
– Och, na litość boską! – stęknął Kessaiah, zrzucając z karku czarnego wilka. Dziki warkot zbierającego się do skoku zwierzęcia zagłuszył huk wystrzału. Kudłaty łeb eksplodował krwią i kawałkami mózgu. Ostatni wilk, z charakterystyczną blizną na nosie, umknął między drzewa.
– Ile was tu jeszcze jest?! – wrzasnął mężczyzna, szeroko rozkładając ręce.
Odpowiedziała mu cisza. Parujące ścierwa były z każdej strony, doskonale widoczne na białym śniegu. Czerwone smugi posoki niczym pociągnięte pędzlem w niewprawnej ręce tworzyły fantazyjne, choć makabryczne wzory.
Gdy czapa śniegu zsunęła się z iglastych gałęzi pobliskiego drzewa i z głuchym odgłosem uderzyła w ziemię Kessaiah odwrócił się szybko, zaciskając palce na rękojeści miecza. Rozbieganym spojrzeniem jasnych oczu spoglądał w mrok głębi lasu. Nie dostrzegł niczego. Wyprostował się i pociągnął nosem.
Wysoko podnosząc nogi, ostrożnie obszedł dookoła martwe wilki. Stworzenia dzikie, wychudzone, o wielkich kłach i pazurach. Nie patrzył na nie. Po środku, zwinięte jak noworodek, leżało olbrzymie, kudłate cielsko.
Wilkołak.
Rozmiarów większych od każdego człowieka. O łapach zdolnych odrywać kończyny, szczękach gruchoczących kości. Martwym spojrzeniem wpatrywał się wprost w niego. Kessaiah podszedł i uklęknął.
Spod grubego kożucha wyciągnął srebrny krzyż na rzemieniu i pochylając głowę, przeżegnał się starannie. Zmówił krótką modlitwę i złapał za rękojeść sztyletu sterczącego spomiędzy żeber potwora. Ostrze wysunęło się z obrzydliwym sykiem. Krew trysnęła gorącym strumieniem na śnieg.
Nacinając na wysokości mostka, rozpoczął skórowanie.
***
– Nie zapłacisz mi? – powtórzył głucho Kessaiah.
Karczmarz, opierając ręce na opasłych biodrach w nieco kobiecym geście, pokiwał głową. Ledwo usłyszał, co łowca do niego wychrypiał. W izbie panowała wrzawa i chaos. Goście tłoczyli się przy malutkich stołach. Podniesione głosy, śmiechy i uderzenia kufli o stół zlewały się w szum, który może istnieć tylko tam, gdzie mężczyźni po niewdzięcznej pracy przychodzą, by wydać ostatnie pieniądze, aby zapomnieć o głodzie i zimnie.
– Nie ma mowy – odparł mężczyzna za szynkwasem. Z cichym skrzypnięciem za jego plecami otworzyły się drzwi, zza których wyjrzała jasna główka. Chłopiec patrzył zafascynowany na oszpeconą bliznami twarz łowcy. Oglak machnął na niego ręką. – Poszedł mi stąd! Przybłęda, w dodatku niemowa – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. Kessaiah zignorował to.
– Nie zapłacisz? – powtórzył.
– Co mam zrobić z tymi skórami? Widziałeś ostatnio jakiegoś handlarza? Komu mam je sprzedać? – oburzył się Oglak.
Kessaiah pokiwał głową, nie odrywając oczu od karczmarza. Czuł, jak krew się w nim gotuje, ale nie odpowiedział.
– Gdzie mój syn? – zapytał tylko. Złapał związany pęk czarnych skór i zarzucił sobie na ramię.
– Skąd mam wiedzieć? – odparł Oglak. – To on miał nas pilnować, nie ja jego.
Kessaiah zmełł w ustach przekleństwo i ruszył przez izbę, przeciskając się między pijanymi. Wychodząc, trzasnął drzwiami i nie obejrzał się za siebie.
***
Śnieg skrzypiał pod butami, gdy przechodził przez wioskę. Rozglądał się nerwowo, zastanawiając się, czy Izak nie śpi gdzieś w szopie. Przeszło mu przez myśl, że jeżeli nie znajdzie go krążącego wokół chat, złoi mu skórę. Po chwili go dostrzegł.
Izak stał niedbale oparty o drzewo. Kulił ramiona i chował twarz w wysokim kołnierzu grubego kożucha. Na policzkach wykwitły mu czerwone plamy od mrozu. Czujnym spojrzeniem obserwował las.
– Gdzie twój miecz? – przywitał się Kessaiah.
