- Opowiadanie: ? Eri - Awers. Fałszywy anioł

Awers. Fałszywy anioł

Awers – pierw­sza stro­na mo­ne­ty. Tych, któ­rzy za­in­te­re­su­ją się jej drugą stro­ną, za­chę­cam do zer­k­nię­cia na Re­wers. Jed­no­cze­śnie za­zna­czam, że oby­dwa tek­sty są od sie­bie nie­za­leż­ne i wbrew ty­tu­łom nie sta­no­wią jed­nej ca­ło­ści; można więc czy­tać je za­rów­no razem, jak i od­dziel­nie.

Życzę przy­jem­nej lek­tu­ry.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Awers. Fałszywy anioł

– Szla­chet­ny po­dróż­ni­ku o za­le­tach bez liku, czyż­byś był w po­trze­bie? Dość sa­mot­nych dróg, przy­łą­czę się do cie­bie!

Sa­mot­ny jeź­dziec nie za­re­ago­wał nawet naj­mniej­szym drgnię­ciem, które mo­gło­by za­su­ge­ro­wać, że do­sły­szał na­wo­ły­wa­nia sto­ją­ce­go na roz­dro­żu ni­skie­go czło­wie­ka trzy­ma­ją­ce­go za uzdę kuca.

– Czy cię słuch za­wo­dzi? Ach, to nie szko­dzi! W te pędy idę z po­mo­cą, niech sam nie je­dzie nocą!

Słoń­ce już jakiś czas temu znik­nę­ło za linią ho­ry­zon­tu i pół­mrok spo­wił nad­mor­skie łąki, po­śród któ­rych cią­gnął się go­ści­niec łą­czą­cy da­le­kie po­łu­dnie z Ar­bo­rio­nem, kra­iną roz­le­głą, pełną ma­low­ni­czych łąk, wzgórz i nie­wiel­kich za­gaj­ni­ków. Tu, na samym po­łu­dniu Ar­bo­rio­nu, nie­od­le­gle od wschod­nich ste­pów i pu­styń, roz­cią­ga­ły się zie­mie Oswal­du. Z racji nie­bez­pie­czeństw mało kto o tej porze wę­dro­wał, lecz cza­sem zda­rzał się jakiś od­mie­niec, dość szyb­ko wy­ła­py­wa­ny przez za­cza­jo­nych na roz­dro­żach sa­mo­zwań­czych prze­wod­ni­ków, pra­gną­cych za­ro­bić nieco gro­sza. Ten jeź­dziec wła­śnie pro­sił się o po­dob­ny los.

– Dobry panie, je­stem na twe we­zwa­nie! – Mi­krus wsiadł na kuca i zbli­żył się do sa­mot­ne­go po­dróż­ni­ka. – Po­zwól, że się przed­sta­wię, nim się do twego boku przy­sta­wię: je­stem Brimo, ten, co wie, gdzie kto ma dobre wino, gdzie kto god­nie ugo­ści i gdzie nie bawią się lu­dzie pro­ści!

Wę­dro­wiec wciąż nie od­po­wia­dał. Brimo zdu­miał się, lecz za­miast się pod­dać, do­go­nił po­dróż­ne­go i za­ga­dał po­now­nie:

– Jakże to tak opu­ścić po­trze­bu­ją­ce­go w po­trze­bie? Gdy­bym się tak zhań­bił, dia­beł mą duszę po­grze­bie! – Nie za­uwa­ża­jąc od­ze­wu, za­klął pod nosem. – Co by zro­bił…

– Dość – uciął jeź­dziec. – Je­że­li wszy­scy na pół­noc od Hyolúme są rów­nie na­tręt­ni, chyba ominę Oswald sze­ro­kim łu­kiem.

– A więc…

– Skończ­że też z tymi ry­ma­mi. Bar­dziej iry­tu­ją, niż cie­szą uszy. ­– Mimo że wę­dro­wiec mówił o iry­ta­cji, jego głos po­zo­sta­wał dziw­nie bez­na­mięt­ny.

– Po co się tak zło­ścić? – od­parł ura­żo­ny Brimo, jed­no­cze­śnie nie kry­jąc, że słowa jeźdź­ca nieco go zdu­mia­ły. – Po­mo­cy je­dy­nie chcia­łem udzie­lić…

– Je­że­li kto po­mo­cy po­trze­bu­je, to sam ją znaj­dzie. Ja jej nie po­trze­bu­ję. Odejdź.

– Oho, to nie­roz­sąd­ne! – Brimo nie dawał się spła­wić, nie od­stę­pu­jąc od nie­chęt­ne­go po­dróż­ne­go, któ­re­go cha­rak­te­ry­stycz­ny ak­cent wy­raź­nie wska­zy­wał na jego po­łu­dnio­we po­cho­dze­nie. – Go­ści­niec może i jest strze­żo­ny, ale zbóje, jak to zbóje, też lu­dzie, jeść muszą, to i pra­cu­ją, choć po swo­je­mu. Więk­szość to po­rząd­ne chło­py, mówię cał­kiem serio, sir! Ale może się i zda­rzyć, jak to się zda­rzy­ło nie­szczę­sne­mu kup­co­wi w ze­szły wto­rek, że na­po­tka go banda Czar­nych Ko­szul, no i co wtedy? Mówię o tym, sir, że Czar­ne Ko­szu­le to nie są wcale tak sym­pa­tycz­ni go­ście, jak po­zo­sta­li. Nie miar­ku­ją w prze­mo­cy i ry­chło okrad­ną tego, kto po no­cach wę­dru­je sa­mot­nie.

– A zatem je­steś głup­cem, skoro sa­me­mu ster­czysz tu jak strach na wró­ble – od­ciął się oschle jeź­dziec. – Le­piej za­wróć do mia­sta lub naj­bliż­szej go­spo­dy. Nic tu po tobie.

– Nie ma mnie kto okraść, bez gro­sza je­stem. – Brimo wzru­szył ra­mio­na­mi. – Tu­tej­si zbóje już mnie znają i nawet nie kiwną pal­cem, gdy któ­ryś mnie wy­pa­trzy. Stąd mogę słu­żyć po­moc­ną dło­nią i in­for­ma­cja­mi, jeśli bę­dzie taka po­trze­ba. Oczy­wi­ście wszyst­ko za od­po­wied­nią cenę. – Za­mru­gał.

Wę­dro­wiec za­trzy­mał naraz konia.

– Mó­wisz, że je­steś prze­wod­ni­kiem… – mruk­nął z na­my­słem. – Znasz drogę do Gia­th­lo­naë?

– Nikt inny nie zna tych ziem le­piej ode mnie!

– A więc zmy­kaj tam czym prę­dzej, póki jesz­cze nie nad­uży­łeś mojej cier­pli­wo­ści.

Niski, kor­pu­lent­ny czło­wie­czek wy­co­fał się wraz z kucem.

– Tak jest znacz­nie le­piej – stwier­dził bez­na­mięt­nie wę­dro­wiec. – Męcz in­nych, któ­rzy będą mieć to nie­szczę­ście i cię na­po­tka­ją. Po­wo­dze­nia.

Brimo wbił wzrok w od­da­la­ją­ce­go się po­wo­li jeźdź­ca. Przy­gryzł wargi. Mało kto ko­rzy­stał kie­dy­kol­wiek z jego usług, toteż nie roz­cza­ro­wał się spe­cjal­nie. Jeź­dziec ten był sa­mot­ny, nie miał zbyt wiel­kie­go do­byt­ku i z pew­no­ścią nie po­cho­dził z Oswal­du. Mu­siał tu przy­być z Ban Aba­iru, a zatem mu­siał być kup­cem. Nikt poza kup­ca­mi nie miał in­te­re­su w opusz­cza­niu tego po­łu­dnio­we­go pu­styn­ne­go kraju, tak róż­nią­ce­go się kli­ma­tem i zwy­cza­ja­mi od wszyst­kie­go, co Brimo kie­dy­kol­wiek wi­dział. Był więc pe­wien, że nie na­po­tkał ni­ko­go in­ne­go, jak wła­śnie han­dla­rza, o oso­bli­wym uspo­so­bie­niu i sa­mot­ne­go, ale wciąż han­dla­rza – a ten mu­siał mieć ja­kieś pie­nią­dze.

– Nie dam się tak łatwo spła­wić, mości po­dróż­ny, co bied­ne­mu prze­wod­ni­ko­wi skąpi jał­muż­ny! – Do­go­nił wę­drow­ca i ura­czył go sze­ro­kim od ucha do ucha uśmie­chem, któ­re­go ten w na­ra­sta­ją­cej ciem­no­ści i tak pew­nie nie do­strzegł. – A zatem byłeś już w Hyolúme?

Jeź­dziec mruk­nął ja­kieś nie­zro­zu­mia­łe słowa.

– To moje mia­sto. – Brimo przy­ło­żył dum­nie rękę do pier­si. – Mia­łem zo­stać rze­mieśl­ni­kiem, lecz bo­go­wie po­ską­pi­li mi ta­len­tu.

– Trud­no nie za­uwa­żyć.

– Więk­szość życia spę­dzi­łem na go­ściń­cu – kon­ty­nu­ował nie­zra­żo­ny mi­krus. – Plan tych ziem mam w małym palcu!

– Pew­nie też mie­ści się tam i cały rozum, skoro nie zdo­ła­łeś jesz­cze pojąć, że twoje to­wa­rzy­stwo nie jest mi na rękę.

– Po co się de­ner­wo­wać, po co na­rze­kać? Ja je­dy­nie chcę pomóc go­ściom z Ban Aba­iru, któ­rzy po­dró­żu­ją do na­szej wspa­nia­łej sto­li­cy i naj­pięk­niej­sze­go mia­sta na świe­cie!

– Po­zo­staw swoje zda­nie dla sie­bie i prze­myśl coś dwa razy, nim to po­wiesz. Może być też trzy, na pewno nie za­szko­dzi. Skąd pew­ność, że twoja pomoc bę­dzie mi po­trzeb­na?

– Oswald to ol­brzy­mie mia­sto. Je­dy­nie miej­sco­wi wie­dzą, co gdzie jest.

– A zatem od­naj­dę tam kogoś, kto w razie po­trze­by mi po­mo­że. Dzię­ku­ję za po­ra­dę.

To mó­wiąc, wę­dro­wiec po­kle­pał konia po karku, przy­śpie­szył i zo­sta­wił onie­mia­łe­go prze­wod­ni­ka w tyle. Brimo wes­tchnął i uniósł w górę brwi. Nawet jak na znane mu stan­dar­dy, czło­wiek ten za­ska­ki­wał go coraz bar­dziej. Matka za­wsze mu po­wta­rza­ła, że za­ka­za­ny owoc sma­ku­je naj­le­piej, ale nie była to praw­da. Brimo zjadł raz owoce tru­ją­ce­go de­re­nia i ledwo umknął śmier­ci. Po­nad­to te ja­go­dy wcale mu nie sma­ko­wa­ły. Jed­nak tym razem po­sta­no­wił nie pod­da­wać się tak łatwo.

– Tylko ja wiem, kto zna kogo i który zna in­nych… i tak dalej. – Do­go­nił ban aba­irań­skie­go wę­drow­ca. – Bez mojej wie­dzy może i prze­ży­jesz w Oswal­dzie, ale z pew­no­ścią nie za­ro­bisz tyle, ile byś chciał.

– Skąd pew­ność, że je­stem kup­cem? Czyż­by w ślad za mną po­dą­ża­ła ka­ra­wa­na wiel­błą­dów lub wozy za­przę­żo­ne w konie?

– Każdy Ban Aba­irań­czyk w Oswal­dzie to ku­piec. – Brimo wzru­szył ra­mio­na­mi. – Roz­po­zna­je­my was na mile. Tak samo, jak szaj­ki zło­dziei.

– Po­wta­rzasz się.

– Nie mówię o zwy­kłych przy­droż­nych ra­bu­siach. – Prze­wod­nik par­sk­nął i mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką. – To ama­to­rzy. Mówię o gil­dii zło­dziei..!

Wę­dro­wiec ob­ró­cił głowę w kie­run­ku nie­chcia­ne­go to­wa­rzy­sza. W ni­kłym świe­tle księ­ży­ca Brimo do­strzegł, że jego twarz, mimo ogól­nej obo­jęt­no­ści, miała na­ma­lo­wa­ny de­li­kat­ny uśmiech przy­ozdo­bio­ny nutą iro­nii.

– Naj­pierw Czar­ne Ko­szu­le, a teraz gil­dia? Nie wiem już, czy bar­dziej mnie de­ner­wu­jesz, czy ba­wisz.

– Le­piej, gdy­bym bawił. Wspól­na po­dróż w wi­siel­czych na­stro­jach to jak bie­ga­nie z kulą u nogi!

– Nie wy­ra­zi­łem zgody na to, byś za mną po­dą­żał. Nie wiem, czemu ubz­du­ra­łeś sobie, że jest lub bę­dzie ina­czej, ale choć to na razie tylko moje zmar­twie­nie, wkrót­ce może się to zmie­nić. Mam swoje spo­so­by na tych, co udają, że stra­ci­li słuch lub nie mają pią­tej klep­ki.

– Sa­mot­ny ku­piec, a grozi, jakby był wo­jow­ni­kiem! – Brimo wy­szcze­rzył zęby. – Oj, nie spodo­basz się Oswald­czy­kom, oj nie…

– To nie moje zmar­twie­nie.

Brimo zdu­miał się po raz ko­lej­ny.

– Hej! – za­krzyk­nął za od­da­la­ją­cym się. – Chcesz sprze­dać to­wa­ry, czy nie? Znam ludzi, któ­rzy do­brze płacą!

– Do­praw­dy?

– Oczy­wi­ście! Je­stem prze­cie Brimo i po­cho­dze­nia nie­szla­chec­kie­go mimo znam tu prze­szło po­ło­wę ludzi, przez co żaden ku­piec się ze mną nie stru­dzi.

– Ple­ciesz, co ci ślina na język przy­nie­sie. Je­śliś taki obe­zna­ny, co ro­bisz przy go­ściń­cu?

– Żadna praca nie hańbi, a tę lubię. Gdyby mi się chcia­ło, był­bym kon­sul­tan­tem w Gil­dii Han­dlo­wej, ale nie ma co, nie pra­cu­ją tam lu­dzie mo­je­go typu. A tu każdy mnie zna i za­wsze w go­spo­dzie ugo­ści, da jeść i nieco piwa…

– Dosyć. – Lewa ręka wę­drow­ca wy­strze­li­ła z oszo­ła­mia­ją­cą pręd­ko­ścią w stro­nę prze­wod­ni­ka. Dłoń kupca za­ci­snę­ła się na odzie­niu tuż pod szyją mi­kru­sa. Brimo za­pisz­czał ze stra­chu, a potem stra­cił dech, unie­sio­ny w po­wie­trze.

– Sir..! – wy­dy­szał.

– Miar­ka się prze­bra­ła – wy­szep­tał po­dróż­nik. Mimo prze­ra­że­nia Brimo za­uwa­żył, że w pra­wej ręce trzy­ma on ja­kieś ostrze wy­mie­rzo­ne pro­sto w brzuch prze­wod­ni­ka. – Za­wra­caj na roz­dro­że. Mówię to po raz ostat­ni.

To po­wie­dziaw­szy, pu­ścił bied­ne­go Brimo i kilka razy prze­wra­ca­jąc nóż mię­dzy pal­ca­mi, scho­wał go w rękaw. Prze­wod­nik cięż­ko opadł na sio­dło i ode­tchnął głę­bo­ko.

– Kim ty je­steś, czło­wie­ku? – wy­mam­ro­tał. – Niby ku­piec, a silny jak dąb i wła­dasz nożem jak wo­jow­nik!

– Je­stem… zwy­kłym kup­cem. – Wę­dro­wiec po­gnał konia przed sie­bie.

Brimo opa­no­wał drże­nie ca­łe­go ciała i wy­rów­nał od­dech. Już nie raz wpa­dał w za­sadz­kę ra­bu­siów, któ­rzy jed­nak nigdy nie wy­rzą­dzi­li mu więk­szej krzyw­dy, je­dy­nie wy­śmie­wa­jąc gru­ba­sa i po­zwa­la­jąc mu odejść bez szwan­ku. Ten czło­wiek był jed­nak zu­peł­nie inny – zimny, opa­no­wa­ny i prze­ra­ża­ją­co szyb­ki. Nigdy dotąd Brimo nie wi­dział, by ktoś tak bie­gle i w mgnie­niu oka obez­wład­nił dru­gie­go czło­wie­ka. Mi­krus prze­stał się dzi­wić, czemu temu wę­drow­co­wi nie­strasz­ne było po­dró­żo­wać sa­me­mu. Ze spo­tka­nia jego i ra­bu­siów mo­gło­by się wy­wią­zać cie­ka­we wi­do­wi­sko.

Wę­dro­wiec znik­nął za za­krę­tem i cał­ko­wi­cie roz­pły­nął się w ciem­no­ściach. Brimo wes­tchnął gło­śno z roz­cza­ro­wa­niem i zła­pał się pod bio­dra. To była do­sko­na­ła oka­zja, aby za­ro­bić nieco mie­dzia­ków, zwłasz­cza że coś mu mó­wi­ło, że ten han­dlarz musi pro­wa­dzić cał­kiem opła­cal­ne in­te­re­sy. Wcze­śniej je­dy­nie się do­my­ślał, ale teraz był pe­wien, że nie mogą to być jed­nak ukła­dy zgod­ne z pra­wem – ten czło­wiek umiał się do­sko­na­le bro­nić, był nie­to­wa­rzy­ski, a kształt jego pa­kun­ków bu­dził po­dej­rze­nia…

– To jest to! – Brimo kla­snął w dło­nie i po­pro­wa­dził kuca za ta­jem­ni­czym wę­drow­cem. Choć oba­wiał się po­now­ne­go spo­tka­nia z nim, czuł, że gdyby po­mógł mu zbyć towar, mógł­by do­ro­bić się nie tyle mie­dzia­ków, ile nawet srebr­ni­ków! A kto wie, być może i otrzy­mał­by zło­te­go du­ka­ta! Nie mogąc opę­dzić się od tych wizji, po­pę­dził go­ściń­cem na pół­noc.

– Hej, mości po­dróż­ni­ku! – za­wo­łał, wy­pa­tru­jąc w od­da­li syl­wet­ki sa­mot­ne­go jeźdź­ca. – Znam kogoś, kto by mógł dać całe skrzy­nie złota za twoje tow…

Wtem roz­legł się stu­kot koń­skich kopyt i jakiś wiel­ki, ciem­ny kształt prze­mknął koło Brimo, nad­jeż­dża­jąc z prze­ciw­nej stro­ny. Prze­wod­nik po­czuł, jak coś ude­rza go z wiel­ką siłą w pierś i wy­rzu­ca wy­so­ko w po­wie­trze. Krzyk­nął prze­raź­li­wie i opadł cięż­ko na trawę za ścież­ką.

– To było ostat­nie ostrze­że­nie. – Usły­szał nad sobą prze­sy­co­ny chło­dem głos wę­drow­ca. – Jeśli jesz­cze raz wej­dziesz mi w drogę…

– Lord Gwen­ril! – za­krzyk­nął Brimo. – On z pew­no­ścią da mnó­stwo…

– O czym ty mó­wisz, ba­ra­ni łbie?

– O zło­cie! – wy­mam­ro­tał mi­krus, krztu­sząc się. To było bar­dzo mocne ude­rze­nie i dzi­wił się, że nie skoń­czył ze zła­ma­ny­mi że­bra­mi. – Jeśli szu­kasz kogoś, kto dużo płaci, idź do lorda Gwen­ri­la.

Po­wstał z tru­dem i otrze­pał pył z odzie­nia. Za­klął pod nosem. Ledwo trzy­mał się na no­gach.

– Tylko ja wiem, jak się do niego do­stać – kon­ty­nu­ował, sta­ra­jąc się za­brzmieć jak naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­co. – Znam złot­ni­ka, który zna za­rząd­cę ma­jąt­ku ro­dzi­ny Ril, któ­rej lord Gwen­ril jest teraz głową. Jak mu się syp­nie gro­szem, to mo­że­my mieć pew­ność, że dowie się tego i owego…

– Na­praw­dę? Wciąż my­ślisz, że je­stem w sta­nie uwie­rzyć w co­kol­wiek, co mi po­wiesz? – Wę­dro­wiec wy­raź­nie się zdu­miał, po czym po­wró­cił do zwy­cza­jo­wej oschło­ści: – Jak ktoś taki jak ty może mieć kon­tak­ty z ro­da­mi z wyż­szych sfer?

– Po­śred­nie, prze­cież nie znam ich oso­bi­ście. – Brimo od­kaszl­nął. – Mó­wi­łem już, że znam złot­ni­ka. Kie­dyś nieco mu po­mo­głem…

– A czy twoim zda­niem tak wiel­ki lord przyj­mie do sie­bie zwy­kłe­go, bied­ne­go kupca?

