Schody wykute w zboczu góry Þokjotunǫr były tak stare, że kruszyły się pod stopami wspinającej się młodej kobiety.
– Pytaj o sztormy – powtarzał niespokojnie jarl, kiedy zbierała gliniane runy rozsypane w przepowiedni drogi. – Dowiedz się, kiedy ustąpią, i kiedy wypłynąć na rajd. Pytaj, ile okrętów umknie nawałnicy. Zaklinam cię, tutaj chodzi o życie mojego syna. Pierwszy raz stanie na pokładzie. Mój jedyny syn, kobieto! Poprzedniego mi zabrałaś. Na co bogom jego serce, skoro woda wypełni płuca drugiego? – Rosły mężczyzna ukrył brodatą twarz w dłoniach. – Co mam jeszcze ofiarować, by zesłano mi pomyślność?
Było też więcej rozpaczliwych próśb, choć te pozostawały płytsze.
– Pani, błagam, wejrzyj do Walhalli i upewnij się, że mój brat siedzi u boku Odyna. Zginął w niesławie, ale walczył do samego końca… Muszę wiedzieć!
– Niech ustąpią deszcze! Niech cielaki rodzą się zdrowe!
– Kiedy umrę, o wiedząca? Zabije mnie strzała, czy topór?
– Ljot, proszę, zatrzymaj się! – przez tłum żebraków przebijał się samotny płacz, znajomy dla uszu kroczącej, lecz jednocześnie zupełnie dla niej obcy. – Nie idź tam! Nie teraz, kiedy w końcu wróciłaś! Posyłają cię jako ofiarę, jak kozę skropioną krwią! Wiesz przecież, że ceną za prośbę jest…
Lecz drobna postać utonęła w kłębowisku pięści, łokci i płaszczy, a zmoknięci ludzie poszli za wieszczką, przekrzykując się wzajemnie. Nie ustępowali, póki kobieta nie dotarła do granicy ich małej wioski. Wtedy zatrzymali się nagle, jakby niewidzialna brama zatrzasnęła przed nimi swoje wrota. Okutana futrem wiedząca ruszyła dalej sama, wspierając się na krzywej lasce.
Wspinając się, mijała cieniste postacie, zniekształcone przez wicher, przycupnięte na tle skał. Zaczynały mówić, kiedy się do nich zbliżyła, i cichły, gdy się oddalała.
– To jest okrutne – łkała dziewczynka z długimi, sięgającymi ziemi włosami, skulona przed srogim wzrokiem starej kobiety. – Nie możecie mi tego zrobić. Nie zmusicie mnie. Ucieknę. Zabiję się.
– Czy jedna rzecz jest dla ciebie tak droga? – zdumiała się cienista starucha bez śladu współczucia w głosie. – To tylko język. Zwyczajny, ludzki język.
– Nie będę mogła mówić! Chcesz mnie okaleczyć, jak niewolnicę!
– Wszystkie jesteśmy niewolnicami, moje dziecko. Musimy ofiarować, co pozornie cenne, żeby zyskać wszechwiedzę. – Ujęła dziewczynkę pod podbródek i skłoniła, by ta spojrzała jej w oczy. – Oddasz jeden język, a zyskasz setki. Będziesz rozumieć wodę i ogień, słyszeć, o czym śpiewa wiatr i co szepcze ziemia, by ziarna posłusznie kiełkowały. Kiedy posiądziesz wszystkie języki dziesięciu światów, nie będziesz potrzebowała ludzkich słów.
– Co mi po nich, skoro odbierzesz mi własny?
– Odzyskasz go, dziecko. Pewnego dnia.
Wieszczka zważała, żeby nie upuścić misy. Trzymała ją mocno obiema dłońmi, wbijając palce w wyryte w drewnie krawędzie run. Wypełnione szkarłatem naczynie nadawało rytm jej krokom, gęsta krew obijała się o brzegi, chlupocząc gniewnie. Zebrana na powierzchni biało-różowa piana zdawała się szeptać zniekształcone słowa, sprzeciwiając się tańcu kształtnego wiru. Woń posoki była tak silna, że musiała rozchodzić się po świecie, spływać po grzbietach turni wraz z echem, które ciągnęło za sobą szept pozyskanej siłą krwi.
Parę kropel skapnęło na mech, który znaczył szczyt góry. Kobieta poczuła jego miękkość, jakby dotknęła go własną dłonią.
Zatrzymała się, wypełniając płuca zimną, mokrą mgłą, której chmury zebrały się gęsto nad światem, zabraniając ludziom podziwiać to, czego strzegły. Samotny jesion skrzył się na bladym tle, rozpościerając swe gałęzie wśród obłoków nieba, jak odciśnięty w glinie rysunek. Stał nieruchomy, filar między światami, a wypalone w jego korze runy pulsowały rytmicznie. Kości, które zwisały z korony drzewa, głuchymi dźwiękami podjęły pieśń. Była niesłyszalna dla uszu człowieka, gdyż szkielet dawno przestał nim być.
Lecz seiðkone była tylko trochę człowiekiem. Jej ciało należało do bogów. Kości były runami, na których rzeźbiła, krew kolorem jej magii, a mięso karmą dla kruków, strażników niebios. Już raz skosztowały jej ludzkiej powłoki. Pamiętała, jak pożerały język dziewczynki, fioletowy i obślizgły, wijący się obrzydliwie w łapczywych szponach, kiedy wyleniałe ptaki wyrywały go sobie z wrzaskiem.
Wtem kikut drgnął. Poczuła łaskotanie, a potem stara rana otworzyła się, niczym pąk wydający na świat nowy kwiat. Gdy język opadł łagodnie na dno, zrozumiała, że odzyskała głos. Zadrżała w podnieceniu. Odgięła głowę do tyłu i krzyknęła:
– Ljosta í duna!
Po niższych szczytach przetoczył się grom, tak gwałtowny i potężny, że ziemia zatrzęsła się w przerażeniu. Po zboczach stoczyły się głazy, kaskada kamieni pokaleczyła wzgórza. Kobieta uśmiechnęła się, zaspokoiwszy pragnienie. Odkryła, że jej głos jest słodki i dźwięczny. Smak tej zakazanej rozkoszy wypełnił całe jej ciało.
– To jest uczucie, którego nie da się porównać – ostrzegała ją stara wieszczka. – Będzie trwało tylko chwilę, ale będzie najwspanialszym, jakiego doznasz.
Kładąc misę między kamieniami, wiedząca patrzyła, jak czerwona kipiel miota się i rzuca w swych okowach, niczym dziki rumak spętany sznurami próżnych panów. Pieczołowicie wyjmując zioła, zaczęła śpiewać:
Pieśń znam, której echa nie zna ni zwierzę
Ni syn człowieczy.
Wygładziła szałwię, bylicę i dzięgiel. Zmieliła w dłoniach liście szanty, po czym wycisnęła jej sok do kielicha. Uderzeniem krzemienia o krzemień rozpaliła ogień i zrzuciła z ramion płaszcz z kocich skór. Miała ze sobą serca dziewięciu istot: łososia, gęsi, kruka, borsuka, kota, owcy, jelenia, wilka i człowieka. Kolejno wrzucała je do ognia, przy każdym nucąc imię innej runy. Słyszała, jak przebudzają się, krążąc wokół niej. I one podjęły pieśń.
Gdy muszę prowadzić
Mą łódź rozpędzoną po morzu,
Wicher uspokoję na fali
I uśpię całą wodę.
Wlała do misy koziego mleka, patrząc, jak barwi jej zawartość. Obłoki mgły wyciągały swoje kształtne palce, aby pochwycić dar, który im przyniosła. Łapczywie zaciskały i rozwierały dłonie, aż wkrótce kolor posoki był równie biały, co niebo.
Potrzebowała muzyki.
Gdy widzę wisielca
Na drzewie się kołyszącego,
Tak rysuję runy,
Że on zstępuje
I ze mną mówi.
Szkielet wisielca uniósł kościane ręce i chwycił się sznura, by podciągnąć się do góry, poluzować pętlę i zeskoczyć na ziemię, klekocząc przy tym cicho. Przyzwany, ruszył ku niej. Gdzie stąpał, tam pojawiały się jesionowe orzechy. Jego oczy były kłębami pochwyconej mgły, wirujące i żywe, lecz całkiem spokojne. Poznawały tę, która go obudziła i przychodziły, żeby posłuchać jej kojącego śpiewu. Ona spojrzała czule na wisielca, a on przysiadł na kępie jesionowych liści. Odprężony, niespiesznie sięgnął po leżący na mchu bębenek.
– Heill sá er kvað* – powiedział melodyjnym głosem, uderzając kośćmi dłoni w naciągniętą skórę instrumentu. – Heill sá er kann.**
Kobieta zanurzyła kielich w misie i wypełniła go po brzegi białą krwią, po czym uniosła do ust i nie opuściła, póki nie stał się pusty. Po jej brodzie popłynęły trzy strużki, jedna prosto przez podbródek, a dwie w dół kącików ust. Natychmiast zastygły na mrozie. Wisielec wybijał coraz szybszy rytm. Powietrze drżało, mgła przerzedzała się.
Kroczy stróż wieczny
Toczy koło czasu
Wstrzyma je, słucha
Tej, co mgły śpiewem rozstępuje.
Seiðkone cisnęła misę w górę, a tryskające krople krwi wzleciały w powietrze, zmieniając się w chmarę białych ptaków, które rozpędziły ostatnie obłoki zimnej mgły. Ciepły wiatr ich skrzydeł pociął na strzępy pajęczynę górskiego szronu, który opadł pomiędzy góry, odsłaniając skryty za nią ogromny cień.
Jedynym śladem po wszechogarniającej bieli były dwie chmury, okrągłe niczym oczy, podobne do tych, które wypełniały czaszkę przysiadłego na liściach wisielca. Te jednak były o wiele większe, chłodne i budzące grozę, samym jedynie ruchem zdolne zatrzymać bijące serce. Rozpalone przez wieszczkę ognisko zgasło w jednej chwili. Szkielet rozleciał się, zniknęły trzymające go w ładzie niewidzialne nici, z rumorem rozsypał się wśród porośniętych mchem głazów. Klekot żółtych kości towarzyszył jego ostatnim słowom:
– Hann er að koma!***

I seiðkone to słyszała. Stanęła na krawędzi klifu, witając przybysza uniesioną dłonią. Cień nabierał powoli kształtu, tkając z mroku giganta, który pochylił się nad górami. Omiótł ludzki świat spojrzeniem głębokich oczu, należących do kogoś, kto przyszedł z bardzo daleka i widział rzeczy, których nikt prócz niego nie potrafił zrozumieć. Opuścił swoją wartę z niechęcią, na mocy ponurego obowiązku złożonej przed wiekami przysięgi. Zatrzymał wzrok na seiðkone, oczekując słów, po które przybył.
Kobieta wiedziała, że zbudzony Jötunn wysłucha tylko jednej prośby. Prośby, która zostanie spełniona, jakakolwiek by nie była.
A teraz, gdy Ljot odzyskała swój własny głos, nie zamierzała powtarzać echa głosów innych ludzi.
______________________________________________________________________
* – „Chwała temu, który przemówił.”
** – „Chwała temu, który rozumie.”
*** – „Nadchodzi!”
Część wykorzystanych pieśni należy do fragmentów Hávamál, Pieśni Najwyższego, z tłumaczenia Apolonii Załuskiej-Strömberg.