Młodzieniec odwrócił głowę i uniósł ciemne brwi.
– Miecz? Na wilki? – zapytał, posyłając ojcu uśmiech politowania.
– Tak, na wilki – odparł łowca. – Równie dobry na inne okazje.
Izak poruszył ramieniem, by strzelba wisząca na szerokim pasie zakołysała się łagodnie za jego plecami. Poklepał się też po biodrze, gdzie wisiał toporek o szerokim ostrzu.
– Poradzę sobie – stwierdził i wrócił wzrokiem do ściany lasu. – Zachowaj swój miecz na ludzi.
Kessaiah zaburczał pod wąsem i przestąpił z nogi na nogę.
– Masz chociaż krzyż? – zachrypiał.
– Tak, tato – odparł Izak, śmiejąc się.
Kessaiah, przyjrzał się smarkaczowi spode łba. Włosy zebrane w koński ogon. Pierwsze kępki zarostu na mocno zarysowanej szczęce. Najgorszy wiek, pomyślał. Najgorszy. Kiedy wydaje ci się, że wiesz wszystko, i nie dość, że wszystko, to jeszcze najlepiej ze wszystkich. A powłóczyste spojrzenia posyłane Izakowi przez wiejskie dziewczyny tylko pogarszały sprawę.
– Nie zaśnij – mruknął jak zwykle. – Jutro rano wynosimy się stąd. Bądź gotów.
Izak odwrócił się szybko i otworzył usta, by zaprotestować, ale zamarł w pół ruchu. Spojrzał ojcu w oczy i kiwnął tylko nieznacznie głową. Kessaiah, klnąc, odszedł w stronę wioski.
***
W chacie niepodzielnie panował bałagan, którego nie obdarzył nawet spojrzeniem. Pęk skór, który przytaszczył, z ulgą rzucił w kąt. Za skórami poleciały przemoczone buty i kurta. Miecz, noże oraz pistolety odłożył starannie na stół. Usiadł na sienniku i miał wielką ochotę zasnąć, ale tylko zwiesił na chwilę głowę.
Pomyślał, że jutro pokaże Izakowi, jak wyryć runy na ostrzu, aby nie musieć korzystać ze srebra. Proces nie był trudny, lecz pracochłonny. W sam raz na długie wieczory, które czekają ich w podróży dokądkolwiek.
Nie pamiętał kiedy zasnął.
***
Obudził się obolały i zziębnięty. Zaciskając w palcach srebrny krzyż, zmówił poranną modlitwę. Zebrał nieduży dobytek, który zmieścił się dwóch płóciennych torbach. Pistolety wetknął za pas. Miecze wziął oba, swój i Izaka. Przerzucił je przez ramię i zawiązał sznurkiem. Stwierdził, że tak będzie mu łatwiej to wszystko nieść.
Cichym burknięciem pożegnał chatę i wyszedł.
Gdy postawił pierwszy krok, śnieg chrupnął pod ciężkim butem. Przestraszony uniósł głowę i rozejrzał się. Dopiero ten odgłos pozwolił mu się zorientować. To go uświadomiło.
Cisza.
Gdy zdał sobie z tego sprawę, dzwoniła mu w uszach. Dobiegał do niego jedynie własny przyspieszony oddech oraz skrzypienie śniegu pod nerwowymi ruchami. Wypuścił torby z rąk.
– Nie, nie, nie… – powtarzał pod nosem, gdy wybiegał za chatę.
Czarne plamy na śniegu znieruchomiały, wlepiając w niego lśniące oczy. Kessaiah przełknął głośno ślinę. Słyszał cichy warkot dobywający się z wielu gardeł. Widział odsłaniane powoli kły.
Nieco pocieszył go widok stojącego nieopodal drewnianego krzyża, który uznał za dobry znak i już miał się przeżegnać, gdy przyjrzał mu się bliżej.
– Kurwa, prawosławny – mruknął.
Nigdzie nie dostrzegał Izaka. Nie widział też krwi, ani nie słyszał krzyków. Zasnął, gówniarz naprawdę zasnął, przeszło mu przez myśl. Wziął głęboki oddech.
– Izak! – wściekły ryknął z całych sił, aż zwierzęta cofnęły się pół kroku. Dopiero teraz zauważył, że jeden z wilków jest zdecydowanie większy od reszty. Potwór uniósł kudłaty łeb.
Drzwi szopy otworzyły się z hukiem, gdy wypadł z nich Izak. Potykając się, nerwowymi ruchami podciągał spodnie. Ogarnął przerażonym wzrokiem sforę.