– Da­ruj­my sobie po­zo­ry. – Prze­wod­nik nie za­uwa­żył, że znów na­ra­ża się na nie­bez­pie­czeń­stwo. – Twoje szyb­kie ruchy – ude­rzył w po­wie­trze pię­ścią, jakby chciał nie­umie­jęt­nie od­wzo­ro­wać cios roz­mów­cy – nie­chęć do to­wa­rzy­stwa, ta­jem­ni­cze pa­kun­ki… Toż to jasne, żeś szmu­gler!

Wę­dro­wiec drgnął ner­wo­wo i zszedł z konia.

– Ale nie martw się, o ni­czym nie do­nio­sę. – Mi­krus wy­sta­wił przed sie­bie ręce i wy­co­fał się. – Za­pro­wa­dzę cię do złot­ni­ka i przy odro­bi­nie szczę­ścia może uda ci się do­stać do lorda Gwenr…

Ku­piec nie­mal wy­rósł spod ziemi tuż przed nie­spo­dzie­wa­ją­cym się ni­cze­go prze­wod­ni­kiem. Brimo za­chwiał się i upadł w prze­stra­chu na plecy.

– Pe­wien świę­ty mej re­li­gii po­wie­dział kie­dyś: „Głup­com na­le­ży wy­ba­czać, oni i tak nie zro­zu­mie­ją swych błę­dów” – rzekł bez­na­mięt­nie wę­dro­wiec. – Może i je­steś głup­cem, lecz ja nie je­stem świę­tym i nie w gło­wie mi li­tość nad tobą. – Przy­klęk­nął na jedno ko­la­no, po­chy­la­jąc się nad stru­chla­łym gru­ba­sem. – Je­że­li jed­nak rze­czy­wi­ście masz ja­ką­kol­wiek ko­mi­ty­wę z ludź­mi bę­dą­cy­mi bli­sko tego lorda Gwen­ri­la… – Za­my­ślił się. – Zo­bacz­my, ile je­steś wart i czy twoje prze­chwał­ki są choć tro­chę zgod­ne z rze­czy­wi­sto­ścią. Za­pro­wadź mnie do lorda Gwen­ri­la, a być może da­ru­ję ci nie­prze­my­śla­ne omył­ki.

Brimo wy­ję­czał coś pod nosem, po czym nie­pew­nie pod­niósł się na dy­go­czą­ce nogi.

– Ru­szaj się – po­na­glił go ku­piec, wska­ku­jąc na swego wierz­chow­ca. – Je­że­li jed­nak po dro­dze bę­dziesz mnie za­ga­dy­wał, umowę uznam za ze­rwa­ną i wtedy za­wra­caj w te pędy w prze­ciw­ną stro­nę.

Brimo po­ki­wał w od­po­wie­dzi głową i wy­pu­ścił wolno po­wie­trze. Cóż, być może nie pla­no­wał tego wszyst­kie­go w ten spo­sób, lecz lep­szy taki, niż żaden, po­my­ślał. Wolał nie do­po­mi­nać się teraz o żadne pie­nią­dze w związ­ku z wy­świad­cze­niem kup­co­wi przy­słu­gi, uznaw­szy, że znaj­dzie ku temu lep­szą oka­zję. Uśmiech­nął się do sie­bie. Udało mu się!

Pod­biegł chwiej­nie do swego kuca i do­siadł­szy go, po­dą­żył za mil­czą­cym po­dróż­ni­kiem. Ta cisza, mą­co­na je­dy­nie dźwię­ka­mi wia­tru wie­ją­ce­go od stro­ny morza i od­gło­sa­mi noc­nych zwie­rząt w pew­nym mo­men­cie Brimo zmę­czy­ła i prze­wod­nik w ostat­nim mo­men­cie po­wstrzy­mał się, by nie za­cząć pod­śpie­wy­wać. To był pierw­szy raz od dawna, gdy kto­kol­wiek zgo­dził się na jego pomoc. Za­zwy­czaj każdy go igno­ro­wał i nawet mimo usil­nych sta­rań Brimo ja­kimś cudem nigdy nie zjed­ny­wał sobie to­wa­rzy­szy, co wpra­wia­ło go w nie­ma­łe za­kło­po­ta­nie. Jakże to tak, zwykł roz­my­ślać, nie poj­mu­jąc, co w nim jest ta­kie­go od­py­cha­ją­ce­go. Chciał pomóc i nieco przy tym za­ro­bić jak każdy inny po­rząd­ny czło­wiek.

Ten się zgo­dził. Ta­kie­go wspa­nia­łe­go zrzą­dze­nia losu Brimo dawno nie uświad­czył i gdyby nie jeden szko­puł, dzię­ko­wał­by wszyst­kim bogom za ich wsta­wien­nic­two. Nie­ste­ty, żad­ne­go złot­ni­ka nie znał, a przy­naj­mniej nie ta­kie­go, co by miał kon­tak­ty z za­rząd­cą ma­jąt­ku lorda Gwen­ri­la, który na­le­żał do jed­ne­go z pię­ciu naj­bo­gat­szych rodów w całym Oswal­dzie i, zda­niem Brimo, był z pew­no­ścią jed­nym z naj­bar­dziej ma­jęt­nych ludzi na całym świe­cie. Miał jed­nak to szczę­ście, że jego stry­jecz­na sio­stra miesz­ka­ła w sto­li­cy i jeśli go pa­mięć nie my­li­ła, gu­sto­wa­ła we wsze­la­kich dro­go­cen­nych bły­skot­kach – z pew­no­ścią więc znała ja­kie­goś złot­ni­ka, co by na za­mó­wie­nie spo­rzą­dzał jej bi­żu­te­rię, ów złot­nik z kolei mu­siał znać ja­kie­goś in­ne­go po fachu, co by wy­ra­biał ozdo­by spe­cjal­nie dla tych naj­bo­gat­szych, w tym lorda Gwen­ri­la oraz jego córek, o któ­rych uro­dzie pra­wi­ło się nie­mal w każ­dym za­kąt­ku Oswal­du. Brimo miał więc na­dzie­ję, że uda mu się jakoś do­pro­wa­dzić do spo­tka­nia ta­jem­ni­cze­go szmu­gle­ra z Ban Aba­iru z moż­no­wład­cą. Choć wiele osób mo­gło­by stwier­dzić, iż mie­sza­nie się w takie spra­wy jest jak pro­sze­nie się o śmierć, Brimo prze­czu­wał, że nie tylko wyj­dzie z tego cało, ale i za­ro­bi wię­cej niż przez całe swoje życie.

– Masz ja­kieś imię, sir? – za­py­tał naraz, nie­świa­do­mie ła­miąc nie­pi­sa­ną umowę mil­cze­nia.

– Co ci do tego?

– Muszę wie­dzieć, jak przed­sta­wić cię w mie­ście. Masz ja­kieś imię, praw­da?

– Nie sądzę, by było to teraz nie­zbęd­ne. Mia­łeś mil­czeć.

– Czy to tak wiele, przed­sta­wić się? – Brimo par­sk­nął. – Jeśli je­steś po­szu­ki­wa­nym zbie­giem, za­wsze mo­żesz coś zmy­ślić, by­le­by brzmia­ło wia­ry­god­nie!

Jeź­dziec za­trzy­mał się nie­spo­dzie­wa­nie. Kuc Brimo po­dą­żył w jego ślady. Po­now­nie na­sta­ła cisza.

– Na­zy­wam się Ra­nay­art Lehet Aszra-Shi­nal Me­hul-al-Sa­lam i po­cho­dzę z Dal-al-Ha­dar. Han­dlu­ję klej­no­ta­mi z po­łu­dnia – ku­piec ode­zwał się cicho.

– Rayn­rya… – Brimo pró­bo­wał po­wtó­rzyć dłu­gie imię to­wa­rzy­sza, lecz język mu się splą­tał.

– Ra­nay­art Lehet Aszra-Shi­nal Me­hul-al-Sa­lam – po­wtó­rzył wę­dro­wiec. – Aże­byś mógł je wy­mó­wić, uży­waj je­dy­nie pierw­sze­go czło­nu. Ra­nay­art – dodał, sta­ra­jąc się za­ak­cen­to­wać wszyst­kie li­te­ry tak, aby nie­obe­zna­ny z ję­zy­kiem Ban Aba­iru Brimo mógł je wy­po­wie­dzieć.

– Ra­nay­art… – wy­bur­czał prze­wod­nik po kilku pró­bach. Uśmiech­nął się dum­nie. Nie umiał mówić po po­łu­dnio­we­mu, a to imię brzmia­ło tak eg­zo­tycz­nie i płyn­nie… „Ra­nay­art, Ra­nay­art…” – po­wtó­rzył kilka razy w my­ślach, za­sta­na­wia­jąc się, co też może to imię ozna­czać w mowie Ban Aba­iru.

– Ru­szaj­my dalej – za­de­cy­do­wał ku­piec i po­na­glił wierz­chow­ca. – Dość już pytań.

– Ma się ro­zu­mieć! – Brimo ocho­czo przy­ło­żył rękę do pier­si, jakby przy­rze­ka­jąc ko­lej­ne mil­cze­nie. Było mu obo­jęt­ne, czy imię Ra­nay­art było praw­dzi­we, czy też zmy­ślo­ne – jak­kol­wiek ten czło­wiek na­praw­dę się na­zy­wał, dla Brimo nie mógł­by już być nikim innym, jak wła­śnie Ra­nay­ar­tem.

 

Sta­ra­jąc się nic nie mówić, prze­wod­nik po­dą­żał tuż obok swego to­wa­rzy­sza ni­czym gier­mek przy ry­ce­rzu. Za dnia z pew­no­ścią przy­cią­ga­li­by uwagę mi­ja­ją­cych ich po­dróż­nych, co dla Brimo nie sta­no­wi­ło­by żad­ne­go pro­ble­mu, lecz z pew­no­ścią by­ło­by ta­ko­wym dla tego oschłe­go i za­mknię­te­go w sobie wę­drow­ca po­da­ją­ce­go się za zwy­czaj­ne­go kupca. Brimo za­czy­nał na­bie­rać po­dej­rzeń, że Ra­nay­art spe­cjal­nie po­dró­żu­je no­ca­mi, aby uni­kać po­ten­cjal­nych kon­tak­tów z in­ny­mi ludź­mi. Było to jak naj­bar­dziej zro­zu­mia­łe, skoro zaj­mo­wał się szem­ra­ny­mi in­te­re­sa­mi i być może był po­szu­ki­wa­nym prze­myt­ni­kiem.

– Widzę świa­tła – oznaj­mił naraz Brimo, zmru­żyw­szy oczy. Było ciem­no i oprócz bla­sku za­wie­szo­nych na nie­bie gwiazd i księ­ży­ca przez dłuż­szy czas nie do­cie­ra­ło do nich nic ja­śniej­sze­go. Uśmiech­nął się. Zbli­ża­li się do miej­sca bar­dzo do­brze mu zna­ne­go.

– Wy­pa­trzy­łem je już jakiś czas temu – od­parł nie­wzru­szo­ny ku­piec. – Do­my­ślam się, że to go­spo­da.

– Nie my­lisz się, mości Ra­nay­ar­cie. – Prze­wod­nik ocho­czo za­tarł ręce. – To naj­lep­sza go­spo­da w całym Oswal­dzie!

– Przy­naj­mniej dla tych, co nie za­zna­li smaku życia ary­sto­kra­ty. W mia­stach jest wiele in­nych do­stęp­nych je­dy­nie wy­bra­nym.

– Skąd pew­ność, że ani razu mnie nie wy­bra­no?

– Nie oszu­kuj się. I tak bym ci nie uwie­rzył. Prze­stań żyć ułudą, za­cznij pa­trzeć re­al­nie.

Za­sta­na­wia­jąc się chwi­lę nad sen­sem słów po­dróż­ne­go, Brimo przy­po­mniał sobie, że rze­czy­wi­ście wspo­mi­na­no mu o miej­scach po­dob­nych do tych, o któ­rych mówił Ra­nay­art. Nigdy tam nie był i ra­czej nie znał ni­ko­go, kto mógł­by mu opo­wie­dzieć o tym, co też cie­ka­we­go dzia­ło się we­wnątrz ta­kich lo­ka­li, lecz od­niósł wra­że­nie, że Ra­nay­art, gdyby chciał, mógł­by się stać takim wła­śnie wy­bra­nym. Co na­praw­dę ukry­wał ten czło­wiek kry­ją­cy się pod opoń­czą bied­ne­go kupca? Brimo nie­zmier­nie to wszyst­ko cie­ka­wi­ło.

 – Za­trzy­maj­my się tam – za­su­ge­ro­wał. – Zo­ba­czysz, mości Ra­nay­ar­cie, nie po­ża­łu­jesz! Jadło i na­pit­ki wy­śmie­ni­te, wła­ści­ciel do rany przy­łóż, a pra­cow­ni­ce… same ślicz­not­ki!

– Je­dzie­my dalej – za­opo­no­wał sta­now­czo wę­dro­wiec. – Nie będę nad­kła­dał drogi. Chcę zja­wić się w Oswal­dzie naj­póź­niej za szes­na­ście dni i nie za­mie­rzam tra­cić czasu na głu­po­ty.

– Znam skró­ty, doj­dzie­my w dzie­sięć – za­pew­nił Brimo. – Wstąp­my jed­nak do obe­rży. Go­spo­darz da noc­leg nie­mal darmo, po zna­jo­mo­ści! Dalej, mości Ra­nay­ar­cie, daj się na jadło dobre sku­sić i na pa­nien­ki okiem rzu­cić!

– Marne za­chę­ty. Po­wia­dasz jed­nak, że znasz skró­ty… – Ku­piec przy­sta­nął. Wy­glą­dał, jakby skrzęt­nie pla­no­wał tak dal­szą po­dróż, jak i ko­lej­ną wy­po­wiedź. – Je­że­li przy­obie­casz mi, że rze­czy­wi­ście przy­bę­dzie­my do mia­sta szyb­ciej, mo­że­my sko­rzy­stać z go­ści­ny. Na­po­ję i na­kar­mię konia – stwier­dził i dodał sta­now­czo: – ale wy­ru­sza­my zaraz o świ­cie i ani chwi­li póź­niej.

– Ma się ro­zu­mieć! – Brimo pro­mie­niał. Go­spo­darz obe­rży był jego sta­rym zna­jo­mym i za każ­dym razem, gdy Brimo przy­by­wał tam z wi­zy­tą, do­sta­wał dar­mo­wy kufel piwa i je­dze­nia tyle, by mógł się na­jeść do syta, nie mar­nu­jąc przy tym ani jed­ne­go gro­sza, któ­re­go czę­sto zresz­tą nie miał. Go­spo­darz nie na­rze­kał na to, gdyż przy­byt­ku mu nie bra­ko­wa­ło; gdyby tylko chciał, mógł­by się prze­nieść do mia­sta i tam po­pro­wa­dzić in­te­res. Całe szczę­ście jed­nak nie pod­jął ta­kiej de­cy­zji, za co Brimo za­wsze mu dzię­ko­wał.

Za­je­cha­li przed drzwi go­spo­dy. Świa­tło wy­do­by­wa­ją­ce się z we­wnątrz da­wa­ło wra­że­nie cie­pła i go­ścin­no­ści, trud­no było jed­nak stwier­dzić, czy pro­wa­dzo­ne­mu przez Brimo Ra­nay­ar­to­wi ten na­strój się udzie­lił.

– Brimo, czy to ty? – Z ławki sto­ją­cej pod ścia­ną bu­dyn­ku wstał jakiś wy­so­ki czło­wiek. – Z przy­ja­cie­lem?

– A jakże – przy­znał dum­nie prze­wod­nik. – Na­kar­misz Arpo i wierz­chow­ca tego za­cne­go kupca?

– Robi się.

Ra­nay­art bez słowa ze­sko­czył z konia i po­czął od­wią­zy­wać przy­tro­czo­ne doń juki.

– Nie ma ta­kiej po­trze­by – po­wie­dział uprzej­mie do­zor­ca. – Spo­koj­na głowa, przy mnie nikt nic nie skrad­nie, nawet ja sam.

– To bez zna­cze­nia. Chcę je mieć przy sobie.

Nad­zor­ca, nieco zbity z tropu oschłym gło­sem po­dróż­ne­go, z po­cząt­ku stał je­dy­nie w miej­scu, do­pie­ro po chwi­li przej­mu­jąc uzdy od oby­dwu przy­by­szy.

– Świet­nie. – Prze­wod­nik ucie­szył się. – Nie bę­dzie­my na­rze­kać na nudę, sir.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź Ra­nay­ar­ta, któ­rej się zresz­tą nie spo­dzie­wał, otwo­rzył drzwi. Na jego twa­rzy od razu za­wi­tał uśmiech. Uwiel­biał tu prze­sia­dy­wać, roz­ko­szo­wać się dar­mo­wy­mi po­czę­stun­ka­mi, gapić na te cudne, wiecz­nie uśmiech­nię­te dziew­czę­ta i słu­chać z za­par­tym tchem opo­wie­ści o roz­ma­itych przy­go­dach. Brimo za­wsze sie­dział z otwar­ty­mi sze­ro­ko usta­mi i roz­iskrzo­ny­mi ocza­mi, wy­obra­ża­jąc sobie, jak by to było w nich uczest­ni­czyć. Miał na­dzie­ję, że i tym razem usły­szy coś cie­ka­we­go.

– Brimo, witaj! – za­ga­dał zza lady przy­ja­ciel mi­kru­sa i go­spo­darz w jed­nej oso­bie.

– Witaj, Cád! Do­brze cię wi­dzieć. Całe wieki mi­nę­ły…

– Nie prze­sa­dzaj. – Go­spo­darz prze­ka­zał swe miej­sce po­moc­ni­ko­wi i pod­szedł do Brimo. – Byłeś tu dwa dni temu.

– Toż mówię, całe wieki. – Mi­krus wy­szcze­rzył zęby. – Zo­bacz, kogo ci przy­pro­wa­dzi­łem.

Go­spo­darz spoj­rzał na sto­ją­ce­go za Brimo mil­czą­ce­go wę­drow­ca. Za­gwiz­dał i po­ki­wał z uzna­niem głową.

– Ban Aba­irań­czyk, jak mnie­mam – stwier­dził. – To ci się udało, mały dra­niu! Z kim mam przy­jem­ność? – za­py­tał uprzej­mie, kła­nia­jąc się na wzór zwy­cza­jów ludzi z po­łu­dnia.

Brimo spoj­rzał w tył. Po raz pierw­szy zo­ba­czył twarz Ra­nay­ar­ta w ja­śniej­szym świe­tle. Nie wy­róż­nia­ła się ni­czym spe­cjal­nym, była nieco po­cią­gła i dość chuda, a przede wszyst­kim tak zdu­mie­wa­ją­co obo­jęt­na, jak głos jej po­sia­da­cza. Nie było tam żad­nych emo­cji, nic, być może poza tlą­cy­mi się w jego oczach dziw­nie skon­den­so­wa­ny­mi ogni­ka­mi.

– Do­ce­niam po­sza­no­wa­nie mych tra­dy­cji. – Ra­nay­art rów­nież się skło­nił. – Je­stem kup­cem trud­nią­cym się sprze­da­żą klej­no­tów z Ban Aba­iru.

– A to Cáddy, mój przy­ja­ciel i wła­ści­ciel tego wspa­nia­łe­go przy­byt­ku – Brimo przed­sta­wił go­spo­da­rza. – Ale mo­żesz mówić Cád.

– Za­pa­mię­tam – od­parł krót­ko Ra­nay­art.

– To co, Cád – za­ga­dał po­now­nie Brimo – jest dla nas ja­kieś wolne miej­sce?

Męż­czy­zna po­ki­wał w od­po­wie­dzi głową i po­pro­wa­dził gości do sto­ją­ce­go w naj­bliż­szym kącie sto­li­ka. Od­pra­wiw­szy zeń trzech miej­sco­wych, wska­zał ręką na ławę. Ra­nay­art bez słowa zajął miej­sce naj­bli­żej zej­ścia się dwóch ścian.

– Co podać? – spy­tał Cáddy, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się nie­zna­jo­me­mu.

– Dla mnie to, co zwy­kle. – Brimo mach­nął od nie­chce­nia ręką. – A dla mego szla­chet­ne­go to­wa­rzy­sza…

– Woda – po­wie­dział szyb­ko Ra­nay­art, mie­rząc go­spo­da­rza rów­nie czuj­nym spoj­rze­niem. – O ile nie macie do­brej her­ba­ty.

– Tu gość jest na­szym panem. – Go­spo­darz skło­nił się uprzej­mie, wciąż nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od go­ścia, jakby wi­dział w nim coś, czego na pierw­szy rzut oka nie dało się zo­ba­czyć.

„Roz­po­znał, że to prze­myt­nik?” – Brimo sta­rał się do­ciec, skąd tak nagła zmia­na w za­cho­wa­niu przy­ja­cie­la, który na­po­ty­kał już ludzi naj­roz­ma­it­sze­go uspo­so­bie­nia i nigdy nie za­cho­wy­wał się w ten spo­sób.

