– Proszę wpisać PIN – powiedział ktoś tubalnym głosem. Dokładnie w momencie, w którym mój kumpel, Witek, mówił:
– To obrzydliwe, jak wszystko na tym świecie kręci się wokół pieniądza!
Rozejrzałem się dookoła. Szliśmy przez centrum handlowe, gęste od rozgorączkowanych kobiet, taszczących torby z zakupami, hostów i hostess oferujących rozmaite towary, szczebioczących przyjaciółek oraz podejrzanych par, które mogły być zarówno złożone z ojców z córkami, jak i ze sponsorów z galeriankami.
Głos, który zwrócił moją uwagę, dochodził z jednego ze stanowisk ustawionych pośrodku głównej alei. Wiecie, tych gdzie zwykle sprzedają słodycze, usługi bankowe czy kosmetyki. To konkretne było jednak inne niż wszystkie, jakie do tej pory widziałem.
Za biurkiem siedział barczysty brodacz w garniturze, obok niego drobna, śliczna asystentka; z jednej strony wisiał baner głoszący „TWOJE MARZENIE W PRZYSTĘPNEJ CENIE”, a z drugiej „ŻYCZENIA NA KAŻDĄ KIESZEŃ”.
– Gdzie się nie obejrzysz, korupcja, podatki, symonia i nepotyzm – mówił dalej poirytowany Witek. – Wystarczy popatrzeć na nagłówki gazet! Kryzys zabije nas wszystkich. Hej, czy ty w ogóle słuchasz? – warknął, widząc moją rozkojarzoną minę. Podążył wzrokiem za moim spojrzeniem, po czym machnął niecierpliwie ręką.
– Słucham, słucham.
Witek kontynuował wywód, a ja pozwoliłem mu wyrzucić z siebie frustrację. Właśnie wywalono go z pracy, więc nic dziwnego, że narzekał. Zjedliśmy razem obiad w food courcie, ponarzekał jeszcze trochę, a potem poszliśmy, każdy w swoją stronę. On na parking, do samochodu, ja z powrotem do głównego wyjścia, na tramwaj.
Brodacz nadal siedział przy stoisku, opowiadał coś młodej blondynce, uśmiechając się szeroko. Dziewczyna miała lekko niepewną, ale pełną nadziei minę. Przystanąłem na chwilę. Miałem ochotę podejść i zapytać, co tu właściwie oferują, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiłem. Zaczepiłem za to blondynkę, która już zmierzała do wyjścia.
– Nie wiem – odparła nieco lękliwie na pytanie. – Jeszcze nie wiem, okaże się…
I poszła, zostawiając mnie coraz bardziej zaintrygowanego.
Wróciłem do domu, nakarmiłem kota i zasiadłem przed telewizorem, by obejrzeć mecz. To był dla mnie szczyt swobody i komfortu – piwo, święty spokój, na kolanach fabryka mruczenia, Lewandowski lansujący się na ekranie. Czy mógłbym chcieć od życia czegoś więcej?
~*~
Pewnie, że mógłbym.
Spiesząc następnego dnia do pracy, wróciłem myślami do brodacza w garniturze oraz banerów reklamowych, na których słowa „marzenie” i „życzenia” wyróżniono wersalikami i jaskrawymi kolorami.
Nie zrozumcie mnie źle. Uważałem moje życie za dobre. Pracę miałem może średnio satysfakcjonującą, ale pewną i nieźle płatną. Jeździłem po mieście tramwajami, bo tak było po prostu szybciej, a samochód trzymałem na parkingu. Stać mnie było na wygodne dwupokojowe mieszkanko, utrzymanie na przyzwoitym poziomie, wykarmienie kota, brak kredytów i co roku dwa tygodnie na Majorce czy w innej Chorwacji. Sęk w tym, że człowiek zawsze chce więcej, prawda? Jest to niezły mechanizm rozwoju, jednak nie ułatwia osiągnięcia spokoju ducha.
I mnie też czegoś brakowało, tak bardzo, że aż czasem w środku czarnej nocy miałem wrażenie, że tęsknota rozsadzi mi serce wraz z płucami i ktoś będzie miał potem kupę sprzątania.
Choć długo się temu opierałem, odsuwałem od siebie podobne myśli, po tygodniu dałem za wygraną.
O szesnastej zamknąłem biuro i pojechałem do galerii. Powitały mnie jak zwykle gwar, tłum oraz charakterystyczny zapach środków czyszczących, potu, perfum i pieniędzy. Uważam centra handlowe za bardzo niezdrowe miejsca, nawiasem mówiąc.
Boks nadal tam był, choć podświadomie spodziewałem się chyba, że zniknie. Wisiał na nim nowy baner głoszący „PROMOCJA – TYLKO DO KOŃCA TYGODNIA DWA ŻYCZENIA W CENIE JEDNEGO*”. Oczywiście, obowiązkowa gwiazdka i mały druczek na samym dole. Cholerni krętacze!
Musiałem poczekać na swoją kolej, bo barczysty brodacz prowadził akurat rozmowę ze starszym panem o trzęsących się dłoniach. Co dziwne, nie słyszałem ani jednego słowa z ich konwersacji, mimo że siedzieli tuż obok. W międzyczasie asystentka zaproponowała mi herbatę. Zgodziłem się, uznając, że przynajmniej oszuści zubożeją o jedną torebkę liptona.
Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, to jednak nie był lipton ani też żadna inna znana mi marka herbaty. Napój, gorący jak piekło, a jednocześnie orzeźwiający niczym sorbet cytrynowy, smakował wspaniale. W życiu nie piłem niczego równie doskonałego.
Czekając, przyjrzałem się dokładniej brodaczowi. Z bliska jego imponująca postura robiła jeszcze większe wrażenie. Mężczyzna żywo gestykulował, przeczesywał palcami bujne włosy i cały czas się uśmiechał.
Siedzący obok staruszek drżącymi rękami wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza gruby plik banknotów. Złożył równie drżący podpis na podsuniętym przez brodacza dokumencie, pieniądze zmieniły właściciela, a klient wstał, ukłonił się i odszedł.
Nijak nie zdołałem z tego wszystkiego wywnioskować, jakiego rodzaju transakcji się tu właściwie dokonuje. Cóż, czymkolwiek handlowali brodaty gość i jego śliczna asystentka, z pewnością nie było to tanie.
Dopiero teraz kierownik stoiska zwrócił na mnie wzrok. Miał bardzo jasne i bardzo niebieskie hipnotyzujące oczy. Głos, niski i ciepły, wzbudzał zaufanie – handlowiec idealny.
– Smakuje? – zapytał. Wskazał przy tym filiżankę, którą trzymałem w dłoniach, kompletnie wytrącając mnie tym z równowagi.
– Jest bardzo dobra – odparłem, speszony.
– Niebiańskie plantacje – powiedział zadowolony brodacz. – Nie do pobicia. Jakby co, sprzedaż herbat liściastych prowadzimy o, tam. – Wskazał jeden ze sklepików w głębi alejki. – Serdecznie polecam!
Czułem się coraz bardziej oszołomiony i odrealniony.
– Nie po to tu przyszedłem – odpowiedziałem. Choć ta herbata była tak świetna, że może warto by to rozważyć…
– A po co pan przyszedł? – spytał brodacz, uśmiechając się ciepło. Ponieważ milczałem, kontynuował: – To może od początku. Żeby nie było żadnych wątpliwości. Nazywam się Jerzy Szatan, a to jest moja sekretarka Regina. Prowadzę drobny handel marzeniami. Nisza na rynku, rozumie pan, ktoś prędzej czy później musiał ją zająć.
Parsknąłem śmiechem. Wiem, że to nieuprzejme, ale nie mogłem się powstrzymać. Nie wiem, co rozbawiło mnie bardziej – jego nazwisko czy to, co powiedział później. Brodacz, niezrażony i wciąż uśmiechnięty, czekał.
– W nazwisku nie ma nic zabawnego – zapewnił po chwili, jakby czytając mi w myślach. – Po prostu chcę, żeby moi klienci w pełni zdawali sobie sprawę z tego, co robią.
Zamarłem, na poły wciąż rozbawiony, na poły nagle zaniepokojony. Gość gadał ewidentne bzdury, czyżby miał nierówno pod sufitem?
– Niezupełnie, Jarku… mogę do ciebie mówić po imieniu? To żaden żart ani przekręt. Nie zamierzam niczego ukrywać. Próbuję tylko zarobić na utrzymanie, jak wszyscy.
Spojrzałem w dół, ale plakietkę z nazwiskiem zostawiłem w biurze. Jak, do diabła…? No właśnie…
– Chce pan powiedzieć, że faktycznie jest pan szatanem i sprzedaje pan ludziom możliwość realizacji marzeń? – zapytałem, kpiną starając się pokryć gwałtowną chęć ucieczki.
– I owszem – odparł Jerzy Szatan z niewzruszonym spokojem.
– W zamian za… ludzkie dusze? – znowu spróbowałem zażartować, ale słabo wyszło. Pokręcił głową.
