Z popielnika na Wojtusia
Iskiereczka mruga,
Chodź, opowiem ci bajeczkę,
Bajka będzie długa.
W roku 1231, w Blaviken, białowłosy wiedźmin krwawo rozprawił się z niejaką Renfri, zwaną Dzierzbą, i jej najemnymi zbirami. Owa była księżniczka, nim otoczyła się płatnymi mordercami, wraz z siedmioma gnomami łupiła kupców na mahakamskich szlakach.
Łup z tych eskapad, jeśli wierzyć plotkom, wciąż czekał na swoich odkrywców.
– Mówię ci, Wolfram, nie miał szczęścia ten mój kuzyn. – Gnom wsparł się na łopacie, ocierając czoło. Skwar lał się z nieba. Siedzący na skraju rozkopanego kurhanu człowiek podał mu bukłak.
– Ano nie miał, Hugo – zgodził się mężczyzna. – Ale kopczyki im usypała ładne.
– Chuja tam usypała! – rozzłościł się gnom. – Ta przeklętnica nie zwykła dbać o tych, których zabiła!
– Tia, a jaskry na tym kurhaniku same się posadziły… Przypadkiem, bo skąd miały kwiatuszki wiedzieć, że twój kuzyn akurat Jaskrowe ballady podziwiał?
Gnom nie odpowiedział. Łyżka łopaty wbiła się w ziemię z charakterystycznym chrzęstem. Pracował w milczeniu, rozkopując dalej grób. W końcu natrafił na ciało. Wraz z kompanem ostrożnie, z szacunkiem, wydobyli je z mogiły. Z pieczołowitością rozwijali starannie owinięte płótnem zwłoki. W środku, zabalsamowany, leżał gnom. Ręce miał skrzyżowane na piersi, oczy zamknięte, usta lekko rozchylone, był odziany w odświętne ubranie. Przy boku leżała mała lutnia i tuba na pergaminy. Człowiek sięgnął do ust zmarłego. Wyjął stamtąd srebrną monetę i pokazał ją towarzyszowi.
– Mahakamski brodacz na rewersie. Jak nic zdobyczny, z łupów siódemki, bo nikt przytomny takiego nominału na opłacenie drogi w zaświaty nie poświęca. Kto, jak nie ona, mógł go tak pochować? To twój kuzyn?
Spocony gnom odburknął twierdząco. Człowiek odłożył srebrnika na swoje miejsce. Uchylił lekko koszulę i syknął.
– Paskudnie to wygląda… Kilka cięć, ale to jeszcze mógł przeżyć. Zabił go sztych prosto w serce. O tu. Zaszyła rany. Grubo, dratwą, ale narobiła się. Hugo – zwrócił się do kompana – nie psujmy tego. Poszukamy kosztowności, a jak skończymy, to zawijamy, zagrzebujemy. Co ty na to?
Gnom westchnął ciężko i skinął głową. Zaczął przeszukiwać trupa, ale nic nie znalazł. Zajrzał do wnętrza lutni, wreszcie otworzył tubę. Wyjął ze środka gruby zwój papierów.
– Tylko te wierszydła. – Hugo potrząsnął rulonem. – Żadnej biżuterii, klejnotów, amuletów, nawet na klamrze paska nic. Może ukrył jakieś wskazówki w papierach? – Gnom podrapał się po głowie. Wolfram zachichotał.
– Ludzie gadają, że historia o ukrytym łupie siedmiu gnomów to bajka. Mimo to znaleźliśmy mogiły całej szajki, ba, wręcz ceremonialne kurhany. Dawaj te szpargały, musi coś tam być! Nie takie zagadki rozwiązywałeś tymi swoimi wytrychami…
Wieczór zajrzał na polanę z siedmioma kurhanami i dostrzegł niewielkie ognisko, przy którym siedziała osobliwa para. Gorączkowo odcyfrowywali pismo za pismem, pochylając się nad ogniem. Nad jednym zwojem gnom nagle zanucił:
Była sobie raz królewna,
Pokochała grajka,
Król wyprawił im wesele
I skończona bajka…
– Co tam podśpiewujesz? – zapytał Wolfram.
– At, kołysanka taka… Spisał kilka na tych pergaminach. Podkreślił tę zwrotkę. Chyba zakochał się, kretyn. Nieżyciowy taki był od zawsze. – Hugo podniósł głowę znad karty, zerkając w zadumie na kurhany.
– Nieżyciowy? Siedmiu mahakamskich gnomów i wygnana królewna, najgroźniejsza banda, jaka tu grasowała od lat, a ty mi mówisz, że nieżyciowy?
– Oj, bo się w tej Dzierzbie zadurzył, wariat. Nie on jeden, wszyscy ją kochali, idioci, że aż strach. A jej coś odbiło i tylko zemsta, zemsta! Świata poza tą swoją zemstą nie widziała. Nie przeczę, krzywdzono ją bardzo i na różne wymyślne sposoby, ale jak dla mnie w jej żyłach płynęła nienawiść, nie krew. I dlatego miała to całe ich kochanie głęboko w dupie.
Wolfram milczał chwilę, spoglądając na kurhany i wspominając zabalsamowane ciało.
– Dlaczego Dzierzba usiekła oddanych jej gnomów? – zapytał w końcu. – Przecież… nie musiała?