Nie mi­nę­ło zbyt wiele czasu, gdy do sto­li­ka po­de­szła młoda dziew­czy­na przy­odzia­na w krót­ką spód­ni­cę z od­sło­nię­tym brzu­chem. Uśmiech­nąw­szy się uro­czo do ucie­szo­ne­go Brimo i jego nie­wzru­szo­ne­go to­wa­rzy­sza, po­da­ła na stół zdo­bio­ną szklan­kę oraz por­ce­la­no­wy dzba­nek.

– Cu­dow­ny widok, co nie? – spy­tał prze­wod­nik, oglą­da­jąc się łap­czy­wie za od­da­la­ją­cą się pra­cow­ni­cą.

Ra­nay­art spoj­rzał na niego spode łba, w sku­pie­niu na­le­wa­jąc sobie do szklan­ki zie­lo­ne­go, pach­ną­ce­go świe­żą miętą na­pa­ru.

– Ile ja bym oddał, móc taką choć raz wy­ca­ło­wać… – Brimo cmok­nął i ob­ró­cił się do sto­li­ka. – Nie­ste­ty, nie mam szczę­ścia do ko­biet.

– Łatwo ule­gasz przy­ziem­nym po­bud­kom. Poza tym mia­łeś się nie od­zy­wać. Mil­cze­nie wy­cho­dzi ci znacz­nie le­piej.

Brimo chciał od­po­wie­dzieć, lecz nie był w sta­nie wy­my­ślić od­po­wied­nio cię­tej od­zyw­ki. Wy­krzy­wił usta i zmarsz­czył brwi, lecz nim coś sen­sow­ne­go ob­my­ślił, przy sto­li­ku po­ja­wi­ła się na­stęp­na dziew­czy­na z ku­flem piwa i pół­mi­skiem sma­ko­ły­ków.

– Wspa­nia­le! – Brimo szyb­ko za­po­mniał o sło­wach to­wa­rzy­sza. – Sku­sisz się może?

– Za­ka­za­ne jest nam jeść wa­sze­go nie­czy­ste­go mięsa – od­parł Ra­nay­art. Jego głos nie na­brał ani krzty cie­pła, choć Brimo miał na­dzie­ję, że po­mo­że mu w tym go­rą­ca mię­to­wa her­ba­ta. – Zjedz sam. Im wię­cej bę­dziesz jadł, tym dłu­żej bę­dziesz cicho.

Brimo jed­nak nie słu­chał, za­tra­ciw­szy się cał­ko­wi­cie w ulu­bio­nych przy­sma­kach i wspa­nia­łym piwie. Dość szyb­ko spa­ła­szo­wał cały pół­mi­sek.

– Hej, Rosie! – za­wo­łał do sto­ją­cej naj­bli­żej pra­cow­ni­cy ob­słu­gu­ją­cej wła­śnie in­nych gości. Gdy dziew­czy­na się zbli­ży­ła, podał jej opróż­nio­ny kufel, mó­wiąc: – Po­pro­sisz Cáddy’ego, by nalał jesz­cze jed­ne­go?

– Jeśli uło­żysz jedną ry­mo­wan­kę spe­cjal­nie dla mnie. – Za­chi­cho­ta­ła, za­bie­ra­jąc i kufel, i pół­mi­sek.

– Być może kie­dyś… – Brimo po­dra­pał się w głowę, nie mogąc sku­pić myśli, przed ocza­mi mając jej gład­ki, ku­szą­cy brzuch oraz rów­nie cudne uda… Jesz­cze nigdy nie był bli­sko z ko­bie­tą i nie­zmier­nie go cie­ka­wi­ło, jak to jest. Nie­któ­rzy z jego zna­jo­mych ma­wia­li: „Idź na dziw­ki”, lecz za­wsze bra­ko­wa­ło mu pie­nię­dzy. Po­sta­no­wił sobie, że gdy już zdo­bę­dzie od Ra­nay­ar­ta za­pła­tę, wy­ku­pi sobie noc z jakąś ślicz­ną dziew­czy­ną w sto­li­cy i za­ba­wi się, jak nigdy.

– Nie nęcą cię? – spy­tał Ra­nay­ar­ta.

– Ko­bie­ty? Marne żądze. Są rze­czy ponad po­wsze­dnie pra­gnie­nia.

– Nie wiesz, co tra­cisz.

– Nie wy­da­je mi się, byś ty także wie­dział.

Prze­wod­nik wzru­szył ra­mio­na­mi. Ra­nay­art zby­wał go za każ­dym razem i nie po­zo­sta­wiał żad­nej moż­li­wo­ści na ja­ką­kol­wiek ri­po­stę, któ­rej Brimo i tak nie dałby rady wy­my­ślić. Może i nie mógł się po­szczy­cić zbyt wiel­kim ro­zu­mem, cie­szył się jed­nak przy­naj­mniej z tego, że udało mu się prze­ko­nać tego skry­te­go wę­drow­ca do swego to­wa­rzy­stwa. Tyle mu wy­star­cza­ło.

 

Wraz z na­sta­niem świtu Ra­nay­art bez słowa wstał z ławy i skie­ro­wał się do wyj­ścia. Brimo nie zdą­żył nawet do­koń­czyć roz­mo­wy z pew­nym po­dróż­ni­kiem, który opo­wia­dał mu fa­scy­nu­ją­cą re­la­cję z po­dró­ży do da­le­kie­go Er­me­no­ru i z dużym roz­cza­ro­wa­niem po­dą­żył za to­wa­rzy­szem. Wy­so­ki nad­zor­ca, zo­ba­czyw­szy wy­cho­dzą­cych, po­śpie­szył po ich wierz­chow­ce.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dział krót­ko Ra­nay­art i wsko­czył na konia.

– Brimo! – roz­legł się naraz głos wy­ła­nia­ją­ce­go się z bu­dyn­ku go­spo­da­rza. – Chodź na słów­ko.

Prze­wod­nik po­drep­tał na swych krót­kich no­gach w stro­nę przy­ja­cie­la.

– Po­słu­chaj – wy­szep­tał Cáddy, kątem oka zer­ka­jąc na mil­czą­ce­go kupca z po­dejrz­li­wo­ścią i dziw­ną trwo­gą – trzy­maj się od niego z da­le­ka, Brimo. Ten czło­wiek… jest nie­bez­piecz­ny…

– Cád, daj spo­kój. – Mi­krus par­sk­nął, upew­niw­szy się tym samym, że go­spo­darz rów­nież od­gadł praw­dzi­wą toż­sa­mość jego to­wa­rzy­sza. Na szczę­ście nie mu­siał się ni­cze­go oba­wiać. Ra­nay­art był świa­dom tego, że Brimo roz­po­znał w nim prze­myt­ni­ka i nic mu nie zro­bił. – Jak skoń­czę z nim in­te­re­sy, to ob­ło­wię się tak, że na­stęp­nym razem kupię u cie­bie całą becz­kę piwa!

– Nie w tym rzecz… – Go­spo­darz naraz urwał, bled­nąc i gło­śno prze­ły­ka­jąc ślinę. Wy­pro­sto­wał się. Brimo obej­rzał się za sie­bie. Ra­nay­art sie­dział na koniu, zwró­co­ny w stro­nę drogi na pół­noc. Wscho­dzą­ce słoń­ce pa­da­ło na jego plecy, skry­wa­jąc jego twarz w cie­niu, lecz nawet po­przez niego dało się do­strzec błysz­czą­cą parę oczu, wpa­tru­ją­cą się prze­wier­ca­ją­co w dwóch roz­ma­wia­ją­cych. Brimo wzdry­gnął się mi­mo­wol­nie. Jesz­cze nigdy nie wi­dział tak bez­li­to­snych i dziw­nie nie­ludz­kich oczu… Po chwi­li jed­nak to wra­że­nie znik­nę­ło, a prze­wod­nik ode­tchnął z ulgą. Zwy­kłe prze­wi­dze­nie, nic wię­cej.

– Owoc­nej współ­pra­cy – po­wie­dział gło­śno Cáddy, sta­ra­jąc się, by jego głos nie za­drżał w ślad za dy­go­czą­cy­mi rę­ka­mi. – Brimo – dodał szyb­ko i sztyw­no do przy­ja­cie­la – wróć tu szyb­ko… cały i zdrów.

– Nie ocią­gaj się – po­na­glił chłod­no wę­dro­wiec. – Mar­nu­jesz mój czas. Mamy dzie­sięć dni na po­dróż do Oswal­du, zgod­nie z tym, co mi obie­ca­łeś. Pora się prze­ko­nać, ile warte są twoje obiet­ni­ce.

Brimo po­że­gnał się z go­spo­da­rzem i czym prę­dzej wsko­czył na kuca. Nim go­spo­da znik­nę­ła w od­da­li, zdo­łał jesz­cze zo­ba­czyć przy­ja­cie­la wciąż sto­ją­ce­go sztyw­no przed drzwia­mi i ru­sza­ją­ce­go bez­gło­śnie usta­mi. Brimo po­ma­chał mu je­dy­nie ręką i ob­ró­cił się w prze­ciw­ną stro­nę.

„Prze­sa­dza” – po­my­ślał, gło­wiąc się, skąd u Cáddy’ego aż taki strach przed prze­myt­ni­kiem.

 

Przez pierw­sze trzy dni je­cha­li go­ściń­cem, na­po­ty­ka­jąc za dnia na licz­nych po­dróż­nych zmie­rza­ją­cych za­rów­no w ich kie­run­ku, jak i w prze­ciw­ną stro­nę. Brimo z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się każ­de­mu prze­jezd­ne­mu. W Oswal­dzie krzy­żo­wa­ły naj­waż­niej­sze szla­ki z pół­no­cy na po­łu­dnie, ze wscho­du na za­chód i we wszyst­kich od­wrot­nych kie­run­kach; po­nad­to zie­mie Oswal­du prze­ci­na­ła w pół wieka rzeka Gia­th­lum, sta­no­wią­ca samą w sobie wiel­ką drogę han­dlo­wą dla okrę­tów pły­ną­cych z morza w głąb lądu i w prze­ciw­nym kie­run­ku. Wszę­dzie można więc było spo­tkać cie­ka­wych ludzi.

Jed­nak­że Oswald ist­niał nie tylko dzię­ki han­dlo­wi. Pręż­nie roz­wi­ja­ją­ca się nauka oraz cał­kiem no­wo­cze­sne oby­cza­je no­bi­li­to­wa­ły oj­czy­znę Brimo do swo­iste­go cen­trum świa­ta. Gmach uni­wer­sy­te­tu w sto­li­cy przy­cią­gał ludzi za­rów­no z kraju, jak i z kró­lestw ościen­nych. Ko­bie­tom nie od­ma­wia­no prawa do nauki i mogły one ko­rzy­stać ze zdo­by­czy wie­dzy tak samo, jak męż­czyź­ni, choć zda­rza­ło się to nie­czę­sto – mimo przy­zwo­leń wiele dziew­cząt wciąż wo­la­ło trzy­mać się tra­dy­cji i nie za­głę­biać za­nad­to w „za­ję­cia dla męż­czyzn”. Za­miast tego ko­rzy­sta­ły z wielu in­nych do­bro­dziejstw i pokus – bo­gac­two rodów z wyż­szych sfer było nie­rzad­ko ak­cen­to­wa­ne bar­dziej niż gdzie­kol­wiek in­dziej, co nie­ste­ty two­rzy­ło jesz­cze więk­szy roz­ziew po­mię­dzy nimi a bied­niej­szą czę­ścią spo­łe­czeń­stwa. Choć ubó­stwo nie było zja­wi­skiem tak po­wszech­nym, wielu ludzi wciąż tru­dzi­ło się że­brac­twem, a jesz­cze wię­cej nie po­tra­fi­ło czy­tać i pisać. Brimo także do nich na­le­żał, lecz nie prze­szka­dza­ło mu to za­nad­to. Wolał zo­sta­wić tę całą wie­dzę dla bo­gat­szych, mo­gą­cych sobie po­zwo­lić na do­stęp do ksiąg wy­peł­nio­nych nie­zro­zu­mia­ły­mi sym­bo­la­mi i in­skryp­cja­mi.

– Ra­nay­ar­cie – za­ga­dał – po­tra­fisz czy­tać i pisać?

– Tak.

Brimo po­ki­wał głową i mruk­nął za­do­wo­lo­ny. Cie­szy­ło go, że znaj­du­je się w to­wa­rzy­stwie osoby wy­kształ­co­nej. Nie żeby po­dej­rze­wał tego czło­wie­ka o brak oczy­ta­nia – nie­mal każdy ku­piec przy­by­wa­ją­cy do Oswal­du znał do­brze język uży­wa­ny po­wszech­nie na pół­no­cy, a także po­tra­fił czy­tać w nim oraz pisać. Brimo wy­da­wa­ło się nawet, że po­dróż­ni z Ban Aba­iru byli nie­rzad­ko bar­dziej wy­kształ­ce­ni niż ja­cy­kol­wiek inni i Ra­nay­ar­ta mu­sia­ło do­ty­czyć to samo.

 

Pew­ne­go dnia ze­szli ze szla­ku i wstą­pi­li na wąską, wy­dep­ta­ną przez po­je­dyn­czych wę­drow­ców ścież­kę. Brimo dość do­brze znał ten rzad­ko uczęsz­cza­ny szlak. Ścież­ka pro­wa­dzi­ła pro­sto do mia­sta Oswald, prze­cho­dząc przez nie­za­miesz­ka­łe ob­sza­ry, w tym spory las. Obie­ra­li ją sobie za szlak je­dy­nie nie­któ­rzy miej­sco­wi. Brimo pierw­szy raz pro­wa­dził nią kogoś ob­ce­go. Uwiel­biał w prze­rwach wy­le­gi­wać się na mięk­kiej tra­wie i ob­ser­wo­wać prze­su­wa­ją­ce się po­wo­li po nie­bie chmu­ry, jed­no­cze­śnie za­du­rza­jąc się w cu­dow­nym za­pa­chu kwia­tów i wsłu­chu­jąc się w śpiew pta­sich pie­śnia­rzy. Ra­nay­art zaś naj­bar­dziej lubił sie­dzieć nie­ru­cho­mo, pa­trzeć pusto w prze­strzeń w sobie tylko zna­nym celu i na­rze­kać, że nad­kła­da­ją drogi.

„Co za ma­ru­da” – roz­my­ślał Brimo. Pró­bo­wał za­chę­cić to­wa­rzy­sza do po­dob­ne­go od­da­nia się przy­jem­no­ściom na­tu­ry, lecz bez­sku­tecz­nie. – Jakże to tak nie oddać się na­tu­rze, gdy słoń­ce wy­so­ko w górze? – Wzdy­chał, żując koń­ców­kę trawy wy­sta­ją­cej mu z ust.

Brimo mę­czy­ły nieco te dłu­gie trasy bez chwi­li wy­tchnie­nia. Ra­nay­art za­czy­nał przy­po­mi­nać mu jakąś dziw­ną ma­szy­nę, która nie od­czu­wa­ła ani znu­że­nia, ani pra­gnie­nia, ani łak­nie­nia, a jej je­dy­ną po­trze­bą było jak naj­szyb­sze przy­by­cie do mia­sta. Za­trzy­my­wa­li się na krót­kie po­pa­sy je­dy­nie raz na jakiś czas, aby ich wierz­chow­ce wy­po­czę­ły przed dal­szą drogą, trwa­ją­cą nie­za­leż­nie od pory dnia. Brimo pod­czas tych oka­zyj­nych przerw za­sy­piał nie­mal od razu, lecz Ra­nay­art za­wsze bu­dził go, nim zdo­łał po­rząd­nie wy­po­cząć. Jesz­cze nigdy żadna po­dróż nie była dla niego tak mę­czą­ca, a wnio­sku­jąc po cha­rak­te­ry­stycz­nych drze­wach i ska­łach, byli do­pie­ro w po­ło­wie drogi!

 

– Spi­sa­łeś się. – Po raz pierw­szy chyba Ra­nay­art sam za­czął roz­mo­wę. Co wię­cej, to była po­chwa­ła! – Przy­by­li­śmy tu szyb­ciej, niż za­pla­no­wa­łem. Nie je­steś jed­nak tak go­ło­słow­ny.

Mi­krus uśmiech­nął się, sta­ra­jąc opa­no­wać zie­wa­nie i po­wstrzy­mać opa­da­ją­ce po­wie­ki. Zaraz po wyj­ściu z lasu ścież­ka po­łą­czy­ła się z ka­mien­nym go­ściń­cem pro­wa­dzą­cym pro­sto do mia­sta. Było tuż przed po­łu­dniem i po dro­dze mi­ja­li coraz wię­cej po­dróż­nych. Dość szyb­ko wmie­sza­li się w tłum i parę chwil póź­niej, sta­jąc na szczy­cie pa­gór­ka za­sła­nia­ją­ce­go im widok na dal­szą drogę, uj­rze­li ma­lu­ją­ce się przed nimi mury oraz ukry­te za nimi bu­dyn­ki.

– Witaj w Oswal­dzie. – Brimo wy­cią­gnął przed sie­bie rękę.

Wi­dy­wał to mia­sto wie­lo­krot­nie z tej samej per­spek­ty­wy, lecz za każ­dym razem kra­jo­braz ten wpra­wiał go w rów­nie silny za­chwyt. A było się czym za­chwy­cać. Mia­sto le­ża­ło w do­li­nie Gia­th­lu­mu po­śród wy­so­kich wzgórz Hen Pemë, two­rzą­cych na­tu­ral­ną osło­nę od wscho­du i za­cho­du, oka­la­jąc oswaldz­kie bu­dow­le po­spo­łu z miej­skim murem. Ta pier­wot­na ba­rie­ra nada­wa­ła umiej­sco­wio­ne­mu we­wnątrz mia­stu nie­zwy­kłe­go i nie­mal ba­śnio­we­go uroku, któ­re­go nie spo­sób od­na­leźć w żad­nym innym za­kąt­ku świa­ta. Pa­trząc ze szczy­tu wzgó­rza, można było po­dzi­wiać ten widok w całej oka­za­ło­ści: masę ko­lo­ro­wych bu­dow­li prze­ci­na­ła ni­czym po­tęż­na, błę­kit­na bli­zna rzeka, po któ­rej pły­wa­ły naj­róż­niej­szych roz­mia­rów stat­ki, po­cząw­szy od ma­leń­kich łodzi, a skoń­czyw­szy na spo­rych han­dlo­wych ża­glow­cach.

– Cu­dow­ne, praw­da? – spy­tał roz­ma­rzo­ny Brimo, za­po­mi­na­jąc o zmę­cze­niu.

– Mia­sto – mruk­nął nie­wzru­szo­ny Ra­nay­art, ustę­pu­jąc miej­sca wiel­kie­mu wo­zo­wi ja­dą­ce­mu wła­śnie w dół do­li­ny i sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie stra­to­wać kilku dzie­ci bie­ga­ją­cych wo­ko­ło. – Ale żyje już da­le­ko poza mu­ra­mi. – Prze­cze­sy­wał uważ­nie wzro­kiem po wszyst­kich po­dróż­nych. – Jak do­sta­nie­my się do lorda Gwen­ri­la?

– Spo­koj­na głowa, sir. Zdaj się na mnie.

Za­czę­li zjeż­dżać w dół po ła­god­nym stoku. Lekki wiatr znad rzeki przy­jem­nie mu­skał twa­rze, chło­dząc ciała i po­zwa­la­jąc na wy­tchnie­nie od pra­żą­ce­go słoń­ca. Był śro­dek lata i wkrót­ce miał się odbyć co­rocz­ny fe­sti­wal z oka­zji przy­by­cia do Oswal­du okrę­tów han­dlo­wych z Ela­dio­ru. Przy­by­sze z od­le­głych krain roz­bi­ja­li na­mio­ty na zie­lo­nych łą­kach ła­god­nych sto­ków wzgórz po obu stro­nach rzeki, by przez mniej wię­cej mie­siąc ko­czo­wać tu i ko­rzy­stać z uro­ków za­ba­wy. Brimo roz­glą­dał się wo­ko­ło, przy­glą­da­jąc cie­kaw­sko każ­de­mu na­mio­to­wi i wo­zo­wi. Więk­szość ludzi krzą­ta­ła się i usi­ło­wa­ła jakoś zor­ga­ni­zo­wać, lecz część po pro­stu le­ża­ła i wy­grze­wa­ła się na słoń­cu; Brimo chęt­nie by do nich do­łą­czył, lecz mu­siał po­pro­wa­dzić Ra­nay­ar­ta do mia­sta i po­znać go z lor­dem Gwen­ri­lem. Miał na­dzie­ję uwi­nąć się z tym jak naj­szyb­ciej, aby móc sa­me­mu roz­ko­szo­wać się uro­ka­mi fe­sti­wa­lu.