– Ależ skąd, w zamian za pieniądze. W dzisiejszych czasach dość dusz trafia do Piekła bez szczególnych wysiłków z naszej strony – wyjaśnił poważnie. – Ale pieniądze to zupełnie inna sprawa. Każdy ich potrzebuje, nawet ja. Stąd pomysł na rozszerzenie działalności. Sprzedajemy prawdziwe marzenia za prawdziwe pieniądze, żadnych ukrytych kosztów. – Roześmiał się. – Uważam to za uczciwą wymianę.
Rozejrzałem się dookoła, ale nic się nie zmieniło. Wolnostojący boks nieprzerwanie opływały strumienie ludzi, w tle rozbrzmiewała muzyka, sprzedawcy zachwalali towary, dziewczyny naciągały chłopaków, a sponsorzy sponsorowali. Ot, życie.
Od czasu do czasu ktoś przystawał przy stoisku Szatana, by przeczytać treść plakatów reklamowych.
– Każdemu mówi pan to wszystko? – spytałem, żeby powiedzieć cokolwiek.
– Och, z każdym rozmawiam inaczej – zapewnił, przygładzając brodę. – Bo każdy jest inny, przyznasz, i ma inne potrzeby. Ty na przykład starasz się zrozumieć. Niektórzy zaś o nic nie pytają, dokonują transakcji i uciekają, byle szybciej, byle dalej, nie chcą wiedzieć. Tak jak ten miły pan przed tobą. Zażyczył sobie umrzeć równo za miesiąc od dzisiaj, we śnie. Oczywiście, trafi za to do Piekła, ale się cieszy, bo jego żona czeka tam na niego już od dwunastu lat. A dziewczyna, którą zaczepiłeś w zeszłym tygodniu, siedziała u mnie chyba ze trzy godziny, nim podjęła decyzję. Tak, pamiętam cię – dodał brodacz, widząc moją zdumioną minę. – Zauważam i zapamiętuję wszystkich, którzy mogą stać się potencjalnymi klientami.
Gapiłem się na niego w milczeniu, z półotwartymi ustami. Po chwili, by zyskać na czasie, pociągnąłem łyk herbaty. Teraz, kiedy ostygła, paradoksalnie cudownie rozgrzewała od środka. Pewnie żadne słowa nie zdołałyby mnie tak przekonać, jak ta herbata.
Pomyślałem o oszczędnościach, które zbierałem w banku od lat, na czarną godzinę. Ta może miała inny kolor, ale czy kiedykolwiek trafi mi się podobna szansa?
Jerzy Szatan taktownie siedział cicho, wiedząc, że musi dać mi teraz trochę czasu. Menda dobrze się znała na swojej robocie.
– To jednak trochę niesprawiedliwe – zauważyłem. – Otwieracie możliwości tylko przed ludźmi, których na to stać. – Mówiąc to pomyślałem o Witku, który nagle został na lodzie. I o całej reszcie społeczeństwa, która generalnie jest w czarnej dupie i nigdy nie będzie sobie mogła pozwolić na nic wartościowego. Aż sam się zdziwiłem, bo z reguły nie nawiedzały mnie podobnie empatyczne myśli.
– Taka karma. – Brodacz wzruszył ramionami. – To nie działalność charytatywna. Po darmowe cuda zapraszamy do kościoła… Chociaż, zważywszy na częstotliwość ich występowania, i tam nie ma nic za darmo.
Uśmiechnąłem się kwaśno.
– Zapewne.
– Wiesz co? Lubię cię. Podoba mi się to, że zadajesz pytania. Oferuję ci dodatkowo dwadzieścia procent zniżki, co ty na to?
– Ha…
Decyzję podjąłem prawdopodobnie już w momencie, w którym poprosiłem śliczną Reginę o drugą herbatę. Zastanawiałem się jeszcze z pół godziny, aż wreszcie skorzystałem z promocji „dwa życzenia w cenie jednego”. Gwiazdka dotyczyła zastrzeżenia, że można dostać dwa marzenia naraz tylko wtedy, gdy należą do tej samej kategorii cenowej. No i oczywiście nie te z wyższej półki, bo za wielkie cuda zawsze płaci się ekstra.
– Jeszcze jedno – zastrzegłem przed złożeniem podpisu. Nie wiecznym piórem i nie krwią, a czerwonym długopisem ze znaczkiem przedsiębiorstwa Szatana, Helvetti. – Powiedział pan o staruszku, że pójdzie do Piekła za to, że kupił życzenie.
– Och, nie – zapewnił brodacz. – Karzemy za spełnianie tylko niektórych marzeń! Twoje akurat są neutralne. Ale w jego przypadku życzenie śmierci liczy się jak samobójstwo, rozumiesz.
– Ach tak.
Zastanowiłem się jeszcze raz, rozważając wszystkie za i przeciw, dla kurażu wysączyłem ostatnie krople niebiańskiej herbaty i wreszcie podpisałem umowę kupna-sprzedaży.
