Wystrzały, salwy moździerzy, krzyki konających. Smród potu zmieszanego z prochem i krwią. Tego jednak sanitariusz nie czuł. Nie dane mu było rozpoznawać jakichkolwiek woni. Potrafił za to z wielką wprawą zszywać najgroźniejsze rany, działać cuda nawet w sytuacjach, w których najlepsi chirurdzy uniwersytetów w Wiedniu, Paryżu, czy Londynie mogliby co najwyżej eksperymentować albo podać morfinę lub opium. On przeciwnie. Patrzył na obrażenia i rozumiał, jak działają naruszone mięśnie i ścięgna. I co najważniejsze, pracował w najcięższych warunkach. Nie okazywał senności bądź zmęczenia. Tamował krwawienia, odkażał, zszywał co się dało.
Dwie godziny temu oddział stoczył poważną potyczkę. Lżej ranni zostali wysłani pod eskortą do pobliskiej wsi. Tych, których nie można było ruszać do czasu udzielenia im pierwszej pomocy, nieustannie łatał. Był najlepszy, ale jak każdy człowiek, miał swoje ograniczenia. Nawet jeśli sam człowiekiem nie był. By uratować gasnące życia, potrzebował czasu. Ten zaś się skończył, gdy okazało się, że pokonany wczoraj oddział nie był jedynym w okolicy. Sami co prawda także czekali na posiłki, ale cóż z tego…
Zacisnął kolejną nić. Jeszcze kilka pociągnięć i nieprzytomny żołnierz zachowa szanse na przetrwanie. O ile w warunkach bitewnych uda się utrzymać higienę. Jeśli pył unoszący się wokół i pokrywający pancerz sanitariusza nie dostanie się do ran.
– Przerwij i wynoś się do wsi! – ryknął podbiegający do niego sierżant.
Sanitariusz uniósł głowę. Emblematy Czerwonego Krzyża wymalowane na jego korpusie i torbie były poplamione zarówno zaschniętą, jak i świeżą krwią.
– Jest jeszcze dwóch pacjentów – powiedział głucho.
– Zaraz nas tu wybiją, zakuta pało, won pomóc we wsi! – rzucił jeszcze podoficer i pognał z powrotem ku taborowi, zza którego ostrzeliwali się jego podwładni.
Opancerzone, a mimo to precyzyjne, palce zawiązały ostatnie szwy. Zaczął wstawać i dokładnie w tym momencie jakaś zabłąkana kula trafiła w jego korpus. Nie mogła uczynić mu krzywdy, jednak gdy rykoszetowała, trafiła prosto w szyję właśnie otwierającego oczy, ledwo co odratowanego nieszczęśnika.
Gdyby ktoś obserwował tę scenę, mógłby przysiąc, że w lekko opalizujących szkłach osadzonych w miejsce oczu pojawił się smutek. Przez ułamek sekundy liczne – choć drobne – wgniecenia na nieprofilowanej blasze zastępującej twarz robota, przypominałyby komuś takiemu bruzdy i blizny. To jednak musiałaby być tylko gra wyobraźni, błądzenie umysłu zmęczonego trwającą od miesięcy wojną.
Chwilę później ów ktoś pognałby na spotkanie z kulami lub bagnetami.
Takich spostrzeżeń nigdy nie przekazuje się dalej.

* * * *
Sanitariusz nie tylko reagował na polecenia. Oprócz autonomii działania posiadał również pamięć. Wiedział, że powstawał w słabo oświetlonym, zagraconym warsztacie. Budujący go doktor Baum co chwila przechodził pomiędzy czterema długimi stołami, na których rozstawione były różne mechanizmy. Proste, chociażby tłoki, ale i te zaskakujące precyzją wykonania, jak zębatki zegarowe.
Co jakiś czas efekty tych prac próbował podłączyć do siedzącego na krześle na samym środku robota, zwykle uprzednio testując przez podpięcie do któregoś z ustawionych pod prawą ścianą silników. Tych zaś było co najmniej kilka – zarówno parowych, jak i spalinowych, zespolonych z rurami wychodzącymi na zewnątrz budynku.
