
– A ta gdzie polazła? – Janina Sumińska wyjrzała przez uchylone drzwi na podwórze. Słońce już zachodziło. Gdzieś na północy rozległy się stłumione grzmoty. Szła na nich burza. Albo front. Na mszy gadali, że Rydz-Śmigły wycofuje się i Ruskie idą. Czy Warszawa zostawi ich na pastwę Czerwonych? Gdyby tylko był z nimi Franciszek. Jak ma to wszystko ogarnąć: gospodarstwo i trójkę dzieci, gdy mąż przepadł, a za płotem toczy się kolejna wojna? Przecież ledwo co odetchnęli po ostatniej.
Siedzący przy stole Bronek wzdrygnął się, gdy wieczorny podmuch wtargnął do izby. Powietrze pachniało jak po burzy. I trochę spalenizną.
– Zamknij, mamo, ziąb idzie.
Zignorowała starszego syna i otworzyła drzwi jeszcze szerzej. Z niepokojem wpatrywała się w cienie zalegające na skraju lasu. Nagle wyprostowała plecy.
– Boże, zmiłuj się. Patrz, kogo sprowadziła na naszą zgubę!
Bronek zerwał się z ławy i stanął przy matce. Mały Jaś wyciągnął szyję, wyglądając przez okno.
Od linii drzew oderwały się trzy sylwetki. Pierwsza szła Basia, w białej koszuli i z jasnymi warkoczami. Tuż za nią kroczył umundurowany mężczyzna z długą lancą w dłoni. Jego plecy zdobiły husarskie skrzydła, a za plecami człapał wierzchowiec.
Gdy doszli do obejścia, obcy przystanął przy płocie, a dziewczyna pobiegła na ganek.
– Do szczętu zgłupiałaś?! Ruskie idą! Jak tędy przejdą i go zobaczą, chatę puszczą z dymem, a nas w pień wyrżną! – Szept matki tylko udawał szept. Przybysz słyszał ją wyraźnie. Spuścił głowę i wyczekiwał.
– Ale mamo, to nasz przecież. Bronić nas będzie. Ponoć Czerwoni grasują po tej stronie rzeki, na gospodarstwa napadają, gwałcą, mordują.
Janina przyjrzała się obcemu i pokręciła głową.
– Bronić? Sam pewnie dziewki bałamuci na te skrzydła. Wojacy to wszystek jedna zaraza.
Córka popatrzyła z wyrzutem.
– Mówi, że było ich więcej, ale napotkali ruski tabor mechanizowany i poszli w rozsypkę. Niech się chociaż osuszy. Przez bagna się przedarł, przemókł doszczętnie.
Matka nie słuchała. Omiotła niespokojnym wzrokiem las i pole, potem spojrzała na północ. Łunę na horyzoncie raz po raz rozświetlały złowrogie błyski, którym towarzyszyły groźne pomruki. To na pewno nie była letnia burza.
Podjęła decyzję. Przecież jak wróg przyjdzie i tak trzeba będzie uciekać.
– Dobrze. Wołaj do środka. Jeszcze go ktoś zobaczy. A ty, Bronek, przestań się gapić. Koniem się zajmij.
Gdy nieproszony gość usiadł przy piecu w ubraniach Franciszka, rozwiesiła przemoczony mundur w szopie, ukryty przed ciekawskimi oczami. Potem zasiedli do stołu. Także Bronek, który oporządził wierzchowca i wrócił na kolację.
Obserwowała przez chwilę, jak wojak pochłania kaszę, a potem zadała nurtujące ją pytanie:
– To co z was za wojsko? Obejrzałam rynsztunek, widziałam nasze symbole, a obok trupie czaszki na czarnych krzyżach. To aby na pewno polskie odznaki?
Mężczyzna uśmiechnął się znad miski.
– Jak najbardziej, dobra kobieto. Polskie i litewskie właściwie. W Dywizjonie Jazdy Ochotniczej służę. Dowodzi nami porucznik Siła-Nowicki. Nie słyszałaś? Husarzami Śmierci nas nazywają.
Janina zaprzeczyła. Husaria Śmierci? Przecież i tak, jak oni wszyscy, na pewną śmierć idą.
– A ciebie jak zwą?
– Cham ze mnie, za przeproszeniem. – Wojak uniósł się niezdarnie z ławy. – Podchorąży Adam Goszcz. Z Poznania.
– Mocy mi trzeba – zagadał, gdy kończyli posiłek.
– Rosołu mogę ugotować.
Zaśmiał się w głos.
– Rosół pewnie i pożywny, ale nie takiej mocy mi trzeba. Elektryfikacja jest tutaj jakaś? Elektrolanca wyładowana. Prądu trzeba. Wiecie, tego, co w drutach płynie.