Wmie­sza­ni w tłum za­je­cha­li w końcu przed otwar­te bramy mia­sta. Grupa straż­ni­ków nad­zo­ro­wa­ła cale przed­się­wzię­cie, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się wcho­dzą­cym i wy­cho­dzą­cym masom. Z okien bu­dyn­ków wy­glą­da­ły cie­kaw­skie głowy miesz­kań­ców, ob­ser­wu­ją­cych za­mie­sza­nie z góry.

– To dziel­ni­ca No­we­go Targu – wy­ja­śnił Brimo, uni­ka­jąc sta­ra­no­wa­nia; za­rów­no on, jak i jego kucyk nie­mal to­pi­li się w tłoku znacz­nie wyż­szych po­dróż­nych. – Tu miesz­ka­ją kupcy, rze­mieśl­ni­cy i co bo­gat­si miesz­cza­nie – urwał, ude­rzo­ny nie­chcą­cy przez mi­ja­ją­ce­go go prze­chod­nia. – Za­trzy­ma­my się – ledwo uchro­nił się przed ko­lej­nym zde­rze­niem – w domu mojej stry­jecz­nej sio­stry.

– Nie właź pod nogi mego konia – ostrzegł Ra­nay­art, ścią­ga­jąc cugle, by jego wierz­cho­wiec nie stra­to­wał Brimo, który, uni­ka­jąc zmiaż­dże­nia przez in­nych, stop­nio­wo za­cho­dził drogę kup­co­wi. – Rze­czy­wi­ście, to bar­dzo tłum­ne mia­sto – mruk­nął. – Pro­wadź.

Skrę­ci­li w węż­szą ulicz­kę. Przy­by­sze z ze­wnątrz za­glą­da­li tu dość rzad­ko. Gdzie­nie­gdzie dało się do­strzec koty po­lu­ją­ce na stada miej­skich pta­ków sia­da­ją­cych na oknach ka­mie­nic lub szu­ka­ją­cych resz­tek je­dze­nia na ziemi.

– To tu – oznaj­mił Brimo, skrę­ca­jąc w prawo i za­trzy­mu­jąc się na­prze­ciw­ko domu ob­ro­śnię­te­go ja­kimś ukwie­co­nym pną­czem. Uśmiech­nął się. Był tu dotąd je­dy­nie raz, do­kład­nie trzy lata temu z oka­zji fe­sti­wa­lu. Jego stry­jecz­na sio­stra ugo­ści­ła go na dzień i miał wów­czas oka­zję za­po­znać się z ży­ciem po­śród ary­sto­kra­cji. Bar­dzo mu się to spodo­ba­ło, lecz osta­tecz­nie po­wró­cił na go­ści­niec, gdzie nie ogra­ni­cza­ły go miej­skie mury i gdzie miał za­ufa­nych przy­ja­ciół.

Ze­sko­czył z ku­cy­ka i za­stu­kał ko­łat­ką w drzwi. Nie mi­nę­ło wiele czasu, a w progu po­ja­wił się słu­żą­cy.

– Pan do kogo? – za­py­tał, rzu­ciw­szy okiem na się­ga­ją­ce­go mu do pier­si prze­wod­ni­ka, do­pie­ro po chwi­li spo­strze­ga­jąc jeźdź­ca z Ban Aba­iru. – Nie po­trze­bu­je­my ni­cze­go. Pro­szę odejść.

– To ja, Brimo! – Mi­krus wy­szcze­rzył zęby i roz­ło­żył ra­mio­na. – Nie pa­mię­tasz mnie? Je­stem krew­nym Diory.

Słu­żą­cy zmarsz­czył brwi.

– Pro­szę za­cze­kać. – Za­mknął zdu­mio­ne­mu Brimo drzwi przed nosem. Prze­wod­nik po­dra­pał się po gło­wie i już miał jakoś za­cząć tłu­ma­czyć się wy­raź­nie znie­cier­pli­wio­ne­mu Ra­nay­ar­to­wi, lecz wtem drzwi otwo­rzy­ły się po­now­nie. Tym razem po­ja­wi­ła się młoda ko­bie­ta w zło­tych lo­kach i ciem­no­nie­bie­skiej sukni.

– Brimo… – wy­du­ka­ła. Nie wy­glą­da­ła na za­chwy­co­ną.

– Ko­cha­na Diora! – Prze­wod­nik pod­szedł bli­żej i pró­bo­wał uści­skać krew­ną, lecz ta od­su­nę­ła się. – Trzy lata…

– Brimo! – Ko­bie­ta po­czer­wie­nia­ła i z prze­stra­chem ro­zej­rza­ła się po ulicy. – Co ty tu ro­bisz?

– Nie zajmę ci zbyt wiele czasu, droga Dioro. – Prze­wod­nik za­mru­gał. – Po­zwól, że wejdę.

– Nie byłam przy­go­to­wa­na na wi­zy­tę – za­pro­te­sto­wa­ła. Rzu­ci­ła spoj­rze­nie słu­żą­ce­mu. – Daj mu tro­chę je­dze­nia i od­praw.

– Nie przy­sze­dłem że­brać, droga Dioro. – Brimo w ostat­nim mo­men­cie za­trzy­mał za­my­ka­ją­ce się przed nim drzwi. – Gdzież­by tam ja, wspa­nia­ły prze­wod­nik, miał ubła­gi­wać o je­dze­nie ni­czym nę­dzarz! Nie­dłu­go to ja będę ku­po­wać je­dze­nie po­trze­bu­ją­cym! Zo­bacz sama. – Wska­zał en­tu­zja­stycz­nie na mil­czą­ce­go to­wa­rzy­sza. – To ku­piec z Ban Aba­iru o przy­mio­tach bez liku, które w mig zbi­ły­by cię z pan­ta­ły­ku!

– Dosyć. – Diora jęk­nę­ła, ner­wo­wo roz­glą­da­jąc się po alei. – Do­brze już, wejdź­cie, byle pręd­ko… Qönchat, zaj­mij się… końmi – po­wie­dzia­ła do sługi, zer­ka­jąc z obrzy­dze­niem na ma­łe­go, brud­ne­go ku­cy­ka.

Sługa przy­wo­łał pstryk­nię­ciem dwóch chłop­ców ubra­nych po­dob­nie jak on i wydał im po­le­ce­nie. Ra­nay­art ze­sko­czył z sio­dła i po­czął od­wią­zy­wać swoje pa­kun­ki. Bez słowa po­dą­żył za roz­pro­mie­nio­nym Brimo, dum­nie wkra­cza­ją­cym do bo­ga­te­go domu. Gdy tylko obaj zna­leź­li się w holu, sługa bły­ska­wicz­nie za­mknął za nimi drzwi.

– Och… – Pani domu zła­pa­ła się za głowę. – Nigdy wię­cej… Qönchat, po­pro­wadź ich do sa­lo­nu. Wkrót­ce tam przyj­dę.

Sługa bez słowa wska­zał przy­by­szom ko­ry­tarz w lewo. We trój­kę prze­mie­rzy­li długi hol z ozdob­nym dy­wa­nem i zna­leź­li się w ob­szer­nej, jak na miej­skie stan­dar­dy No­we­go Targu, kom­na­cie. Na ścia­nach dało się zo­ba­czyć or­na­men­tal­ne ma­lo­wi­dła przed­sta­wia­ją­ce spla­ta­ją­ce się ze sobą eg­zo­tycz­ne ro­śli­ny, gdzie­nie­gdzie wi­sia­ły oka­za­łe por­tre­ty w ra­mach więk­szych i ozdob­niej­szych niż same ob­ra­zy, po­mię­dzy któ­ry­mi umiesz­czo­no de­ko­ra­cyj­ną broń; w kącie zaś stała pełna zbro­ja z em­ble­ma­ta­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi po­ro­że i czasz­kę je­le­nia.

Sługa wska­zał go­ściom miej­sce w wy­twor­nych fo­te­lach tuż przy błysz­czą­cym stole za­peł­nio­nym krysz­ta­ło­wą za­sta­wą. Brimo i Ra­nay­art usie­dli wy­god­nie. Pierw­szy z nich nie­prze­rwa­nie roz­glą­dał się wo­ko­ło, jak gdyby był tu po raz pierw­szy, drugi zaś ze­sztyw­niał, prze­cze­su­jąc ocza­mi je­dy­nie nie­któ­re ele­men­ty wy­stro­ju sa­lo­nu. Jakiś czas póź­niej we­szła pani domu, tym razem w innym stro­ju. Miała na sobie suk­nię mie­nią­cą się zło­tem i ide­al­nie wpa­so­wa­ną w ko­lo­ry­sty­kę kunsz­tow­nych zdo­bień kom­na­ty.

– Nie mogę zna­leźć słów na to, jak bar­dzo się cie­szę, móc po­now­nie go­ścić cię w mym skrom­nym domu – po­wie­dzia­ła dwor­nie, sia­da­jąc w fo­te­lu na­prze­ciw­ko gości.

– Daj spo­kój, Dioro. – Brimo za­mru­gał. – Wy­cho­wa­li­śmy się na jed­nej ulicy w Hyolúme, nie mu­sisz uda­wać, żeś taka kur­tu­azyj­na. – Za­chi­cho­tał.

– Skąd­że… – wy­sy­cza­ła przez za­ci­śnię­te zęby, znów czer­wie­niąc się z za­kło­po­ta­nia. De­li­kat­nie unio­sła dłoń w górę. Sto­ją­cy za jej ple­ca­mi sługa podał jej srebr­ny pu­char i nalał doń przy­jem­nie pach­ną­ce­go wina. Diora wzię­ła nie­wiel­ki łyk i kon­ty­nu­owa­ła, sta­ra­jąc się za­cho­wać opa­no­wa­nie: – Ostat­nim razem, kiedy tu byłeś… cóż… mia­łam na­dzie­ję – urwa­ła i po­pra­wi­ła się: – …za­sta­na­wia­łam się, czy przy­bę­dziesz tu po­now­nie. Nie było cię przez trzy lata i my­śla­łam, że o mnie za­po­mnia­łeś.

– Nigdy bym o tobie nie za­po­mniał, moja droga! – za­pew­nił prze­wod­nik. – O krew­nych na­le­ży pa­mię­tać.

– Słusz­nie. – Wzię­ła ko­lej­ny łyk wina, nieco więk­szy. – A zatem… co cię tu spro­wa­dza?

– A gdzie po­dział się Edrym? Nie zdą­ży­łem go jesz­cze po­znać, trzy lata temu też go nie wi­dzia­łem.

– Udał się z wi­zy­tą do lorda Brane’a. Mój mąż z rzad­ka bywa w domu… Zdaje się, że męczą go cią­głe krzy­ki Einor. – Spu­ści­ła wzrok.

Brimo nie­spo­dzie­wa­nie wydał okrzyk trium­fu.

– Ha! – Za­śmiał się gło­śno. Twarz ko­bie­ty z czer­wie­ni prze­mie­ni­ła się w biel. – A zatem uro­dzi­łaś dziec­ko! Jak cu­dow­nie!

– Opie­kun­ka się nią teraz zaj­mu­je – wy­mam­ro­ta­ła Diora. – Za­snę­ła, więc le­piej, gdy­byś nie krzy­czał. Wkrót­ce do niej wra­cam, więc może wy­znasz mi w końcu cel wi­zy­ty? Nie mam wiele czasu.

– Och… – Brimo opa­no­wał się nie­chęt­nie. Na­praw­dę bar­dzo go ucie­szy­ło, że jego ro­dzi­nie przy­był nowy czło­nek, w do­dat­ku pierw­szy bę­dą­cy od na­ro­dzin ary­sto­kra­tą. Od wielu po­ko­leń wszy­scy miesz­ka­li na po­łu­dniu i trud­ni­li się po­mniej­szym rze­mio­słem, nigdy nawet nie za­ma­rzyw­szy o tym, by stać się jed­nym z miesz­kań­ców sto­li­cy Oswal­du. Dio­rze udało się to jako je­dy­nej – wzię­ła ślub z jed­nym z moż­nych, który, nie ba­cząc na opi­nię resz­ty ro­dzi­ny, za­brał ją ze sobą tutaj, a teraz miał z nią córkę. To była wspa­nia­ła wieść i Brimo nie­mal za­po­mniał o celu swego przy­by­cia tu – a wkrót­ce prze­cież sam mógł stać się jed­nym z bo­ga­czy!

– Po­zwól, droga Dioro, bym przed­sta­wił ci kogoś nie­zmier­nie waż­ne­go. – Sta­ra­jąc się mówić ele­ganc­ko, wska­zał ręką mil­czą­ce­go Ra­nay­ar­ta. – Szla­chet­ne­go kupca z Ban Aba­iru, który sa­mot­nie prze­mie­rzył mor­der­cze pu­sty­nie i dzi­kie ostę­py, aby do­trzeć do Oswal­du.

– Wy­star­czy – wtrą­cił Ra­nay­art, prze­ry­wa­jąc swemu prze­wod­ni­ko­wi i zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę za­nie­po­ko­jo­nej Diory. – Dosyć już tych pro­wa­dzą­cych do ni­cze­go słów. – Jego sta­lo­we oczy świ­dro­wa­ły panią domu. – Pani krew­ny spro­wa­dził mnie tu, za­pew­nia­jąc, że uda mu się po­ro­zu­mieć mnie z nie­ja­kim lor­dem Gwen­ri­lem. Czy to tu wła­śnie miał­bym spo­tkać po­śred­ni­ka?

Diora wy­pu­ści­ła pu­char z ręki. Reszt­ki wina roz­la­ły się po po­sad­ce.

– Lord Gwen­ril… – Wy­glą­da­ła, jakby szok ją spa­ra­li­żo­wał. – Brimo… coś ty na­opo­wia­dał?!

– Nic… – Brimo prze­łknął gło­śno ślinę. – Twój złot­nik, Dioro… za­po­znasz mnie z nim?

– Po co?

– No wiesz… – bąk­nął, sta­ra­jąc się po­ukła­dać myśli, co w tym mo­men­cie było nie­zwy­kle trud­ne. – Ten ku­piec przy­był z tak da­le­ka spe­cjal­nie po to. – Sta­rał się nadać swemu gło­so­wi rze­czo­wy ton, co mniej wię­cej mu wy­szło. – Obie­ca­łem, że po­znam go z lor­dem Gwen­ri­lem.

– Szla­chet­ny panie – Diora zwró­ci­ła się do Ra­nay­ar­ta, mó­wiąc prze­sad­nie wy­raź­nie, jakby się oba­wia­ła, że ob­co­kra­jo­wiec jej nie zro­zu­mie. – Z pew­no­ścią już spo­strze­głeś, że Brimo to… cóż…

– Nie ina­czej. Nie wie­rzy­łem w żad­ne­go złot­ni­ka ani inne bajki. Chcia­łem po pro­stu do­stać się do Oswal­du, by tu sa­mo­dziel­nie po­sta­rać się o au­dien­cję u rze­czo­ne­go lorda. Nie­mniej jed­nak bar­dzo uła­twi­ła­by mi pani życie, gdyby zgo­dzi­ła się pomóc. Z pew­no­ścią jest pani bli­żej lorda Gwen­ri­la niż jakiś złot­nik.

Diora uśmiech­nę­ła się prze­sad­nie. Sługa, uprząt­nąw­szy upusz­czo­ny kie­lich, przy­niósł nowy i po­now­nie nalał tam wina. Diora przy­ło­ży­ła usta do na­czy­nia.

– Cóż… – wy­mam­ro­ta­ła nie­pew­nie. – Być może nie jest to panu wia­do­me, lecz… – Mie­sza­ła się coraz bar­dziej. – Lord Gwen­ril to nie byle oswaldz­ki ary­sto­kra­ta. To naj­po­tęż­niej­szy czło­wiek w tym kraju nie­bę­dą­cy człon­kiem ro­dzi­ny kró­lew­skiej. – Wy­pu­ści­ła gło­śno po­wie­trze. – Zaj­mu­je naj­wyż­szą po­zy­cję w Izbie Lor­dów i nikt nie śmie mu się sprze­ci­wiać.

– Co to zmie­nia w mojej spra­wie?

– Spo­tka­nie z nim nie jest moż­li­we ot tak. Co wię­cej, to nie­moż­li­we dla więk­szo­ści Oswald­czy­ków, a co do­pie­ro ob­co­kra­jow­ców. Mnie aku­rat przy­padł ten za­szczyt. – Opróż­ni­ła pu­char do końca. – Ten jeden, je­dy­ny raz do­sta­łam wraz z mężem za­pro­sze­nie na do­rocz­ny bal z oka­zji Świę­ta Od­ro­dze­nia. – Uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie, a jej oczy za­błysz­cza­ły. – Był… olśnie­wa­ją­cy. Pod każ­dym wzglę­dem. – Po­chy­li­ła się do przo­du i dziw­nie oży­wi­ła. – Czci­god­ny ni­czym król, do­stoj­ny ni­czym anioł, po­tęż­ny ni­czym bóg…

– Bal, czy lord?

– Pan raczy wy­ba­czyć!

– Pro­szę mi da­ro­wać śmia­łość, ale czy po­rów­ny­wa­nie czło­wie­ka do boga nie jest wy­ra­zem grze­chu?

Słu­żą­cy Qönchat po­stą­pił o krok do przo­du, lecz pani domu wstrzy­ma­ła go wy­cią­gnię­ciem ręki.

– Tu, w Oswal­dzie, lu­dzie są bli­scy bogom i nie boją się tego – stwier­dzi­ła z nie­umie­jęt­nie ukry­wa­ną dumą. – Ale ro­zu­miem, że taki ko­men­tarz mógł do­tknąć pana wy­zna­nia. – Zro­zu­miaw­szy swój błąd, po­pra­wi­ła się i stru­chla­ła. Na­sta­ła nie­zręcz­na cisza. – Wie­rzy pan w coś? – spy­ta­ła, bled­nąc jesz­cze bar­dziej.

– W pani bły­sko­tli­wość. A przy­naj­mniej pró­bu­ję.

Brimo słu­chał tej wy­mia­ny zdań z za­par­tym tchem. Nie wie­dział do­kład­nie, co wy­zna­wał lud Ban Aba­iru, lecz miał świa­do­mość od­mien­no­ści ich wiary i cza­sem przy­słu­chi­wał się mniej lub bar­dziej po­ko­jo­wym dys­ku­sjom w go­spo­dach gosz­czą­cych aku­rat miej­sco­wych i przy­by­szy z po­łu­dnia. Jedni za­rzu­ca­li in­no­wier­com ich zda­niem grzesz­ne czyny, pod­czas gdy ich opo­nen­ci mó­wi­li do­kład­nie to samo, lecz na­da­jąc im rangę cnoty. Brimo za­zwy­czaj nie był w sta­nie pojąć tych róż­nic. Dla niego, co­kol­wiek ist­nia­ło w nie­bio­sach, spra­wo­wa­ło nad nim całe życie opie­kę i był temu za to wdzięcz­ny.

– Ro­zu­miem… – wy­szep­ta­ła Diora, przy­pa­tru­jąc się przez mo­ment lewej dłoni go­ścia. Ra­nay­art miał na palcu ozdob­ny sy­gnet, na który Brimo jakoś nie zwró­cił wcze­śniej uwagi.

– Skoro do­szli­śmy już do po­ro­zu­mie­nia – głos Ra­nay­ar­ta spo­waż­niał jesz­cze bar­dziej, je­że­li to w ogóle było moż­li­we – po­no­wię proś­bę. Na­praw­dę chciał­bym uzy­skać pani pomoc. Jest pani wy­so­ko po­sta­wio­ną osobą. Z pew­no­ścią ma pani kon­tak­ty. Pro­szę przed­sta­wić mnie lor­do­wi Gwen­ri­lo­wi.

Ko­bie­ta, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od roz­mów­cy, po­da­ła słu­dze pu­char. Qönchat po­now­nie na­peł­nił go czer­wo­nym trun­kiem.

– Mó­wi­łam już, że to nie­mal nie­moż­li­we – po­wie­dzia­ła, wy­piw­szy od razu po­ło­wę kie­li­cha. – Wi­dzia­łam go je­dy­nie raz, na balu i nie za­mie­ni­łam ani jed­ne­go słowa. Nie­wie­lu może do­stą­pić tego za­szczy­tu. Udało mi się je­dy­nie po­mó­wić z jego star­szą córką, Griel­ril, lecz wąt­pię, by mnie za­pa­mię­ta­ła.

Nie­mal robi wiel­ką róż­ni­cę. Wy­na­gro­dzę tę pomoc. – Ra­nay­art się­gnął po swoje pa­kun­ki i wy­do­był z nich nie­wiel­ką sa­kiew­kę. – Po­dob­nie jak mil­cze­nie. W prze­ci­wień­stwie do wielu in­nych wie­rzę, że nie tylko umar­li po­tra­fią do­cho­wać ta­jem­nic. – Wy­cią­gnął z wo­recz­ka po­ma­rań­czo­wy klej­not, któ­re­go fa­set­ki mie­ni­ły się pod wpły­wem pro­mie­ni sło­necz­nych wpa­da­ją­cych do sa­lo­nu przez okno, rzu­ca­jąc przez krysz­tał na prze­ciw­le­głą ścia­nę nie­mal­że mi­stycz­ną grę świa­teł. – Sądzę, że ten po­ma­rań­czo­wy sza­fir z Ja­ma­la­da­ru bę­dzie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cym wy­na­gro­dze­niem.