– Nie musiała. Sądziłem, że poszło o łupy, bo chyba to tylko mogło zmusić ich do starcia z kurewną. Ale to… – Gnom wskazał podbródkiem kopce. – Nie chowasz tak kogoś, na kim ci nie zależy. Może dostała szału, gdy próbowali ją powstrzymać przed ruszeniem za tym cholernym magiem, który zgotował jej niedolę? Złość, gniew, szast prast i już nie możesz cofnąć tego, co się stało… Miewała takie napady. Kuzyn wspominał o tym w listach. To były rozumne chłopaki; może zwyczajnie, po gnomiemu, mogli chcieć przemówić jej do rozsądku, a urazili jątrzącą się ranę? – Hugo zamilkł na chwilę. – Dziękuję, że pomogłeś mi znaleźć tę polanę. Nos masz nadzwyczajny.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
– Bukłaczkowi z twojego koszyczka nie mogłem się oprzeć. Szkoda, że nic nie zostało.
– Do siebie zapraszam, jak liście opadną. Akurat się przepędzi. – Hugo rozwinął kolejny pergamin nad ogniem. Zamilkli na chwilę. Las dookoła żył, noc była przyjemnie ciepła. Mężczyzna spojrzał na zwłoki.
– Pochowajmy go.
– Wiersze zostawmy – mruknął gnom. – Co mają w ziemi gnić, może ktoś to wyda. Ucieszyłby się. – Spojrzał na trzymaną nad ogniem kartę. – A niech mnie! Zobacz!
Wolfram przechylił się nad pergaminem. Roześmiany gnom wskazywał żółtawy szkic, który pojawił się poniżej kołysanki-rymowanki pod wpływem ciepła. Rysunek, wykonany ani chybi sokiem z cebuli, bez wątpienia przedstawiał mapę.
Dziadziuś siwy wiąże sieci
W przedziwną mozaikę,
Ciekawemu Wojtusiowi
Dalej snuje bajkę.
Według mapy, do ukrytego łupu nie mieli daleko, góra półtora dnia drogi. Maszerowali równym krokiem, kierując się na szlak z Wyzimy do Anderbergu. Dzień był bardzo ciepły, koło południa skwar zmusił ich do poszukania wytchnienia w cieniu.
– Pomyśleć, że jeszcze jesienią ludzie, wędrując przez Mahakam i podgórza, drżeli o życie – westchnął Hugo.
– Spokój w lesie był przynajmniej – skomentował Wolfram. – Nie pałętał się tu nikt poza zbrojnymi. Nie to, co o tam. – Wskazał palcem samotną postać, migającą w oddali między drzewami. – Wtedy samojeden nikt się w knieje nie zapuszczał.
– Dobrze, dobrze, rozumiem… Ale nie jest teraz lepiej?
– Teraz może i tak. Ale za jakiś czas ludzie zaczną tu gospodarzyć. A potem samo pójdzie: tu spalą krasnoludowi warsztat, tam gnomy kwasem gwałtowników poparzą, w ruch pójdą widły, kosy, pochodnie… Na tej krwi, jak grzyb po deszczu, wyrośnie tu elfie komando i zrobi się groźniej niż za Dzierzby. Foltest wyśle zbrojnych, żeby stal z gór nadal wędrowała bez przeszkód. Będzie jatka, a może nawet i las z dymem pójdzie. Pozorny to spokój, krótkotrwały.
– Nie no, tak źle nie będzie… – odparł bez przekonania gnom. Postać zbliżała się, najwyraźniej nie dostrzegając odpoczywających.
– Obyś miał rację. Ale nawet ty, Hugo, nosisz w sakwie srebrny łańcuch, na wszelki wypadek.
– Gniewasz się o to?
– Nie. Ale natury nie oszukasz, prawda?
Hugo nie odpowiedział.
Samotna postać okazała się być dziewczynką. Strój miała prosty, wiejski, w ręku niosła koszyk, czoło zdobił wianek. Przystawała co rusz, rozgarniając gęstwinę zielonym badylkiem w poszukiwaniu grzybów i owoców. Wolfram wyszczerzył się szeroko:
– Motylka z barankiem tylko brakuje… Hej, mała! Co tam niesiesz?
Okrzyknięta rozejrzała się płochliwie. Cofnęła się o krok na widok człowieka, ale gdy ujrzała gnoma, pisnęła przerażona. Rzuciła koszyk na ziemię, zrobiła gest odganiający złe i odwróciła się na pięcie, czmychając ile sił. Hugo i Wolfram obserwowali rejteradę z uznaniem: branie nóg za pas w odpowiedniej chwili wydatnie zwiększało szanse na długie i szczęśliwe życie. Gdy dziewczynka zniknęła między drzewami, człowiek podniósł porzucony koszyk i obwąchał go dokładnie.