– Wiem co to prąd, sroce spod ogona nie wypadłam.
– Tato u inżyniera w miasteczku pomagał, znał się na maszynach.
Basia zamilkła pod spojrzeniem matki. Ale gość skupił już całą uwagę na starszej kobiecie. Ta westchnęła ciężko.
– Na swoje nieszczęście znał się na tych diabelskich maszynach. Gdy w czas Wielkiej Wojny Szwaby szły opodal, jedna z tych kroczących bestii nawaliła. I przeklęty Gunter przysłał ich tutaj. – Głos kobiety drżał. – A Franek pomocy odmówił. Więc zabrali go i pewnie ubili pod lasem. Nawet nie mogłam męża pochować.
– Znaczy się bohater, jak Niemcowi odmówił. Patriota.
– Idiota nie patriota! Trójkę dzieci osierocił! – Janina wstała i gwałtownym ruchem zgarnęła pod stół okruchy chleba.
Przez większość wieczoru tylko przysłuchiwała się rozmowie.
– Powiedzcie, panie oficerze, to prawda, co ludziska gadają? Że jedynie cud może nas uratować przed Czerwonymi? – Bronek aż kipiał z podniecenia.
– Głupstwa gadają. Defetyzm sieją. Nie żaden cud, ale brytyjskie mechy, które statkami przypłyną do Gdańska. I te z Francji, generała Hallera. I jeszcze pomoc od bratanków Węgrów. A w tajemnicy powiem wam, że w zakładach Cegielskiego też nie próżnują. Inżynierowie tworzą nasze własne mechy. Waligóra i Wyrwidąb się zwą. Gdy tylko produkcja ruszy pełną parą, na ich widok nawet Światogory zwieją.
– Światogory? – Jasiek i Basia nadstawili ucha. Tylko Bronek się nachmurzył.
– Bzdura, Światogory nie istnieją – stwierdził.
Goszcz milczał chwilę. Wreszcie odezwał się przygaszonym głosem:
– Na nasze nieszczęście istnieją. To największe mechy, jakie widziała Europa. Podobno w Ameryce mają machiny podobnych rozmiarów, ale u nas nie ma potężniejszych. Powstały pod koniec Wielkiej Wojny i miały być tajną bronią cara. A teraz wpadły w ręce bolszewików.
– A dlaczego nazywają się Światogory? – zapytała nieśmiało Basia. Wojak tylko wzruszył ramionami.
– To ze starej ruskiej byliny – odezwała się milcząca dotąd matka. – Światogor to tytan o ogromnej mocy i dumie. Pan Bóg ukarał go za pychę i podsunął mu sakwę z ciężarem całego świata. Olbrzym próbował ją podnieść i skonał.
Goszcz przytaknął ze smutkiem.
– Myślę, że cała Rosja jest jak ten Światogor. Wielka, przepełniona pychą i wydaje się jej, że wszystko może.
Przy stole zapadła cisza, którą przerwał Jaś.
– A Solak, mamo? Widziałem u niego aparat do prądu. Demony go nazywali, czy jakoś tak.
– Czekaj, mały, może dynamo? – Oczy Adama zabłysły. – Dynamo będzie jak znalazł. Mów mi zaraz, kim jest ten Solak.
– To kowal. – Janina posłała synkowi chmurne spojrzenie. Ten wojak i na dobrych sąsiadów sprowadzi nieszczęście.
– Pokażę! To niedaleko – wyrwał się Bronek.
Zanim młodzieńcy wyruszyli w drogę, kobieta odciągnęła gościa na bok.
– Cztery lata już, jak Franciszka nie ma. Szwagry pomagają w gospodarstwie ile mogą. A mogą niewiele, więc wszystko na mojej głowie, bo Bronka tylko głupie myśli się trzymają. Jak był młodszy to chciał z carskimi i cesarskimi walczyć. Teraz na bolszewików chce iść. Więc nie odgrywaj mi tu zucha, nie bałamuć syna mundurem. Potrzebuję go w obejściu, nie pod krzyżem.
Adam przytaknął z powagą.
Popatrzyła na niego i odezwała się cieplejszym głosem:
– Nie daj się zabić na tej wojnie. Masz do kogo wracać w tym Poznaniu?
– Do nauki wrócę. Mamy tam teraz Uniwersytet.
Uśmiechnęła się. Przypominał jej trochę Franka.
– Miastowy to i oczytany zapewne?
– Można tak powiedzieć.
– A co czytają Husarzy Śmierci?
Parsknął śmiechem.
– Ostatnio? „Don Kichota”. Opowieść o błędnym rycerzu, który walczył z wiatrakami, biorąc je za olbrzymy.
Też się zaśmiała.
– Spakowałam ci chleb i pęto kiełbasy na drogę. Wyruszasz skoro świt, prawda? – Spojrzała mu prosto w oczy. Przytaknął.
– Mam suchary.
– Jeśli samymi sucharami będziesz żył, to Czerwoni już tę wojnę wygrali.
Zanim zniknęli wśród drzew, obejrzał się i pomachał dłonią.
– Wskakuj pod pierzynę. Śpisz przy ścianie! – Dobrze widziała, jak córka wodzi wzrokiem za Adamem. Na słowa matki dziewczyna spiekła raka, lecz nic nie odrzekła.
Janina nie mogła spać. Najpierw wyczekiwała syna. Ale gdy wszedł po cichu do izby i położył się na pryczy, dalej nie mogła zasnąć, co rusz budzona dziwnymi hałasami za oknem. Wojna podchodziła pod ich obejście i nie kryła się z tym, nie skradała na palcach.
Gdy rano zjawił się Solak, od dawna była na nogach.
– Lancę przyniosłem. Ma moc! Moje chłopaki całą noc pedałowali.
– Trzymaj to diabelstwo z dala od chałupy.
– Bez obaw, dałem Bronkowi. Powiedział, że odniesie do szopy. Wojak już wstał? Bo jak wyszedł od nas to ledwo chodził. – Mężczyzna zmarszczył czoło. – To znaczy dzieciaki tak mówiły, bo ja sam zaniemogłem i niewiele pamiętam. Ten samogon od młynarza to dopiero ma moc. To jak, wstał już? – dopytywał, rozglądając się po izbie.
Sumińska wzruszyła ramionami.
– Pojęcia nie mam, nie widziałam go od wczoraj. Pewnie zaległ w rowie. Też mi Husarz Śmierci. – Prychnęła z udawaną pogardą. Czuła niepokój, strach jakiś w gardle. Czemu tak się przejmowała tym wojakiem?
Solak tylko skinął.
– Będę wracał, to poszukam po krzakach. – Minę miał skruszoną. Dobry gospodarz powinien odprowadzić żołnierza do wdowy. – Szczęść Boże – wydukał niepewnie na odchodnym.
Nie odpowiedziała, zamyślona i zajęta łuskaniem grochu.
Wiatr przegnał poranną mgłę. Nad polem rozległ się zgrzyt, a chłodne powietrze poniosło dźwięk między brzozy, podrywając wrony. Spod drzew wystrzeliło stadko saren, gdy nad zagon wzniosła się stalowa góra. Jej cień zakrył nawet chatę Sumińskich przycupniętą na skraju pola.
– Jezu Chryste! – Wyjrzała przez okno i upuściła misę zielonych ziaren. Jaś spojrzał na nią zdziwiony i wybiegł na dwór. Siostra już tam stała, zadzierając głowę.
– Czy to Światogor? – Chłopiec aż wybałuszył oczy.
– Do lasu! Dzieci! Biegiem! Gdzie jest Bronek? – Janina chwyciła koszyk i zgarnęła do niego wszystko, co wpadło w ręce. Wiedziała co robić. „Do lasu!” – krzyczały jej babka i matka. I mała Janka biegła między drzewa za każdym razem, gdy mężczyźni uzbrojeni w szable, karabiny lub mechy potykali się śmiertelnie za ich progiem.
Teraz stała jak wryta.
Daleko, na łąkach, dostrzegła samotną sylwetkę na koniu. Wierzchowiec stanął dęba, a jeździec wzniósł oręż iskrzący się białymi błyskawicami. Usłyszała donośny, młodzieńczy okrzyk.
Światogor odpowiedział przeraźliwym świstem. Zza jego pleców buchnęły dwa słupy czarnego dymu, które wyglądały jak postrzępione, diabelskie skrzydła. Na torsie metalowego kolosa zaświeciła namalowana niedbale czerwona gwiazda.
Jego przeciwnik jakby się zawahał. Koń zatańczył niespokojnie. Na tle machiny jeździec nie prezentował się jak dumny Husarz Śmierci, tylko jak mała ćma wabiona żarem wielkiego pieca.
Kobieta osunęła się na kolana. Dobrze znała tę sylwetkę i młody głos. Z jej piersi wydobył się głęboki szloch.
Tymczasem Światogor zazgrzytał gniewnie i ruszył przed siebie. Gdy postawił pierwszy krok, zadrżała ziemia. Jego długie ramiona przypominały skrzydła wiatraka.
Uskrzydlony rycerz spiął konia, opuścił lancę i ruszył do ataku.