Wyciągnąłem kartę z portfela i przygotowałem się psychicznie na to, że za kilka przyciśnięć klawiszy moje konto bankowe nie tylko się wyzeruje, ale wręcz wejdę w nieziemski debet. Ale co tam, raz kozie śmierć.
Szatan podał mi terminal i z uśmiechem sięgającym ósemek powiedział:
– PIN i zielonym.
~*~
– Kochanie, wychodzę! – zawołałem w głąb mieszkania. Miałem już zatrzasnąć za sobą drzwi, ale zmieniłem zdanie. Popędziłem do kuchni, pocałowałem Kingę w kark i dopiero wtedy ze śmiechem wybiegłem.
Wyrzucając śmieci do pojemnika myślałem o tym, jak bardzo jestem szczęśliwy. Moje życie nadal było proste i uporządkowane, jednak o ileż doskonalsze!
Zażyczyłem sobie następujących rzeczy: pewności dobrze płatnej pracy przez najbliższe czterdzieści lat oraz spotkania kobiety, którą pokocham z wzajemnością, w ciągu kolejnego roku. Zapłaciłem za to kupę kasy, ale wiecie co? Opłacało się. Nie żałuję.
Oczywiście, stabilność roboty musiałem sobie zastrzec. Skoro się pozbyłem wszystkich oszczędności, należało zadbać o to, żeby było z czego zapłacić do dziesiątego czynsz i kupić chlebek z mortadelą. Bo też przez dłuższy czas po tym incydencie jechałem na dość niewyszukanym żarciu, a mój kot na najtańszej puszce.
Potulnie jeździłem tramwajem do pracy, robiłem swoje, wracałem. I czekałem.
Wreszcie, po prawie ośmiu miesiącach, gdy już jakoś zdołałem pozbyć się debetu, ale wciąż na gówno było mnie stać, zobaczyłem ją. Wiedziałem, że to była ona. Może niezbyt piękna, ale cudownie zgrabna, roześmiana, zachwycająca.
Zgłupiałem jak uczniak i na początku zrobiłem z siebie totalnego idiotę. Ale – choć nie od razu – udało mi się ją zdobyć. Kinga wprawdzie zaczęła traktować mnie poważnie dopiero gdy udowodniłem, iż stać mnie na obiad w restauracji, złote kolczyki i rodzinny samochód (na raty), ale cóż, takie jest życie.
Kobieta moich snów wyszła za mnie, a ja wciąż zarabiałem przyzwoite pieniądze w niezbyt satysfakcjonującej pracy. Dostałem od Szatana dokładnie wszystko, za co zapłaciłem. Klient nasz pan.
Czasem odwiedzałem galerię handlową, w której postawny brodacz nieprzerwanie prowadził swój „drobny handel”. Nigdy nie podszedłem, by porozmawiać, podziękować czy wymienić uprzejmości. Widziałem za to, jak kolejne osoby zasiadają przy stoisku, rozmawiają, negocjują, kłócą się, odchodzą, wracają, podpisują i płacą. Obserwowanie tego procesu sprawiało mi swego rodzaju przyjemność.
Pewnego razu zobaczyłem, jak do brodacza zbliża się Witek. Było to jakieś dwa miesiące po tym, jak sam zawarłem transakcję. Szatan nie zabronił opowiadać, co mnie spotkało, wręcz przeciwnie, uważał to za darmową reklamę. Więc zrelacjonowałem kumplowi w ramach anegdoty, że jest taki gość w galerii, który wyciska z ludzi kasę obiecując spełnienie marzeń, a Witek z miejsca sprzedał samochód, wziął kredyt hipoteczny i tak skutecznie zrealizował swoje życzenie, że już nigdy potem go nie zobaczyłem. Nawet się nie pożegnał.
Patrzyłem na mężczyzn i kobiety, starych i młodych, ładnych i brzydkich zawierających układy z Szatanem, z każdą wizytą w centrum handlowym upewniając się, że postąpiłem słusznie. Szelest plików banknotów był uspokajający, niski ciepły głos namawiający do podpisania umowy jeszcze bardziej. Gdzieś tam podświadomie byłem przekonany, że życie nie może być takie piękne, że spotka mnie jeszcze za to wszystko kara, ale właściwie to niby czemu? Nie zrobiłem nic złego, do spełniania marzeń trzeba przecież dążyć za wszelką cenę. I nawet jeżeli czasami dostrzegałem w oczach Kingi czerwony poblask albo głaszcząc ją po głowie wyczuwałem koniuszki spiłowanych rogów, to co z tego? Szczęście może mieć więcej niż tylko jeden ziemski wymiar.