Kessaiah z grymasem na twarzy posłał synowi mordercze spojrzenie i rozłożył szeroko ramiona. Pogroził mu palcem, niczym uczniakowi podczas reprymendy. Zobaczył, że Izak w odpowiedzi unosi strzelbę do oka i celuje wprost w niego. Poczuł jak złość ulatuje z niego, razem z krwią odpływającą z twarzy.
Usłyszał za sobą skrzypnięcie śniegu i odwracając się, zrozumiał. Wielki czarny wilk skoczył na niego. Łowca odruchowo zasłonił się i poczuł, jak kły zaciskają się na przedramieniu. Rozpoznał bliznę na nosie. Zdążył pożałować, że nie zastrzelił go kiedy miał okazję. Upadając, nadział zwierzę na miecz. Zrzucił z siebie cielsko i wyszarpnął rękę z zaciśniętych szczęk. Podwinął rękaw i gorączkowymi ruchami szukał obrażeń. Odetchnął z ulgą, widząc, że wilk nie przegryzł grubego kożucha.
Przewrócił się na brzuch. Dokładnie w porę, aby zobaczyć wilkołaka prężącego się do skoku. Huk wystrzału przetoczył się po wiosce, przygniatając przestraszone zwierzęta do ziemi. Potwór zamarłszy w pół skoku, upadł w puch. Izak odrzucił strzelbę. Złapał za toporek i rzucił się między oszołomione stworzenia. Kessaiah zerwał się na nogi, zaciskając w zgrabiałych palcach miecz. Był zły. Myśl, jak niewiele dzieliło go od wystrzału do pełnych gaci, odepchnął od siebie.
Dwóch łowców, ojciec i syn rzucili się w sforę. Zwierzęta padały pod wściekłymi ciosami srebra. Część umknęła w las, wyjąc i oglądając się na ścierwo wilkołaka. Izak dostrzegł uciekającego wilka i sprawnym rzutem posłał za nim toporek. Stworzenie padło z cichym piskiem.
Dysząc ciężko, mężczyźni spojrzeli na siebie. Wilkołak zarzęził głucho i uniósł szponiastą łapę w ich stronę. Izak wyszarpnął miecz zza pleców ojca i z całej sił wbił sztych w grubą czaszkę. Bestia wierzgnęła dziko kończynami i znieruchomiała.
Kessaiah odetchnął. Gdy Izak wyciągał miecz, ponad jego ramieniem widział szopę, z której ten wypadł. Dostrzegł wychylającą się zza drzwi jasną głowę o długich warkoczach. Widział, jak na dziewczęcych policzkach zakwitły już róże mrozu.
– Nie spałeś – powiedział.
– Nie spałem – odparł Izak, a kąciki ust zauważalnie mu zadrżały.
Kessaiah zaburczał pod nosem ni to zadowolony, ni rozgniewany. Machnął ręką.
– Ruszamy – wychrypiał tylko, odwracając się. – Nic tu po nas.
– Ja zostaję. – Usłyszał za sobą i spojrzał na syna spode łba. – Oni mnie potrzebują.
Łowca odwrócił wzrok w stronę szopy, sprawdzając, czy nikt więcej z niej nie wyjdzie. Potem rozejrzał się po wiosce, rozumiejąc o kim mówi.
– Oddaję – przerwał ciszę Izak, wyciągając w stronę ojca srebrne ostrze.
– Zachowaj go – burknął Kessaiah. – To dobry miecz.
– Na wilki – uśmiechnął się młodszy i zerknął na truchło wilkołaka. – I na inne okazje.
– Tak. Nie zaśnij – pożegnał się, posyłając mu ostatnie spojrzenie. Będzie modlił się o to, by ich losy nigdy więcej się ze sobą nie skrzyżowały.
– Nie zasnę.
***
Był już przy ostatniej chacie, gdy usłyszał za sobą dziecięcy krzyk. Odwrócił się i dostrzegł chłopca, którego widział w karczmie. Stał i patrzył wprost na niego.
– Jednak umiesz mówić – powiedział, choć nie był pewien, czy taki krzyk można uznać za mowę. Dzieciak, nie spuszczając łowcy z oczu, przebiegł między martwymi zwierzętami i zatrzymał się tuż przed nim.
– Co jest, mała paskudo? Nie boisz się? – zapytał Kessaiah, kucając.
Chłopiec rzucił mu się na szyję. Łowca objął go niepewnie. Spojrzał na niego i w stronę karczmy. Westchnął cicho. Wolną ręką ściągnął krzyż z karku i założył malcowi. Wstał, trzymając go na rękach.
– Chodź, mały – wychrypiał. – Daleka droga przed nami.