Brimo pa­trzył łap­czy­wie na trzy­ma­ny przez Ra­nay­ar­ta klej­not i nie mógł się na­dzi­wić, ileż pięk­na za­war­te było w tym ka­wał­ku prze­zro­czy­ste­go ka­mie­nia… Mało tego, klej­not ten był być może wart wię­cej niż cały ten dom, albo nawet cała ulica! Prze­wod­nik prze­łknął gło­śno ślinę i sta­rał się opa­no­wać nie­mal nie­moż­li­we do po­skro­mie­nia pra­gnie­nie bły­ska­wicz­ne­go prze­chwy­ce­nia tego nie­praw­do­po­dob­ne­go skar­bu i uciecz­kę jak naj­da­lej stąd… Po­wstrzy­my­wa­ły go je­dy­nie ciem­ne oczy Ra­nay­ar­ta, które wy­da­wa­ły się wpa­try­wać w Brimo bez prze­rwy, mimo iż ich wła­ści­ciel sku­piał spoj­rze­nie na pani domu.

– Ja… zro­bię wszyst­ko… – Diora odło­ży­ła srebr­ny pu­char na stół i wy­cią­gnę­ła rękę po klej­not. Jej oczy błysz­cza­ły, jakby po­chła­nia­jąc po­ma­rań­czo­we świa­tło bi­ją­ce z prze­chwy­tu­ją­ce­go pro­mie­nie sło­necz­ne ka­mie­nia.

Ra­nay­art pa­trzył przez chwi­lę uważ­nie na ko­bie­tę, po czym uło­żył skarb na jej gład­kiej dłoni. Diora nie­mal w tym samym mo­men­cie cof­nę­ła rękę i z otwar­ty­mi usta­mi po­czę­ła wpa­try­wać się w otrzy­ma­ny dar.

– Kiedy mogę się spo­dzie­wać spo­tka­nia z lor­dem Gwen­ri­lem?

– Qönchat – Diora scho­wa­ła skarb w za­ci­śnię­tej dłoni – udaj się czym prę­dzej po mo­je­go męża. Prze­każ mu, że w na­szym domu ocze­ku­je bo­gacz z Ban Aba­iru. – Sługa po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. – Ma po­ru­szyć niebo i zie­mię, aby ta in­for­ma­cja do­tar­ła do lorda Gwen­ri­la jesz­cze dziś.

Męż­czy­zna skło­nił się i opu­ścił salon, po­zo­sta­wia­jąc swą panią z ku­zy­nem i ta­jem­ni­czym go­ściem.

– Je­że­li pani po­zwo­li, chciał­bym od­po­cząć po tru­dach po­dró­ży – rzekł Ra­nay­art.

– Na­tu­ral­nie. – Ko­bie­ta wsta­ła. – Ze­chce pan udać się do go­ścin­nej sy­pial­ni?

– Był­bym bar­dzo wdzięcz­ny.

Za­braw­szy swoje pa­kun­ki, ku­piec po­dą­żył za Diorą. Brimo zo­stał sam, oszo­ło­mio­ny tym, co się przed chwi­lą wy­da­rzy­ło. Są­dził, że jego to­wa­rzysz sam sobie nie po­ra­dzi w obcym kraju z ob­cy­mi dlań oby­cza­ja­mi, Ra­nay­art zaś w mig zjed­nał sobie jego ku­zyn­kę, za­pła­ciw­szy jej za tak nie­wiel­ką przy­słu­gę tak wspa­nia­łym skar­bem. A co, jeśli na niego cze­ka­ło po­dob­ne wy­na­gro­dze­nie? Mi­krus za­tarł ręce, czu­jąc na ciele przy­jem­ne mro­wie­nie. Nie mógł już się do­cze­kać, kiedy i on otrzy­ma tak wiel­kie bo­gac­twa, jakie do­sta­ła jego krew­na. Miał na­dzie­ję, że już wkrót­ce.

 

– Ru­szaj się. Idzie­my do lorda Gwen­ri­la.

Brimo otwo­rzył oczy i ziew­nął głę­bo­ko, prze­cią­ga­jąc się. Usiadł, uj­rzaw­szy nad sobą Ra­nay­ar­ta. Ro­zej­rzał się pół­przy­tom­nie po po­miesz­cze­niu. Diora po­zwo­li­ła im zo­stać do czasu, aż przyj­dą ja­kieś wie­ści od lorda Gwen­ri­la. Brimo był wciąż dość zmę­czo­ny po wy­czer­pu­ją­cej po­dró­ży; nim się spo­strzegł, za­snął jak dziec­ko i z tego przy­jem­ne­go stanu wy­bu­dzi­ły go do­pie­ro po­na­gle­nia przy­by­sza z Ban Aba­iru.

– Szla­chet­ny panie – zza ple­ców Ra­nay­ar­ta wy­ło­ni­ła się Diora – czy to ko­niecz­ne, aby Brimo szedł wraz z tobą? – Sta­ra­ła się mówić ga­lan­te­ryj­nie, lecz ją­ka­ła się jak wcze­śniej. – Jak już uprzed­nio wspo­mi­na­łam, lord Gwen­ril nie życzy sobie ni­ko­go in­ne­go.

– To mój prze­wod­nik. Bez jego po­mo­cy nie uda­ło­by mi się tak szyb­ko skon­tak­to­wać z lor­dem Gwen­ri­lem. Je­stem mu wi­nien wdzięcz­ność.

– Po­zwo­lę sobie jed­nak wtrą­cić – Diora spu­ści­ła wzrok i splo­tła razem ner­wo­wo dło­nie – i prze­strzec przed ewen­tu­al­nym za­gro­że­niem. Lord Gwen­ril to po­tęż­na osoba, nikt nie śmie mu się prze­ciw­sta­wić, jego słowa to nie­mal oswaldz­kie prawo…

– Droga pani, prę­dzej czy póź­niej i tak każdy staje przed tym samym sądem.

Diora pró­bo­wa­ła się ode­zwać, lecz przy­bysz uci­szył ją spoj­rze­niem.

– Je­że­li nie zgo­dzą się na wpusz­cze­nie go do pa­ła­cu i po­wie­dzą mi to oso­bi­ście, przy­sta­nę na to. Do­pó­ki jed­nak to nie na­stą­pi, będę robić to, co uznam za słusz­ne. Po­zwo­li więc pani, że wezmę Brimo ze sobą. Nie wy­da­je mi się, aby szcze­gól­nie za­le­ża­ło pani na jego to­wa­rzy­stwie.

– Ależ…

– Powóz na nas czeka. – Ra­nay­art nie­prze­rwa­nie mówił tym samym, mo­no­ton­nym i nie­wy­ra­ża­ją­cym nic gło­sem. – Pro­szę mi wy­ba­czyć bez­ce­re­mo­nial­ność oraz ostre słowa, które być może pod tym da­chem uwa­ża­ne mo­gły­by być za nie­przy­zwo­ite oraz przy­jąć wy­ra­zy wdzięcz­no­ści za pomoc i go­ści­nę. Mam na­dzie­ję, że roz­sta­nie­my się w przy­jaź­ni.

– Na­tu­ral­nie… – wy­mam­ro­ta­ła Diora i dy­gnę­ła. – Qönchat, od­pro­wadź gości.

– Ha ha, nie­moż­li­we! – Brimo wy­krzyk­nął i bły­ska­wicz­nie wstał z fo­te­la. Nie mógł uwie­rzyć wła­sne­mu szczę­ściu. – Wy­bacz, Dioro, czeka na mnie powóz. – Za­mru­gał i wy­szcze­rzył zęby. – Wpad­nę z wi­zy­tą póź­niej, muszę ko­niecz­nie po­znać twoją córkę!

– Idzie­my. – Głos Ra­nay­ar­ta na­brał jesz­cze więk­szej oschło­ści. – Nie będę dłu­żej na cie­bie cze­kał.

– Do zo­ba­cze­nia, Dioro. – Brimo po­że­gnał się z ku­zyn­ką, która od­su­nę­ła się, w ostat­nim mo­men­cie uchy­la­jąc przed jego przy­tu­le­niem.

Na dwo­rze było już ciem­no. Przed domem stało kilku ludzi przy za­przę­żo­nym w szla­chet­ne konie po­wo­zie. Nie mó­wiąc nic, otwo­rzy­li drzwi po­jaz­du i po­zwo­li­li tasz­czą­ce­mu przy sobie swój ta­jem­ni­czy do­by­tek Ra­nay­ar­to­wi wejść do środ­ka; nie­mniej jed­nak obec­ność Brimo wiel­ce im się nie spodo­ba­ła.

– Kto to? – spy­tał su­ro­wo jeden z emi­sa­riu­szy. – Miało się obyć bez świad­ków. Lord Gwen­ril za­zna­czył, że nie życzy sobie ni­ko­go in­ne­go.

– To mój prze­wod­nik. Dzię­ki niemu twój lord zdo­łał się ze mną skon­tak­to­wać. Na­le­ży mu się za to wy­na­gro­dze­nie i uwa­żam, że lord Gwen­ril w swej do­bro­ci i spra­wie­dli­wo­ści oso­bi­ście ze­chce mu po­dzię­ko­wać.

– Roz­kaz lorda jest dla mnie naj­wyż­szą war­to­ścią – od­parł nie­wzru­szo­ny emi­sa­riusz. – Być może w Ban Aba­irze dwor­skie po­wo­zy i domy są otwar­te na plebs, lecz lord Gwen­ril dba o swą re­no­mę i nie po­zwa­la nawet na to, by kto­kol­wiek uro­dzo­ny niżej niż miesz­czań­stwo czy­ścił mu buty. Oso­bi­ście pil­nu­ję tego po­rząd­ku w ro­dzi­nie Ril od dwóch po­ko­leń.

Ra­nay­art zmie­rzył go wzro­kiem, wes­tchnął, po czym się­gnął za pa­zu­chę i wy­do­był mie­szek. – Masz, to za­pła­ta. – Rzu­cił go pro­sto w ręce zdez­o­rien­to­wa­ne­go Brimo. – Wydaj te pie­nią­dze roz­sąd­nie, a zwró­cą ci się po sto­kroć.

Drżą­cy­mi z prze­ję­cia dłoń­mi Brimo usi­ło­wał roz­plą­tać rze­mień cia­sno opla­ta­ją­cy skó­rza­ny wo­re­czek. Gdy mu się to w końcu udało, ledwo zdu­sił w sobie okrzyk nie­do­wie­rza­nia. Uniósł wzrok, lecz Ra­nay­ar­ta już nie doj­rzał. Powóz nie­mal w tym samym mo­men­cie ru­szył przed sie­bie, nik­nąc za ro­giem alei.

Brimo stał tak jesz­cze chwi­lę kom­plet­nie osłu­pia­ły, po czym, ode­rwaw­szy wzrok od ulicy, po­now­nie spoj­rzał na trzy­ma­ny w rę­kach skarb.

– Nie­moż­li­we… – Wy­cią­gnął z miesz­ka jedną z monet i przy­pa­trzył się jej do­kład­nie ze wszyst­kich stron. W de­li­kat­nym świe­tle ulicz­nych la­tar­ni lśni­ła zło­tym bla­skiem. Przy­po­mi­na­jąc sobie, co w ta­kich mo­men­tach ro­bi­li za­zwy­czaj kupcy, przy­gryzł ją de­li­kat­nie. Choć nie miał po­ję­cia, co miał­by przez to osią­gnąć, w jakiś spo­sób upew­nił się w swych po­dej­rze­niach. – To złoto! – wy­krzyk­nął, wy­pusz­cza­jąc du­ka­ta z dłoni i chwy­ta­jąc się za usta. Roz­gląd­nął się ner­wo­wo po alei. Nikt obcy nie mógł go teraz zo­ba­czyć. Pod­niósł upusz­czo­ną mo­ne­tę i wy­sy­pał sobie na dłoń kilka na­stęp­nych.

– Jeden… dwa… sie­dem… czte­ry… – Pró­bo­wał je po­li­czyć, lecz nie dość, że nie po­tra­fił tego w ogóle robić, ze zde­ner­wo­wa­nia po­gu­bił się już zu­peł­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek scho­wał tro­chę złota do kie­sze­ni i wciąż ner­wo­wo roz­glą­da­jąc się po ulicy, po­drep­tał do drzwi domu ku­zyn­ki i de­li­kat­nie za­stu­kał w nie ko­łat­ką. W drzwiach sta­nął słu­żą­cy Qönchat.

– Pani nie chce cię wię­cej wi­dzieć. Odejdź i nie za­wra­caj jej już nigdy głowy.

– Dioro ko­cha­na, wpuść mnie! – Brimo krzyk­nął w głąb domu i pró­bo­wał prze­bić się przez za­sta­wia­ją­ce­go mu przej­ście męż­czy­znę. – Mu­sisz to zo­ba­czyć!

W tym samym mo­men­cie po­czuł, jak coś godzi go naj­pierw w brzuch, a potem pro­sto w twarz. Nie­szczę­sny prze­wod­nik z głu­chym ję­kiem padł na plecy na bru­ko­wa­ną aleję, ła­piąc się za obo­la­ły brzuch i usi­łu­jąc za­ta­mo­wać krwa­wie­nie z nosa.

– Po­wie­dzia­łem, nikt cię tu nie chce! Pierz­chaj do gnoju, gdzie twoje miej­sce. Jeśli… – sługa urwał i otwo­rzył sze­ro­ko oczy, uj­rzaw­szy roz­sy­pa­ne po ulicy złote mo­ne­ty.

Uj­rzaw­szy jego łap­czy­we spoj­rze­nie, Brimo czym prę­dzej prze­czoł­gał się po ulicy i igno­ru­jąc ból, wy­zbie­rał wszyst­kie du­ka­ty, które wy­pa­dły mu z miesz­ka.

– Co się tu dzie­je? – Do­sły­szał głos Diory. – Brimo, ty… – Za­mil­kła, ob­ser­wu­jąc uważ­nie zbie­ra­ją­ce­go na czwo­ra­kach złoto ku­zy­na. – Skąd to masz?

– Ra­nay­art mi dał – wy­ją­kał, krztu­sząc się krwią. Nie mógł prze­oczyć ani jed­nej mo­ne­ty. – Dioro, bła­gam, wpuść mnie do środ­ka!

– Qönchat, pomóż mu wstać i za­pro­wadź do sa­lo­nu – po­le­ci­ła. – Prę­dzej, trze­ba go opa­trzyć.

Słu­żą­cy bez słowa sprze­ci­wu wy­ko­nał roz­kaz. Sła­nia­jąc się na no­gach i ledwo po­tra­fiąc co­kol­wiek zo­ba­czyć, sil­nie ści­ska­jąc w rę­kach swój skarb, mi­krus do­tarł do sa­lo­nu, w któ­rym spę­dził ostat­nie kilka go­dzin.

– Zim­nej wody i chu­s­tek – po­wie­dzia­ła pani domu do zbli­ża­ją­cej się po­ko­jów­ki. – Pręd­ko!

Dziew­czy­na znik­nę­ła, chwi­lę póź­niej przy­no­sząc ze sobą misę. Qönchat prze­mył twarz prze­wod­ni­ka i za­ta­mo­wał krwa­wie­nie. Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie Brimo ode­tchnął z ulgą.

– Dioro, spójrz. – Opróż­nił mie­szek, wy­sy­pu­jąc du­ka­ty na stół. Do­strzegł w oczach ku­zyn­ki błysk. – Ile tego jest? Z pięć? Pięć sztuk złota? – pytał z prze­ję­ciem.

Diora w mil­cze­niu za­czę­ła ukła­dać złote mo­ne­ty w sto­sik. Słu­żą­cy i po­ko­jów­ka za­wi­śli nad sto­łem.

– Dzie­sięć… – wy­szep­ta­ła pani domu. – Dzie­sięć du­ka­tów… To wszyst­ko dał tobie, Brimo?

Brimo po­ki­wał głową i uśmiech­nął się w szoku. Nie miał po­ję­cia, czy dzie­sięć to wię­cej niż pięć, czy osiem, lecz je­że­li Diora mó­wi­ła praw­dę, w kie­sze­ni miał prze­cież jesz­cze po­ło­wę tyle! Uświa­da­mia­jąc sobie, ile można kupić za tylko jed­ne­go du­ka­ta, serce za­bi­ło mu jak sza­lo­ne.

– To ogrom­na suma pie­nię­dzy – cią­gnę­ła Diora, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy. – Na pewno nie po­wie­dział, że masz się nim po­dzie­lić?

– Nie – Brimo za­prze­czył zgod­nie z praw­dą. „Wydaj te pie­nią­dze roz­sąd­nie, a zwró­cą ci się po sto­kroć” – tak po­wie­dział Ra­nay­art i Brimo był tego pe­wien tak, jak tego, że tu sie­dział i wła­śnie pa­trzył na otrzy­ma­ny skarb. Z dru­giej jed­nak stro­ny ta chwi­la wy­da­wa­ła się tak nie­re­al­na, że gdyby nie trzy­mał wła­śnie jed­nej z monet i nie gła­dził jej po po­wierzch­ni, nigdy by w to nie uwie­rzył. Spo­dzie­wał się co naj­wy­żej jed­ne­go srebr­ni­ka, co i tak sta­no­wi­ło­by dla niego cał­kiem po­kaź­ną sumę, o du­ka­cie zaś roz­my­ślał w ka­te­go­rii mrzon­ki. Nie spo­dzie­wał się, że do­sta­nie kilka razy wię­cej.

– Nie­praw­do­po­dob­ne. – Diora też nie była w sta­nie w to uwie­rzyć. – Jak Brimo…

– Bo­go­wie nade mną czu­wa­ją – od­parł prze­wod­nik, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. – Ze­sła­li mi anio­ła!

– Cóż… Być może.

– Nalej wina, droga ku­zyn­ko! – Brimo wy­sko­czył w po­wie­trze i wy­krzyk­nął dziko. – Trze­ba to uczcić!

Z wnę­trza domu do­biegł naraz płacz dziec­ka. Po­ko­jów­ka rzu­ci­ła się w tam­tym kie­run­ku.

– Wy­bacz. – Brimo za­tkał sobie usta dło­nią. – Nie chcia­łem obu­dzić two­jej córki. Po­zwo­lisz mi się z nią zo­ba­czyć?

– Nie teraz. Umyj się naj­pierw. – Diora zła­pa­ła się za głowę. Mu­sia­ła być bar­dzo zmę­czo­na cią­głą opie­ką nad dziec­kiem, po­my­ślał prze­wod­nik. – Qönchat, przy­go­tuj ką­piel.

Sługa skło­nił się uni­że­nie i od­szedł. Brimo nie mógł uwie­rzyć wła­snym uszom. Diora sama z sie­bie za­pro­po­no­wa­ła mu ką­piel w jej wła­snym, moż­no­wład­czym domu! Bo­go­wie na­praw­dę nad nim czu­wa­li, a Ra­nay­art mu­siał być ich emi­sa­riu­szem.

– Usiądź spo­koj­nie i ochłoń. – Diora usi­ło­wa­ła po­sa­dzić roz­ocho­co­ne­go ku­zy­na na fo­te­lu, jed­no­cze­śnie uni­ka­jąc jego do­ty­ku. – Po­wiedz mi teraz, co za­mie­rzasz uczy­nić z tak wiel­ką sumą pie­nię­dzy?

– Cóż… – Mi­krus zmarsz­czył brwi. Nie jeden raz ma­rzył o bo­gac­twie, lecz gdy już miał przed sobą ten stos du­ka­tów na stole i garść złota w kie­sze­ni, nie był w sta­nie przy­po­mnieć sobie ani jed­ne­go ma­rze­nia, ani wy­my­ślić żad­ne­go no­we­go. – Jesz­cze ni­cze­go nie pla­no­wa­łem.

– Nie­dłu­go fe­sti­wal – za­uwa­ży­ła Diora. – Przy­pły­ną okrę­ty z Ela­dio­ru. Może w coś za­in­we­stu­jesz.

– To jest myśl! – Brimo kla­snął w dło­nie, orien­tu­jąc się po chwi­li, że po­now­nie za­kłó­cił spo­kój małej Einor. – Cáddy od za­wsze po­wta­rzał, że przy­da­ły­by mu się ja­kieś wschod­nie ar­ra­sy. Na­resz­cie speł­ni się jego ma­rze­nie. A stary Gebbo…

– Nie mówię o in­nych. – Diora skrzy­wi­ła się. – Po­myśl o sobie. Zo­bacz, jak wy­glą­dasz. – Wska­za­ła na jego znisz­czo­ny przy­odzie­wek. Rze­czy­wi­ście, mo­gło­by mu się przy­dać nowe ubra­nie i buty. – Może ku­pisz sobie też ja­kie­goś konia. Ten stary kuc cuch­nie jak świ­nia.