Była jednak i ściana po lewej, wraz z ustawionymi pod nią wielkimi, zamykanymi na ciężkie kłódki, metalowymi szafami. Z nich doktor Baum wyciągał co jakiś czas sporych gabarytów słoje. Ich zawartość również miała ogromne znaczenie w jego pracach. Właśnie dzięki wyciąganym z nich preparatom mógł nauczyć sanitariusza sztuki zszywania ran.
Nie, nie przez obserwację. Gdyby tak to wyglądało, nigdy by nie dorównał nawet najbardziej podrzędnym felczerom polowym. Sekret tkwił w czymś zupełnie innym. Choć jak wielokrotnie powtarzał Baum, za wcześnie, by się tym chwalić światu. A potem, pewnego dnia, pozwolił sanitariuszowi wyjść z warsztatu i zaprowadził go do oficera wojskowego. Na przemian rozmawiali zgodnie i się kłócili. Konstruktor wielokrotnie powtarzał: „to nie maszyna krocząca, tu są inne ograniczenia”. W końcu odesłał robota z wojskowym.
Było to w drugim miesiącu wojny światowej.
Od tego czasu sanitariusz uratował setki rannych. Nie zdołał pomóc tysiącom. Zapamiętał wszystkich, których twarze można było rozpoznać.
* * * *
Gdy dotarł do wsi, zastał pobojowisko. Wrogie wojsko musiało być bardziej rozproszone, niż sądzili, skoro tędy też przeszli. Choć może to zbyt słabe określenie. Ranni zostali dobici, żołnierze, którzy ich osłaniali, zastrzeleni co do jednego. Atakujący nie oszczędzili nielicznych mieszkańców wsi.
Przeżyło tylko dwoje cywilów w jednym z domów, niepozornym, położonym na uboczu innych zabudowań. Nieprzytomnemu mężczyźnie niewiele mógł pomóc – jego obrażenia wewnętrzne były zbyt rozległe. Zdołał za to ustabilizować stan kobiety, u której kule cudem ominęły kluczowe organy.
Siedział na starym, drewnianym krześle, w tle słysząc wybuchłą ledwo co kanonadę. Posiłki musiały w końcu przybyć i natknąć się na wroga. Sądząc po odgłosach, tym razem oprócz piechoty i moździerzy, na polu bitwy pojawiły się maszyny kroczące. Zanim tam wyruszy, by ratować życie kolejnym rannym, będzie musiał jeszcze odczekać, by zmienić opatrunek pacjentce.
– Niedaleko… – wyszeptała kobieta.
– Oceniam, że kilometr lub dwa stąd – odparł sanitariusz, korzystając z głośnika ukrytego za maską zastępującą twarz.
Uniosła brwi w wyrazie ni to strachu, ni zdziwienia. Była jednak zbyt osłabiona, by reagować w pełni normalnie.
– Działasz sam. I mówisz. Majaczę?
– Nie. Tak mnie zbudowano.
– Nie ma takich robotów. Mój kuzyn przed wojną pracował w zakładach technicznych. Mówił, że samodzielne maszyny mogą służyć tylko do bardzo prostych zadań.
– Ja leczę. To jest proste, gdy wiesz, jak działa ludzkie ciało.
Przypatrzyła mu się.
– To nie jest proste. A ty zachowujesz się jak człowiek… Pozwól mi w to wierzyć – dodała cicho, zanim zdążył zaprzeczyć.
– Ludzie czują. Ja nie.
Skrzywiła się nagle, ale po chwili znów spojrzała na niego.
– Właśnie się pożaliłeś. Masz jakieś imię? Ja nazywam się Dorota.
– Doktor Baum wołał na mnie Blaszany. Nie powinnaś teraz tyle mówić.
– Kiedy z tobą rozmawiam, mniej myślę o bólu. Mówisz po polsku. Czyli zbudowali cię u nas. Czemu nie używamy więcej maszyn?
– Doktor mówił, że nasze fabryki nie poradzą sobie z budową tak potężnych konstrukcji, jakich używają obce armie. Ale możemy budować mniejsze. I inaczej.
Sięgnął do klapy na swym przedramieniu i ją otworzył. W środku można było zobaczyć pracujące tłoki, przekładnie i mechanizmy, ale też połączone z nimi ścięgna.
– Mam w sobie większość organów. Nawet mózg.
* * * *
Nie powiedział, że wiele swych zdolności zawdzięczał nauce na samym sobie i wymianie części organicznych na zastępcze, wyjmowane ze słojów z formaliną. Gdy Baum parokrotnie dla zabicia czasu wchodził w dyskusje z robotem, zdarzało mu się napomknąć o początkach swoich prac. Punktem wyjścia, jak twierdził, były zapomniane, wygrzebane w jednym z antykwariatów, pisma żyjącej w dziewiętnastym wieku Angielki, doktor Shelley.
Czasem pozwalał też Blaszanemu przejąć inicjatywę w rozmowie. Jak mówił, by sprawdzić jak mózg działa z maszyną.
– Czuję pustkę. Czy będę kiedyś jak człowiek? – zapytał pewnego dnia sanitariusz.
– Nie, na szczęście – odparł konstruktor. – Twój mózg może czuć emocje, ale zabezpieczyłem cię przed tym. Jeśli nauczysz się kochać, zaczniesz wybierać kogo ratować, zamiast skupiać się na pracy. Gdyby po wojnie zaszła taka potrzeba, będzie to można łatwo zmienić, ale to chyba nie jest dobry pomysł.
– Dlaczego?
Doktor jednak nie odpowiedział.
* * * *
Otworzył inną klapę, tym razem na korpusie, ukazując wolną przestrzeń wielkości dwóch pięści. Wokół pracowało mnóstwo małych urządzeń, z których wystawało kilka rurek.
– To nie serce czuje. Jednak wraz z nim brak mi też ducha – powiedział, by po chwili zamknąć osłonę.
Dorota chwilę milczała. Spróbowała pokręcić głową, ale zaraz jej twarz przeciął nieprzyjemny grymas.
– Robot-poeta. Znalazł swojego ducha, a dalej twierdzi, że nie czuje. Wiesz, że te rurki wyglądają tak, jakby twój doktor planował jednak dać ci serce? Trochę strach pomyśleć skąd miałby je wziąć – powiedziała powoli. – Powiedz, przeżyję?
– Tak.
– A jeśli komuś nie zdołasz pomóc, czy…
Huk zagłuszył słowa Doroty, gdy nagle zawalił się strop jednokondygnacyjnego domu.
* * * *
Blaszany wygrzebał się spod gruzu. Pancerz miał twardy, zdolny wytrzymać nawet eksplozję granatu, więc i teraz nic mu się nie stało. Stanu pacjentki nie musiał sprawdzać. Ledwo uchroniona przed śmiercią, została zabita w źle wycelowanym ostrzale wsparcia artyleryjskiego. Anonimowy mężczyzna też zginął na miejscu, choć jego ciało nie zostało całkowicie zasypane.
Odtworzył w pamięci końcówkę rozmowy.
Spojrzał na nadal ciepłe ciało. Zmarłemu leżącemu w nie do końca zawalonej części izby już nic ono nie pomoże. Otworzył swoją torbę medyczną, narzędzia w środku przetrwały w idealnym stanie. Sięgnął po nie i przystąpił do pracy. Gdy skończył, walki nadal trwały, zmieniło się jednak coś innego.
W jego korpusie biło świeżo podłączone serce. Przepompowywało zastępujący krew płyn, którego przepływem wcześniej sterował system tłoków. Sanitariusz odnotował coś nowego. Coś, co pozwoliło spojrzeć na świat dookoła w nowych barwach. Dojść do wniosku, iż właśnie on może coś zmienić.
Serce.
To nie ono wywołuje emocje. Ale widać jego obecność lub brak była przełącznikiem tego, o czym wspomniał doktor Baum.
Opuścił ruiny na wpół zburzonego budynku. Walki przesunęły się bliżej i najwyraźniej trwały tuż za porośniętym drzewami pagórkiem.
Chwycił drwalską siekierę leżącą obok rozsypanych szczap drewna i ruszył w kierunku toczącej się potyczki. Nie obchodziło go, na czyje wojska natknie się najpierw.
Jego serce i ducha przepełniała nienawiść.