
Wicher dął od zachodu.
Rozwiewał wznoszące się nad lasem czarne warkocze dymu. Czerwono-żółte jęzory ognia strzelały w niebo ze stosów, pochłaniając skwierczące na nich włochate truchła. Dał się słyszeć przeraźliwy skowyt, krzyki ludzi, tętent koni galopujących leśnymi duktami. W Dolinie Olch polowano na wilkołaki, a księżyc w pełni świecił jasno.
Innego sposobu nie ma, pomyślał Skaron. Jeśli Damroka, moja najukochańsza córka, ma być bezpieczna, innego sposobu nie ma.
Stał na leśnej polanie, pod rozgwieżdżonym niebem, pod szumiącymi na wietrze gałęziami olch, a jego twarz zbryzganą była krwią. I nie tylko twarz. Ciemnoczerwona, gęsta posoka pokrywała go całego, od stożkowego hełmu, poprzez gruby brunatny kaftan, aż po niebieską tunikę. Stal szłomu migotała odbitym światłem buzujących ogni. Duszący smród palonego mięsa wdzierał się w nozdrza.
Skaron trzymał w rękach stworzenie wielkości małego psa. Palce ściskały włochate ciało, ciepłą kulkę, skomlącą rozpaczliwie, wyjącą, desperacko usiłującą wyrwać się na wolność.
Przed nim zaś, w odległości zaledwie dwóch sążni, warcząc i dygocąc z wściekłości, stał wilkołak.
Wysoki był na stóp bez mała siedem, miał długaśne przednie łapy sięgające niemal kolan, zakończone długimi szponami oraz łeb jak u wilka. Ostre niczym brzytwy zębiska i szpiczaste uszy. Jednak najgorsze były oczy. Żółte, jarzące się dziwnym światłem i niewiarygodnie dzikie. Skaron czuł, jak spojrzenie stwora przewierca go na wylot, odbiera siły, paraliżuje, obezwładnia zimną grozą.
Rozejrzał się. Wszyscy obecni w lesie zajęci byli walką lub wzniecaniem ogni. Rozsznurował kudłaty kubrak i schował skamlącego stworka za pazuchę.
– I tak nie ujdziesz razem z nim – powiedział. – Razem skończycie na stosie.
– Młode za młode – wycharczał wilkołak, rozwierając paszczę. – Dziecko za dziecko. Twoje za moje.
– Nie musi umierać. Zabieram go.
W okamgnieniu pojawili się zbrojni. Tuzin połyskujących hełmami i kolczugami mężczyzn, dzierżących włócznie lub szerokie topory. Otoczyli stwora, wznieśli broń.
– Hajda, chłopy! – zawołał jeden z nich. – Bij! I na stos z nim.
Wilkołak długim susem dopadł najbliższego, przygniótł do ziemi szponiastymi łapami i jednym kłapnięciem paszczy wyrwał mu z szyi kawał mięsa. Skoczył na następnego, zbliżającego się z włócznią. Temu dane było przeżyć. Wilkołak odbił się od zbrojnego silnymi tylnymi łapami, odrzucając go przy tym na rosnącą obok olchę. Wyrwał się z osaczenia, roztrącając kolejnych dwóch napastników i pognał w ciemność lasu, poza kręgi światła rzucanego przez płonące stosy.
– Młode za młode! – zaryczał z oddali. – Młode za młode, człowieku!
Skaron ścisnął młode wilkołaka pod kożuchem i pobiegł. Przemknął między stosami, dusząc się odorem płonących ciał. Skoczył w zarośla i zniknął.
***
Nastała zima. Śnieg zasypał drogi, lód skuł rzeki i jeziora. Obławy na wilkołaki ustały. Niewiele ich już pozostało w kniejach Doliny Olch.
Niebo było szarobure i nijakie. Skaron odszedł daleko, aż na skraj ciemnego lasu, a śnieg skrzypiał pod jego stopami. W borze terkotał dzięcioł, świergotała jemiołuszka, smętnie szumiały olchy. Było zimno.
– Teraz masz szansę. – Rozchylił poły wełnianego kubraka i wypuścił pokryte czarną sierścią stworzenie. Zapadło się w śnieg prawie po szpiczaste uczy, ale szybko poradziło sobie i długimi susami pognało w stronę lasu, rozgarniając śnieg silnymi, szponiastymi łapami.
– Nie skowycz, nie wyj – zawołał za nim – bo cię wytropią. Nie wiem czy się odnajdziecie, ale innego sposobu nie ma. Innego sposobu nie ma – powtórzył cicho, kiedy młode znikało w zaśnieżonym lesie.
Wypuszczenie wilkołaka wieńczyło ten rozdział jego życia, w którym musiał mordować. A przynajmniej tak wtedy myślał. Poszedł polną drogą do domu, a wysłużony topór ciążył mu jak nigdy dotąd.
***
O tym, że coś jest nie tak, mogły świadczyć drzwi chaty, niedomknięte pomimo lodowatego wiatru. Mogły to być ślady ciężkich buciorów na ścieżce lub też ułamana gałąź stojącej przed domem bezlistnej olchy. W końcu – mógł to być trup, który na tej olsze wisiał.
Wisielec był drobnej budowy. Wiatr kołysał jego ciałem, a lina, na której dyndał, trzeszczała pod ciężarem. Oczy miał szkliste i nieruchome, twarz zastygłą w niemym krzyku. Kędzierzawe włosy przyprószone były śniegiem, zlepione zaschłą krwią. Skaron rozpoznał go natychmiast.
Wisielcem był Branko, bezdomny wyrostek. Często przychodził do Damroki, bo zakochał się w niej na zabój.
Wojownik poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zacisnął zęby. Wyszarpnął zza pasa topór i popędził do chaty. Brodząc po kolana w śniegu, dobiegł do drzwi i pchnął je z mocą. Wpadł do środka z bronią wzniesioną do ciosu.
***
Owionęło go ciepło bijące od ognia na palenisku. W chacie zobaczył trzech mężczyzn, opancerzonych i uzbrojonych. Największy z nich, ogromny brodacz, trzymał Damrokę na kolanach. Obok nich drugi zbir, żylasty, z kręconymi czarnymi włosami, ściskał jej policzki i próbował pocałować. Zerwali jej już z głowy czepek i rozchełstali zielony kubrak. Trzeci, łysy, z paskudną szramą na policzku, stał zaraz za drzwiami, trzymając miecz o szerokiej klindze. Dziewczyna szamotała się, wyrywała. I płakała.
Skaron nie myślał. Rąbnął toporem, mierząc w czerep łysego.
Zbir odbił cios. Żeleźce szczęknęło o klingę. Mężczyźni zwarli się w walce. Skaron, dysząc i klnąc; łysy, rechocząc rubasznie. Doskoczyło dwóch pozostałych. Wojownik poczuł uderzenie w głowę. Pociemniało mu przed oczami i padł bez czucia.
Ocknął się, czując tępy ból w potylicy i krew ściekającą na czoło. Przetarł oczy i teraz zobaczył ich dokładniej. Za stołem siedział wielki chłop, wysoki na grubo ponad sześć stóp, z długą, bujną brodą. Pił z drewnianego kubka, a piwo ściekało mu na brodę i brzuch. Drugi, ten z czarnymi kręconymi włosami, przyciskał do ławy wierzgającą, płaczącą i piszczącą Damrokę. Najemnicy. Zbiry wynajęte do walki z wilkołakami, którzy nagle stracili zajęcie. Nikt nie wiedział, co z nimi zrobić, a odejść z Doliny po dobroci nie chcieli.
Nie czekał. Zerwał się z podłogi, złapał leżący na stole topór. Czarnowłosy był najbliżej, właśnie sięgał Damroce pod giezło. Skaron rąbnął z góry. Ostrze ześliznęło się po czaszce, zrywając kępy włosów i obcinając ucho.
Uderzony zatoczył się, siadł ciężko na drewnianym zydlu. Pomacał ranę, spojrzał na zakrwawione palce. Jęknął. Damroka zapiszczała świdrująco. Skuliła się w kącie, zakryła dłońmi uszy. Drżała jak w febrze.
Wielki brodacz z rykiem wywalił stół, sięgnął po bojowy młot. Łysy dobył miecza, zamachnął się. Ciął krótko, nad biodro.
Skaron poczuł, jak stal rozcina mu brzuch. Jęknął z bólu. Chlusnęła gorąca krew. Zatoczył się. Odskoczył przed nadlatującym obuchem młota, uderzając plecami w drzwi. Wypadł z chaty na śnieg.
Poczuł na twarzy zimne płatki. Zerwał się, naparł na drzwi i zatrzasnął je. Zbójcy ze środka pchali z drugiej strony. Skaron pośliznął się na śniegu, upadł na kolana. Wstał znowu. Było ich trzech, a on sam. Nie miał szans. Za chwilę go przemogą i to będzie koniec. Potem wrócą do Damroki.
Zbójcy naparli mocniej, stękając przy tym i klnąc parszywie. Drzwi zaczęły ustępować. Na piędź, potem na dwie piędzi. Z powstałej szczeliny wyłoniło się pokryte kolczugą ramię, dzierżące szeroki miecz.
– Młode za młode! – wrzasnął nagle Skaron. – Dziecko za dziecko! Dotrzymałem słowa! – krzyczał, pijany strachem i złością, a wiatr niósł jego głos ponad leśne ostępy. – Przyjdź do mojego dziecka, wilku!
I wilk przyszedł.
***
Powietrze rozdarł skowyt. Napór na drzwi nagle ustał. Wojownik podniósł się z ziemi i odwrócił.
Na zasypanej śniegiem ścieżce stały trzy wilkołaki. Świdrowały Skarona dzikimi, żółtymi ślepiami.
– Młode za młode – warknął ten stojący w środku, największy i najbardziej przerażający.
Wojownik był zbyt otępiały, by poczuć strach. Odrzucił topór w śnieg. Skłonił się przybyszom, jak gdyby byli to królowie.
Śnieg zaskrzypiał pod ciężkimi łapami. Skaron poczuł zapach mokrej sierści, gdy stwory przemknęły obok niego. Huknęły otwierane drzwi. Wtedy spostrzegł, że na ścieżce stoi jeszcze jeden wilkołak, widać bardzo młody, bo niewiele większy od małego psa.
Potem, za plecami, usłyszał wrzask. Gruby, lecz przechodzący w coraz cieńszy, zakończony piskiem. Jednocześnie klątwy i złorzeczenia. Zakotłowało się, coś zadudniło. Trzasnęła deska.
Stał, wciąż wpatrzony w młodego potwora, otępiały. Obok przemaszerował wilkołak, szponiastą łapą ciągnąc po śniegu za nogę wierzgającego i krzyczącego człowieka. Był to wielki brodacz, z twarzą rozoraną pazurami, wrzeszczący jak zarzynany wieprz.
Następnie przeciągnięto czarnowłosego. Ten zdawał się nieprzytomny. Na czole wykwitł mu olbrzymi krwiak.
Łysy ze szramą na policzku musiał bronić się dzielnie. Przez dłuższą chwilę z chaty dobiegały przekleństwa, odgłosy roztrzaskiwanych desek, tupot ciężkich butów.
Nagle rozległ się głośny rechot. Skaron odwrócił głowę.
Łysy wyszedł z chaty, śmiejąc się opętańczo. Przeszedł kilka kroków, a potem, wciąż rechocząc, padł na ziemię, zarył głową w śnieg. Śmiech umilkł. Zbir odwrócił się na plecy i zaczął błagać. Potem wrzeszczał, pomstował. I znowu błagał. Wychodzący za nim z chaty wilkołak złapał go za but i pociągnął za sobą. Zbir wierzgał i kopał, usiłując wyrwać się z uścisku muskularnej łapy.
– Litości! Zmiłujcie się, litości!
Ale łapa trzymała mocno. A litości tego dnia nie okazywano.
Trzy wilkołaki oddaliły się od chaty, ciągnąc swoje zdobycze przez głęboki śnieg. Największy z nich przystanął i spojrzał na Skarona dzikimi żółtymi oczami. Potem odwrócił się i odszedł w ciemność boru. Wleczony przez niego łysy najemnik na przemian skamlał o litość i miotał groźby. Mały wilkołak podreptał za nimi, powarkując cicho.
Skaron wrócił do izby. Damroka chlipała w kącie, z twarzą ukrytą w ramionach. Siadł ciężko obok niej na zbryzganej krwią podłodze. Objął córkę i rozpłakał się. A drzwi chaty skrzypiały poruszane wiatrem.
***
Wicher dął od zachodu.
Pod osłoną nocy, w cichym, przysypanym śniegiem lesie, słychać było mlaskanie i chrzęst kruszonych kości. Opodal wykrotu, wśród krzaków jałowca, trwała uczta. Ostatnia wieczerza wilkołaków w Dolinie Olch, zanim opuściły ją na zawsze.
Ponoć łysy krzyczał do samego końca.