Wędrowali śladem dziecka, aż dotarli do małego sioła. Słońce już zachodziło za lasem, mrok powoli wkradał się między drzewa i chaty. Wieś liczyła sobie nie więcej niż trzydzieści dymów, gdzieniegdzie w obejściach krzątali się ludzie. Hugo i Wolfram szli, nie kryjąc się, z rękoma na widoku. Na widok gnoma mieszkańcy spluwali na ziemię i odwracali głowy, wchodzili do chat, trzaskały zamykane drzwi i okiennice. Mimo to podróżnicy mogli przysiąc, że przez szpary śledzą ich dziesiątki oczu. Tylko w jednym obejściu nikt się nie chował: wiekowy staruszek i opatrująca mu głowę kobieta. Przybysze przystanęli przy płocie, przyglądając się niewieście. Jasne włosy spływały na narzucony niedbale na ramiona płaszcz z kapturem, spod którego wynurzała się zgrabna figura i duży wisior, prowokacyjnie tkwiący w zagłębieniu między piersiami. Gnom dostrzegł na nim run, znak-ostrzeżenie. Mówił: nie tykaj mnie, parzę gorzej niż żywy ogień. Chwycił kompana za rękaw i zanucił cichutko:
W lesie żyła Baba-Jaga,
Miała chatkę z masła
– Słyszałam! – burknęła kobieta, nie przerywając pracy. Wolfram skinął głową Hugonowi na znak, że zrozumiał i uniósł w górę niesiony koszyk.
– Dobry wieczór! Chcieliśmy oddać kobiałkę właścicielce… Szukamy także noclegu i strawy. I być może kogoś, kto mógłby mi ranę obejrzeć i przemyć.
Kobieta spojrzała najpierw na koszyk, potem na przybyszów.
– Ach, to wy nastraszyliście Cochall… Miło, że odnieśliście. Ostatnia chata po prawej. – Zmarszczyła brwi nad ślicznym noskiem. – Powiedzcie jej ojcu, że przysyła was Caed Luned. Inaczej gotów psem poszczuć albo i gorzej. I że przyjdę tam, jak skończę.
– Ludzie tu czegoś niegościnni… – Gnom spojrzał wymownie na starca, zerkającego nieprzyjaźnie na przybyszy. Kobieta wzruszyła ramionami i wróciła do swojego zajęcia. Ruszyli dalej.
Gdy dotarli do wskazanej chaty, nikt nie zareagował na pukanie. Hugo krzyknął mocno:
– My z drogi, strudzeni! Koszyk dziewczynki mamy! Ten, co go w lesie zostawiła. Caed Luned przysłała nas tutaj. Przyjdzie tu później, opatrzyć rękę mojemu kompanowi.
Kmieć uchylił drzwi od chaty i wyjrzał na zewnątrz. Otaksował przybyszów nieufnym wzrokiem, burknął coś pod nosem i wyszedł za próg.
– Prawo gościny znacie? Zwłaszcza ten psiajuch, a? – Wycelował brudnym palcem w gnoma. Wolfram uspokajająco uniósł dłonie.
– Znamy. Zapłacimy, za nocleg i strawę. Rano znikniemy, obiecujemy.
– Cochall! Jaśko!
Dwoje malców wyskoczyło zza drzwi. Chłopiec był uderzająco podobny do wieśniaka. W dziewczynce rozpoznali małą spotkaną w lesie. Wolfram podał jej koszyk i uśmiechnął się, jak mu się wydawało, przyjaźnie. Dzieci popatrywały na obcych spode łba. Gospodarz podziękował mrukliwie za odniesienie zguby i zagonił dziatwę do izby, po jedzenie. Oboje wykonali polecenie z ociąganiem, niechętnie. Wieśniak zaprowadził Wolframa i Hugo do licho zbitego budyneczku, z którego dochodziło meczenie i beczenie.
– Kozów i owców nie tykajta! I rano idźta precz. Nocka idzie, na drogę was nie wyrzucę, ale to porządne sioło – łypnął na gnoma – bez nieludziów.
Hugo zacisnął pięści, ale ugryzł się w język. Wolfram targował się dłuższą chwilę z gospodarzem, nim dobili targu.
– Strasznie zdzieracie, dobry człowieku – syknął gnom.
Gospodarz ujął się pod boki.
– A co mam nie zdzieroć? Drugi raz tu już nie zajdziecie, ja to wim! Wystawcie sobie, na rozstaju szlaków handlowych nie żyjem, zaglądają tu do nas tylko zbóje lub uciekinierzy, tfu! Skoro Caed Luned was tu posłała, pewnikiem żeście z tych drugich… Mylę się, a? Gotowizna, żadnych papiórów!
Mierzyli się krótko wzrokiem. Wreszcie Hugo odliczył umówioną kwotę i wystawił dłoń do kmiecia. Chłop wzdrygnął się, popatrzył na Wolframa pytająco. Mężczyzna z kamienną twarzą wziął monety od towarzysza i wręczył je wieśniakowi. Zjawiły się dzieci, niosąc miskę polewki i kaszę.
– Naplułam do środka! – syknęła cicho dziewczynka, podając naczynie gnomowi.
– Naszczałem! – zawtórował jej ze źle skrywaną niechęcią chłopiec.
Hugo uśmiechnął się krzywo i wziął jedzenie. Kmieć udawał, że nie słyszy złośliwości dzieci. Podał rękę Wolframowi i pożegnał się z wyraźną ulgą, zaganiając dziatwę z powrotem do chaty.
Mężczyzna i gnom rozsiedli się na progu stodółki, racząc się polewką.
– Nieźle smakuje, jak na naplute i naszczane – odezwał się Hugo.
– Od słów się zaczyna – mruknął między kęsami człowiek. – Nadal myślisz, że nie będzie tak źle?
Gnom zasępił się na chwilę.
– Może i masz rację, w wielkiej baśni o Nordlingach i nieludziach nie kroi się na szczęśliwe zakończenie – przyznał w końcu niechętnie. – Żeby chociaż ta nasza, mała, lepiej się potoczyła…
Księżyc zdążył już wzejść, gdy kobieta dotarła do zagrody. Przywitała się zdawkowo i od razu zdjęła brudną szmatę z dłoni człowieka. Obejrzała rękę z każdej strony, kazała poruszać palcami, posmarowała maścią i założyła czysty opatrunek. W powietrzu zapach ziół mieszał się z resztkami woni polewki. Znachorka pogroziła palcem gnomowi.
– Tu nikt takich jak ty nie lubi… Dość było wizyt mahakamskiej siódemki. Za pierwszym razem, po bimberku, ujeżdżali świnie i ćwiczyli chłopów na wyścigi, niczym jakieś leśne licha. Za drugim przywlekli dwa wozy pełne skrzyń i saków. Mężczyzn ze wsi zagonili, by zanieść to gdzieś w las. Nikt z tej grupy do sioła nie wrócił, a gnomy z demonów awansowały na krwiopijców, równych wampirom i poborcom podatków. Wśród tych ludzi był ojciec Cochall, matki nie znała: zmarła przy porodzie. Tu w co drugiej chacie jest jakieś dziecko przygarnięte przez tych, którzy przetrwali.
Hugo uśmiechnął się krzywo:
– Zapewniam cię, my nie z tych.
Caed przyjrzała się uważniej kompanom.
– Ludzie różne bajki gadają… Wyglądacie mi na rozsądnych, takich, co to wiedzą, że dla bajki życia nie warto tracić.
– Jakie to w tych stronach bajdy opowiadają do snu dzieciom, jeśli wolno wiedzieć? – odezwał się Wolfram. Caed spojrzała w rozgwieżdżone niebo i westchnęła.
– Wolno. Ot, o zbójeckim skarbie, co to ponoć nieopodal wciąż ukryty czeka na znalazcę, bo Dzierzbę wiedźmin jakiś ubił – powiedziała, nie odwracając wzroku od gwiazd. – Było tu takich trzech, co to twierdzili, że znali ją i że to nie bajda. Nie wrócili, tak jak ci ludzie zabrani przez siódemkę.
Na wzmiankę o łowcy potworów twarz Wolframa stężała.
– Patrzcie no, żyje taki wiedźmin z zabijania, czasem mu się popieprzy: człeka usiecze miast potwora… – mruknął. – A wszyscy i tak zadowoleni, dzicz ich durna.
– At, uwierz mi, Wolfram, ta kurewna to był demon w ludzkiej skórze. Należał się jej wiedźmin jak nic! Dobrze, że ją usiekł – wtrącił się Hugo.
– Mhm.
– Co: mhm? No co tak się gapisz?
– Patrzę sobie, jak ci się ze złości we łbie miesza. A taki mądry, zdawałoby się…
– Ech, idź ty… Przed chwilą słyszałem, jak wiedźminów kochasz!
– Nie kocham. Ale i w drogę staram się im nie wchodzić. Powiedz nam, życzliwa bajarko – Wolfram spojrzał na wiedźmę – dlaczego trzej śmiałkowie nie wrócili?
– Klątwa jakaś strzeże? – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ponoć to złoto skażone szaleństwem Renfri. Ja tam się w to nie mieszam, a wam mówię: poniechajcie. Szkoda życia. Z serca wam radzę. Dwa grosze za opatrunek, goi się ta rana czysto, jak na psie. Rada jest za darmo.
W nocy lało jak z cebra, więc leśna rzeczka okazała się nie lada wyzwaniem. Musieli nadłożyć drogi, bo oznaczony na szkicu bród okazał się nieprzekraczalny z powodu rwącej wody. W końcu znaleźli powalony pień drzewa, po którym przedostali się na drugi brzeg. Tam Wolfram zsunął kapelusz na szyję, przymknął oczy i wciągnął głęboko powietrze kilka razy. Najwyraźniej zadowolony, gestem dał znać gnomowi, by prowadził, a sam zajął się zacieraniem śladów. Wolał, by nikt nie mógł podążyć ich tropem.
Hugo, z pergaminem w dłoni, prowadził, aż dotarli do małego, pokrytego trawą pagórka, na którego szczycie rósł rozłożysty dąb. Korzenie drzewa oplatały wzniesienie niczym rozczapierzona dłoń. Pomiędzy nimi znajdował się spory kamień. Gnom długo chodził wokół skały, mamrotał coś pod nosem, przykładał do oka dziwaczny monokl, nim orzekł, że już można. Razem, nie bez trudu, odwalili głaz, odsłaniając ciemny otwór wejścia, wysoki na gnoma, szeroki na dwóch. Człowiek roześmiał się na ten widok.
– Mam tam wleźć? Bo wiesz, mogę na zewnątrz zostać…
– Marudzisz, Wolfram. – Gnom sięgnął do saka, wyciągając górniczą lampę. – Nie chcesz poznać zakończenia bajdy?
– Właź sam… – Mężczyzna machnął ręką, uśmiechając się dobrotliwie.
– Jasne, a ty kamień zawalisz, jak zaklęty strażnik skarbu, bym nigdy na świat już nie wyszedł.
– Mhm. I jeszcze czarem obłożę. Właź, nie chromol, wcisnę się za tobą.
Hugo skinął głową, krzesząc ogień. Wziął głęboki wdech i ruszył do środka.
Naturalna pieczara pod wzgórzem miała kształt odwróconego lejka. W dół prowadziły solidnie wykute stopnie. Gnomy ze zbójeckiej bandy najwyraźniej nie porzuciły całkowicie wyuczonego w kopalniach i warsztatach Mahakamu rzemiosła. Hugo schodził ostrożnie, wypatrując pułapek, ale ku jego zaskoczeniu żadna machina nie usiłowała go zrzucić ze schodów, ściany nie pluły zatrutymi ostrzami – choć naliczył kilka otworów strzelniczych, niegdyś na pewno zamaskowanych – a zapadnia w miejscu jednego ze stopni, zakończona kolcami, była otwarta i nietrudna do pokonania, bo ktoś rozmieścił na ścianie stalowe kółka i przewlekł przez nie linę. Gnom, wysilając się tylko trochę, bezpiecznie pokonał przeszkodę. Wolfram podążał za nim, na przemian klnąc na kurdupli i zastanawiając się, jak radziła sobie tutaj słynna Dzierzba.
– Padnij! – wrzasnął nagle Hugo, rzucając się na stopień. Jego kompan w ostatniej chwili runął na plecy. W ciemności usłyszeli narastający świst, a potem wielka, nadziewana kolcami bela łupnęła w ścianę dosłownie o pięść nad nimi. Ziemia i kamienie posypały się ze ściany. W ciemności coś zapiszczało, usłyszeli tupot wielu małych łapek.
Kawał drewna zabujał się jeszcze kilka razy nad ich głowami, nim uspokoił lot na tyle, że mogli kontynuować wędrówkę.
– Dziwne… – powiedział Hugo. – Większość pułapek uruchomiona, a ta jedna się ostała. Co tu się zdarzyło?
Liczne, bielejące szkielety na dnie jaskini tłumaczyły część zagadki. Czterdzieści leżało w równym rzędzie, pod jedną ze ścian. Te wyglądały na najstarsze, będące tu najdłużej. Popatrzyli po sobie, gnom pobladł.
– Rozumne chłopaki od twojego kuzyna, jak mniemam, doszły do wniosku, że nikt poza nimi nie powinien znać lokalizacji kryjówki? – Cicho, bardzo cicho odezwał się Wolfram.
Trzy szkielety, z resztkami pancerza, leżały rozrzucone bezładnie, jakby spadły z dużej wysokości. Ich pochodzenie wyjaśniały chrzęszczące pod stopami połamane bełty. Nic nie tłumaczyło jednak otwartych i opróżnionych kufrów oraz półek z pergaminami i księgami. Hugo zaklął pod nosem i ruszył na poszukiwania. Wciąż zachowując ostrożność, przejrzał zakamarki pieczary i zaczął przeglądać papierzyska w nadziei na wartościowe znaleziska. Tak się zatracił w myszkowaniu po zbójeckim skarbcu, że otrzeźwiał dopiero gdy dobiegł go głos.
– Balissa, upał i krew… Jeszcze nie czułem takiego zapachu…
Wolfram obwąchiwał trzymaną w ręku czaszkę. Gnom uniósł brwi.
– Wiemy, czemu tych trzech nie wróciło. Nie wiemy, co ich tu w środku dopadło – powiedział człowiek.
– Pułapki?
– Owszem, ale ta jedna nadal czekała. Jakim cudem?
– Bo w sumie dość prosto ją na nowo ustawić? – Hugo zadarł głowę, próbując przez mrok dojrzeć drewno wiszące gdzieś nad ich głowami. Mężczyzna odłożył czerep.
– A kiedy zginął łup siódemki? Ktoś, kto go wyniósł, zastawił tę jedną na nowo? Po co?
– Nie wiem, może na takich jak my? Rozejrzyj się za śladami, masz nos do tego. Ja jeszcze przejrzę te półki…
Gnom wrócił do poszukiwań. W pewnym momencie, gdy poruszył pokaźne tomisko, poczuł niezwykły ciężar księgi. “Historiae naturalis” miała całkiem gruby grzbiet, ale nawet tak opasłe tomiszcze nie mogło tyle ważyć. Zaintrygowany Hugo, nie bez trudu, zdjął z półki wolumen i otworzył. Wnętrze ozdabiała zgrabnie wycięta wnęka, ani chybi na pokaźną flaszkę w koszyczku i kubki, zestaw umilający nudne wykłady lub żmudne studia nad naturą stworzenia. Obecnie zajmowała ją niewielka, pękata szkatułka z małymi uchwytami po bokach. Ex libris twierdził, że księga pochodziła z Oxenfurtu, choć zapewne zawartość skrzyneczki miała bardziej skomplikowaną historię. Hugo wyszczerzył się radośnie od ucha do ucha, zamknął tomiszcze z trzaskiem i dla porządku przetrzepał jeszcze pozostałe półki.
Wolfram dosłownie węszył i przeczesywał dno jaskini, próbując znaleźć jakieś wskazówki. Prychał przy tym co chwila, jakby go coś w nosie wierciło. Niezadowolony i rozdrażniony wrócił do gnoma, gdzie humor poprawiło mu znalezisko. Męczyli się chwilę z zamkiem. Z pomocą przyszedł im zestaw wytrychów, który Hugo nosił w saku. W blasku latarni zamigotały złote i srebrne monety, a także klejnoty: onyksowe agaty, szmaragdy o głębokiej, morskiej zieleni, krwistoczerwone rubiny, kamienie miłości lub wojen, oraz kilka niedużych diamentów. Jak dzieci oglądali każdą sztukę pod światło, podziwiając kolory i kształty.
– Nasza bajda ma chyba, mimo wszystko, całkiem niezłe zakończenie – odezwał się Hugo.
– No – sapnął zdumiony Wolfram – powiem ci, wręcz szczęśliwe! Tym lepsze, że niespodziewane. Nie starczy tego może na resztę życia, ale można się wynieść w inną okolicę, nie stojącą jeszcze w ogniu, gdzie nieludzi tak nie gnoją, a odmieńcy tacy jak ja mogą bezpiecznie żyć nawet w podcieniach ludzkich domów. To co, Kovir?
– Kovir, panie Wolfram, Kovir. I to niezwłocznie. Teraz, zaraz. Opuśćmy to miejsce, pókiśmy żywi.
Z duszą na ramieniu wspinali się po schodach z powrotem, przystając co kilka stopni i szukając pułapek.
– Te trzy szkielety na pewno należały do kogoś, kto zjawił się tu później niż… Niż ci pod ścianą.– powiedział Hugo podczas jednego z takich przystanków. – Może to sama kurewna wróciła po część, której nie zdołała za pierwszym razem wziąć ze sobą? Ponoć w Blaviken było z nią kilku najemnych zbirów, a to nie jest tania trucizna, tacy mordercy za gotowiznę…
– Czy Dzierzba pachniała balissą i berberką?
– Raczej juchą, czerwonym kurem i krzykami śmiertelnego przerażenia. Nie patrz tak na mnie, kuzyn pisał. Zdaje się, że wąchał ją z bliska zanim… Ech.
Ku własnemu zaskoczeniu, wyszli na powierzchnię cali i zdrowi. Księżyc wychylał się już znad drzew, gdy dotarli do wezbranej leśnej rzeki i drzewa przerzuconego nad rwącym nurtem. Tu czekała na nich niespodzianka, najeżona widłami, oświetlona pochodniami, w liczbie pięciu kmieci i dwójki podrostków. Dzieci w rączkach trzymały łuczywa, dorośli krzepko ściskali broń.
– Jak to w bajce, skarbu strzeże wielogłowy potwór o strasznych zębiskach… – Wolfram mruknął cicho do Hugo. – Zatarłem ślady, więc musieli wiedzieć, gdzie jest skarb…
Gospodarz, u którego poszukiwacze spędzili noc, odezwał się pierwszy:
– No, jak mata coś, to dawajta. Tedy puścimy was żywych. Kupa chopów z naszego sioła pobrali siłą, chujnomy, nikt nie wrócił. A dzieciory i matki zostały, karmić jakoś trzeba.
Gnom i człowiek spojrzeli po sobie. Hugo wzruszył ramionami, ale złość wykrzywiała mu twarz. Patrzył wyczekująco na towarzysza.
– Kovir czy nie? My czy oni? – szepnął z naciskiem.
Wolfram omiótł spojrzeniem wieśniaków, widły, pochodnie. Skurcz przeszedł mu przez twarz i z wahaniem skinął głową.
– Było samemu szukać, wiedzieliście gdzie jest kryjówka – odezwał się gnom, odwracając głowę do kmieci. – Dajcie przejść, to ujdziecie z życiem.
– Nie szukalim. Nie wolno i już, Dzierzba zabronili. Mówiła, suka jedna – kmieć splunął pod nogi – że nawet po jej zgonie w ukrytym skarbcu byndzie mieszkać śmierć, że zaklęła. I tak było, nikt do tej pory nie wracał, chocieśmy czekali na nich jak na was. Aleście wy wyszli, znaczy z nią w komitywie, albo jej tajemnice siakoś wydarli. Tedy się podzielicie. Tak będzie lepiej. Za naszom krzywde.
– Za naszczaną i naplutą polewkę, za którąśmy i tak grzecznie zapłacili? Odstąpcie. – W głosie gnoma brzmiała głucha determinacja. Wieśniacy w odpowiedzi mocniej zacisnęli dłonie na widłach, ruszając na poszukiwaczy.
Wolfram zrzucił płaszcz i warknął głucho, nieludzko, skacząc do przodu. Człowiek przeobraził się w locie w futrzastą furię, uderzeniami szponiastych łap roztrącając zaskoczonych kmieci na boki. Trysnęła krew. Hugo postępował kilka kroków za wilkołakiem, wyjmując z saka srebrny łańcuch z obciążnikiem na jednym końcu. Gnom, owijając broń wokół przedramienia, obserwował uważnie polimorfa. Nie zauważył, że Jaśko zatknął pochodnię w glebie, chwycił za porzucone widły i ruszył na Huga. Gnom uskoczył w ostatniej chwili, narzędzie rozorało plecak, księga wyleciała w powietrze i upadła z plaśnięciem na brzeg rwącej rzeczki, łącząc tytułową przeszłość z teraźniejszością. Z otwartego tomiszcza wypadła skrzyneczka, która głośno brzęknęła luźnym wiekiem.
Chłopak porzucił broń i skoczył ku szkatule. Poślizgnął się na trawie i runął jak długi do wody. W ostatniej chwili gnom chwycił go za rękę. Młodzik, spadając, chwycił za uchwyt skrzynkę z kosztownościami, która zsunęła się do wezbranej rzeczki i teraz ciągnęła go na dno.
Wilkołak krwawo rozprawiał się z wieśniakami. Wrzaski urywane bulgotem oznajmiały rozszarpywane gardła, nieprzyjemne mlaśnięcia anonsowały uderzenia szponów.
– Zostaw to! – Hugo krzyczał do chłopca, próbując przebić się przez wrzaski umierających. – Później wyłowisz, a życia nie odzysk…
– Zostaw go, chujnomie! – wrzasnęła dziewczynka, wbijając nóż w bok gnoma. Hugonowi pociemniało przed oczami, usiłował trzymać chłopaka, ale ręka zesztywniała, a dziecięce palce nie były wystarczająco silne. Przez chwilę drapały bezradnie, rozpaczliwie ślizgając się na zesztywniałej, rozczapierzonej dłoni nieludzia, a potem w powietrzu rozległ się krzyk śmiertelnie przerażonego dziecka i wszystko nakryła woda.
Plusk.
Dyszenie, chlupot. Powarkiwania. Krzyk dziewczynki. Ciemność.
Wilkołak, nadludzkim wysiłkiem, wywlókł półprzytomnego dzieciaka na brzeg. Chłopak żył, zanosił się kaszlem, próbując wykrztusić wodę z płuc. Powietrze raz za razem przecinał pisk przerażonej dziewczynki. Klęczała obok leżącego bez życia gnoma, oczy rozszerzone, wlepione w przemieńca. Bestia podeszła do smarkuli, uniosła łapę, warcząc głucho.
– Nie waż się! To dziecko! – Nagły, kobiecy krzyk zatrzymał Wolframa. Na pień drzewa przerzucony nad rzeczką, z nadzwyczajną zręcznością, wskoczyła wioskowa wiedźma. Włosy falowały w biegu, odsłaniając ostro zakończone uszy. Mieszana krew. W ciemnościach mało kto mógłby dojrzeć taki szczegół, ale on widział.
A w tej chatce same dziwy
– Nie wiem, czy poradzę. – Wiedząca, gdy tylko zobaczyła jego zatrute księżycową furią ślepia, złożyła palce w ochronny znak, rozpinając wokół siebie zaklęcie. Czar przytępiał instynkty, ale Wolfram i tak z trudem odrywał wzrok od piersi kobiety. Wciąż czuł w ustach smak polowania, krew krążyła mu w żyłach z hukiem, teraz był czas na nasycenie się własnym zwycięstwem.
– Co ona tu robi? – zapytała kobieta, wskazując na dziewczynkę.
– To ona go tak urządziła! – wywarczał ze złością.
– Cochall? Jak to?
– Bo to nieludź – wydyszał Wolfram, z wysiłkiem odwracając wzrok od czarownicy. – W dodatku nie chciał oddać po dobroci tego, na co się napracował, a jeszcze brata jej ratował. Doprawdy, bezczelny kutasina, jak on mógł…
– Nie wiedziałam, że w tej formie stać cię na sarkazm, kundlu.
Wolfram obnażył zęby, warcząc głucho.
– Dużo… nie wiesz…
Caed Luned rozejrzała się dookoła. Któryś z kmieci żył jeszcze, rzężąc głośno. Przenosiła wzrok między ciemnością, w której umierał człowiek, a gnomem. Wolfram dostrzegł, jak zaciska usta, marszczy brwi, odwraca się plecami do mroku i wreszcie klęka przy Hugonie. Dziewczynka załkała, odpełzając. Wilkołak odsłonił kły i warknął w jej kierunku.
Gnom jęknął bełkotliwie, gdy wiedźma wyszeptała zaklęcie. Zmiennokształtny oblizał się łakomie, pożerając wzrokiem wiedzącą.
– Wokół ręki gnom ma obwiązany srebrny łańcuch – wycharczał. – Przywiąż mnie. Proszę.
– Jak skończę. Panuj nad sobą, jeśli przerwę teraz, to gnom nie ma żadnych szans. – W głosie półelfki pobrzmiewał źle skrywany strach. – Co tu się wydarzyło? Dlaczego? – rzuciła, nie przerywając opatrywania Hugona. Zdjęła płaszcz i uciskała nim ranę, szepcząc coś w Starszej Mowie. Kapota szybko nasiąkała krwią.
Opowiedział. Słowa przyniosły ulgę, gniew i ekscytacja ulatniały się z każdym zdaniem.
Wiedźma kiwała co jakiś czas głową, zaciskała usta, ale nic nie mówiła. Gdy skończyła opatrywać Hugo, wzięła łańcuch, pchnęła Wolframa pod najbliższe drzewo i przywiązała mocno.
– Znajdę kogoś żywego, poza jej bratem? – zapytała cicho, szepcząc mu do ucha. Pachniała ziołami, krwią i upałem; włosy łaskotały pysk przemieńca.
Wolfram westchnął ciężko i opuścił uszy.
– Małe szanse. To były widły i ja. Nie myślę wtedy zbyt czysto… On… Wyjdzie z tego? – zaskomlał równie cicho. Szczerze żałował, że nie spotkali się, on, wiedźma i łańcuch, w bardziej sprzyjających okolicznościach.
– Zrobiłam co mogłam, reszta w rękach Melitele. Jeśli dożyje świtu, może się uda. – Zioła. Rozpoznał zapach: to były berberka i belissa.
– To ty! – Szarpnął się gwałtownie, ale łańcuch trzymał już mocno. Srebro paliło żywym ogniem. – Ty opróżniłaś skarbczyk!
– Ja. – Odsunęła się o krok. – Miałam swoje powody.
Tak, on, wiedźma, ale jednak bez łańcucha, przemknęła mu przez głowę szybka myśl.
– Ale… Leczysz ich! – zaskowytał, nie rozumiejąc.
– Od dziś, po tym – zakreśliła ręką półkole – już nie. Zaślepił ich gniew. Niewybaczalne, nawet wiedząc, że ktoś im bez dania racji wyrządził ogromną krzywdę. A wy… Mogliście przecież tylko ich poturbować i uciec. Ale nie, ty musiałeś pójść na całość i wyrżnąć ich jak barany. Żyjesz tylko dlatego – głos wiedźmy stwardniał, słowa cięły ostro – że opamiętałeś się na tyle, by wyciągnąć chłopca z wody. Może coś się jeszcze da ocalić, w tobie i w tym dziecku. Zabieram go do siebie, bo malec nie może sam nocą leżeć bez ducha w puszczy pełnej drapieżników. A was żegnam.
Odeszła w mrok.
Wolfram czuwał, nie mogąc zasnąć. Złość przychodziła i odpływała falami, za każdym razem zostawiając po sobie coraz więcej pustego smutku. Czekał na ranek, na przychodzącą z nim przemianę z powrotem w człowieka, by móc wysunąć się z więzów. Krótko przed świtem Hugo ocknął się na chwilę. Las tonął jeszcze w mroku, ale widać było żarzące się w ciemności ślepia wilkołaka.
– Nic nie mów! – popiskiwał i powarkiwał na przemian Wolfram. – Odpoczywaj! Rano znajdę kosztowności, ściągnę najlepszych oxenfurckich cyrulików! A potem Kovir! Żyj, żeby cię tak popizgało, żyj, rozumiesz?!
Hugo uśmiechnął się słabo, pęcherzyki krwi pękały w kąciku ust.
– Zatruli nawet dzieci… Nienawiścią… Co za kurewskie czasy…
pst, iskierka zgasła.
Cochall owinęła się mocniej starym płaszczem. Kaptur i większą jego część pokrywała rdzawa plama. Ścisnęła pokręconymi od artretyzmu dłońmi stary symbol zemsty. Znów nie mogła spać. Kobieta, siedząca obok, kołysała się katatonicznie w przód i w tył. Była jeszcze młoda. Trzymała w ramionach szmacianą lalkę. Gładziła ją po włosach, zrobionych ze sznurków i okrawków, jakby to było żywe dziecko. W oczach miała szaleństwo. Nic dziwnego, ponoć patrzyły, jak jej rodzinę wyżyna w pień komando nieludzi.
Cochall siedziała we wspólnej izbie, w przytulisku dla bezdomnych, niedołężnych, starych, chorych, bezużytecznych… Takich jak ona. Co z tego, że zimą wskazała temerskim żołdakom wiedźmią chatkę? Co z tego, że zbrojni rozwłóczyli końmi półelfią wiedźmę za pomoc udzielaną mordercom, miast uczciwym kmieciom? Co z tego, że gdy później elfie komando najechało wieś szukając sprawców, a ojciec wiedźmy przykładał jej do gardła ostrze miecza, wywiodła ich wszystkich w pole kłamiąc bez mrugnięcia okiem? Co z tego, że podsłuchała gdzie nieludzie trzymają zrabowany z kryjówki skarb Dzierzby i poprowadziła Temerczyków do leśnej ostoi, a klejnoty przeklętej księżniczki po raz kolejny naznaczyła krew? Co z tego, że nigdy potem zaznanej krzywdy nie odpuściła, a już chujnomom i elfim kurwom szczególnie? Że całe życie poświęciła na wyplenienie tego ścierwa, by już nigdy nie skrzywdzili dobrych ludzi? Co z tego, że uszła z życiem, skoro gniew i strach nie znikły, własne dzieci o niej zapomniały, jakby była jakąś opętaną wariatką? Teraz była sama, stara i schorowana. Ukochany Jaśko, nie wiedzieć czemu, nigdy jej nie wybaczył wydania Caed Luned i ciążyło to między nimi bardzo długo, nim w końcu odszedł w świat. Rodzime leśne sioło, przetrzebione śmiercią, zapadało się w sobie, aż w końcu wszyscy je opuścili i wieś stała się tylko bezimiennym wspomnieniem z dzieciństwa.
Kobieta obok, nadal kiwając się w przód i tył, nuciła lalce kołysankę. Cochall skrzywiła się, rozpoznając słowa z „Pieśni wieczornych” autorstwa, niech go Wieczny Ogień strawi, gnomiego wierszopisa. W dodatku wydanych pośmiertnie.
– Kovirskie ścierwojady… Byleby zarobić – syknęła pod nosem.
A obok kobieta szlochała i nuciła na zmianę, tuląc lalkę do piersi:
Patrzy Wojtuś, patrzy, duma,
Łzą zaszły oczęta,
Czemuś mnie tak okłamała,
Wojtuś zapamięta.
Już Ci nigdy nie uwierzę,
Nienawiści mała,
Chwilę karmisz, potem trujesz,
Ot i bajka cała.
Pogorzelica, lipiec 2016 – Zielona Góra, czerwiec 2018