapy, prowadzącej na płaski dach. Kiedy Klark doszedł na miejsce, Lucan już czekał, niecierpliwie przystępując z nogi na nogę. Klapę zamknięto na cztery kłódki. Łańcuchy okalające przejście wykonano z diamentu. Naukowiec wdrapał się po drabinie przymocowanej do ściany. Przez dłuższą chwilę zdejmował zabezpieczenia. W końcu otworzył wyjście. Lucan odepchnął się od posadzki, przelatując obok Klarka. Skok był wystarczająco długi. Dotknął palcami zewnętrznej części dachu. Z lekkością wszedł na górę i tam poczekał na zdyszanego, starszego brata.

Nagie wstrętne łodygi ocierały się o głowy wygnańców. Klark wręczył kompanowi katanę. Czekała ich kilkunastominutowa przeprawa przez korony przeklętych drzew. Lucan odgarniał rękoma, szare, trupie łodygi, rzadko wspierając się otrzymanym orężem. Idący spokojnym, jednostajnym tempem Klark, widział w oddali młodszego brata, poruszającego się tak zwinnie jak robiłby to najbardziej doświadczony, podstępny drapieżnik, polujący w tym lesie przez całe dotychczasowe życie.

Naukowiec dołączył do zadumanego Lucana, wpatrzonego na południe ponad linią Przeklętego Lasu. Zakręciło mu się w głowie kiedy wciągnął do ust spory haust czystego i rześkiego powietrza.  Od strony wysokich, ośnieżonych gór z północy, wiał silny, zimny wiatr, sprawiając wygnańcom niemałą przyjemność.  Na horyzoncie widać było zarys Państwa-Miasta. Ostoja ludzkości znajdowała się na wyspie otoczonej jeziorem. Ogromne wieże, równomiernie rozmieszczone na murze, z tej odległości przypominały malutkie zapałki. Z pewnością na blankach zewnętrznego ogrodzenia gwardziści rozpoczynali przygotowywania do nocnej straży. Wysoko ponad szczytami baszt w samym centrum widniała góra, na której stał królewski zamek. Bezprecedensowo najwspanialsza, zapierająca dech w piersiach budowla w całym Państwie. Nawet z tak daleka dało się wychwycić jasny kolor elewacji setek wieżyczek zwieńczonych szpiczastymi rubinowymi dachami. Z najwyższego punktu królestwa, czyli wieży obserwacyjnej, bez żadnego problemu można by śledzić wychylonych ponad puszczą dwóch braci. Im bliżej królewskiego pałacu, tym teren podwyższał się, jednak wygnańcy nie widzieli Miasta. Zasłaniał je mur oddzielający jedyny i prawdziwy azyl ludzkości od niebezpiecznej, złowrogiej natury, pragnącej zrobić wszystko, aby unicestwić rodzaj ludzki.

– Gdzieś tam jest nasz były domek. – Lucan uniósł rękę z wymierzonym palcem wskazującym– pamiętasz?

– O tak, doskonale.

– Mama zawsze z rana piekła chleb z pszenicy wysianej parę dni wcześniej.

– Rosła jak na drożdżach.

– Pszczółki pilnie wykonywały swoją pracę, dostarczając nam co tydzień słoik pysznego miodu. Mieliśmy swój własny ogród, basenik. Mama czytała nam bajki na dobranoc. Całowała w czółko przed snem. Pocieszała w trudniejszych chwilach. Brakuje mi tego. Klark, przyjdziemy tam znowu, kiedyś?

– Chciałbym ci to obiecać Lu, ale wiesz, że nie mogę.

Umilkli na chwilę, rozkoszując się utęsknionym widokiem. Niebo zaczynało przybierać lekko pomarańczową barwę.

– Piękny zamek. – przerwał ciszę Lucan.

– O tak, jest wspaniały.

– Jak myślisz. Jak może wyglądać życie w takich warunkach?

Klark nie mógł poznać Lucana. Najwyraźniej chwile zadumy nad wydarzeniami sprzed kalectwa, wprowadzały go w wyjątkowy stan, w którym zadawał pytania wymagające użycia niemałej wyobraźni. Położył dłoń na ramieniu młodszego brata, uśmiechnął się lekko i odparł:

– Ciężko stwierdzić, ale jedno wiem na pewno. O tej porze służba królewska niewątpliwie rozpoczyna przygotowania do kolacji. My również byśmy coś zjedli, co nie?

– Pewno!

– Chodźmy stąd, Lu. Za długie przebywanie w marzeniach potrafi być tak samo destrukcyjne jak kompletny ich zanik.

Drogę powrotną pokonali znacznie szybciej, wykorzystując wcześniej wytyczoną trasę, która zdążyła częściowo zarosnąć. Wreszcie znów stanęli na dachu rezydencji.

– Wspomniałeś, że udało ci się znaleźć nowy rewir ,,pierwszej kategorii”.

– Tak jest!

– Pamiętasz drogę?

– Pewno! Wiem, że muszę biec w tamtym kierunku – Lucan machnął ręką w stronę ośnieżonych, wysokich gór.

– Jesteś tego pewien?

– Tak!

– No dobrze, ruszaj.

Lucan zostawił przy stopach naukowca wygiętą miecz.

– Postaraj się wrócić przed zachodem słońca! – krzyknął za młodszym bratem, znikającym między koronami przeklętych, zatrważająco zdeformowanych, trupich drzew. Klark obrócił się na pięcie i zszedł na dół.– Ponieważ po zmroku, spod ziemi wyłaniają się stworzenia, których z pewnością nigdy nie chciałbyś ujrzeć  na własne oczy. Prawda Alamandro? – spojrzał na lewe ramię i czule pogładził jedną z kosmatych nóżek białej jak śnieg tarantuli.

Koniec

Komentarze

Bul w kostce mu dokuczał? Sprawdź tekst chociaż Wordem, autorze, to doczytam do końca i skomentuję :)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Hmmm. Wygląda to raczej na wstęp do dłuższej historii niż zamkniętą opowieść – koniec końców nic nie wyjaśniasz, tylko zarysowujesz świat i bohaterów.

Do tego nie jest zbyt ciekawie: najpierw droga pełna niebezpieczeństw (nieco monotonna w swojej okropności), później rozmowa braci, ale nie bardzo wiadomo, do czego dążą, co takiego zrobili, że skazano ich na wygnanie…

Z wykonaniem słabo. Błędy w zapisie dialogów, myślniki zawsze otaczamy spacjami (obustronnie), za to nie stawiamy spacji po nawiasie otwierającym. Sporo literówek, szczególnie przy ogonkach polskich liter. Trochę ortografów, kilka błędów typowych dla początkujących.

Dokuczał mu bul w kostce.

Takie byki to nawet prezydentowi długo się wypomina.

iż minęło około półtora godziny.

Godzina jest rodzaju żeńskiego.

-Zaatakował Cię?

Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą literą. Tylko w listach dużą.

Wyprodukowanie choć mililitra ów najistotniejszego składnika

Ów odmienia się przez przypadki.

-Mieliśmy pecha. Ktoś zdradził. To było naprawdę duże przedsięwzięcie, absorbujące wysiłek wielu szajek. Po tym wykroczeniu, mieliśmy dać sobie spokój z produkcją. Trzeba było zakryć wszelkie tropy i odczekać, aż sprawa ucichnie. Niestety gwardziści tak szybko nie odpuszczają– głośno westchnął– schwytali nas kiedy szliśmy odebrać należytą część.

Strasznie sztuczna wypowiedź. Obaj bracia powinni już to wiedzieć. A jeśli jeden zapomniał, to chyba dałoby się to wytłumaczyć prościej. Tak czy siak – wygląda na infodump wygłaszany bardziej do czytelnika niż do rozmówcy. Można zakryć tropy?

– Ah tak.

Po polsku pisze się inaczej.

Babska logika rządzi!

Tak, zgadza się. Historia tutaj przedstawiona jest częścią czegoś większego. Wkrótce poprawie występujące błędy.

Jeśli to nie jest skończony tekst, wypadałoby oznaczyć go jako “fragment”.

Ale zasadniczo doradzałabym poszlifowanie warsztatu na krótszych formach, które więcej ludzi przeczyta i skomentuje.

Babska logika rządzi!

Tekst jest skończony. Mowiąc, że jest to ,,część czegoś większego" chodzi mi o cykl, który zawierałby kilka opowiadań.

Jest tu trochę ciekawych pomysłów, np. obecne wszędzie różnorakie pająki, brat, który jest upośledzony, ale za to posiada inne zdolności, czy też motyw odcięcia od świata w rezydencji pośrodku Przeklętego Lasu.

Niestety znudziło mnie. Fabuła zmierza donikąd, mnożysz w tekście wątki i pytania, nie odpowiadając na nie. Rozumiem, że to część czegoś większego, ale jednak publikujesz tylko tyle, więc byłoby fajnie, gdyby można było poczuć zadowolenie z czytania nawet jedynie takiego fragmentu.

Miejscami miałem problem ze zrozumieniem co się dzieje, choć trudno mi powiedzieć dlaczego (może wypisane poniżej uwagi coś Ci rozjaśnią).

Chyba poprawiłeś już część błędów, ale nadal zostało sporo literówek i dziwnie umiejscowionych przecinków.

 

– Zrobiłem sobie ałałe.

– Nie byłoby ałały, gdybym poszedł z tobą…

To tylko moje osobiste odczucie, ale “ałały” brzmią tak okropnie, że krzywiłem się za każdym razem, gdy to czytałem. Domyślam się, że bohater mówi tak do upośledzonego brata, ale przecież pod względem językowym wcale upośledzony ten brat nie jest, co widać chociażby tutaj:

– Tamta dziewczyna… – powiedział cicho Lucan (…). – Dawczyni zakazanej substancji wisząca do góry nogami nad ogromną kadzią. Ona często mi się śni. Dużo o niej myślę. Chciałbym z nią porozmawiać.

 

Bo widzisz braciszku, władca natychmiastowo chciał wymierzyć nam karę śmierci. (…)Jeżeli ponownie wrócimy na starą ścieżkę, pewnego dnia przybędzie tu orszak kilkunastu gwardzistów i zrobią to, co konieczne. Nie mamy wyjścia. Musimy się podporządkować.

Zgadzam się z Finklą, obaj bracia powinni to wiedzieć. Rozumiem, że chciałeś wprowadzić czytelnika w temat, ale wyszło sztucznie.

 

Zmierzali w kierunku klapy, prowadzącej na płaski dach ich własnej ostoi bezpieczeństwa.

Mam wrażenie, że właśnie dodawanie wyjaśnień typu “ich własnej ostoi bezpieczeństwa” utrudnia odbiór tekstu. Za dużo informacji, przecież wiadomo, że znajdują się w rezydencji, więc wychodzą na jej dach, a nie jakiś inny. To, że owa rezydencja jest ostoją bezpieczeństwa wynika z całego wcześniejszego tekstu.

 

Naukowiec wdrapał się po drabinie przymocowanej do ściany.

 

“Naukowiec” nie pasuje mi do stylu tego tekstu. Zresztą czy jeśli ktoś pichci trucizny, to od razu jest naukowcem?

 

Idący spokojnym, aczkolwiek jednostajnym tempem Klark – tu nie ma sprzeczności, chodzenie spokojnym, jednostajnym tempem to nic nadzwyczajnego, więc “aczkolwiek” nie pasuje. :)

 

na murze , z tej odległości

– Wspomniałeś ,że udało ci

Między przecinkiem a poprzedzającym go słowem nie stawiamy spacji. Stawiamy ją natomiast PO przecinku (czy kropce, czy czymkolwiek tego rodzaju).

 

 

Za długie przebywanie w marzeniach, potrafi być tak samo destrukcyjne jak kompletny ich zanik.

Całkiem fajne zdanie. Tylko przecinek po “marzeniach” zbędny.

 

Lucan zostawił przy stopach naukowca wygiętą katanę.

Hmm, katana z założenia jest wygięta, jeśli masz na myśli krzywiznę klingi, a nie to, że ktoś walił w nią młotkiem. ;) Więc albo po prostu “katana”, albo “wygięty miecz”.

 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Podobno kiedyś katany były proste.

Jeszcze jedno: Lucan powinien się odmieniać bez apostrofu.

Babska logika rządzi!

Dziekuję za wszelkie uwagi :). Postaram się wprowadzić je ,gdy znajde nieco więcej czasu.

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie nie przypadło mi do gustu. Początek opisujący powrót Klarka do rezydencji, choć najeżony przeszkodami, zdał mi się nadmiernie długi, przegadany, a przez to nudny. Przybycie bohatera do domu i jego w nim poczynania niczego nie wyjaśniły, nie dowiedziałam się, do czego potrzebna była trucizna ze zdobytym jadem. Nie wiem, co wydarzyło się w Państwie-Mieście i dlaczego bracia zostali zesłani.

Lucan, będąc młodzieńcem niepełnosprawnym umysłowo, jak na moje wyobrażenie, wyraża się całkiem sensownie.

Niezależnie od wielu niejasności w tekście, opowiadanie czytało się, delikatnie mówiąc, źle, albowiem mnóstwo w nim usterek i nie zawsze czytelnie skonstruowanych zdań, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, Pychu, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

 

– Wezmę tylko tro­chę i zaraz pusz­cze cie wolno. –> Literówka.

 

Zdaje sobie spra­wę, że nie je­steś przy­zwy­cza­jo­na do ta­kie­go trak­to­wa­nia, ale po­trze­bu­je two­jej po­mo­cy. –> Literówki.

 

One MA­RZY­ŁY, wręcz ŁAK­NĘ­ŁY ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy. –> Dlaczego wielkie litery?

 

Umysł za­czął pła­tać mu nie­sfor­ne figle… –> Czy na pewno chciałeś napisać, że figle były niesforne.

 

Spo­mię­dzy gę­stych kłą­czy za­czę­ły wy­ra­stać, małe, cien­kie pną­cza, ob­ra­sta­jąc stopy wy­rzut­ka. –> Kłącza znajdują się pod ziemią. Skąd więc wiadomo, że były gęste?

Powtórzenie.

 

Nie mógł cze­kać aż ogłu­szo­ne pną­cza… –> Pnącza miały słuch?

 

Od­lu­dek czuł ,że serce za chwi­lę wy­sko­czy mu z płuc. –> Miał erce w płucach???

Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Nie­szczę­śnik runął z im­pe­tem na zie­mie… –> Literówka.

 

Nie­roz­sąd­nym było krzy­czeć, zwłasz­cza w tym lesie. –> Nie­roz­sąd­nie było krzy­czeć, zwłasz­cza w tym lesie.

 

Z drob­nych dziu­rek usia­nych na całej po­wierzch­ni wierzch­nie­go płasz­cza… –> Powtórzenie.

Czy bywają też płaszcze noszone jako odzież spodnia?

 

Zra­nio­ne­mu cięż­ko było osza­co­wać… –> Zra­nio­ne­mu trudno było osza­co­wać

 

Za­zwy­czaj jedną zdo­bycz. TYLKO JEDNĄ! –> Dlaczego wielkie litery?

 

Pa­ją­ki roz­ta­cza­ły sieci przy ziemi. –> Zdaje mi się, że pająki raczej rozsnuwają/ snują sieci, nie roztaczają ich.

 

Ma­syw­ne biur­ko ( miej­sce pracy wy­gnań­ca)… –> Zbędna spacja po otarciu nawiasu.

 

– Lu. Prosiłem Cię tyle razy, abyś nie mocował lin do sufitu i nie próbował się po nich wspinać. Jesteś duży i ciężki. Nie chciałbyś chyba zniszczyć stropu, prawda?– machnął zdecydowanie nożem. –> – Lu. Prosiłem cię tyle razy, abyś nie mocował lin do sufitu i nie próbował się po nich wspinać. Jesteś duży i ciężki. Nie chciałbyś chyba zniszczyć stropu, prawda? – Machnął zdecydowanie nożem.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.

Brak spacji przed półpauzą. Ten błąd pojawia się wielokrotnie w dalszej części opowiadania.

Źle zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Ostroż­nie odło­żył ją na gra­fi­to­wym bla­cie. –> Ostroż­nie poło­żył ją na gra­fi­to­wym bla­cie. Lub: Ostroż­nie odło­żył ją na gra­fi­to­wy bla­t.

 

Zdjął wierzch­ni po­dziu­ra­wio­ny płaszcz. –> I został w płaszczu, który nosił pod spodem?

 

Zdjął wierzch­ni po­dziu­ra­wio­ny płaszcz. Na twa­rzy Klar­ka za­wi­tał gry­mas bólu. Ubra­nie przy­war­ło do ran, zry­wa­jąc świe­żo po­wsta­łe strup­ki. –> W jaki sposób płaszcz, który nie ma kontaktu ze skórą, może sprawić ból przy zdejmowaniu, w dodatku zrywać strupki???

 

Ela­stycz­ne ban­da­że owi­nę­li wokół talii. –> Czemu miały służyć bandaże owijające talię, skoro pokaleczone były plecy?

 

od­mie­rzył pięć cen­ty­me­trów sze­ścien­nych sza­fi­ro­we­go prosz­ku. Sub­stan­cje prze­sy­pał… –> Literówka.

 

Sub­stan­cje prze­sy­pał do kwar­co­we­go tygla, który umie­ścił na trój­no­gu pod pal­ni­kiem. –> Chyba: …który umie­ścił na trój­no­gu nad pal­ni­kiem.

 

Nad­szedł czas na skład­nik, bez ja­kie­go przy­go­to­wy­wa­na tru­ci­zna… –> Nad­szedł czas na skład­nik, bez którego przy­go­to­wy­wa­na tru­ci­zna

 

Klark zer­k­nął na sza­fecz­kę w lewym dol­nym rogu. –> W lewym dolnym rogu czego mieściła się szafeczka?

 

Szkla­ną ba­giet­ką prze­niósł gęstą ciecz do zlew­ki. Po­wsta­ły gęste dymy. –> Powtórzenie.

 

Klark wy­ma­chi­wał dło­nią, od­py­cha­jąc opary w prze­ciw­ną stro­nę. –> W poprzednim zdaniu napisałeś, że powstały dymy, dlaczego więc odpycha opary? Dymopar nie są tym samym.

 

Sub­stan­cji gwał­tow­nie za­bul­go­ta­ła. –> Literówka.

 

ro­biąc za­smu­co­ną minę, zmie­sza­ną z tę­sk­no­tą. –> Czy minę można wymieszać z tęsknotą?

Może: …przybierając minę, wyrażającą smutek i tęsknotę.

 

prze­rwał mu Lucan, tu­piąc w po­sadz­kę jak mała dziew­czyn­ka, kiedy nie do­sta­ła lalki, o którą po­pro­si­ła mamę. –> Chłopcy też tupią i wrzeszczą, kiedy nie dostaną upatrzonej zabawki!

Może byłoby lepiej: …prze­rwał mu Lucan, tu­piąc w po­sadz­kę jak małe dziecko, które nie dostało wymarzonej zabawki.

 

Grupy eks­plo­ra­cyj­ne wy­cho­dzą po za mur… –> Grupy eks­plo­ra­cyj­ne wy­cho­dzą poza mur

 

Pod­szedł do sku­lo­ne­go w sie­dze­niu, za­wsty­dzo­ne­go brata. –> Jak można się skulić w siedzeniu?

 

jed­nak wy­gnań­cy nie wi­dzie­li Mia­sta. Za­sła­niał go mur… –> Miasto jest rodzaju nijakiego, więc: …jed­nak wy­gnań­cy nie wi­dzie­li Mia­sta. Za­sła­niał je mur

 

pie­kła chleb z psze­ni­cy za­sa­dzo­nej parę dni wcze­śniej. –> O ile mi wiadomo, pszenicę się wysiewa, nie sadzi.

 

– Psz­czół­ki pil­nie wy­ko­ny­wa­ły swoją pracę, do­star­cza­jąc nam co ty­dzień pysz­ny słoik miodu. –> – …do­star­cza­jąc nam co ty­dzień słoik pysz­nego miodu.

Czy pszczółki dostarczały miód w słoiku???

 

Klark nie mógł po­znać Lucan’a. –> Klark nie mógł po­znać Lucana.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poza błędami gramatycznymi/językowymi które wymieniono w innych komentarzach mogę się tylko przyczepić do zmarnowania potencjału. Widać że przemyślałeś świat i bohaterów, ale przez dosyć monotonną pierwszą połowę (chyba nawet więcej niż połowę) człowiek nie czuje satysfakcji że to przeczytał.

Jednak, jak już wspominałem, potencjał jest.

regulatorzy: Natura co pewien czas ewouluje dostosowując swoja potęgę do rozwijajacego się Państwa-Miasta (co pewien czas następuje inwazja na ludzkość). Jak już wiemy (mam nadzieję, że przedstawiłem to jasno) żywność zdobywał Lucan, polując (nielegalnie szkolony gwardzista). Bardzo istotne jest, jak tego dokonywał. Ano przez wstrzykiwanie jadu za pomocą sztucznych kłów. Poprzez opis fobii młodszego brata (gryzienie) sądziłem, że da się to wysnioskować. Najwidoczniej nie umieściłem wystarczajaco dużo informacji. Dotychczas Klark pobierał jad od pająków otaczających rezydencję. Po nagłej, niespodziewanie przyspieszonej ewolucji natury, konieczne było zastosowanie silniejszego środka (stąd ta wyprawa, jak sie okazało niestety nie za dobrze napisana :> ). Bracia zostali wygnani, ponieważ zabijali mieszkańców oraz handlowali ,,zakazanymi substancjami". Pozwalały one na wytwarzanie jeszcze bardziej podłych eliksirów. Niezbędna do ich produkcji była ludzka krew (conajmniej 4 litry, pochodzace od tej samej osoby). Ich wytwarzanie to największa zbrodnia pośród (wreszcie) zjednoczonej ludzkości. Lucan do końca nie rozumiał co robił. On się po prostu bawił. Nawiąże jeszcze do komentarza El Lobo Muymalo, a wszczególnosci do uwagi dotyczącej nazwania Klarka ,,naukowcem". W tym opowiadaniu przyłapaliśmy go na sporządzaniu trucizny. Jednak rzeczywiście był naukowcem. W Szkole Państwowej w dziale Naukowym Klark wybrał kierunek związany z eksploatacją zewnętrznego terenu, tworzeniem nowych substacji (pozyskiwanych z roślin oraz zwierząt). Dodatkowo inspirowały go pająki. Wykorzystując nabytą wiedzę, nauczył się je kontrolować, porozumiewać się. Łapał mniejsze osobniki w czasie eksploracji i potajemnie przenosił do Miasta, wykorzystując je później do zabijania mieszkańców . Zadaniem Klarka na wygnaniu (owe odkupienie win) miało być przekonanie pająków, aby zaczęły współpracować z ludzkością. Świat przedstawiony jest dość złożony. W tekście pojawiło się wiele skrótów myślowych, które powinny być lepiej rozwinięte. Niestety bardzo często przy tworzeniu zapomina się o wyjaśnieniu ,,oczywistości" jakie trzymamy w głowie, tworząc daną historię.

Opisując przygodę Klarka, chciałem jak najpełniej wykreować obraz złowieszczej natury. Najwidoczniej nie tędy droga :) . Wychodzi na to, że za duże nagromadzenie jednakowych emocji nie wpływa korzystnie na test.

O wykonaniu pisali poprzedni komentatorzy. Ja od siebie dorzucę obserwacje fabularne.

Pierwsza część, czyli powrót do zamku bardzo długo się wlecze. I, co najgorsze, niewiele z niej wynika – ot, starszy brat poszedł, wpadł na złą roślinkę, wydostał się z pułapki i wrócił. Później jedynie o tym wzmiankujesz (albo coś ominąłem).

Druga część ma jakiś potencjał w postaci relacji braci. Ale za dużo tam występuje “tell”, a za mało “show”. Gadają i gadają oni o wydarzeniach, które może i ich dotyczyły, ale mnie jako czytelnika nie interesują z prostego powodu – nie zobaczyłem ich w tekście. A przez to nie odczuwam emocji przy czytaniu o nich. To jakbyś podawał wzmianki historyczne o czymś – ciężko być zainteresowanym suchymi datami, nazwami i wydarzeniami. Tutaj jest podobnie, bo postacie znam krótko, niczym jakoś się nie wyróżniły (choć to względne odczucie), a już mam przejmować się ich historią.

Na koniec podrzucam ciekawe linki z tej strony na temat technicznych aspektów pisania:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia w dalszych próbach! :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No i w tym właśnie problem, Pychu, że napisałeś opowieść, zatrzymując dla siebie informacje, bez których trudno zorientować się, o co chodzi w Nieumarłym wampirze.

Zastanawiam się też, czy jedzenie upolowanej przez Lucana ofiary/ pokarmu, zawierającej silną trucizną, jest bezpieczne dla przyszłych konsumentów?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy: Upolowana zdobycz nie jest bezpiecznia. Wymaga ,,odkarzenia" tak samo jak wspomniane w opowiadaniu drewno.

No cóż, okazuje się, że sporo wysiłku kosztuje bohaterów, by utrzymać się przy życiu i jednocześnie zachować życie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pierwsza cześć poza ciekawą scenografią dość długa i monotonna. Od pojawienia się drugiego brata jest ciekawiej, ale wciąż pozostaje wiele pytań, a fabuły więcej jest we wspomnieniach niż w czasie rzeczywistym. Wciąż dość mocno kuleje zapis dialogów.

Taki bardziej fragment niż opowiadanie :/

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka