- Opowiadanie: Czarna_Nina - (Ob)leśna panna

(Ob)leśna panna

Opowiadanie napisane na konkurs Fantazmaty. Mimo wysokich not od jury, nie weszło w skład konkursowej antologii.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

(Ob)leśna panna

– Ja to lubię, jak kobita ma na czym sobie klapnąć – zarechotał dziadek, łapiąc się wymownie za prawy półdupek. W uśmiechu obnażył niemal bezzębną szczękę. – Zadek u panny jędrny być musi, jak, nie przymierzając, jabco na jesieni. Spotkałem raz taką…

– Tato – upomniała go Jaruszka, niosąc ziemniaki w drewnianej misie. – Dziatwę gorszysz tymi sprośnymi opowiastkami, co to w prawdziwym świecie i tak miejsca nie miały.

– A skąd ty możesz wiedzieć, com ja przeżył za mego żywota, albo gdzie jam bywał?

– Bywałeś ino w Moczydłach, wsi naszej – odparła, po czym zwróciła się do dzieci – Kartofle z omastą stygną. Jedzta, bo świnie też głodne, na resztki czekają.

Dziadek prychnął tylko lekceważąco i wyszedł z chaty. Codziennie, nim nastała noc, szedł, by zagonić zwierzęta do chlewa, inaczej jak to mówił „szły w szkodę” na polu sąsiada, a za owe szkody nie było z czego zapłacić.

Dzieci, wyraźnie zawiedzione tym, że nie usłyszą dalszej części pasjonującej opowieści, zasiadły na ławie, by wspólnie zjeść wieczorny posiłek. Tylko najstarszy z szóstki rodzeństwa, siedemnastoletni Wicek, z powodu ogromnych uszu zwany Zającem, nie czuł się głodny. Jego myśli zaprzątało coś innego niż ziemniaki z okrasą, choć okrasę lubił ponad miarę.

Dziadek kiedyś wspominał mu, że oprócz ludzkich kobiet, a te niestety nie zwracały na chłopaka uwagi, są jeszcze tajemnicze panny z lasu, których uroda obrosła legendą, lecz mało kto widział je na własne oczy. Staruszek ponoć widział, a Wicek, komu jak komu, ale dziadkowi ufał bezgranicznie. W końcu to starzec, po śmierci ojca, oporządzał całą ich szóstkę, gdy matka pracowała w polu.

– Co, Wicuś, nie jesz? – zapytała matka, nabierając ziemniaków na drewnianą łyżkę.

– Brzucho mnie boli – odparł chłopak, obejmując się w pasie, by nie wyjść na gołosłownego. – Ani chybi będzie bolesna biegaczka, bo mi się w kiszkach jakoś tak międli.

– Olaboga – westchnęła zatroskana kobieta, a dzieci, wszystkie jasnowłose, podobne jedno do drugiego, na moment przestały jeść. – Leć na pole, byle wiatrów nie wstrzymuj, bo od tego może cię rozpuknąć.

– Co to znaczy „rozpuknąć”? – zapytał najmłodszy chłopiec, a reszta czekała na odpowiedź.

– To znaczy, że mu kiszki napuchną i pęknie jak ten zdechły wzdęty baran, coście go latem znaleźli nad rzeką. Mówiłam, nie tykać truchła kijem, a wyśta i tak tyknęli. Wtenczas go rozpukło. – wytłumaczyła obrazowo Jaruszka. – Jedzta, bo świnie czekają.

Wicek wybiegł z chaty niby męczony biegunką. Przystanął w gęstniejącym mroku, rozejrzał się za dziadkiem, lecz starego nigdzie nie było.

– Dziadzio?! – zawołał szeptem tak, by jego głos nie dotarł do uszu matki. – Gdzie wy są?

– Tu żem jest, smarku jeden – odpowiedział mu głos zza murka.

– Bo ja chciałem spytać o… – urwał, nie wiedząc jak ubrać myśli w ładne słowa. – …O te zadki niewieście.

Stary aż klepnął w kolana ze śmiechu.

– Mój tyś, Zającu! – zawołał uradowany. – Ino ty jeden moje opowieści cenisz, a nie jak synowa, tfu, psia jucha, świętoszkowata baba. Ino żre i się modli.

Przysiedli razem na kamiennym murku, pod gałęziami starego grabu, którego drobne listki szumiały na wietrze. Wieczór był przyjemny.

– Co dokładnie chciałbyś wiedzieć? – zagaił dziadek, żeby ośmielić wnuka. – Jak dziewkę na tańce we młynie zaprosić?

Chłopak zasępił się na chwilę.

– Pamiętam, jak dziadzio opowiadał coś o leśnych pannach…

Starzec wydał usta i pokręcił głową.

– Ciężka sprawa. Byłem ja kiedyś u wiedźmy, co mnie, młodego wtedy, nauczyła jak przyzwać nocną rusałkę.

– Nocną rusałkę?! – Młodzieniec aż podskoczył. – O, tak!

Dziadunio nagle zdał sobie sprawę, że powiedział ciut za dużo. Dekadę temu zazgrzytałby zębami, ale teraz mógł jedynie potrzeć o siebie dziąsła.

– Ale to niepewne i trudne, i… zawiedziesz się jeszcze – przestrzegł staruszek.

– I tak chcę spróbować – postanowił Wicek.

– To słuchaj mnie, Wicusiu kochany: gdy minie północ, musisz wziąć świeży mech, napchać go sobie do uszu, a potem wypowiedzieć słowa… – starzec nagle zamilkł, jakby przeszukując wspomnienia.

– Jakie słowa? Mówże, dziadziu, chyżo!

Staruszek odchrząknął flegmę.

– „Wzywam cię, pomiocie leśny, ukażcie swe lico, jeśliś nieobleśny”.

– I tyle?

– Tyle – przytaknął poważnie dziadek. – Przyzwiesz wtedy najbliższą leśną istotę, która się gdzieś tu szwenda.

– Nic trudnego! – uznał Wicek, naiwnie wierząc w słowa staruszka.

 

***

 

Kiedy zapadła noc i wszyscy w chacie posnęli, Wicek leżał w ciemności, słuchając, jak burczy mu w brzuchu. Żałował, że nie zjadł kartofli, gdyż z pełnym żołądkiem człowiek zawsze się mniej lęka. Jego początkowy entuzjazm szybko zgasł, kiedy przypomniał sobie to, co o magii i zaklęciach słyszał od matki. O starym młynarzu, który chcąc ocalić chorą córkę, poradził się czarownicy i teraz zarówno on, jak i jego rodzina, straszą w starym młynie. I o Jaśku, który podczas grzybobrania spotkał driadę – tak ludzie gadali, kiedy już znaleźli jego wyschnięte na wiór truchło. Opowieści było wiele, ale wszystkie kończyły się tragicznie. Pomimo tego Wicek postanowił spróbować.

Był zbyt zdesperowany. Może gdyby nie ogromne odstające uszy, może gdyby nie piegi, krzywe zęby i wygląd chudzielca, miałby powodzenie u wiejskich dziewek. Nie musiałby wtedy prosić dziadka radę, a opowieść o leśnych pięknościach potraktowałby jako bajkę. Teraz jednak czuł, że to jego jedyna szansa, aby stać się mężczyzną.

Wyciągnął spod siennika kępkę mchu, którą zebrał, jeszcze nim przypomniał sobie straszliwe dzieje tych, którzy próbowali poprawić swój los przy pomocy magii. Porwał ją na małe kawałki, a potem z lekkim obrzydzeniem włożył do obu uszu. Mech wypełniający małżowiny był chłodny, lekko wilgotny, odcinał chłopaka od wszelkich dźwięków.

Cicho wypowiedział słowa:

– Wzywam cię, pomiocie leśny, ukaż swe lico, jeśliś obleśny.

Minęła chwila, gdy zawołał przerażony:

– O nie!

Odpowiedział mu jakiś pomruk.

– Wicuś, kiszki ci jeszcze dokuczają? – Przez mech w uszach ledwo usłyszał zaspany głos matki.

– Pierdłem sobie żwawo i jakoś mi lepiej.

Upewnił się, że kobieta na powrót zapadła w sen. Nie wiedząc co czynić, gorączkowo powtarzał w myślach: „Nie. Nie. Lica nieobleśne”. Co teraz? Cóż więcej mógł uczynić, by naprawić tę pomyłkę?

Rozejrzał się dookoła z przestrachem, że zaraz ujrzy tu jakieś obleśne lico, ale nic się nie wydarzyło.

Uff, pomyślał. Widać dziadek mnie oszukał. To nie byłby zresztą pierwszy raz, kiedy starzec zadrwiłby sobie z naiwności wnuka.

Było już późno, toteż znużony młokos szybko zapadł w sen. Odgłosy wsi: psie ujadanie za płotem, cykady i senne ryczenie jeleni z pobliskiego boru – wszystko to odpłynęło gdzieś daleko. Nie zbudziło go skrzypnięcie drzwi chaty ani ciężkie kroki, które zbliżały się z każdą chwilą. Dopiero zionący fetorem zgnilizny oddech zdołał wyrwać Zająca ze snu. Usłyszał dziwny świstliwy oddech gdzieś za plecami.

– Dziadek, to ty? – zapytał cicho, marszcząc nos, lecz nie padła żadna odpowiedź. – Matko, co to? Co to za hałas? Kto tu jest?! – przysiadł na posłaniu i rozejrzał się, ale w ciemności niewiele widział.

Przebudzona matka, majacząc, odparła:

– Śpij, Wicuś, to ino makolągwa podśpiewuje za oknem.

Wtem długie ramiona obleczone zwiotczałą skórą chwyciły go za barki. Chciał krzyknąć, lecz odebrało mu mowę i stał się niemy niczym ryba, bezradnie machając rękoma. Dostrzegał kształty śpiącego rodzeństwa, lecz nie mógł nikogo z nich dosięgnąć, toteż nie wiedzieli oni nic o jego zaciętej walce z… No właśnie z czym? Próbował całą tę sytuację wytłumaczyć sobie jakoś racjonalnie, ale wciąż wracał do tego samego punktu – oto przybyła na jego wezwanie leśna oblubienica.

Odwrócił głowę w stronę, z której dochodził ten potworny smród, gorszy od świńskiego łajna i tygodniowego trupa razem wziętych. Szybko pożałował swego czynu, bo ujrzał chudą kobiecą twarz z wyłupiastymi oczyma. Mamuna obnażyła przegniłe zęby w złowieszczym uśmiechu, czując, jak bardzo chłopak się jej boi. Chociaż wezwana za pomocą magii, była teraz bardziej realna niż cokolwiek innego na świecie.

Spoconymi dłońmi Wicek próbował oderwać od siebie ramiona upiora przyssane do jego pleców niczym macki.

– Kto jest najpiękniejszy na świecie? – wysyczała mu do ucha, a fetor zgnilizny przybrał na sile, powodując u młodzieńca odruch wymiotny.

Nic nie odpowiedział; nawet gdyby mógł, nie umiał tak dobrze kłamać, by upiór w to uwierzył.

Mamuna puściła go, lecz nie na długo – pchnęła ofiarę na posłanie i dosiadła niczym konia. W słabym świetle księżyca wpadającym przez niedomknięte okiennice ujrzał w pełnej okazałości jej zwisające aż do pasa piersi i niemal łysą głowę, pokrytą tylko gdzieniegdzie kępkami nastroszonych białych włosów.

Wiedział już, że ten widok będzie prześladował go do końca życia.

Czuł, jak ostre długie szpony mamuny szarpią sznurek jego lnianych portek, aby dostać się do jego członka. Walczył, siekąc ramionami jak wiatrak, ale upiór nie dawał za wygraną.

– Zabiję cię, jeśli znowu zapytam, a ty nie odpowiesz, że to ja jestem najpiękniejsza na świecie… – wyszeptała z lubością. – Krew ci wyssę z żył, szpik z kości, mózg wyciągnę przez ucho, a fajfusa odgryzę.

Przeraził się jeszcze mocniej, ale nic nie mógł zrobić. Rzucał się tylko bezładnie po sienniku, podczas gdy mamuna starała się go posiąść, trzymając w pomarszczonej dłoni dziewiczy członek chłopaka.

Co ja żem nawyczyniał? Rozmyślał. Chciałem zaznać rozkoszy z jaką panną, a tu mi przyjdzie skonać pod tą odrażającą istotą. Boże przebacz mi, bo zgrzeszyłem, używając magii…

Coś huknęło i świsnęło im nad głowami. Zając odruchowo uskoczył, mamuna zaś padła jak długa na ziemię.

Chłopak, wyzwolony spod magii upiora, wrzasnął jak oparzony.

W mroku nocy dostrzegł dziadunia dzierżącego cep niczym najznakomitszą z broni.

– Chuj ci srogi, między nogi! – zacharczał stary, spluwając na mamunę, po czym zamachnął się, by wymierzyć kolejne uderzenie cepem – Giń, upiorze!

– Czego się drzesz!? – zawołała zbudzona matka. – Krowy zara gnać na pole trzeba, a nie po nocy lamentować!

– Dziadziuś ratuje moją niewinność przed upiorzycą, bo mnie siłą brała! – zawołał wciąż przestraszony młodzieniec. – Ścierwo w gaciach mi gmerało!

Najmłodsze z dzieci, nie wiedząc, co się dzieje, zaczęło płakać, najstarsze zaś, słysząc słowa brata, wybuchnęło śmiechem.

Gdy Wicek i dziadek znowu spojrzeli na klepisko, koło posłania było pusto. Leśna istota zniknęła gdzieś bez śladu.

Byłby to koniec tej historii, o której wszyscy, może poza Wickiem, szybko by zapomnieli, gdyby nie grzyby – a dokładniej maślaki.

 

***

 

– Weź koszyk, ino z pustym nie wracaj, bo kijem obiję, jak psa – ostrzegła matka.

Wicek przytaknął od niechcenia, wkładając łapcie z łyka, żeby nie poranić stóp. Ruszył do lasu, bo przynajmniej tam miał odrobinę spokoju od matczynego gderania. Jesień nadeszła niepostrzeżenie i drzewa gubiły kolorowe liście, a było to znakiem, że stary bór zaczął już obfitować w grzyby.

Październikowe słońce grzało rumiane policzki chłopaka. Wszedł w gęstwinę, wypatrując zdobyczy. Ostry zapach igliwia świdrował w nosie. Grzyb za grzybem, szybko uzbierał mu się pełen koszyk; najwięcej znalazł podgrzybków, kilka koźlaków, ale i borowiki trafiały się gdzieniegdzie. Dumny z siebie, miał już ruszać w drogę powrotną, kiedy przypomniał sobie, że matka najbardziej lubi maślaki. Strapił się trochę, że rodzicielka będzie niezadowolona z braku ulubionego przysmaku, więc postanowił pokręcić się jeszcze chwilę po lesie, licząc, że trafi na choćby jednego maślaka.

Przedzierał się przez splątane gałązki tarniny, które szarpały bezlitośnie jego koszulę, by dotrzeć do polany, otoczonej świerkowym młodnikiem, gdzie miał nadzieję coś znaleźć. Ujrzał w trawie śliskie brązowożółte kapelusze i schylił się, by je zebrać.

Nagle coś usłyszał; do jego uszu dobiegł czyjś głos, choć zdawało mu się, że był w lesie sam. Zdecydowanie nie były to dźwięki leśnej zwierzyny.

Przywarł do wielkiego głazu na podobieństwo jaszczurki, rozpłaszczając swe ciało na chłodnej kamiennej powierzchni. Nasłuchiwał, starając się uspokoić oddech.

Na czele dziwacznego pochodu, który zbliżał się do polany, szedł wodnik o zielonkawej skórze i splatanych, sięgających ziemi włosach. Jego ciało, nie licząc biodrowej przepaski wykonanej z sitowia, było zupełnie nagie.

– Moje drogie – przemówił chrypliwym głosem. – Jesteśmy na miejscu.

Zając zauważył, że poza wodnikiem, wszystkie pozostałe postaci były płci żeńskiej. Ich piękno dostrzegalne było nawet z odległości. Wzrok nie mógł mylić chłopaka – oto miał przed sobą dwanaście rusałek! Niektóre z nich nosiły stroje na podobieństwo wiejskich dziewcząt, inne pozbawione odzienia, przyozdobiły się zaledwie wiankami z polnego kwiecia. Wicek nie mógł się napatrzeć. Oto nadszedł jego szczęśliwy dzień.

– Ja zaśpiewam! – zawołała jedna z rusałek, rudowłosa.

Wodnik skinął głową, a reszta zamilkła, w bezruchu obserwując towarzyszkę.

Zając nie mógł nacieszyć oczu jej pięknem – twarz o idealnej, niespotykanej u ludzi symetrii, miedziane loki sięgające pasa i jędrne piersi. To właśnie na nich chłopak skupił całą uwagę. Rusałka śpiewała, a jej wysoki czysty głos niósł się echem po lesie. Była to najsłodsza melodia, jaką Zając kiedykolwiek słyszał.

Kiedy skończyła, Wodnik przemówił:

– Zebraliśmy się tu, aby jak co roku spośród leśnych panien wybrać tę najpiękniejszą. Kandydatek jest dwanaście, wśród nich są cztery rusałki z pobliskiego jeziora Trzęśla, cztery wodniczki rzeczne z Utopicy, dwie dziwożony polne, oraz driady leśne. Wszystkie piękne, ale która najpiękniejsza?

– Jeszcze ja – odezwał się nieznajomy niski głos.

Zza krzaków wyłoniła się ona. Zając zbladł i poczuł, że robi mu się słabo na samo wspomnienie tamtej okropnej nocy, kiedy to przywołał leśną pannę.

Mamuna stanęła pośrodku rusałek. Naga i pomarszczona o zniekształconym ciele – długich kończynach i małej, łysiejącej głowie. Wionęło od niej smrodem rozkładu.

– Dopisz mnie do listy – zażądała.

– Jak się nazywasz? – zapytał wodnik. Nie zamierzał wchodzić w spór z tak mściwym stworzeniem, jakim była jego rozmówczyni. Z racji swej brzydoty i tak nie miała szans na wygraną.

– To Ekma – szepnęła któraś z rusałek. – Mamuna.

– Mamuny nie mogą brać udziału w naszych wyborach – dodała inna, ciemnooka dziwożona. – Mają złą sławę.

– Nie, nie – zaprzeczyła Ekma skrzekliwie, wytrzeszczając nabrzmiałe krwią oczy. Specjalnie do konkursu umalowała sokiem z buraka gnijące wargi i zapadnięte policzki. Na głowę zaś włożyła skradziony z wiejskiego cmentarza wieniec. Wszystko to, by ukryć swą prawdziwą naturę. – Jestem rusałką o imieniu Orfealia. Pochodzę z jeziora… hmm… Wielkiego, które jest… eee… za tym borem, daleko.

– Ach tak, dobrze – przytaknął wodnik, nie chcąc waśni. – Masz numer trzynaście.

Zdjął naszyjnik z rulonikiem z brzozowej kory i zaostrzonym piórkiem dopisał na końcu listy ostatnią uczestniczkę.

– Drogie panie, jak co roku, nagrodą jest tytuł Najpiękniejszej Leśnej Panny i prawo do trzech zachcianek, które pozostałe spełnić muszą.

Uśmiechnięte panny przytaknęły; wszystkie dobrze znały zasady.

– Czekamy tylko na jedno – rzucił Wodnik. – Na bezstronnego sędziego. To on podejmie decyzję, która z was jest tą najpiękniejszą.

Zając po tym, jak ujrzał swą nocną prześladowczynię, chciał jak najszybciej wydostać się z lasu. Nie było mu to jednak dane. Zdołał zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy jakaś sucha gałązka pękła mu pod stopami. Zamarł.

– Mamy sędziego! – krzyknął wodnik, ruszając w stronę młodzieńca.

– Tak szybko?!

– Ach! – Ekscytowały się rusałki, popiskując wesoło niczym stado podlotków.

Wodnik dopadł chłopaka. Chwycony za nogę Wicek szybko stracił równowagę i zgubił kosz z grzybami. Jego stopa, w uścisku rąk wodnika, była niczym zakleszczona w imadle. Skąd w tej wątłej wodnej istocie brała się taka siła? Chłopak nie wiedział, a jego myśli kręciły się tylko wokół ucieczki jak najdalej od mamuny. Próbował, ale bezskutecznie.

Oszalałe serce tłukło coraz szybciej. Zając zacisnął powieki, nie chcąc wybuchnąć płaczem. Nagle wodnik odpuścił, a wokół zapadła cisza. Młodzieniec odważył się zerknąć, co też się dzieje.

Wbrew najgorszym przypuszczeniom, miał nad sobą piękne twarze leśnych panien.

– Jesteś naszym bezstronnym sędzią – wyjaśniła ruda.

– Nie zwiodła cię uroda naszych kandydatek, więc jesteś godzien wybrać najpiękniejszą – powiedział wodnik. – Musisz podjąć decyzję, która z nich jest najpiękniejsza. Jestem pewien, że wybierzesz mądrze, gdyż widać, że nie tylko oczyma patrzysz.

Wicek podniósł się niezdarnie, nie wiedząc, co też czynić. Przebiegł wzrokiem po otaczających go kandydatkach, a strach naraz ustąpił uczuciu podniecenia i zachwytu.

Ruda, złotowłosa, czarnooka. Jedna pełna gracji, druga o wydatnych ustach. Jedna twarz roześmiana, drugie oblicze poważne, owiane tajemnicą, którą chce się poznać. Część o piersiach dużych, jędrnych, inne z delikatnymi, jak u młodych dziewcząt.

Chłopak nie wierzył własnym oczom. Już z odległości leśne panny były piękne, a co dopiero teraz.

– Wybierz którąś, miejmy to za sobą – zachęcał wodnik, ale młodzieniec go nie słyszał.

Maślanymi oczyma wodził po kandydatkach, nie mając pojęcia, którą wybrać. Wszystkie były tak urodziwe, że nie chciał żadnej z nich urazić. Najchętniej wybrałby wszystkie!

– Mnie wybierz – rzuciła ruda, figlarnie mrugając okiem.

– Lepiej mnie, pokażę ci moją rzekę – wtrąciła inna z rusałek.

– Ja ci pokażę nie tylko rzekę! – zaoferowała dziwożona.

Wicek umierał z zachwytu. O czymś takim nigdy nie marzył. Nie dość, że otaczały go przepiękne istoty, to wszystko zmierzało do czegoś większego. Czegoś, co przerastało jego najskrytsze, najbardziej nieczyste marzenia.

– Mam pytanie do sędziego – odezwała się, milcząca do tej pory, mamuna, która została oddzielona od Wicka. Leśne panny chciały bowiem być jak najbliżej wybrańca, pełne nadziei, że to zagwarantuje im zwycięstwo.

Głos maszkary sprawił, że Wicek nagle oprzytomniał. Odwrócił się w kierunku trzynastej kandydatki, akurat w momencie, kiedy ta przebiła się przez ciasny krąg rusałek.

– Mam pytanie – powtórzyła mamuna, rozpoznając w sędzi swą niedoszłą ofiarę. – Kto jest najpiękniejszy na świecie?

W tym momencie spojrzenia Zająca i mamuny spotkały się. Kreatura wyszczerzyła obleśne zęby, a w umyśle chłopaka zabrzmiały słowa, które szkarada wypowiedziała mu do ucha tamtej pamiętnej nocy: „Krew ci wyssę z żył, szpik z kości, mózg wyciągnę przez ucho, a fajfusa odgryzę.”

Widok krwi nie był mu obcy, bo w świniobiciu brał udział nie raz, szpik w zasadzie lubił i wysysania go nie kojarzył z niczym nieprzyjemnym, mózgu własnego nigdy nie widział… ale utrata męskości wprawiała go w przerażenie. Zrobiłby wszystko byle nie stracić członka.

Nieśmiało podniósł dłoń, wskazując na mamunę. Wśród rusałek zapanowało poruszenie.

– Ta – rzekł.

– Na pewno? – zdziwił się wodnik.

– Tak, ta. Ona jest najpiękniejsza na świecie!

– Ale jak to? – pytały rusałki z niedowierzaniem. – Przecież…

– Sędzia zdecydował – stwierdził wodnik, równie mocno zaskoczony wyborem Zająca. – Nie nam podważać bezstronną decyzję – złapał chłopaka za rękę i odprowadził do lasu.

Młodzieniec nie oponował, gdyż ponownie zapragnął być jak najdalej od mamuny. Chciał wierzyć, że spotkał ją ostatni raz. Kiedy zniknęli w gęstwinie, wszystkie panny z pogardą spojrzały na Ekmę. Musiały przecież spełnić trzy pragnienia maszkary. Mamuna uśmiechnęła się złowieszczo i powiedziała:

– A teraz życzę sobie…

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ładna opowieść i fajnie, że wcale nie kończy się Happy endem. Lubię takie historie, niby proste, ale mają jakiś przekaz. Szkoda, że nie udało się w fantazmatach.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Niby ciekawy pomysł i sympatyczna opowieść, ale jakoś jednak mnie nie poruszyła. Może dlatego, że w trakcie czytania odniosłam wrażenie, że tekst nie jest równy. Momentami wydawało mi się, że jest na poważnie, a chwilami, że zbaczasz (świadomie lub nie – nie wiem) w swego rodzaju lekką groteskę. 

Jakoś nie przemawia do mnie ze dwa lub trzy razy powtórzona informacja o konieczności nakarmienia głodnych świń resztkami z kolacji. Z pobytu u wujostwa na wsi w dzieciństwie pamiętam, że świniaki zdechłyby z głodu, gdyby miały się żywić resztkami, bo tych w zasadzie nie było. Zwłaszcza dzieciaki, spędzające całe dnie na powietrzu, zmiatały z talerzy wszystko. Dla świń szły odpadki (obierki itp.), nie resztki i to jako dodatek, a nie główny składnik karmy. 

Dziwaczny też wydał mi się powód łażenia po lesie i spotkania wodnika z magicznymi pannami. Skoro chłopak miał już pełen kosz grzybów, to po kie licho na siłę szukał innych? Nie ma maślaków, to nie ma. Aż tak matka mogłaby się zezłościć za ich brak, że chłopak ze strachu przed tym gniewem polazł dalej w las? Nie kupuję tego. Bardziej wiarygodne dla mnie by było, gdyby po prostu wszedł na polanę w poszukiwaniu grzybów w ogóle, z połową koszyka dopiero lub ledwo z paroma grzybami. 

Od strony technicznej, to napotkałam kilka literówek (ale nie wynotowałam, niestety, od razu). Poza tym czytało mi się lekko i płynnie.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za wypowiedzi, uwaga o świniach faktycznie trafna. Groteska faktycznie i to było moim zamierzeniem :)

Pisz i pozwól czytać innym :)

To może właśnie tej groteski jest za mało? Za słabo zaakcentowana i nierówno? Bo naprawdę miejscami to tekst z jakiś realnym klimatem. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Prawie fajne. Prawie, bo zgrzytają jakieś drobiazgi. Cały początek z rodziną (matką, rodzeństwem) uważam za zbędny. Tylko dziadek się broni. No i językowo czasem kuleje – “Czuł, jak ostre długie szpony mamuny szarpią sznurek jego lnianych portek, aby dostać się do jego członka”. Który wioskowy chłopak ma “członka”? Kuśkę, fujarę, wspomnianego w tekście “fajfusa” – ale członka? To nie konsylium członków stowarzyszenia emerytowanych seksuologów ;). Nazwy grzybów – jak z atlasu. Wioskowi mają swoje nazwy – brzozoki, sośnioki, są maśloki. Toteż czasem dobór słów nie pasował ani do sytuacji, ani do bohaterów. 

Ale pomysł zacny, i potrzeba było tylko lekko podszlifować, by zabłyszczało. Próbuj dalej, bo spory potencjał – jest :)!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Znowu demony słowiańskie? Ile można…

 

Poza tematyką jednak, która mnie już zaczyna nudzić, muszę przyznać, że napisałaś niezłe opowiadanie. Duże plusy za stylizację i immersję, bohaterowie (Wicuś, dziadem, mamuna) też niczego sobie. Warsztat dobry, sprawnie przeczytałem tę historię i nawet interpunkcyjnie nie czułem się wybijany z rytmu (choć jakieś błędy pewnie są – nie wiem, czy żyje człowiek, który byłby pod tym względem perfekcyjny ;P).

Fabuła trochę do życzenia pozostawia. Jest taka… standardowa. Nie ma tu miejsca na zaskoczenia, zwroty akcji, coś innowacyjnego… No i brakuje haka na początku, choć postać dziadka nieźle go zastępuje.

Stawiam stempel jakości, bo w swoim gatunku opowiadanie całkiem niezłe, może dać trochę radochy z czytania.

 

Tyle ode mnie, na koniec uwaga:

Odwrócił głowę w stronę, z której dochodził ten potworny smród, gorszy od świńskiego łajna i tygodniowego trupa razem wziętych. Szybko pożałował swego czynu, bo ujrzał chudą kobiecą twarz z wyłupiastymi oczyma.

Odwrócenie głowy raczej nie jest “czynem”. Proponowałbym zastąpić to słowo czymś bardziej odpowiednim.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Jest jakiś pomysł, chociaż oryginalnością zbytnio nie grzeszy. Za to zakończenie nietypowe, to na plus.

Wydaje mi się, że początek nieco przegadany, w pewnym momencie zaczął mi się dłużyć. Dziadek fajny.

Z technikaliów, czasami masz błędy w zapisie dialogów.

Babska logika rządzi!

Pomysł przypadł mi do gustu. Zając wydał się sympatyczny, podobnie jak jego problemy. Do tego wyraźna matka i dziadek – od strony postaci nie mam więc na co narzekać.

Co do wydarzeń, to poczułem mały dysonans, gdy po nocy strachów doszło nagle do konkursu rusałkowej miss. I trochę nie rozumiem, czemu groźby podziałały tak na Zająca, że ten obrał straszydło nową posiadaczką tytułu “najpiękniejszej”. Ale może aż tak się jej faktycznie bał…

Za to samo zakończenie na plus.

Podsumowując: przyjemny koncert fajerwerków, wart klika.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Staruch – tego członka to ja będę broniła własnym ciałem! Słowa “członek” użył narrator, a nie wiejski chłopak, więc dla mnie nadal jest ok. Nie użyłabym go jako wypowiedzi bohatera, bo tu faktycznie by nie pasowało. 

 

CounPrimagen – jak to znowu? Znowu u mnie, czy znowu tak w ogóle? W tym, co teraz jest “w ogóle” niestety ostatnio się nie orientuję, bo przez natłok zajęć nie mam czasu porządnie przysiąść do czytania. U mnie to typowy temat, albowiem mój ulubiony ;)

 

NoWhereMan – Zając wybrał mamunę ze strachu. Dzięki za komentarz.

 

Pisz i pozwól czytać innym :)

Przeczytałam bez przykrości, ale opowieść mnie ani nie poruszyła, ani nie rozbawiła. Pomysł traktujący o odwiecznym problemie, jakim jest niedouczenie młodzieży w sprawach seksu, tradycyjnie okazał się ponadczasowy, a tu został dodatkowo wzbogacony o postaci z mitologii słowiańskiej

Wybór leśnej miss, z chwilą pojawienia się mamuny, był do przewidzenia, więc nic nie zaskoczyło.

 

wy­szedł z chaty. Co­dzien­nie, nim na­sta­ła noc, szedł, by za­go­nić zwie­rzę­ta do chle­wa, ina­czej jak to mówił „szły w szko­dę”… –> Powtórzenia.

 

mało kto wi­dział je na wła­sne oczy. Sta­ru­szek ponoć wi­dział… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

– Bo ja chcia­łem spy­tać o… – urwał, nie wie­dząc jak ubrać myśli w ładne słowa. – O te zadki nie­wie­ście. –> – Bo ja chcia­łem spy­tać o… – Urwał, nie wie­dząc jak ubrać myśli w ładne słowa. – O te zadki nie­wie­ście.

 

a nie jak sy­no­wa, tfu, psia jucha, świę­tosz­ko­wa­ta baba. –> …a nie jak sy­no­wa, tfu, psiajucha, świę­tosz­ko­wa­ta baba.

 

– Co do­kład­nie chciał­byś wie­dzieć? – za­ga­ił dzia­dek, żeby ośmie­lić wnuka. –> Raczej: – Co do­kład­nie chciał­byś wie­dzieć? – zapytał dzia­dek, żeby ośmie­lić wnuka.

Zagaić to rozpocząć rozmowę, a dziadek i Wicek już wymienili kilka zdań.

 

a potem wy­po­wie­dzieć słowa… – sta­rzec nagle za­milkł, jakby prze­szu­ku­jąc wspo­mnie­nia. –> …a potem wy­po­wie­dzieć słowa… – Sta­rzec nagle za­milkł, jakby prze­szu­ku­jąc wspo­mnie­nia.

 

Nie mu­siał­by wtedy pro­sić dziad­ka radę… –> Nie mu­siał­by wtedy pro­sić dziad­ka o radę

 

trzy­ma­jąc w po­marsz­czo­nej dłoni dzie­wi­czy czło­nek chło­pa­ka. –> Czy o członku, nawet jeśli nigdy nie był używany, może powiedzieć dziewiczy?

 

szedł wod­nik o zie­lon­ka­wej skó­rze i spla­ta­nych, się­ga­ją­cych ziemi wło­sach. –> Chyba miało być: …szedł wod­nik o zie­lon­ka­wej skó­rze i splą­ta­nych, się­ga­ją­cych ziemi wło­sach.

 

„Krew ci wyssę z żył, szpik z kości, mózg wy­cią­gnę przez ucho, a faj­fu­sa od­gry­zę.” –> Kopkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Wzywam cię, pomiocie leśny, ukaż swe lico, jeśliś obleśny.

Jakoś mi się spodobało to zaklęcie ;)

W sumie od momentu pojawienia się mamuny nad jeziorem wiadomo było, jaki będzie wynik wyborów, ale spodziewałam się, że przynajmniej jedno z życzeń będzie dotyczyć Wicka. Czyli zaskoczenie było.

Zabawne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka