Prolog
– Mam dwadzieścia pięć lat i życie połamane jak patyk! Czegóż jeszcze ode mnie wymagasz?! – wykrzyczał człowiek stojący w ciemności.
Słowa wzlatywały w przestrzeń, unosząc się i wirując dostojnie. Rzucane z coraz większym gniewem i lękiem, ginęły niezauważalnie pośród nieprzebytego ogromu. Bez światła, bez dźwięku, bez żadnego ostrzeżenia. Przepadały bezpowrotnie.
Maleńka postać, otulona aksamitną czernią powłóczystej peleryny, nieustannie ponawiała swe mizerne próby. Krzyczała i nawoływała. Kolejne zaklęcia i modły wznosiły się pod niezmierzonym sklepieniem podziemnej pieczary.
Jedyny wyznawca siedzącego na cyklopowym tronie boga przez lata wypełniał jego polecenia w cichym pragnieniu, by choć raz usłyszeć, że wszystko zrobił dobrze. Na próżno.
Gęsty mrok, przybierający na swym skalnym siedzisku kształty zgoła wyobrażalne, nawet nie drgnął. I choć ludzkie oczy Wyznawcy dosięgały jedynie do kolan Najwyższego, był święcie przekonany, że cała reszta także tkwiła nieruchomo.
– Rozumiem, rozumiem, mój panie. Stanie się, jak przykazałeś! – zakrzyknął sługa wiedząc, że nikt go nie usłyszy. Odszedł, pozostawiając za sobą szarą smugę.
Jeszcze przez kilka eonów pogłos tego zajścia nikł we wnętrzu nieskończonej świątyni. Rozpadał się stopniowo, jedynie silniejszym zgłoskom pozwalając przemierzyć gęstszy miazmat.
Jednak tylko najpotężniejsze szmery mogły dostąpić zaszczytu dosięgnięcia uszu Nienazwanego – odpryski emocji.
Pochwycił je w końcu, po niezliczonych kołach Kręgu Istnienia. Były to uczucia szczególne. Silne, nienadszarpnięte zębem czasu. Bóg pozostał atoli niewzruszony, zbyt pochłonięty wizją niezachwianego samostanowienia.
Jedyną zmianą, świadczącą o tym, że cały Wszechświat zachwiał się w posadach, było nieznaczne zgęstnienie mroku jego postaci. Kontur bezimiennego bóstwa nabrał wyrazu tak, że nawet czerń dookoła zdawała się jaśnieć.
I – Koloseum
– Zważajcie, ludzie! Usłyszcie słowa głoszące siłę i moc Najwyższego. Jego imię jest Nieskończoność i nieskończone jest imię Jego. Słuchajcie, bo mówi do was wieczność i ogrom wprost z niezmierzonej wzrokiem pieczary. Nie stoi przed wami wątły kapłan, lichy cień Wielkiego, ale on sam krzyczy do was ze swego kamiennego tronu! – wybrzmiały słowa otulonego w aksamitną czerń mężczyzny.
Stał na nieznacznym podwyższeniu, na środku spowitego gęstą mgłą placu z porfirowej płyty. Przytłumiony szkarłat bił z niej niczym ciepło z rozgrzanego żelaza, barwiąc opary na krwiste odcienie.
– Słuchajcie, bo przemawiają góry! Grzmi ciemność, śpiewa mrok, a demony wychwalają Pana! – zakrzyknął, a kaznodziejska mowa spotęgowała tylko jego samotność.
Dookoła wzrastało miasto. Strzeliste iglice. Wąskie uliczki i maleńkie domy, przyklejone do siebie jak przerażone stado owiec pośród wilków. Wszystko targane pąsowym wichrem, zostawiającym smugi na szarości nocnego nieba.
Przeraźliwy świst wokół zgiełku ulic. Czerwień tak głęboka, że świt zdawał się blady. Odległy wrzask, ginący w świątynnym zaśpiewie. Muezzini krzyczący głośniej niż lament błagających o pomoc. Wszystko łączyło się w jedno. Stanowiło nie miejsce, a doświadczenie. Mistyczne Miasto Słońca w zenicie swych dziejów.
Za orędownikiem niechcianej prawdy jaśniała rubinowa kopuła niebotycznej świątyni. Jej ogromu nie był w stanie objąć nawet najtęższy z umysłów. Przypominała tarczę zachodzącej gwiazdy uwięzioną na wieki w marmurowym łożysku.
Górowała nad wszystkim stworzeniem, które istniało i zaistnieć mogło na tej ziemi. Jej cztery minarety, każdy z bladoczerwonego kamienia, rzucały cienie mogące topić całe narody. Kto raz zoczył sanktuarium Al-Talatei nie był w stanie pomieścić w wyobraźni niczego większego i piękniejszego.
A jednak kapłan w czerni uparcie głosił swoje bluźnierstwa. Stanął tyłem do niepodzielnego przepychu Świątyni i z rozpostartymi ramionami głosił swe nowiny.
Nic nie robił sobie z gniewu mnichów, rosnącego mu tuż za plecami. Chciał bowiem rozmawiać z ludźmi, a nie ze Starym Bogiem. Jego nie dało się już do niczego przekonać.
– Słuchajcie teraz, albowiem p ó ź n i e j Pan nie będzie tak łaskawy. Słuchajcie lub przepadnijcie na wieki! – mówił dalej, a jego słowa wznosiły się nawet ponad bezbrzeżne minarety. – Poczujcie moc Nienazwanego!
Nikt prócz niego jej nie czuł. Zatwardziałe serca skryte były głęboko pod kapłańskimi szatami. Oczy zamglone światłością nie widziały już nic poza większym blaskiem.
Zagrzmiały złowrogo świątynne bębny. Odezwały się pieśni. W ciemnościach niepomiernych katakumb rozbłysło światło pochodni. Rozpoczęła się furia Wielkiego Słońca.
– Wszystko, co tu widzicie, wszystko, co uważacie za dobro – to jedynie promyk w przedwiecznym i niezmierzonym królestwie Pana! Gdyby nie ciemność, światło nie miałoby żadnej mocy. Rozejrzyjcie się! Czy nie widzicie? Gwiazdy! Na niebie jest ich setki, lecz nie rozpraszają mroku wokoło. One nie migoczą! Trzęsą się tylko ze strachu! Słuchajcie, a zrozumiecie!
Nikt nie słuchał. Do gniewnych tam-tamów dołączy harfy i dzwonienie łańcuchów. I coś jeszcze. Coś, od czego drżała ziemia i falowała krwawa mgła. Setki, tysiące agresywnych kroków niesionych słowami modlitwy.
– Ja widzę! – krzyczał niewzruszony. – Tam, gdzie wisi teraz wasze ukochane słońce. W każdym cieniu, każdym zaułku. W sercach i myślach waszych! I w głębinach, w których kroczy ku mnie armia, by zdeptać moje słowa i gra muzyka, by je zagłuszyć. Tam, właśnie tutaj. Zewsząd! W ciemności powstaje szczelina. Brama? Tak, to przejście! Wejrzyjcie!
Nikt już nie widział. Kapłan mówił dalej, a już szczękać zaczęły srebrne kołaty na siedmiu wrotach Al-Talatei. Ktokolwiek nie wystraszył się bluźniercy przed Domem Słońca, teraz biegł co sił. Przed tym, co czyhało za złotymi płytami, nie było ucieczki.
– Tak, tak! To drzwi! Wielkie i wspaniałe, utkane z czystego mroku. Czekają tylko, by przestąpił je Nieskończony. Zaraz! Czy to…? Czy to możliwe? Tak! Dostrzegam przez wąską szczelinę pieczarę. A w niej… Panie mój! Tron z litej skały i sięgające z niego szpony! Czy…
Przerwał. Z melodyjnym zgrzytem setek ton złota rozwarły się bramy Świątyni. Powietrze, i tak już gęste, stanęło w miejscu. Czerwona mgła nabrała głębszej barwy, zalewając całe podwórze widmową posoką.
Szalejące dotąd instrumenty umilkły. Ucichł marsz, zniknęło chóralne zawodzenie. Dziesięć tysięcy rubinowych oczu wpatrywało się w stojącego samotnie Kapłana.
Jego otulona w aksamitną czerń postać przypominała monument, wystający z morza krwi. Moc uniesionych w górę srebrnych włóczni była jak wystrzępiony brzeg. Pomruk bojowego zaśpiewu grzmiał niczym szum morza.
Na śmiałku nie zrobiło to jednak wrażenia. Powoli odwrócił się, jego powłóczysta peleryna nie wydała choćby szmeru.
Zaraz cztery słonie przywdziane w złote kolczugi przekroczyły największą, środkową bramę. Niosły na swych grzbietach potężną lektykę, przypominającą przenośny pałac.
– Witaj w Al-Talatei, Domu Wielkiego Słońca, które przelało swój blask w nasze diamenty i zesłało swe promienie, by tańczyły w naszych rubinach. Podziwiaj lub bądź potępiony! – wybrzmiało uroczyście spod palankinu.
Odpowiedział mu jedynie nienawistny wzrok, rzucony na przednią część atłasowej kotary. Jej intensywnie czerwony kolor wyraźnie poblakł.
– Skoro nie respektujesz pozdrowienia, odpowiedz na oskarżenie. Kim jesteś, by profanować Al-Talatei, Świątynię Słońca, w jego błogosławionym mieście?
– Jestem mrokiem gwiazd w imperium światła! Jestem Persem, śmiejącym się z upadłego Jeruzalem. Jam Babilon wyrastający z serca prawości! – odparł grobowym głosem, mogącym wydobyć się jedynie z najgłębszych lochów.
Ziemia znów zadrżała. Przez święte wojsko przebiegł niespokojny szmer. Coś nieznacznie poruszyło ciężkie zasłony lektyki. Nadal nie wiał wiatr.
– To miasto słyszało już wiele podobnych oszczerstw. Skąd wiesz, młody człowieku, że twoje coś dla nas znaczą? – przerwał ciszę głęboki tenor. – Skąd pewność, że twoja ślepa wiara w czyste zło ocali cię przed naszym gniewem?! Odpowiedz, jeszcze nie jest za późno na odkupienie!
Na krótką chwilę, nagły podmuch zimnego powietrza odtrącił skrawek zasłony okalającej palankin.
Tam, gdzie zwykły człowiek zobaczyłby czerwone obicie królewskiego wnętrza, kapłan w czerni ujrzał znak. Subtelną podpowiedź, by nie tracił nadziei.
– Skąd mam pewność? – rozpoczął ripostę, tym samym nieprzyjemnym szeptem. – Skąd wiem, że moje słowa nie były ci obojętne? Ponieważ wyczułem w twoim głosie strach!
Następnych godzin, spędzonych na przemierzaniu nieskończonych kazamat, Kapłan nie pamiętał zbyt dobrze. Wielokrotnie próbował sobie przypomnieć przebieg słynnych korytarzy, ale nie potrafił. Ostatecznie doprowadziły go do zimnej celi bardzo, bardzo głęboko pod Słońcem i jego świętym domem.
Najprawdopodobniej to pewna osobliwa wizja nie dała mu się pogrążyć w szaleństwie katakumb Al-Talatei. Trzymała go na duchu. Nieustannie przypominała o wyższym celu, dla którego musiał się poświęcić.
Przez cały ten okrutny czas widział kamienny tron spowity nieprzebytym mrokiem, wyglądający na niego zza szkarłatnej kotary.
II – Nemezis
– Czy zawiodłem cię, panie? – łzawy szept przeszył hegemonię ciszy. Echo zwielokrotniało pewne sylaby, aż pozostało z nich jedynie niknące „zawiodłem… zawiodłem… zawiodłem”
– Czy byłem zbyt słaby? Moja siła nie wystarczyła, by czynić, a tylko by mówić? Nie okazałem się dobrym sługą? – powtarzały się pytania, wzlatujące tyradami po sklepienie czarnego nieba.
Pozostawały bez odpowiedzi, atakując szepczącego w ciemności bolesnymi odpryskami „słaby… słaby… słaby…”.
„To tylko próba”, pomyślał Kapłan i zaprzestał modłów do głuchych ścian. Okrył się w mrok swej rewerendy i spróbował usnąć. Czas w Domu Słońca płynął dziwacznie, zakrzywiany przez widzimisię mnichów. A ci potrafili być niezwykle złośliwi.
I tak samotnemu więźniowi zaczęło wydawać się, że przestrzeń dookoła niego się rozpada. Miliardy lat przelatują w mgnieniu oka, a sekundy rozciągały się eonami. Widział moment, w którym pierwszy kilof pradawnych budowniczych przebił załom skalny, odkrywając to miejsce.
Oglądał, jak przez setki, tysiące lat cały kompleks rozrastał się rubinem i pęczniał marmurem, przypominając krew tryskającą z głębokiej rany.
Obserwował, jak ostatnia drogocenna płytka spoczęła na kopule Al-Talatei i pierwszy raz otwarto wszystkie siedem Bram, wołając ludzi z Czterech Wież. Na jego oczach rodzili się i umierali wielcy kapłani, miasto świątynne płonęło i odradzało się z popiołów. Przejrzał wszystko na wskroś.
W końcu zrozumiał, że w tym nieprzerwanym kręgu życia kryła się skaza. Niewidoczny mankament, który sprowadzał rdzę na dobrze naoliwioną maszynę.
Świat dookoła tkwił w ciemności. Wszędzie istniał zalążek doskonałego – mrok. Wszędzie, prócz jednego miejsca. Przeklętego Domu Słońca w jego ulubionym mieście.
Rubinową kopułę dumnej świątyni rozświetlała bowiem światłość niepochodząca z tego świata, lecz z zewnątrz. Boski Blask, nad którym Przedwieczny nie miał żadnej władzy. Gwiazda jaśniejąca w mroku kosmosu. Promień nadziei na pochodni zwycięstwa. Lewiatan prawości w wodach Wszechświata. Złote litery na ścianie Babilonu…
Stop. Rzeczywistość momentalnie wskoczyła w swoje kanwy. Zimno. Głód. Chłód. Samotność. Ciemność. Wszystko na swoim miejscu.
Kapłan poczuł, jak niski strop przyciska go do litej skały. W jednej chwili żar niebios i mróz z dalekich krain zaiskrzyły mu w umyśle. Nareszcie stał się silny.
Cienie oklejające ściany więzienia przemieniły się w rozległe wejście do nieskończonej pieczary. Mrok głębokiego lochu był wobec niej oślepiającym blaskiem.
Pokłonił się przed kamiennym tronem, tkwiącym w mistycznym grobowcu. Spoczywał na nim jego niezmierzony wzrokiem Pan. Wciąż nieruchomy, wciąż niewidoczny, ale w końcu zadowolony. Bardzo zadowolony.
A gdy umysł samotnego więźnia znów zanurzył się w mistycznych wizjach, jeden z mnichów wstąpił do lochu, by doglądnąć jeńca. Jego opętańczy krzyk długo nawiedzał przepastne korytarze Al-Talatei.
Na przeciwległej ścianie pojawił się bowiem jaśniejący złotem napis:
MENE | MENE | TEKEL | FARES
III – Serce Gwiazd
– Panie mój, coś… stało się coś złego! Objawiło mi się wielkie… wielkie niebezpieczeństwo! – wykrzyczał zdyszany mnich, padając przed czerwonym piedestałem.
– Wiem, bracie Cyrylu. O wszystkim mnie już powiadomiono. – odpowiedział głuchy głos zza ciężkiego baldachimu.
Z tkwiącej niepomiernie wysoko latarni spływały promienie słońca. Przechodząc przez rubinowe witraże, nabierały koloru tętniczej krwi. Całe Atrium skąpane było w gwiezdnej posoce, a strzelisty gabinet Najwyższego Kapłana przywodził na myśl skałę rozcinającą strumień wodospadu.
– Słyszałem o napisie na ścianie i domyślam się, co może oznaczać. Nie spodziewałem się, że to nadejdzie tak szybko… Ledwie wykończyliśmy klejnot Al-Talatei, a już gaśnie jego chwała… – dodał jeszcze, gdy mnich miał już odchodzić.
– Ależ panie! Nic nie jest przecież stracone! Nie widzieliśmy Sędziego i nie słyszeliśmy Jego wyroku! Czy nie jest napisane w piśmie, że zatruwać będą serca i umysły nasze słowa fałszywych proroków?!
– Głupcze! – wybrzmiał skryty za kotarą, a głos jego był niczym tysiąc kościelnych dzwonów krzyczących na wojnę. – Czy naprawdę nie rozumiesz?! Nie słyszysz tych wrzasków, tych jęków zza naszych bram?!
– Panie mój, jest zupełnie cicho…
– Zamilcz! Ryczą trąby wojsk, których nawet Naczelny Skryba nie byłby zliczył. Czuję, jak drżą nasze mury, jak fundamenty nasze rezonują w posadach! Doprawdy, nic do ciebie nie dociera? To Jerycho! Teraz, w tej chwili, jesteśmy świadkami straszliwej bitwy!
– Zatem złe litery zwiastują nam zwycięstwo? – zapytał niepewnie Cyryl. Strach uginał jego wątłą figurę niemal do posadzki. Drżały mu ręce, a pot spływał ze skroni.
– Jak możesz być tak nierozumny!? Trwa teraz Jerycho i czas jego klęski, ale to my jesteśmy oblężeni za przeklętymi murami!
Ostatnie słowa Najwyższego Sługi Słońca jeszcze chwilę wybrzmiewały pod kryształową kopułą. Mnich błagalnym wzrokiem wpatrywał się w szeleszczący niespokojnie aksamit, wyczekując nieuniknionego.
I w końcu stało się. Powoli, bardzo wyraźnie, zaczął słyszeć w głowie rozkaz, palący mu wnętrzności:
POKAŻ MI CYRYLU – Kapłan przełknął ślinę
PRZYNIEŚ TO NATYCHMIAST – Powietrze stało się gęste, perfumowane opary gryzące. Czerwone światło drażniło oczy.
CHCĘ ZOBACZYĆ SERCE GWIAZD – I ostanie, ciężkie jak „Amen” w epitafium przygwoździło go do samej ziemi.
– D-d-dobrze, p-p-panie mój! – wydukał przerażony. –Cz-cz-czy jesteś p-p-pewien, że chcesz je teraz zobaczyć? – dokończył, siląc się na resztki opanowania.
TAK, które wtedy wypowiedziano, mogłoby zabijać planety. Mnich złapał się za głowę i poczuł, jak czysta energia rozsadza go od środka. Próbował krzyczeć, błagać o litość, ale nie zdołał. Padł bez życia na ziemię. Z rubinów jego oczu ulatywała mgiełka duszy.
– Masz szczęście, bracie Cyrylu. Odszedłeś w światłości, jako ostatni z całej tej świątyni – skwitował zimny głos, gdy ciało sługi Słońca rozpadało się na mrowie rozżarzonych drobin.
Gdy już przepadły, przestrzeń wokół centralnej katedry rozmigotała się miriadami świetlnych błysków.
Zniknęła czerń, ucichły trąby i wojenne zaśpiewy nawiedzające zmęczoną głowę Zakonnika. Rozsunęły się baldachimy i proporce, wyglądające teraz jak bezbarwne przepierzenia. Świat stał się spokojny i spokój był mu całym światem.
– Pokaż się, mój klejnocie. Twój uniżony sługa cię potrzebuje – odezwał się ciepło odziany w biel starzec, spoczywający na tronie z nieskazitelnego marmuru. Wysoka tiara ciążyła mu na zmęczonym czole. Ściągnął ją i położył w kąt.
– Przybywam więc – odpowiedział melodyjny głos, dochodzący tak zewsząd, jak i znikąd. – Czego potrzebujesz?
– Poczułem dziś wielkie zaburzenie w twojej światłości. Słyszałem i widziałem rzeczy, których nikt nie dostrzegał. Poczułem moc… Złego.
– Czy coś jeszcze?
– Tak! Ukazał się pewien… napis, na ścianie więzionego w lochach bluźniercy. Nie byłem pewien, czy czegoś nie znaczył, więc… Chciałem cię zobaczyć, o potężne Serce!
– Zatem patrz! – potężny zgrzyt wybił się z anielskiej melodii. Struna pękła w boskiej harfie. Wybuchł bęben anielski. Usechł zdrój niebiańskich łask.
Błyszczące punkty, jak diamenty wewnątrz kupieckiej sakiewki, zlały się w jeden punkt tuż przed strwożonymi oczyma Najwyższego Sługi.
Przez jego twarz spływały projekcje i błyski najczystszej światłości. Całe spektrum barw w jednym, doskonałym mirażu. Czyste piękno serc najjaśniejszych gwiazd skryte w jednej mistycznej wizji.
Coś jednak było nie tak. Opalizująca materia zaczęła się burzyć. Nieskazitelność przecinały nieczyste pręgi. Idealna geometria klejnotu pękała, nabrzmiewała, trzęsła się w posadach.
Wybuch. Olbrzymi rozbłysk głębokiego fioletu przysmalił twarz Wielkiego Kapłana. Później kolejny, błękitny, wypalił na nim swoje piętno. I tak następne, następne, aż pozostał ostatni wierny odcień. Szkarłat.
I wtedy też naprawdę, wyczuwalnie dla wszystkich, mury i podłogi zaczęły drżeć.
ZWĄTPIŁEŚ! – Wykrzyczał głos, jak piorun bijący pod kopułą gromu.
ZWĄTPIŁEŚ! – Wybrzmiało, a ściana przybytku pękła na dwoje.
ZWĄTPIŁEŚ! – Zawołano, a na Wzgórzu Czaszki zapiał demon.
I w niwecz obrócił się ostatni kolor. Z dawnej piękności Serca Gwiazd nie ostała się choćby jedna skorupa. Zamiast tego, pod kopułą z pozbawionych barwy rubinów wisiała kula czystego mroku, falując złowrogo.
Dziewięć czerwonych piorunów rozłupało latarnię Al-Talatei. Szkliste, niewidzące oczy jej Najwyższego Kapłana pokryły bezbarwne odłamki. I tak każdy kolejny klejnot oddawał swoje piękno, a łuna tych wybuchów widoczna była i z krańca Ziemi.
Z potężnym hukiem zapadło się wszystko, co dotąd tworzyło Dom Słońca w jego świętym mieście. Ostatecznie rozpadły się złowrogie pozostałości Serca Gwiazd, wypalając na bezwładnym kapłanie ostatnie piętno. Nieprzenikniony, najpełniejszy i najpodlejszy mrok.
Epilog
Przez ciemną dolinę, przecinającą jak nóż pustać Hadesu, szedł niegdyś człowiek. Mała, skulona postać opatulona w czerń. Sama pośród milczących gigantów, których puste oczodoły śledziły zabłąkanych w zaświatach.
Pochodnia jego nadziei jaśniała jednak bardziej, niż kiedykolwiek tutaj widziano. Zwykłe upiory niosły ze sobą dogorywający ogarek, a płomień tajemniczego podróżnika jaśniał blaskiem tysiąca słońc.
Nad wąwozem przeleciały kruki, skrzecząc opętańczo. Wzbudziło to ciekawość jednego z olbrzymów. Uniósł swą zakapturzoną głowę i spojrzał na mknące w morowym powietrzu ptaki. Nienasycone zwierzątka samej Śmierci były przerażone.
Podróżnik szedł wciąż do przodu, choć większość innych śmiertelników już dawno skręciłaby w któryś z bocznych zaułków. On kroczył dalej, a jego światłość wypalała w grobowym cieniu coraz głębsze bruzdy.
Hades uląkł się dźwięku odległych piszczałek. Grały przeraźliwie, wstrząsając posady całego królestwa umarłych. Nie dochodziły z Góry jak wyczekiwane Trąby Apokalipsy, lecz z G ł ę b i.
Kilku kolosów padło na kolana i uniosło ręce. Zadrżała ziemia. Zgęstniało powietrze. Czas był już bliski.
Patrzący dotąd na kruki tytan skierował swą uwagę na podróżnika. Ten zatrzymał się i również spojrzał na niego.
Wtedy strażnik Drzwi Najwyższego zrozumiał, że nie spogląda na zwyczajną zabłąkaną duszę. Na widok bezdennych źrenic tego, co miało być człowiekiem, rzekł:
– Za tymi drzwiami, których strzegę od niezliczonych eonów, znajduje się pałac Stwórcy. Spotkasz za nimi jedynego Boga, który włada tym światem i wszystkim, co na nim żyje, żyło i żyć będzie. Czy na pewno chcesz je otworzyć? Czy chcesz poznać imię Nienazwanego? – zapytał głosem mogącym obracać góry w proch.
– Idę przez ciemną dolinę. Nie lękam się niczego. Światłość mego pana moją światłością, a laska jego mieczem moim. Słowo jego mi tarczą, a oblicze źródłem nadziei. Idę przez ciemną dolinę. Nie lękam się. Niczego – odpowiedział upiór.
– Dobrze, a zatem wejdź. Prawdę pisały Księgi, nazywając cię „Niosącym Światłość”. Stanie się, jak przykazano. Nie zatrzymam przepowiedni stojącej u mych bram.
Otulona w aksamitną czerń postać zbliżyła się do strzelistego łuku, mieszczącego w sobie Drzwi Najwyższego. Człowiek nie wahał się ani chwili. Przystąpił, a jego pochodnia oślepiła nawet bezokich gigantów.
Wrota szczęknęły. Piszczałki, bębny, harfy i surmy zaczęły wyć opętańczo. Olbrzymy padły na ziemię i obróciły się w pył. Otwarto pierwszą pieczęć. Zabrzmiały Trąby. Runął Wąwóz Potępionych.
Śmiałek nie uląkł się. Pchnął tytaniczne podwoje, by rozstąpiły się przed nim jak morze przed Mojżeszem. I znów kakofonia, znów znaki na kopule piekieł. Czerwona łuna rozbłysła na wschodzie. Rozwarto drugą pieczęć. Rozbrzmiały Trąby.
Wędrowiec przestąpił progi nienazwanego i upadł na twarz. Światło jego pochodni rozbłysło niewypowiedzianą mocą i dokonało się, co dokonać się miało.
Niosący Światłość ukląkł przed kamiennym tronem zawieszonym w ciemności. Złożył hołd swemu panu, który po raz pierwszy ukazał mu się cały. I siedział on nie na skale, lecz czystym marmurze, a wysoka tiara zdobiła jego czoło.