– Arpo to mój przy­ja­ciel – Brimo za­zna­czył sta­now­czo. – Kupię mu nowe pod­ko­wy, wy­cze­szę i dam nowe, wspa­nia­łe sio­dło!

– Jak sobie chcesz. Je­że­li jed­nak masz już my­śleć o in­nych, nie patrz na przy­ja­ciół, któ­rzy w każ­dej chwi­li mogą się od cie­bie od­wró­cić. To ro­dzi­nę łączą nie­ro­ze­rwal­ne więzy krwi.

Brimo po­ki­wał z na­my­słem głową.

– Racja. – Pstryk­nął pal­ca­mi. – Gdyby mój oj­ciec jesz­cze żył, po­sta­wił­bym mu nowy warsz­tat. – Spo­chmur­niał na mo­ment. – Oprócz ciot­ki Yeny i wuja Fran­ka moją naj­bliż­szą krew­ną je­steś ty, droga ku­zyn­ko.

– W rze­czy samej. – Diora uśmiech­nę­ła się przy­jaź­nie. – Wy­bacz, że tobą po­gar­dza­łam. Wstyd przy­znać, ale do­pie­ro teraz zda­łam sobie spra­wę, że mo­gli­by­śmy dzia­łać wspól­nie. To dobry czas na ku­pie­nie udzia­łów w Gil­dii Han­dlo­wej. Jeśli wy­ło­ży­my wspól­ne środ­ki, mo­że­my do­ro­bić się i zwie­lo­krot­nić wpła­co­ną sumę. Mo­że­my teraz na­resz­cie się do sie­bie zbli­żyć tak, jak w dzie­ciń­stwie…

– I będę mógł wi­dy­wać się z tobą co­dzien­nie? – Oczy Brimo za­iskrzy­ły się ze szczę­ścia. – Będę mógł pa­trzeć, jak twoja córka do­ra­sta?

– Na­tu­ral­nie. – Diora uśmiech­nę­ła się jesz­cze bar­dziej. – Einor bę­dzie na pewno dumna, mając ta­kie­go wuja, jak ty.

– Ką­piel go­to­wa – roz­mo­wę prze­rwał im nagle głos Qöncha­ta.

Brimo wstał. Nie mógł się do­cze­kać wi­do­ku bo­ga­tej ła­zien­ki, do­ty­ku go­rą­cej wody i za­pa­chu cu­dow­nych mydeł.

– Pie­nią­dze nie będą ci teraz po­trzeb­ne – po­wie­dzia­ła Diora, wi­dząc, jak Brimo zgar­nia swoje du­ka­ty do miesz­ka. – Zo­staw je tu. Nie zginą.

– Muszę się nimi na­cie­szyć. Nie bój się, nie zgu­bię ich. Oho! – Przy­sta­nął. – Już wiem, co zro­bię. – Uśmiech­nął się do sie­bie. – Na­resz­cie na­uczę się czy­tać, pisać i li­czyć, jak ty i Ra­nay­art.

Uszczę­śli­wio­ny, trzy­ma­jąc kur­czo­wo skó­rza­ny wo­re­czek, ru­szył za sługą, który po­pro­wa­dził go pro­sto do po­miesz­cze­nia wy­peł­nio­ne­go cu­dow­ną parą i pach­ną­cą płat­ka­mi róż, które Diora od dzie­ciń­stwa tak uwiel­bia­ła. Gdy po­zo­stał już sam, zrzu­cił z sie­bie stare odzie­nie i wsko­czył do mie­dzia­nej wanny, wy­le­wa­jąc na po­sadz­kę stru­mie­nie cie­płej wody.

– Cu­dow­nie… – wy­szep­tał do sie­bie, od­da­jąc się przy­jem­no­ści. Czuł się jak na łące roz­świe­tlo­nej po­po­łu­dnio­wym słoń­cem, lecz nieco szla­chet­niej. Po­sta­no­wił sobie, że część pie­nię­dzy wyda na taką wła­śnie ła­zien­kę.

– Je­stem już, Dioro – oznaj­mił Brimo, dum­nie wcho­dząc do sa­lo­nu w nowym, czy­stym odzie­niu przy­go­to­wa­nym dla niego w ła­zien­ce. Choć nie było ono ta­kiej ja­ko­ści, jak stro­je do­mow­ni­ków, prze­wod­nik cie­szył się nie­zmier­nie, że ma na sobie coś z moż­no­wład­cze­go domu, nawet jeśli ta ko­szu­la była na niego ciut przy­dłu­ga.

– Na­resz­cie – po­wi­ta­ła go ku­zyn­ka. – My­śla­łam, żeś już się tam ugo­to­wał.

– Gdzież­by tam. – Brimo mach­nął od nie­chce­nia ręką. – Było cu­dow­nie! Czy mogę po­znać twoją córkę?

– Za chwi­lę. Sia­daj. – Diora wska­za­ła mu miej­sce na­prze­ciw­ko sie­bie.

Cze­kał już na niego srebr­ny kie­lich. Gdy tylko usiadł, Qönchat wy­peł­nił na­czy­nie krwi­sto­czer­wo­nym pły­nem o cu­dow­nym aro­ma­cie. Brimo przy­mknął w roz­ma­rze­niu oczy. Choć uwiel­biał piwo od Cáddy’ego, aro­mat tego trun­ku przy­ćmił wszyst­kie inne na­po­je, z ja­ki­mi Brimo miał kie­dy­kol­wiek do czy­nie­nia.

– Nie wiem, czy wiele ci to powie – Diora z gra­cją przy­ło­ży­ła do ust swój pu­char – ale ta bu­tel­ka po­cho­dzi pro­sto z naj­lep­szej win­ni­cy Va­lan­tu­ru. Po­dob­no sam król El­do­ru pija takie. Cóż, smak i aro­mat mówią same za sie­bie.

– Nie­by­wa­łe! – Brimo czym prę­dzej chwy­cił za pu­char. – Sam król…

– Z pew­no­ścią mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cy Pälgaon II rów­nież je kosz­to­wał – snuła Diora, ob­ser­wu­jąc uważ­nie, jak jej kuzyn łap­czy­wie opróż­nia kie­lich. – Lord Gwen­ril także…

– Ha ha! – za­śmiał się Brimo, uwa­ża­jąc, aby nie po­bu­dzić śpią­cej na górze Einor. –Nigdy bym się nie spo­dzie­wał, że pić będę na równi z kró­la­mi!

– To wiel­ki za­szczyt. Ciesz się tą chwi­lą.

– Nie za­mie­rzam ina­czej. – Mi­krus uniósł na­czy­nie, po­zwa­la­jąc słu­żą­ce­mu na­peł­nić je po­now­nie. Nigdy by się nie spo­dzie­wał, że spo­tka go coś ta­kie­go. A to wszyst­ko dzię­ki przy­by­szo­wi z od­le­głe­go pu­styn­ne­go Ban Aba­iru… – Po­zwo­lisz mi w końcu zo­ba­czyć Einor? Je­że­li urodę odzie­dzi­czy­ła po tobie, musi być prze­ślicz­na!

– W rze­czy samej, jest prze­pięk­na. – Diora uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie. – Po­cze­kaj jed­nak do jutra. Nie chcę jej znów bu­dzić.

– Masz rację – przy­znał po na­my­śle Brimo. – Wiesz co, Dioro? – Wy­do­był naraz z trzy­ma­ne­go za pa­zu­chą miesz­ka jed­ne­go du­ka­ta. – Trzy­maj. – Podał go zdu­mio­nej ku­zyn­ce. – To mój pre­zent dla małej Einor. Teraz, mając pie­nią­dze, będę dla niej do­brym wujem!

– Z pew­no­ścią. – Diora uśmiech­nę­ła się i scho­wa­ła pie­niądz w za­ci­śnię­tej pię­ści. – Dzię­ku­ję ci za twą szczo­drość.

– Każdy na moim miej­scu po­stą­pił­by tak samo. – Brimo naraz po­czuł, jak za­czy­na krę­cić mu się w gło­wie. Czyż­by to wino było aż tak mocne? – To mój obo­wią­zek! – Czknął, ude­rzyw­szy się w pierś.

– Dobry z cie­bie czło­wiek, drogi ku­zy­nie. Napij się jesz­cze, nie żałuj sobie. To w końcu twoje świę­to.

Roz­pro­mie­nio­ny Brimo opróż­nił na­pręd­ce ko­lej­ny pu­char, nawet nie za­uwa­ża­jąc, kiedy Qönchat za­peł­nił go jesz­cze raz. Dawno nie był tak roz­ra­do­wa­ny, a dobry na­strój rzad­ko kiedy go opusz­czał. Dzię­ki Ra­nay­ar­to­wi tak wiele się od­mie­ni­ło… To na­praw­dę mu­siał być praw­dzi­wy anioł.

Einor nie może mnie zo­ba­czyć w takim sta­nie – chciał po­wie­dzieć, lecz z ust wy­do­był mu się nie­zro­zu­mia­ły nawet dla niego beł­kot. To kró­lew­skie wino było nie­spo­dzie­wa­nie mocne. – Muszę… po­ło­żyć.

– Ależ oczy­wi­ście, drogi Brimo, od­po­czy­waj. – Jak przez mgłę do­tarł do niego głos Diory. – Wkrót­ce wszyst­ko po­wró­ci do stanu ta­kie­go, jaki po­wi­nien być.

– Mam na­dzie­ję, hehe! – Mi­krus czknął trzy razy z rzędu i po­czuł, jak wy­pusz­cza z rąk pu­char i osuwa się na pod­ło­gę. Przez mo­ment miał wra­że­nie, jak ktoś ob­ra­ca go na plecy, a potem cał­ko­wi­cie stra­cił przy­tom­ność.

 

Brimo obu­dził się, czu­jąc, że coś chłod­ne­go do­ty­ka jego twa­rzy. Pró­bo­wał wstać, lecz jego nogi same się pod nim ugię­ły, a głowę prze­szył tępy ból.

– Oho – szep­nął sam do sie­bie. – Chyba za dużo wy­pi­łem…

Coś po­now­nie go do­tknę­ło.

– To ty, Arpo? – Po­szu­kał ręką uzdy kuca. – Co ro­bisz w domu Diory?

Prze­krę­cił się na bok i otwo­rzył oczy.

– A to dziw­ne! – Zmarsz­czył brwi. Pod ple­ca­mi, za­miast mięk­kiej po­ście­li, wy­czuł zie­mię i trawę. Po­de­rwał się z miej­sca, igno­ru­jąc ból głowy.

– Ale… jak to? – Nie po­tra­fił pojąć, jak tu tra­fił. Czyż­by wypił tak dużo, że nie­świa­do­mie wy­szedł z domu ku­zyn­ki, prze­szedł przez mia­sto, wy­szedł za bramy nie nie­po­ko­jo­ny przez straż­ni­ków i tra­fił tu, na łąkę nie­opo­dal obo­zo­wi­ska przy­by­szy wy­cze­ku­ją­cych fe­sti­wa­lu? Coś się tu nie zga­dza­ło…

– Pie­nią­dze! – Wstrzy­mał od­dech, sta­ra­jąc się wy­czuć pod odzie­niem mie­szek z dzie­się­cio­ma du­ka­ta­mi. Ni­g­dzie go jed­nak nie zna­lazł. – Zgu­bi­łem je? – mam­ro­tał.

Go­rącz­ko­wo roz­glą­da­jąc się po oko­li­cy i prze­cze­su­jąc trawy, pró­bo­wał na­po­tkać wzro­kiem błysz­czą­ce po­wierzch­nie monet, lecz ni­g­dzie ta­ko­wych nie do­strzegł. Roz­cza­ro­wa­ny się­gnął do kie­sze­ni.

– Całe szczę­ście… – Ode­tchnął z ulgą, wyj­mu­jąc z każ­dej po jed­nym zło­tym krąż­ku. Nim opu­ścił ła­zien­kę u Diory i przy­szedł do sa­lo­nu, zdą­żył na wszel­ki wy­pa­dek scho­wać do oby­dwu kie­sze­ni spodni po jed­nym du­ka­cie, taką samą ilość wkła­da­jąc także do trze­wi­ków. Zdjąw­szy buty, wy­sy­pał na trawę dwa do­dat­ko­we pie­nią­dze.

„Cáddy miał rację” – po­my­ślał, uspo­ko­iw­szy się. Przy­ja­ciel za­wsze mu do­ra­dzał cho­wać skar­by po róż­nych miej­scach. „Wów­czas nie uciek­ną czy to na wła­snych, czy to na cu­dzych no­gach, tak mi po­wta­rzał!”

Za­do­wo­lo­ny z oca­lo­nych od za­gu­bie­nia du­ka­tów, scho­wał je po­now­nie. Po­sta­no­wił ro­zej­rzeć się po oko­li­cy i po­szu­kać za­po­dzia­ne­go miesz­ka. Być może ktoś go wi­dział i z do­bro­ci serca zwró­cił­by wła­ści­cie­lo­wi, roz­my­ślał.

– Hej, szla­chet­ni pa­no­wie, jak­kol­wiek wasz kraj się zowie – zbli­żył się do naj­bliż­sze­go na­mio­tu, przed któ­rym sie­dzia­ło i grało w karty kilku po­dróż­nych – za­po­dzia­łem tu gdzieś mą zgubę, mogę was pro­sić o przy­słu­gę?

– Świerszcz z cie­bie, jak widzę.

– Świerszcz? – Brimo zdu­miał się, za­cho­dząc w głowę, czemu ten czło­wiek wziął go za owada.

– Tak w na­szym kraju na­zy­wa­my tych, co dachu nad głową nie mają i ani ta­len­tu do żad­nej po­rząd­nej ro­bo­ty, i usi­łu­ją za­ro­bić, ry­mu­jąc – wy­tłu­ma­czył drugi gracz, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od kart. – Idź sobie. Nic tu po tobie.

– Nie je­stem żad­nym świersz­czem! – Brimo ob­ru­szył się. – Jeśli tak bar­dzo tego chce­cie, mogę nie ry­mo­wać. Szu­kam sakwy peł­nej złota. Wi­dzie­li­ście taką?

Czwór­ka wę­drow­ców za­prze­sta­ła gry i unio­sła głowy.

– Sakwy złota?

– Dzie­sięć du­ka­tów. Nie­wiel­ki, brą­zo­wy mie­szek z rze­mie­niem. Mu­sia­łem go zgu­bić.

Ro­ze­śmia­li się gło­śno.

– Dzie­sięć du­ka­tów? – wyli. – U ta­kie­go nę­dza­rza z miej­skich rynsz­to­ków? Zejdź nam z oczu.

Nie po­dej­mu­jąc dal­szych prób, Brimo wy­co­fał się i skie­ro­wał w stro­nę dru­gie­go obo­zo­wi­ska. Przy­zwy­cza­ił się do wy­śmie­wa­nia i nie­wy­bred­nych ko­men­ta­rzy na jego temat i za­zwy­czaj sta­rał się nie zwra­cać na nie uwagi. „Tak już bywa i tyle” – po­wta­rzał sobie za każ­dym razem. Teraz jed­nak te pełne zło­śli­wo­ści ko­men­ta­rze czte­rech przy­by­szy spra­wi­ły, że po raz pierw­szy od dawna po­czuł się zra­nio­ny. Otrzy­mał prze­cież od Ra­nay­ar­ta mie­szek du­ka­tów i te kilka, które oca­lił, wy­raź­nie świad­czy­ły o tym, że nie śnił. Był cał­kiem bo­ga­ty i na­zy­wa­nie go nę­dza­rzem z rynsz­to­ków wy­da­ło mu się bar­dzo nie na miej­scu.

– Hej! – Przy­wi­tał się z mło­dym męż­czy­zną sa­mot­nie sie­dzą­cym przed na­mio­tem i stru­ga­ją­cym coś z drew­na, pomny po­przed­nich uwag nie ku­sząc się na ry­mo­wa­nie. – Wi­dzia­łeś gdzieś mie­szek złota? Było w nim dzie­sięć du­ka­tów – tłu­ma­czył zdu­mio­ne­mu mło­dzień­co­wi. – Zgu­bi­łem go tej nocy.

Po­dróż­nik ska­mie­niał.

– Mie­szek du­ka­tów? – spy­tał z dziw­nym ak­cen­tem. – Ty?

– Spójrz. – Brimo wyjął z kie­sze­ni po­ły­sku­ją­cą złotą mo­ne­tę. Mło­dzie­niec zro­bił jesz­cze więk­sze oczy. – Ta­kich monet było tam dzie­sięć. Dzie­sięć, ro­zu­miesz? Muszę go od­zy­skać. Wi­dzia­łeś taki? – Nim po­dróż­ny zdo­łał co­kol­wiek od­po­wie­dzieć, Brimo przy­sta­wił mu du­ka­ta przed nos. – Jeśli po­mo­żesz mi w po­szu­ki­wa­niach, dam ci tego. Je­że­li znaj­dziesz mój mie­szek, dam ci dru­gie­go du­ka­ta. – Dwa du­ka­ty za zna­leź­ne wy­da­ły mu się dobrą ceną za mie­szek dzie­się­ciu.

Mło­dzie­niec wy­mam­ro­tał coś pod nosem i po­ki­wał głową. Ucie­szo­ny Brimo umie­ścił w jego wy­cią­gnię­tej dłoni złoty pie­niądz.

– Wrócę tu dzi­siaj wie­czo­rem i spy­tam, czy zna­la­złeś – po­wie­dział, wdra­paw­szy się na ku­cy­ka. – Z ca­łe­go serca dzię­ku­ję za pomoc!

Od­da­lił się, po­zo­sta­wia­jąc zszo­ko­wa­ne­go przy­by­sza sa­me­go i ru­szył w dół wzgó­rza, kie­ru­jąc się do mia­sta. Prze­kro­czyw­szy bramy Oswal­du i omi­nąw­szy po dro­dze ludzi śpie­szą­cych gro­mad­nie ku głów­ne­mu bul­wa­ro­wi, skrę­cił w aleję, gdzie miesz­ka­ła jego ku­zyn­ka. Wciąż za­cho­dził w głowę, jakim cudem zna­lazł się wraz z Arpo tak da­le­ko od jej domu. Być może Diora wie­dzia­ła coś wię­cej i dzię­ki niej uda­ło­by mu się od­na­leźć za­gu­bio­ne pie­nią­dze.

Za­stu­kał ko­łat­ką. Nie do­cze­kał się żad­nej od­po­wie­dzi. Cier­pli­wie po­na­wiał próby, lecz wciąż spo­ty­kał się z tym samym od­ze­wem. W końcu, nie zwa­ża­jąc na miesz­czan w zdu­mie­niu przy­glą­da­ją­cym się jego zma­ga­niom, po­czął do­bi­jać się do drzwi pię­ścia­mi, wo­ła­jąc imię ku­zyn­ki.

– Dioro, otwórz, bła­gam! Po­trze­bu­ję po­mo­cy!

Wtem w drzwiach nie­spo­dzie­wa­nie sta­nął słu­żą­cy Qönchat. Brimo omal nie upadł na plecy.

– Och, to ty. – Mi­krus ode­tchnął głę­bo­ko, za­dzie­ra­jąc głowę do góry, by móc spoj­rzeć w oczy ro­słe­mu męż­czyź­nie. – Jest Diora?

– Moja pani nie ma ocho­ty na przyj­mo­wa­nie gości. A ty nie byłeś nawet za­pro­szo­ny.

– Co? – wy­dy­szał Brimo. – Prze­cież sama mi wczo­raj mó­wi­ła, że za­wsze je­stem tu mile wi­dzia­ny.

– Być może coś ci się po­mie­sza­ło w gło­wie od nad­mia­ru wina. – Qönchat par­sk­nął po­gar­dli­wie. – Pani mia­ła­by kie­dy­kol­wiek być szczę­śli­wa, wi­dząc cie­bie? Nie roz­śmie­szaj mnie.

– Ale…

– Za­milcz. – Słu­żą­cy nie­bez­piecz­nie po­stą­pił o krok do przo­du. – To już ko­niec, Brimo. Zro­zum to wresz­cie. Acz­kol­wiek dla cie­bie ko­niec za­wsze był czymś nor­mal­nym. Ubogi, plu­ga­wy, nie­wy­cho­wa­ny, brud­ny, ma­łost­ko­wy… Brak ci ro­zu­mu, aby pojąć, co te słowa w ogóle zna­czą. – Uśmiech­nął się z drwi­ną. Ści­sza­jąc głos, dodał: – Je­dy­ną roz­sąd­ną rze­czą, jaką byłeś w sta­nie uczy­nić, było ofia­ro­wa­nie temu do­mo­wi dzie­się­ciu zło­tych monet. Zo­sta­ną do­brze za­in­we­sto­wa­ne i z pew­no­ścią zwró­cą się z nad­dat­kiem. Mam na­dzie­ję, że się cie­szysz, drogi wujku małej Einor… Nie zbli­żaj się nigdy wię­cej do tego domu, do­brze ci radzę.

To mó­wiąc, za­trza­snął zszo­ko­wa­ne­mu Brimo drzwi przed nosem, nim ten zdą­żył wy­du­sić z sie­bie ja­ką­kol­wiek od­po­wiedź.

– Ale… – szep­tał sam do sie­bie. – Diora… ko­cha­na Diora… mała Einor…

Nie był w sta­nie wy­tłu­ma­czyć sobie tego, co za­szło. Nie był w sta­nie uwie­rzyć w to, że Diora oszu­ka­ła go i okra­dła, lecz nawet on, co ro­zu­mem wiel­kim się nie szczy­cił i do­brze o tym wie­dział, mu­siał w końcu pojąć praw­dę. Zo­stał zdra­dzo­ny i plu­ga­wie wy­ko­rzy­sta­ny.

– Ale… – po­wta­rzał wciąż, snu­jąc się po alei ni­czym duch. „Ro­dzi­nę łączą nie­ro­ze­rwal­ne więzy krwi” – w gło­wie za­brzmiał mu głos ku­zyn­ki. Po­cią­gnął nosem i prze­tarł za­łza­wio­ne oczy. Jesz­cze nigdy nie czuł się tak podle.

– Bądź co bądź, mała Einor do­sta­nie coś z tego – stwier­dził, roz­my­śla­jąc o skra­dzio­nych du­ka­tach. – Ona w ni­czym nie za­wi­ni­ła…

Sta­ra­jąc się po­cie­szyć tym ro­zu­mo­wa­niem, do­tarł do głów­nej ulicy w tej czę­ści mia­sta. Nie było już po­trze­by szu­ka­nia miesz­ka, a ofia­ro­wa­ny za pomoc mło­dzień­co­wi dukat też można było uznać za stra­co­ny. Po­zo­sta­ły mu je­dy­nie trzy złote mo­ne­ty: jeden w lewej kie­sze­ni, a dwa w trze­wi­kach. Uśmiech­nął się. To wciąż było bar­dzo, bar­dzo dużo pie­nię­dzy.

– Dość trosk! – Wziął się w garść. Nie miał za­mia­ru dłu­żej przej­mo­wać się prze­szło­ścią. Prze­żył już wiele znie­wag i ta, choć naj­bar­dziej bo­le­sna z do­tych­cza­so­wych, po­wo­li prze­sta­wa­ła mieć dla niego ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie.

Prze­mie­rzył ulicę i mi­ja­jąc po dro­dze bu­dzą­ce za­chwyt ko­lo­ro­we bu­dyn­ki, do­tarł do tęt­nią­ce­go ży­ciem bul­wa­ru. Tłum ludzi i wspa­nia­łe wi­do­ki od razu od­wró­ci­ły mu uwagę od zmar­twień. Przy­szy­ko­wa­nia do fe­sti­wa­lu szły nie­zwy­kle spraw­nie. Do śród­miej­skie­go portu rzecz­ne­go cu­mo­wa­ły po­mniej­sze ło­dzie ku­piec­kie, głów­nie te z po­łu­dnia, jako że ela­dio­rań­skie okrę­ty miały przy­być do­pie­ro za kilka dni.

Bul­war cią­gnął się przez pra­wie całą miej­ską część rzecz­ne­go wy­brze­ża, we­dług nie­któ­rych osią­ga­jąc nawet dłu­gość kilku ty­się­cy stóp. Na drugą, za­chod­nią stro­nę mia­sta można się było do­stać pro­mem lub jed­nym z wielu mo­stów pro­wa­dzą­cych z le­we­go brze­gu na śród­rzecz­ne wyspy, z któ­rych wy­cho­dzi­ły ko­lej­ne na brzeg prawy. Po dru­giej stro­nie rzeki, na wy­spie, nad mia­stem gó­ro­wał olśnie­wa­ją­cy kró­lew­ski pałac. Jesz­cze dalej, za wy­spa­mi, gdzie roz­cią­ga­ła się za­chod­nia część Oswal­du, dało się do­strzec strze­li­ste wieże dworu lorda Gwen­ri­la. To tam udał się ten, dzię­ki któ­re­mu Brimo spo­tka­ły ostat­nie nie­zwy­kłe wy­da­rze­nia. Za­sta­na­wia­ło go, czy Ra­nay­art już od­szedł, czy też wciąż ko­rzy­sta z go­ści­ny lorda, pła­wiąc się w nie­wy­obra­żal­nych luk­su­sach. Uśmiech­nął się. Ra­nay­art nie wy­glą­dał mu na ta­kie­go, co by szu­kał bo­gactw i sa­lo­nów, jak było to w przy­pad­ku cho­ciaż­by Diory. Nie, temu czło­wie­ko­wi z pew­no­ścią nie za­le­ża­ło na ta­kich rze­czach. Na czym mu zatem za­le­ża­ło? Trud­no było go przy­rów­nać do ja­kiej­kol­wiek osoby zna­nej Brimo czy to z życia, czy też z opo­wie­ści. Był prze­myt­ni­kiem, praw­do­po­dob­nie po­szu­ki­wa­nym przez wła­dze swego kraju, lecz mimo to nie wy­rzą­dził Brimo krzyw­dy, gdy ten do­wie­dział się o jego toż­sa­mo­ści. Mało tego, dał mu pie­nią­dze i po­trak­to­wał god­nie, za­pra­gnąw­szy wziąć go ze sobą do lorda Gwen­ri­la. Jaka mogła być tego przy­czy­na? Brimo nie po­tra­fił wy­my­ślić żad­nej. A może… może nie było żad­nej przy­czy­ny?

Wa­łę­sa­jąc się tu i tam bez więk­sze­go celu, Brimo za­sta­na­wiał się, co ma uczy­nić dalej. Z trze­ma du­ka­ta­mi przy sobie wciąż mógł wiele zro­bić. Okrę­ty z Ela­dio­ru nie­dłu­go przy­bę­dą do Oswal­du i wów­czas bę­dzie mógł na­ku­po­wać mnó­stwo cen­nych rze­czy, roz­my­ślał. Jed­nak­że wi­dząc ło­dzie już teraz sto­ją­ce w por­cie i ludzi roz­kła­da­ją­cych w po­bli­żu sto­iska, nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać, by tam nie zaj­rzeć. Z da­le­ka do­strzegł kup­ców z Ban Aba­iru za­chwa­la­ją­cych swe to­wa­ry. Wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią, zbli­żył się do nich, by po­słu­chać.

– Z drogi! – Jakiś wiel­ki męż­czy­zna prze­py­chał się przez tłum. Brimo pró­bo­wał odejść na bok, lecz nim za­cią­gnął za sobą ku­cy­ka, prze­cho­dzień tra­fił go swym bio­drem. Brimo za­chwiał się i wy­pusz­cza­jąc z ręki uzdę, wpadł pro­sto do wody.

– Ra­tun­ku! – krzy­czał, krztu­sząc się i pró­bu­jąc ze wszyst­kich sił utrzy­mać na po­wierzch­ni. – Nie umiem pły­wać!

Wy­da­wa­ło mu się, że trwa­ły wieki, nim ktoś podał mu rękę i wy­cią­gnął z wody. Trzę­sąc się z zimna i trwo­gi, Brimo wy­krztu­szał z płuc wodę. Pró­bo­wał po­dzię­ko­wać za ra­tu­nek, lecz nie był w sta­nie nic po­wie­dzieć.

– Spo­koj­nie. – Jakiś męż­czy­zna o bez­na­mięt­nym gło­sie po­kle­pał go w plecy. – Od­dy­chaj.

Prze­wod­nik w końcu wziął głę­bo­ki od­dech. Padł na plecy, oto­czo­ny tłu­mem.

– D-dzię­ku­ję… – wy­du­kał, prze­cie­ra­jąc twarz. Ro­zej­rzał się py­ta­ją­co po ga­piach, lecz żaden nie wy­glą­dał na ta­kie­go, który by udzie­lił mu przed chwi­lą po­mo­cy; mało tego, lu­dzie za­czę­li się roz­glą­dać po sobie, jakby szu­ka­li wy­baw­cy to­pią­ce­go się mi­kru­sa.

– To nie­moż­li­we. – Brimo pod­niósł się i usiadł. Głos tego czło­wie­ka… Nie mógł po­my­lić go z żad­nym innym. – Bo­go­wie czu­wa­ją nade mną! – Wy­szcze­rzył zęby w stro­nę tłumu, który po­wo­li za­czął po­wra­cać do swo­ich zajęć.

Wes­tchnął, po raz wtóry prze­tarł­szy twarz z wody. Nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści.

 

 

– A więc po­wia­dasz, że dzie­sięć du­ka­tów skra­dła ci ku­zyn­ka, jeden od­da­łeś do­bro­wol­nie za ich po­szu­ki­wa­nie, dwa ukry­te w bu­tach uto­nę­ły razem z nimi, kiedy wpa­dłeś do wody, a ostat­ni od­da­łeś że­bra­ko­wi bła­ga­ją­ce­mu o jał­muż­nę przy bra­mie mia­sta? – wy­li­czał w nie­do­wie­rza­niu Cáddy, na­le­wa­jąc przy­ja­cie­lo­wi ko­lej­ny kufel piwa. – Gdy­bym cię nie znał, Brimo, to bym po­my­ślał, że to hi­sto­ryj­ki mało wy­myśl­ne­go ba­ja­rza.

– A jed­nak to praw­da. – Mi­krus łyk­nął zło­ci­ste­go, gorz­ka­we­go trun­ku. – Też bym sam sobie nie chciał uwie­rzyć, gdy­bym to usły­szał.

– Nie do wiary. – Go­spo­darz wes­tchnął. – Czter­na­ście du­ka­tów… masz po­ję­cie, ile to pie­nię­dzy?

– Ani tro­chę. – Brimo za­niósł się śmie­chem. – Nie mam po­ję­cia, ile to jest, Cád.

– Ale wiesz przy­naj­mniej, ile można kupić za jedną sztu­kę złota – mruk­nął karcz­marz. – A ty mia­łeś ich aż czter­na­ście! Nie do wiary… Rad jed­nak je­stem, że szczę­śli­wie tu wró­ci­łeś. Na­praw­dę się o cie­bie mar­twi­łem.

– Daj spo­kój, Cád! Co niby złego mogło mi się stać? Tak bar­dzo oba­wia­łeś się Ra­nay­ar­ta, a to wła­śnie on dał mi pie­nią­dze i ura­to­wał od uto­pie­nia.

– Fakt, to zdu­mie­wa­ją­ce – przy­znał Cáddy. – Je­że­li oczy­wi­ście twoje opo­wie­ści nie są zmy­ślo­ne.

– Nie mam po­wo­du, by kła­mać. Nie wmó­wisz mi jed­nak, że mój to­wa­rzysz nie był anio­łem!

– Upar­te z cie­bie stwo­rze­nie. Kłó­cić się z tobą już o to nie będę, żal mi ner­wów. Mam jed­nak na­dzie­ję, że wasze i nasze drogi nigdy po­now­nie się nie zejdą.

– Ejże, Cád! – Brimo zdjął nogi ze stołu. – Nie wy­wróż mi ni­cze­go złego takim ga­da­niem! Toż to jasne, że dzię­ki niemu spo­tka­ło mnie samo dobro!

– Cóż… Ofia­ro­wu­jąc ci pie­nią­dze, mógł prze­wi­dzieć, że ktoś taki jak ty stra­ci je dość szyb­ko, bez urazy. Co niby zy­ska­łeś, utra­ciw­szy tak wiel­kie bo­gac­two w ciągu, na świę­tość wszyst­kich bogów, jed­ne­go dnia?!

– Nie chcę się do­szu­ki­wać w tym ja­kichś szcze­gól­nych zna­ków – Brimo po­dra­pał się po gło­wie – ale wy­da­je mi się, że chciał mi w ten spo­sób coś prze­ka­zać. Na pewno prze­ko­na­łem się co do sta­re­go przy­sło­wia, że pie­nią­dze szczę­ścia nie dają.

– Nie mogę nie przy­znać ci racji. Ale co w takim razie daje ci szczę­ście?

– Kufel piwa i widok pięk­nych dziew­cząt. – Brimo za­chi­cho­tał, przy­glą­da­jąc się dziew­czy­nie po­da­ją­cej po­si­łek innym go­ściom. – Ale nade wszyst­ko świa­do­mość tego, że ktoś jed­nak nad moim ży­ciem czuwa.

Koniec

Komentarze

Sza­now­ny au­to­rze, dwa tek­sty, które wrzu­ci­łeś, są chyba frag­men­ta­mi więk­szej ca­ło­ści, a nie sa­mo­dziel­ny­mi opo­wia­da­nia­mi z jed­ne­go uni­wer­sum? Jeśli tak, to bądź ła­skaw je od­po­wied­nio ozna­czyć.

http://altronapoleone.home.blog

Wiem, że przez wzgląd na ty­tu­ły i dłu­gość tek­stów ich sa­mo­dziel­ność może bu­dzić wąt­pli­wo­ści, ale za­pew­niam, że są to w pełni nie­za­leż­ne opo­wia­da­nia, dzie­ją­ce się po pro­stu w jed­nym miej­scu i zbli­żo­nym cza­sie. Są de­li­kat­nie po­wią­za­ne, ale nie sta­no­wią stric­te jed­nej ca­ło­ści – były po pro­stu pi­sa­ne rów­no­le­gle. Nie trze­ba czy­tać ich razem, można osob­no, można łą­czyć i dzie­lić – jak kto woli.

α Eri, pew­nie nie wiesz, że dy­żur­ni nie mają obo­wiąz­ku czy­ta­nia opo­wia­dań li­czą­cych ponad 80000 zna­ków? Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było zna­ko­mi­te, nie może być też no­mi­no­wa­ne do piór­ka. :(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ojej.. Word po­ka­zy­wał mi ich mniej i do­pie­ro teraz za­uwa­ży­łem, że tu po­li­czo­ne zo­sta­ło ina­czej. Na szczę­ście dru­gie opo­wia­da­nie mie­ści się w li­mi­cie. Jeśli to moż­li­we, po­sta­ram się jesz­cze dziś coś zro­bić z tym tek­stem i zmniej­szyć licz­bę zna­lów.

re­gu­la­to­rzy, dzię­ku­ję za za­uwa­że­nie tego i wró­ce­nie mi na to uwagi.

Bar­dzo pro­szę, α Eri. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­pra­wio­ne, jest po­ni­żej li­mi­tu, ufff… Teraz tekst speł­nia wszyst­kie kry­te­ria ^^

Mam jesz­cze py­ta­nie od­no­śnie ty­tu­łów – Awers i Re­wers rze­czy­wi­ście mogą aż za­nad­to su­ge­ro­wać ich  jed­ność. Może to być my­lą­ce dla po­ten­cjal­nych czy­tel­ni­ków, bo tek­sty, jak już pi­sa­łem wcze­śniej, są nie­za­leż­ne. Le­piej usu­nąć je i zo­sta­wić je­dy­nie pod­ty­tu­ły, czy zo­sta­wić, jak jest teraz?

Su­ge­ru­ję, α Eri, abyś po­wyż­sze in­for­ma­cje/ wy­ja­śnie­nia podał także w przed­mo­wie do obu tek­stów.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Racja, za­po­mnia­łem o tej opcji. Już zo­sta­ło do­pi­sa­ne. To moje pierw­sze tek­sty tu opu­bli­ko­wa­ne i do­pie­ro za­po­zna­ję się ze struk­tu­rą stro­ny. Dzię­ku­ję za pomoc ;D

Miło mi, że mo­głam się przy­dać. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No dobra, a gdzie tu jest fan­ta­sty­ka?

Ot, prze­wod­nik naj­pierw iry­to­wał na­mol­no­ścią, a potem bez­den­ną głu­po­tą.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Pew­nie w tagu, ale wkrót­ce i tam jej nie bę­dzie ;p

A co do po­sta­ci – an­ty­bo­ha­ter moim zda­niem, pa­trzy na świat na­iw­nie (no, in­te­li­gen­cją też nie grze­szy), ale ma czy­ste serce. Ot, jeden z ludzi, ja­kich wielu mamy i w na­szym świe­cie – ale po pro­stu uzna­łem, że i takim na­le­ży się uwaga.

Serce ser­cem, ale nie tra­wię dur­nych bo­ha­te­rów. “Wy­strze­gaj się osła z przo­du, konia z tyłu, głup­ca z każ­dej stro­ny”.

Do tego wie­rzę, że dla ludz­ko­ści bę­dzie le­piej, jeśli jeden z dru­gim idio­ta nie prze­ka­że dalej swo­ich genów, więc trud­no mi się smu­cić, kiedy ta­kie­mu bo­ha­te­ro­wi przy­tra­fia się coś złego.

A Twój nie tylko jest na­iw­ny – nie zna war­to­ści zło­tych monet, po­ka­zu­je je świa­tu przy każ­dej oka­zji, a za­pła­cić ob­ce­mu czło­wie­ko­wi za szu­ka­nie zgu­bio­nej sa­kiew­ki to jesz­cze go­rzej, niż za ostat­nie pie­nią­dze kupić port­fel.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Pew­nie w tagu, ale wkrót­ce i tam jej nie bę­dzie ;p

Hmm. Z tagów zni­kła fan­ta­sy, ale fan­ta­sty­ki ja­kie­go­kol­wiek sortu nadal brak, chyba że li­czyć za nią jakiś ge­ne­ric fan­ta­sy­land, w któ­rym to się od­by­wa. Ale wtedy aku­rat tag fan­ta­sy jest na miej­scu, po­mi­mo braku wy­raź­niej­szej fan­ta­sty­ki ;) A serio: to jest por­tal o fan­ta­sty­ce, więc czło­wiek jed­nak spo­dzie­wa się fan­ta­sty­ki, a nie oby­cza­jów­ki w re­aliach wy­my­ślo­ne­go śre­dnio­wie­cza.

Na do­da­tek w tym dru­gim opo­wia­da­niu na samym po­cząt­ku zmro­ził mnie ka­mer­dy­ner za­my­ka­ją­cy drzwi (po­win­ny być ra­czej drzwicz­ki) po­wo­zu, bo ka­mer­dy­ner to nie odźwier­ny, no i nie słu­żą­cy w go­spo­dzie czy też ktoś, kto zaj­mu­je się ob­słu­gą po­wo­zów, ale bar­dzo okre­ślo­ny ro­dzaj słu­żą­ce­go, przy­na­leż­ny w do­dat­ku bo­ga­tym domom. I w tych wszyst­kich śre­dnio­wie­czach mi zgrzy­ta, bo nawet w nie­miec­kim po­ja­wia się do­pie­ro w XVI w.

http://altronapoleone.home.blog

Fin­klo, ależ ja go w żad­nym wy­pad­ku nie glo­ry­fi­ku­ję, wręcz prze­ciw­nie; genów dalej nie prze­ka­że, spo­koj­na głowa. Nie umie ob­cho­dzić się z pie­niędz­mi i nie ro­zu­mie ich war­to­ści – traci więc je wszyst­kie, pró­bu­jąc zbli­żyć się do świa­ta pie­nię­dzy. To nie jest tylko po­stać sama w sobie, to ale­go­ria do czło­wie­ka za­gu­bio­ne­go w świe­cie in­nych war­to­ści niż jego wła­sne i pró­bie pod­da­nia ich zmia­nie, lecz bez­sku­tecz­nej. Oczy­wi­ście to był mój za­mysł i nie ocze­ku­ję od ni­ko­go, że bę­dzie to tak in­ter­pre­to­wał – dla każ­de­go coś in­ne­go.

dra­ka­ino, wiem, znam ten ga­tun­ko­wy za­rzut co do tre­ści moich tek­stów z ust in­nych. Może rze­czy­wi­ście po pro­stu nie skie­ro­wa­łem opo­wia­dań do od­po­wied­nie­go au­dy­to­rium, jeśli cho­dzi o na­tę­że­nie fan­ta­sty­ki w moich tek­stach ://

Na drzwicz­ki zmie­nię i co do ka­mer­dy­ne­ra też się za­sta­no­wię; ale co do osa­dze­nia fa­bu­ły i ca­łe­go świa­ta w na­szym, ziem­skim okre­sie hi­sto­rycz­nym – nie chcia­łem go osa­dzać w śre­dnio­wie­czu i gdy­bym miał to sam in­ter­pre­to­wać, to na pewno bym nie po­wie­dział, że to od­wzo­ro­wa­nie tej epoki. Prę­dzej re­ne­sans, choć tak na­praw­dę wo­lał­bym oświe­ce­nie, ale pró­bo­wa­łem zro­bić po­mie­sza­nie róż­nych na­szych epok i idei. Oczy­wi­ście nie ocze­ku­ję, że każ­de­mu się to spodo­ba ;)

Fak­tem jest, że świat masz wy­mie­sza­ny, a to nie­ste­ty nie robi do­brze ni­ko­mu (tek­sto­wi, świa­tu, czy­tel­ni­ko­wi). Pod­czy­tu­ję te tek­sty po ka­wał­ku, bo nie­ste­ty akcja nie jest na tyle wcią­ga­ją­ca, żebym prze­czy­ta­ła coś tak dłu­gie­go jed­nym tchem, i wła­śnie na­tknę­łam się na bul­wa­ry nad­rzecz­ne, co w sumie też jest ana­chro­ni­zmem, bo współ­cze­sne zna­cze­nie tego słowa po­wsta­ło do­pie­ro w po­ło­wie XIX wieku… Sama idea nad­rzecz­nych bul­wa­rów zresz­tą też, a na do­da­tek wcze­śniej to słowo ozna­cza­ło część for­ty­fi­ka­cji, nie miało więc nic wspól­ne­go z ideą re­kre­acji i upięk­sza­nia mia­sta.

Myślę, że nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go in­ne­go (po­sta­ci i fa­bu­ły zna­czy) po­wi­nie­neś głę­bo­ko prze­my­śleć świa­to­twór­stwo i zwią­za­ny z nim język, żeby to wszyst­ko było spój­ne.

http://altronapoleone.home.blog

Po­dej­rze­wam, że naj­wię­cej psuje to czy­tel­ni­kom, któ­rzy chcą po­czuć kli­mat okre­ślo­nej epoki – w takim wy­pad­ku rze­czy­wi­ście może im się to nie po­do­bać i nie ocze­ku­ję tego; nie je­stem jed­nak spe­cjal­nie prze­ko­na­ny do przy­mu­su trzy­ma­nia się na­szej, ziem­skiej chro­no­lo­gii dzie­jów, gdyż jest ona cha­rak­te­ry­stycz­na dla nas, a już dla in­ne­go świa­ta nie musi być. Nie­któ­re, po­mi­mo że mi­nę­ły ty­sią­ce lat, nadal tkwią w “śre­dnio­wie­czu”, a mo­gło­by się wy­da­wać, że do­pa­so­wu­jąc ich chro­no­lo­gię do na­szej, po­win­no być no­wo­cze­śniej. Wciąż jed­nak jest to zwią­za­ne z kon­tek­stem na­sze­go świa­ta. To takie… geo­cen­trycz­ne.

Ale oczy­wi­ście, jak już pi­sa­łem po­wy­żej, to jest mój punkt wi­dze­nia i ab­so­lut­nie ro­zu­miem, że inni mogą mieć inny.

Za­sta­na­wiam się, α Eri, dla­cze­go bo­ha­te­rem opo­wia­da­nia uczy­ni­łeś po­stać zu­peł­nie się do tego nie­na­da­ją­cą. Brimo, czło­wiek mało roz­gar­nię­ty, bo­le­śnie pro­sto­dusz­ny i na­iw­ny jak dziec­ko, a przy tym iry­tu­ją­cy w naj­wyż­szym stop­niu – już po jego pierw­szych wy­po­wie­dziach mia­łam obawy, że coś z nim jest nie tak, a dal­sza lek­tu­ra tylko utwier­dzi­ła mnie w tym prze­ko­na­niu. Czy ce­lo­wo uczy­ni­łeś Brimo pół­i­dio­tą, zbie­ra­ją­cym cięgi od ca­łe­go świa­ta? Opi­sy­wa­nie jego ko­lej­nych nie­po­wo­dzeń stało się w pew­nym mo­men­cie nu­żą­ce i nie ukry­wam, że z tru­dem do­czy­ta­łam opo­wia­da­nie do końca.

Bra­kło mi do­koń­cze­nia wątku Ra­nay­ar­ta – był przy­czy­ną/ spraw­cą wszyst­kich opi­sa­nych zda­rzeń, in­try­go­wał, po czym wsiadł do po­wo­zu, od­je­chał i wię­cej się nie po­ja­wił. Dla­cze­go?

Dodam jesz­cze, że bra­ku­je mi okre­śle­nia, w ja­kich cza­sach dzie­je się Twoja opo­wieść – z jed­nej stro­ny mam wra­że­nie, że to qu­asi-śre­dnio­wie­cze, ale zu­peł­nie mi do tego nie pa­su­ją nie­któ­re użyte słowa i wy­ra­że­nia, że o usłu­gu­ją­cych w karcz­mie dziew­czy­nach, odzia­nych w spód­nicz­ki od­sła­nia­ją­ce uda i brzu­chy, nie wspo­mnę.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

 

– Szla­chet­ny po­dróż­ni­ku o za­le­tach bez liku… –> Ro­zu­miem, że czło­wiek skła­da pro­ste rymy, ale co to są za­le­ty bez liku?

Może: – Szla­chet­ny po­dróż­ni­ku, ma­ją­cy zalet bez liku

 

pół­mrok spo­wił nad­mor­skie łąki, po­śród któ­rych cią­gnął się go­ści­niec łą­czą­cy da­le­kie po­łu­dnie z Ar­bo­rio­nem, kra­iną roz­le­głą, pełną ma­low­ni­czych łąk, wzgórz… –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

po­dróż­ne­go, któ­re­go cha­rak­te­ry­stycz­ny ak­cent wy­raź­nie wska­zy­wał na jego po­łu­dnio­we po­cho­dze­nie. –> Drugi za­imek zbęd­ny.

 

Mu­siał tu przy­być z Ban Aba­iru, a zatem mu­siał być kup­cem. Nikt poza kup­ca­mi nie miał in­te­re­su… –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

Do­go­nił ban aba­irań­skie­go wę­drow­ca. –> Na­pi­sa­ła­bym: Do­go­nił banaba­irań­skie­go wę­drow­ca.

Tak jak: Nowa Ze­lan­dia, ale no­wo­ze­landz­ki.

 

Roz­po­zna­je­my was na mile. –> Li­te­rów­ka.

 

Mówię o gil­dii zło­dziei..! –> Mówię o gil­dii zło­dziei!

Wie­lo­kro­pek ma za­wsze trzy krop­ki.

 

– Sir..! wy­dy­szał. –> – Sir – wy­dy­szał.

Skoro wy­dy­szał, to nie krzy­czał, więc wy­krzyk­nik jest zbęd­ny.

 

Już nie raz wpa­dał w za­sadz­kę ra­bu­siów… –> Już nie­raz wpa­dał w za­sadz­ki ra­bu­siów

Chyba że wpa­dał cią­gle w tę samą za­sadz­kę.

 

Brimo wes­tchnął gło­śno z roz­cza­ro­wa­niem i zła­pał się pod bio­dra. –> Ra­czej: …i zła­pał się pod boki.

Gdyby zła­pał się pod bio­dra, mu­siał­by chyba chwy­cić uda.

 

że gdyby po­mógł mu zbyć towar, mógł­by do­ro­bić się… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: …że gdyby po­mógł mu zbyć towar, do­ro­biłby się

 

Nie mogąc opę­dzić się od tych wizji, po­pę­dził go­ściń­cem na pół­noc. –> Jak wyżej.

Pro­po­nu­ję: Nie mogąc opę­dzić się od tych wizji, po­gnał go­ściń­cem na pół­noc.

 

Co na­praw­dę ukry­wał ten czło­wiek kry­ją­cy się pod opoń­czą bied­ne­go kupca? –> Jak wyżej

Pro­po­nu­ję: Co na­praw­dę taił ten czło­wiek kry­ją­cy się pod opoń­czą bied­ne­go kupca?

 

– Znam skró­ty, doj­dzie­my w dzie­sięć… –> Jadą konno, więc ra­czej: – Znam skró­ty, doj­edzie­my w dzie­sięć

 

po­pro­wa­dził gości do sto­ją­ce­go w naj­bliż­szym kącie sto­li­ka. –> O ile mi wia­do­mo, w go­spo­dach/ karcz­mach nie było sto­li­ków. Usta­wia­no tam duże, so­lid­ne stoły.

Sto­lik po­ja­wia się także w dal­szej czę­ści opo­wia­da­nia.

 

po­de­szła młoda dziew­czy­na przy­odzia­na w krót­ką spód­ni­cę z od­sło­nię­tym brzu­chem. –>

Masło ma­śla­ne. Dziew­czy­na jest młoda z de­fi­ni­cji.

Czy dziew­czy­na nie miała na sobie nic wię­cej, jeno tę oso­bli­wą spód­ni­cę z od­sło­nię­tym brzu­chem?

 

Dość szyb­ko spa­ła­szo­wał cały pół­mi­sek. –> Ra­czej: Dość szyb­ko spa­ła­szo­wał całą za­war­tość pół­mi­ska.

 

Wscho­dzą­ce słoń­ce pa­da­ło na jego plecy, skry­wa­jąc jego twarz w cie­niu… –> Drugi za­imek zbęd­ny.

 

na­po­ty­ka­jąc za dnia na licz­nych po­dróż­nych… –> …na­po­ty­ka­jąc za dnia licz­nych po­dróż­nych

 

W Oswal­dzie krzy­żo­wa­ły naj­waż­niej­sze szla­ki… –> W Oswal­dzie krzy­żo­wa­ły się naj­waż­niej­sze szla­ki

 

zie­mie Oswal­du prze­ci­na­ła w pół wieka rzeka Gia­th­lum… –> …zie­mie Oswal­du prze­ci­na­ła wpół wiel­ka rzeka Gia­th­lum

 

jed­no­cze­śnie za­du­rza­jąc się w cu­dow­nym za­pa­chu kwia­tów… –> Za­ko­chi­wał się w za­pa­chu?

Za SJP PWN: za­du­rzyć się «za­ko­chać się»

Pro­po­nu­ję: Jed­no­cze­śnie chło­nął cu­dow­ny za­pach kwia­tów.

 

sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie stra­to­wać kilku dzie­ci bie­ga­ją­cych wo­ko­ło. –> …sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie stra­to­wać kil­kor­ga dzie­ci, bie­ga­ją­cych wo­ko­ło.

 

Prze­cze­sy­wał uważ­nie wzro­kiem po wszyst­kich po­dróż­nych. –> Prze­cze­sy­wał uważ­nie wzro­kiem wszyst­kich po­dróż­nych.

Prze­cze­su­je­my coś, nie po czymś – prze­cze­su­je­my włosy, nie po wło­sach.

 

Za­czę­li zjeż­dżać w dół po ła­god­nym stoku. –> Masło ma­śla­ne. Czy mogli zjeż­dżać w górę?

Wy­star­czy: Za­czę­li zjeż­dżać po ła­god­nym stoku.

 

Grupa straż­ni­ków nad­zo­ro­wa­ła cale przed­się­wzię­cie… –> Li­te­rów­ka.

 

na­prze­ciw­ko domu ob­ro­śnię­te­go ja­kimś ukwie­co­nym pną­czem. –> Ra­czej: …na­prze­ciw­ko domu, ob­ro­śnię­te­go ja­kimś kwit­ną­cym pną­czem.

 

Tym razem po­ja­wi­ła się młoda ko­bie­ta zło­tych lo­kach i ciem­no­nie­bie­skiej sukni. –> Czy do­brze ro­zu­miem, że ko­bie­ta była ubra­na w złote loki i suk­nię?

Pro­po­nu­ję: Tym razem po­ja­wi­ła się młoda ko­bie­ta ze zło­tymi lo­kami, ubra­na w ciem­no­nie­bie­ską suk­nię.

 

De­li­kat­nie unio­sła dłoń w górę. –> Masło ma­śla­ne. Czy można unieść coś w dół?

Wy­star­czy: De­li­kat­nie unio­sła dłoń.

 

Sto­ją­cy za jej ple­ca­mi sługa podał jej srebr­ny pu­char… –> Drugi za­imek zbęd­ny.

 

Diora wzię­ła nie­wiel­ki łyk… –> Łyków się nie bie­rze.

Pro­po­nu­ję: Diora upiła nie­wiel­ki łyk

 

Wzię­ła ko­lej­ny łyk wina, nieco więk­szy. –> Jak wyżej.

 

Sługa, uprząt­nąw­szy upusz­czo­ny kie­lich, przy­niósł nowy i po­now­nie nalał tam wina. –> Skoro to był nowy, do­pie­ro przy­nie­sio­ny kie­lich, sługa nie mógł na­peł­nić go po­now­nie, jako że wcze­śniej nie było w nim wina.

Pro­po­nu­ję: Sługa, uprząt­nąw­szy upusz­czo­ny kie­lich, przy­niósł nowy i na­peł­nił go winem.

 

– Diora odło­ży­ła srebr­ny pu­char na stół… –> – Diora od­sta­wi­ła srebr­ny pu­char na stół

Z odło­żo­ne­go wy­la­ła­by się resz­ta wina.

 

Nie miał po­ję­cia, czy dzie­sięć to wię­cej niż pięć, czy osiem, lecz je­że­li Diora mó­wi­ła praw­dę, w kie­sze­ni miał prze­cież jesz­cze po­ło­wę tyle! –> Ra­czej: …w kie­sze­ni miał prze­cież jesz­cze po­ło­wę tego/ dru­gie tyle!

 

– To ogrom­na suma pie­nię­dzy – cią­gnę­ła Diora, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy. Na pewno nie po­wie­dział, że masz się nim po­dzie­lić? –> Li­te­rów­ka.

 

Nie jeden raz ma­rzył o bo­gac­twie… –> Nie­je­den raz ma­rzył o bo­gac­twie

 

–Nigdy bym się nie spo­dzie­wał… –> Brak spa­cji po pół­pau­zie.

 

Brimo opróż­nił na­pręd­ce ko­lej­ny pu­char, nawet nie za­uwa­ża­jąc, kiedy Qönchat za­peł­nił go jesz­cze raz. –> Ra­czej: …kiedy Qönchat na­peł­nił go jesz­cze raz.

 

Przy­zwy­cza­ił się do wy­śmie­wa­nia i nie­wy­bred­nych ko­men­ta­rzy na jego temat… –> …na swój temat…

 

Nie do­cze­kał się żad­nej od­po­wie­dzi. Cier­pli­wie po­na­wiał próby, lecz wciąż spo­ty­kał się z tym samym od­ze­wem. –> Od­ze­wu nie było, więc: …lecz wciąż spo­ty­kał się z bra­kiem od­ze­wu.

 

Po­zo­sta­ły mu je­dy­nie trzy złote mo­ne­ty: jeden w lewej kie­sze­ni, a dwa w trze­wi­kach. –> Pi­szesz o mo­ne­tach, a ta jest ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: …jedna w lewej kie­sze­ni, a dwie w trze­wi­kach.

 

– Gdy­bym cię nie znał, Brimo, to bym po­my­ślał, że to hi­sto­ryj­ki mało wy­myśl­ne­go ba­ja­rza. –> …hi­sto­ryj­ki nie­mą­dre­go/ mało roz­gar­nię­te­go/ mało po­my­sło­we­go ba­ja­rza.

Za SJP PWN: wy­myśl­ny «bar­dzo ory­gi­nal­ny, wy­szu­ka­ny»

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­wiem tak: gdyby czy­tel­nik znał bar­dzo do­brze i ro­zu­miał me­cha­ni­zmy jego hi­sto­rii, roz­wo­ju cy­wi­li­za­cyj­ne­go itd., to gdy­byś po­tra­fił po­ka­zać, że te ele­men­ty współ­gra­ją, rze­czo­ny czy­tel­nik za­pew­ne przy­jął­by ten świat i się nie cze­piał. Nie­ste­ty, kiedy jest rzu­ca­ny w śro­dek tego świa­ta bez żad­ne­go wy­ja­śnie­nia, co to za świat, jak się roz­wi­jał, jaką ma chro­no­lo­gię (ona wcale nie musi od­twa­rzać na­szej, cho­dzi je­dy­nie o to, żeby rze­czy­wi­stość we­wnętrz­na była spój­na – od­nie­sień do “na­szej” nie da się usu­nąć z czy­tel­ni­czej per­cep­cji), to nie­spój­no­ści rażą. Co wię­cej, mogą mylić, po­nie­waż można by sobie wy­obra­zić na przy­kład, że to ja­kieś po­sta­po, w któ­rym po­zo­sta­ły reszt­ki no­wo­cze­sne­go świa­ta i z kolei cze­kać na eks­plo­ata­cję tego wątku przez au­to­ra.

http://altronapoleone.home.blog

re­gu­la­to­rzy – tak, Brimo jest ce­lo­wo taki a nie inny. Co zaś do Ra­nay­ar­ta, w tym opo­wia­da­niu przy­pa­dła mu rola fał­szy­we­go anio­ła, ka­ta­li­za­to­ra zmian, które osta­tecz­nie nie do­pro­wa­dzi­ły do ni­cze­go no­we­go. W Re­wer­sie gra on głów­ną rolę (stąd po­wią­za­nie oby­dwu ty­tu­łów, choć nie ści­słe i dla­te­go funk­cjo­nu­ją one jako dwa osob­ne tek­sty). Poza tym bar­dzo dzię­ku­ję za do­kład­ną ana­li­zę tek­stu i wszyst­kie kry­tycz­ne uwagi, przy­da­dzą się bar­dzo do wszyst­kich po­pra­wek ;)

dra­ka­ino – w tym mo­men­cie ab­so­lut­nie muszę się z tobą zgo­dzić. To rze­czy­wi­ście mój błąd, że nie wpro­wa­dzi­łem czy­tel­ni­ka w ten świat tro­chę bar­dziej. Trud­no mi było to zro­bić w tym opo­wia­da­niu, zwłasz­cza że ca­łość tej rze­czy­wi­sto­ści opie­ra się na nie­zbyt po­zy­tyw­nych re­la­cjach mię­dzy magią a roz­wo­jem na­uko­wym (czego nie będę tu ra­czej przy­bli­żać, bo to bez sensu). W każ­dym razie nie za­mie­rzam bro­nić dalej swo­je­go sta­no­wi­ska w ta­kich oko­licz­no­ściach i przy­zna­ję Ci rację. Chyba za bar­dzo wsze­dłem w ten świat w swo­ich roz­my­śla­niach i po­trak­to­wa­łem czy­tel­ni­ków tak, jakby sami sie­dzie­li mi w gło­wie ;). Oczy­wi­ście od­no­szę to do ni­niej­sze­go tek­stu.

Ogrom­nie się cie­szę, że uzna­łeś uwagi za przy­dat­ne. ;)

Śpie­szę teraz do Re­wer­su, aby po­znać losy dru­gie­go bo­ha­te­ra.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No do­brze, zmę­czy­łam. Ogól­nie wy­da­je mi się, że masz dryg do opi­sy­wa­nia świa­tów, ale sama hi­sto­ria mnie w ogóle nie po­rwa­ła. Nie cie­ka­wił mnie los Brimo. Jego przy­go­dy dłu­ży­ły się nie­po­mier­nie, a w opo­wia­da­niu jak na 80 tys. zna­ków na­praw­dę nie­wie­le się dzia­ło. Sam wstęp mógł być przy­naj­mniej o po­ło­wę krót­szy, moim zda­niem. Nie wiem, co jesz­cze mo­gła­bym po­wie­dzieć. Tekst po pro­stu mnie nie po­ru­szył, choć same opisy były przy­jem­ne. Warto po­pra­co­wać nad nieco bar­dziej wart­ką akcją. Naj­gor­sze chyba to, że ko­niec koń­ców, chło­pek ni­cze­go się nie na­uczył… 

To­mor­row, and to­mor­row, and to­mor­row, Cre­eps in this petty pace from day to day, To the last syl­la­ble of re­cor­ded time; And all our yester­days have li­gh­ted fools The way to dusty death.

Czy­ta­ło się przy­jem­nie, choć zgo­dzę się, że głu­po­ta bo­ha­te­ra nieco iry­tu­ją­ca. Py­ta­nie, czy ktoś tak nie­przy­sto­so­wa­ny do świa­ta mógł­by w nim prze­żyć bez szwan­ku tyle lat? I dla­cze­go był nie­do­sto­so­wa­ny, skoro żył na ulicy? Chyba że przy­jąć, że uro­dził się pół­głów­kiem i rze­czy­wi­ście miał dużo szczę­ścia. Masz styl, który gład­ko wcho­dzi. Bo­ha­te­ro­wie są jacyś. Świat już śred­nio ory­gi­nal­ny. Fa­bu­ła su­nę­ła wolno i koń­ców­ka mo­gła­by bar­dziej za­pa­dać w pa­mięć, mimo to cały czas byłem cie­ka­wy, co sta­nie się dalej.

Po­wiem szcze­rze: w pew­nym mo­men­cie uświa­do­mi­łam sobie, że prze­czy­ta­łam mnó­stwo zna­ków, a bo­ha­te­ro­wie nadal dys­ku­tu­ją na trak­cie (do­my­ślam się, że dalej pójdą razem). I przy­po­mnia­łam sobie, że je­stem tu dla przy­jem­no­ści.

Nie po­rwa­ło mnie, więc od­pusz­czam.

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka