- Opowiadanie: chroscisko - Kumari

Kumari

Opo­wia­da­nie in­spi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Klau­dii Gau­gier (nie go­oglać  – spo­iler) oraz sło­wa­mi Bru­no­na Schul­za, które wska­za­ły jej drogę.

 

Przy opi­sie ry­tu­ału Szczo­drych Godów wy­ko­rzy­sta­łem frag­men­ty in­kan­ta­cji ze stro­ny in­ter­ne­to­wej:  slowianskawiara.org, choć osta­tecz­nie nie­wie­le z nich po­zo­sta­ło.

 

Dzię­ku­ję za betę Bel­la­trix, Dra­ka­inie, Faj­ro­mo­wi, Wi­siel­co­wi i Wy­brań­czy­ni.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Kumari

„Nie ma ma­te­rii mar­twej – mar­two­ta jest je­dy­nie po­zo­rem, za któ­rym ukry­wa­ją się nie­zna­ne formy życia”

Bruno Schulz

 

 

Cie­ka­wość

 

– Kosma, dokąd le­ci­my? – za­py­ta­ła Ku­ma­ri. Późne lato pach­nia­ło ży­wi­cą, a nocny mrok roz­ja­śnia­ły tylko prze­bi­ja­ją­ce się tu i ów­dzie gwiaz­dy.

– Zo­ba­czysz.

Prze­le­cie­li nad jedną z le­śnych polan, czy też gniazd, jak zwali je trze­bią­cy las drwa­le.

– Kosma, wra­caj­my do domu! – Zlęk­nio­na Ku­ma­ri po­ża­ło­wa­ła, że dała się na­mó­wić bratu na nocną eska­pa­dę. Był taki dziki i nie­prze­wi­dy­wal­ny, a ona zwy­czaj­nie cie­kaw­ska.

– Już nie­da­le­ko.

Do­strze­gła ciem­ne głazy uło­żo­ne w krąg oka­la­ją­cy górę.

– Kosma, tam nie wolno! To świę­ty gaj Lu­go­sa! – krzyk­nę­ła.

– Stary Lugos śpi od wie­ków – od­parł bez­na­mięt­nym tonem. – A tam sie­dzi byk z naj­pięk­niej­szym po­ro­żem. Chodź, po­ka­żę ci go.

– Ale tak nie wolno. Tam są kur­ha­ny. Nie wi­dzisz gniew­nych spoj­rzeń cel­tyc­kich straż­ni­ków?

– Widzę. To tylko duchy.

– Kosma, wróć!

 

 

Wiel­kie czar­ne źre­ni­ce spo­glą­da­ły uważ­nie. Oka­la­ły je wą­skie tę­czów­ki w ko­lo­rze miodu. Nos, choć sze­ro­ki, za­cho­wał dzie­cię­cy urok, uwy­dat­nio­ny przez bled­szy od­cień skóry i kilka ka­pry­śnie roz­sia­nych pie­gów barwy he­ma­ty­to­we­go pyłu. Fi­li­gra­no­we usta za­mknię­te w fi­lu­ter­nym gry­ma­sie przy­da­wa­ły twa­rzy wdzię­ku i ła­god­no­ści. Ła­god­ność ową roz­pra­sza­ły jed­nak groź­ne cie­nie, cza­ją­ce się w za­ka­mar­kach łuków brwio­wych, oraz brą­zo­we skazy na czole.

Mio­do­oka Ku­ma­ri sie­dzia­ła w bez­ru­chu. Jej by­stre spoj­rze­nie tak­so­wa­ło ciem­ny pokój, który dzie­li­ła z ro­dzeń­stwem. W naj­mrocz­niej­szym za­kąt­ku sie­dział Kosma. Jego czar­ne jak węgle oczy skry­wa­ły nie­prze­nik­nio­ny mrok i smu­tek. Nigdy się nie uśmie­chał. Prze­ciw­nie niż Alba, jasna, błę­kit­no­oka, o bia­łych wło­sach i zmy­sło­wych ustach. Trze­cia z sióstr, Lovia, spo­glą­da­ła do­bro­tli­wie, na­iw­nie nieco, zbyt ufnie. Nie­wiel­ki kol­czyk opla­tał jej wargę, co na tle dzie­cię­ce­go ob­li­cza przy­ku­wa­ło szcze­gól­ną uwagę.

Ku­ma­ri skon­cen­tro­wa­ła się i za­czę­ła chło­nąć świat wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. Po­czu­ła obec­ność wiel­kiej góry, tęt­nią­cej ener­gią, i uszczk­nę­ła tej mocy. Wy­zwo­li­ła się z ciała. Wi­dzia­ła teraz sie­bie, sie­dzą­cą w cia­snym po­ko­ju. Jej oczy po­bla­dły. Obok niej Kosma, wpa­trzo­ny w czar­ną plam­kę na stole, też zda­wał się być nie­obec­ny.

Pew­nie po­dą­ża gdzieś za sta­dem je­le­ni przez gęste leśne ostę­py – po­my­śla­ła.

Alba i Lovia kłó­ci­ły się za­wzię­cie o nie­istot­ny szcze­gół. O to czy je­sien­ne bu­czy­ny mają w sobie wię­cej brązu, czy sza­ro­ści.

Ku­ma­ri wznio­sła się wyżej, a jej duch opu­ścił pokój. Spo­glą­da­ła teraz na cały dom. W po­miesz­cze­niu obok ko­bie­ta ubra­na w czerń sie­dzia­ła przy ma­szy­nie. Szyła. Całą swą uwagę po­świę­ca­ła pracy, jakby w tka­ni­nie, którą la­mo­wa­ła, chcia­ła zo­sta­wić cząst­kę sie­bie. Na ze­wnątrz wy­so­ki, umię­śnio­ny męż­czy­zna z piłą łań­cu­cho­wą w rę­kach, kroił me­to­dycz­nie drew­nia­ne kłody.

Ku­ma­ri uwiel­bia­ła pod­glą­dać ro­dzi­ców przy pracy. Co­kol­wiek ro­bi­li, ro­bi­li to ca­ły­mi sobą. Z uczu­ciem. Z wraż­li­wo­ścią. Z po­sza­no­wa­niem każ­de­go de­ta­lu. Uwiel­bia­ła sycić się emo­cja­mi, które im to­wa­rzy­szy­ły. Była w nich moc twór­cza. Nie taka, jak ta, skry­ta pod świę­tą górą, pra­daw­na, groź­na i ta­jem­nic pełna, lecz de­li­kat­na i ulot­na. Wzmac­nia­ła ją na tyle, że mogła od­da­lić się od swego ciała jesz­cze dalej, wyżej, bądź nawet głę­biej, o ile zna­la­zła­by od­wa­gę, by za­nu­rzyć się w trze­wia góry.

Myśl o wnę­trzu góry, o śpią­cych pra­daw­nych bo­gach zmro­zi­ła ją stra­chem. Czym prę­dzej po­le­cia­ła więc ku niebu. Dom skur­czył się, potem zma­la­ła wio­ska, aż Ku­ma­ri wzle­cia­ła tak wy­so­ko, że cały masyw wi­dzia­ła przed sobą. Gęste ciem­no­zie­lo­ne lasy po­ra­sta­ły wierz­cho­łek, a wśród bu­czyn i świer­czyn wa­łę­sa­ło się mro­wie ludzi. Jedni z cięż­ki­mi ple­ca­ka­mi wę­dro­wa­li na szczyt, inni bie­gli, lekko i zgrab­nie jak ko­zi­ce, ko­lej­ni, do­siadł­szy ro­we­rów, pę­dzi­li przed sie­bie, by wy­prze­dzić wiatr. Ku­ma­ri wsłu­chi­wa­ła się w ich emo­cje. Zwy­kle były przy­ziem­ne, po­wierz­chow­ne, błahe. Zbyt błahe, by wzle­cieć jesz­cze wyżej. Choć nie za­wsze.

Upa­trzy­ła grup­kę mło­dzie­ży, która szła nie­dba­le za na­uczy­cie­lem. Prze­sią­ka­ły ich znu­dze­nie i apa­tia – ba­nal­ne, mi­zer­ne kąski, któ­ry­mi nie dało się żywić. Już miała ich opu­ścić, lecz oto na końcu gro­ma­dy za­mi­go­ta­ły jasne iskry po­żą­da­nia.

Ku­ma­ri przy­cza­iła się za grupą, wę­dru­ją­cą z dala od na­uczy­ciel­skie­go wzro­ku. Naj­ro­ślej­szy chło­pak gó­ro­wał nad po­zo­sta­ły­mi ni­czym ba­sior nad mło­dy­mi wil­ka­mi. Pro­wa­dząc swoją wa­ta­hę, wpa­try­wał się w idącą na przo­dzie ko­le­żan­kę. Miała na sobie krót­kie spoden­ki. Na tyle krót­kie, że przy każ­dym kroku od­sła­nia­ły ape­tycz­ne zgię­cie po­mię­dzy po­ślad­kiem a zgrab­nym udem. Sa­miec alfa w my­ślach zry­wał z niej dżin­so­wą tka­ni­nę. Żądza kieł­ko­wa­ła mu w gło­wie.

Ku­ma­ri znała już te emo­cje. Były jej zu­peł­nie obce, a jed­no­cze­śnie fa­scy­no­wa­ły. Zer­k­nę­ła na mło­dzień­ca obok, nieco niż­sze­go i przy­ga­szo­ne­go. Rów­nież spo­glą­dał na atrak­cyj­ną ko­le­żan­kę, lecz u niego zna­la­zła je­dy­nie po­gar­dę. Po­gar­dę, pod którą kryła się nie­wia­ra, że dla tej dziew­czy­ny bę­dzie kie­dy­kol­wiek wy­star­cza­ją­co dobry. Ko­lej­ny chło­pak pałał za­zdro­ścią. Ku­ma­ri za­kosz­to­wa­ła jej. Ener­gia o ni­skiej wi­bra­cji, marna, pusta, ja­ło­wa, nie­po­zwa­la­ją­ca wznieść się nawet odro­bi­nę.

Ku­ma­ri przy­cup­nę­ła chwil­kę przy dziew­czy­nie. Na­sto­lat­ka czuła na sobie świ­dru­ją­cy wzrok ko­le­gów, więc w od­po­wie­dzi po­nęt­nie ko­ły­sa­ła bio­dra­mi. Nie było w niej wy­ra­cho­wa­nia ani cy­ni­zmu, a je­dy­nie łak­nie­nie ad­o­ra­cji. Dziew­czy­na była po­go­dzo­na z tym, że sam­ców mógł za­fa­scy­no­wać je­dy­nie skra­wek jej ciała.

 

 

Jak oni nie­wie­le widzą – Ku­ma­ri dzi­wi­ła się w duchu, nie pierw­szy raz.

Dla nich to tylko ob­ro­sła le­gen­dą góra. Nie do­strze­ga­ją mocy. Nie czują pra­daw­nych bóstw: Gro­mo­wład­ne­go o su­ro­wym ob­li­czu, Matki, która choć śpi, to mac­ka­mi każ­de­go drze­wa sięga, ani Tego co ongiś nie­bem wła­dał. Nie ro­zu­mie­ją, że nie­wiel­ki ko­śció­łek na szczy­cie, to w isto­cie pie­częć, która bogów więzi we wnę­trzu góry i zmu­sza do wiecz­ne­go snu.

Po­mknę­ła na pół­noc – do zamku – cie­ka­wa, cóż dzi­siaj znaj­dzie pani ar­che­olog pod po­sadz­ką ka­pli­cy. Czuła tam emo­cje wiel­kie, pod­szy­te iry­ta­cją i gnie­wem. Bała się tego, co cza­iło się pod spodem, lecz cie­ka­wość oka­za­ła się sil­niej­sza.

 

 

Bu­dy­nek był zam­kiem tylko z nazwy. Dawne moż­no­wład­cze pa­la­tium wieki temu zmie­nio­no na klasz­tor. Nie­wie­le z niego zo­sta­ło, po tym, jak przy­szli hu­sy­ci. Po­dob­nież wojna trzy­dzie­sto­let­nia nie obe­szła się z tym miej­scem ła­ska­wie. Ka­no­ni­cy re­gu­lar­ni św. Au­gu­sty­na nie pod­da­wa­li się jed­nak łatwo i upar­cie trwa­li u pod­nó­ża Ślęży, od­bu­do­wu­jąc swe sie­dli­sko raz po raz. Co nie udało się hu­sy­tom, ani Szwe­dom, udało się Na­po­le­ono­wi. By spła­cić wo­jen­ne re­pa­ra­cje, klasz­tor ska­so­wa­no, dobra sprze­da­no, a ko­lej­ni wła­ści­cie­le stwo­rzy­li zeń neo­re­ne­san­so­we­go po­two­ra o go­tyc­kich wie­życz­kach, któ­re­go strze­gły ro­mań­skie lwy. Eklek­tycz­na bryła stała jed­nak na sta­rych fun­da­men­tach, a te wciąż kryły w sobie dawne ta­jem­ni­ce, skru­pu­lat­na pani dok­tor zaś była o włos od ich od­kry­cia.

Ku­ma­ri pod­fru­nę­ła do okna daw­ne­go ko­ścio­ła, gdzie zna­jo­ma ko­bie­ta z pę­dzel­kiem mi­ster­nie wy­mia­ta­ła pia­sek z jamy pod pre­zbi­te­rium. Po­sadz­kę skuto już dawno. Póź­niej od­sło­nię­to po­zo­sta­ło­ści oł­ta­rza, ro­ze­bra­no ścia­ny dzia­ło­we i wciąż ko­pa­no głę­biej. Na­rzę­dzia co rusz na­po­ty­ka­ły na tward­sze frag­men­ty, a pani ar­che­olog wów­czas je od­sła­nia­ła i czy­ści­ła skwa­pli­wie. Z cza­sem omie­cio­ne szcząt­ki przy­bra­ły kształt ludz­kie­go szkie­le­tu, o rę­kach zło­żo­nych na mied­ni­cy.

Duch nie­bosz­czy­ka wy­nu­rzył się z ni­co­ści. Oczo­do­ły czasz­ki spoj­rza­ły na Ku­ma­ri, a ta spło­szy­ła się i umknę­ła zlęk­nio­na. Wszel­kie stwo­rze­nia, te żywe i te na pozór mar­twe, szep­ta­ły no­wi­ny.

Dunin po­wstał. Dunin, pa­la­tyn, po­grom­ca bogów – szu­mia­ły stare dęby, ro­sną­ce wokół pa­la­tium, wieść nio­sąc.

Wło­sto­wic prze­bu­dzon – szem­ra­ła woda, w głąb góry ciek­ną­ca.

Prze­klę­ty pa­la­tyn wró­cił – za­mru­czał ciem­ny cu­mu­lo­nim­bus, a znie­wo­lo­ny Perun otwo­rzył jedno oko i wzbu­rzył się ze zło­ści.

Nawet sam Lugos, który jesz­cze przed na­sta­niem Sło­wian hołdy był tu od­bie­rał, tar­gnął się przez sen, nie wie­dzieć czy za­nie­po­ko­jo­ny bar­dziej przez pa­la­ty­na, czy zło­ścią gro­mo­wład­ne­go ry­wa­la.

Je­dy­nie Swa­róg spał snem ka­mien­nym, gdyż do trze­wi góry nie do­cho­dzi­ły pro­mie­nie słoń­ca, a bez nich bez­bron­ny był ni­czym dzie­cię.

 

 

Do po­ko­ju we­szła ko­bie­ta w czer­ni. Pro­ste włosy opa­da­ły swo­bod­nie na po­li­czek, na­da­jąc jej nieco skry­to­ści. Druga część twa­rzy była od­sło­nię­ta, co pod­kre­śla­ła wy­go­lo­na skóra nad uchem. Na skrzy­deł­ku nosa sre­brzył się kol­czyk. Fo­rem­ne usta o wi­śnio­wej bar­wie tego dnia zdo­bił uśmiech.

– Jak się wam spało, ma­leń­stwa? – ode­zwa­ła się ko­bie­ta przy­ja­znym tonem.

– Mamo, Kosma znowu w nocy nas stra­szył – na­skar­ży­ła Alba – i za­brał Ku­ma­ri na cmen­ta­rzy­sko.

– Roz­ma­wia­li­śmy już kie­dyś o tym. Nie na­le­ży nie­po­ko­ić zmar­łych. – Wi­śnio­we usta po­ru­szy­ły się, a oczy Kosmy, czar­ne ni­czym ot­chłań, za­szły jesz­cze więk­szym smut­kiem.

– Bę­dzie­cie mieli jutro go­ścia. – Ko­bie­ta kon­ty­nu­owa­ła, po­wró­ciw­szy do przy­ja­zne­go tonu. – Pan Yoso­ma­ka przy­le­ciał aż z Ja­po­nii, spe­cjal­nie po to, żeby was po­znać. To wiel­ki za­szczyt. Zro­bi­my się dzi­siaj na bó­stwa, moje ślicz­no­ści. Cie­bie, Kosma, też wy­stro­imy. Wiem, że tego nie lu­bisz, mo­żesz od­pły­nąć do swo­ich je­le­ni, tylko wróć przed świ­tem. To ważne by­ście jutro tu byli cia­łem i du­chem.

 

 

– Cu­dow­ne! – Za­chwy­cał się szpa­ko­wa­ty Azja­ta ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną. – Bar­dzo, bar­dzo pięk­ne.

Ko­bie­ta w czer­ni, nieco onie­śmie­lo­na obec­no­ścią go­ścia, od­wza­jem­ni­ła kom­ple­ment uśmie­chem.

– To jest Alba! – przed­sta­wi­ła bia­ło­wło­są pięk­ność.

Yoso­ma­ka wpa­try­wał się w błę­kit jej tę­czó­wek, tak eg­zo­tycz­nych dla ja­poń­skie­go gustu. Sta­no­wi­ły dla niego kwin­te­sen­cję Za­cho­du, opra­wio­ną w już bar­dziej zna­jo­me, nieco sko­śne po­wie­ki i je­dwab­ną cerę. Twarz ja­śnia­ła wszech­obec­ną bielą, upstrzo­ną gdzie­nie­gdzie brą­zem. Nie mogąc ode­rwać od niej wzro­ku, szep­tał pod nosem kom­ple­men­ty, spły­co­ne przez ję­zy­ko­wą ba­rie­rę. Alba sie­dzia­ła w bez­ru­chu na drew­nia­nym fo­te­lu. Dzie­cię­ce rącz­ki opu­ści­ła swo­bod­nie. Szczu­płe nóżki le­d­wie do­ty­ka­ły pod­ło­gi. Prze­cud­ne białe włosy zwi­sa­ły nie­mal do ziemi. Była ni­czym mo­del­ka po­zu­ją­ca do por­tre­tu.

– Lovia, naj­młod­sza.

Gość z tru­dem ode­rwał wzrok od bia­ło­wło­sej i skie­ro­wał się ku Lovii, która przy sio­strze ja­wi­ła się ni­czym brzyd­kie ka­cząt­ko. Mimo wszyst­ko zlu­stro­wał ją ko­ne­ser­skim okiem, de­lek­tu­jąc się de­ta­la­mi: fo­rem­nym kształ­tem uszu, łu­ka­mi brwio­wy­mi rzu­ca­ją­cy­mi lekki cień na po­wie­ki, ma­śla­nym spoj­rze­niem.

– Tam w cie­niu sie­dzi Kosma. – Ko­bie­ta wska­za­ła na­stęp­ną po­stać.

Ja­poń­czyk pod­szedł bli­żej, prze­su­nął się, by nie za­sła­niać świa­tła, po czym od­czuł jak za­le­wa go ko­lej­na fala emo­cji. Yoso­ma­ka nigdy nie wi­dział oczu tak ciem­nych i ży­wych za­ra­zem. Ko­bie­ta w czer­ni twier­dzi­ła, że kryje się w nich dusza. Po­gląd ten w pierw­szej chwi­li wydał mu się nie­na­tu­ral­ny, jed­nak teraz, pa­trząc w ich głę­bię, wie­rzył jej. Oprócz dwóch bez­den­nych stud­ni było coś jesz­cze w tym chłop­cu, co przy­da­wa­ło mu grozy – ciem­ne je­le­nie rogi przy­twier­dzo­ne na czub­ku głowy. Gość roz­wa­żał, czy to tylko ozdo­ba, czy może jego nie­od­łącz­na część, lecz fi­li­gra­no­wa po­stu­ra i ludz­kie kształ­ty nijak się do nich miały.

– A to musi być Ku­ma­ri – rzekł Yoso­ma­ka, zwra­ca­jąc się do mio­do­okiej. – Pew­nie mnie nie pa­mię­tasz, ale po­zna­łem cię już w San Fran­ci­sco. Byłaś tam wiel­ką gwiaz­dą.

Męż­czy­zna uśmie­chał się, wy­raź­nie kon­tent z jej wi­do­ku, jakby to po nią i tylko po nią tu przy­je­chał. De­lek­to­wał się jej urodą ni­czym osiem­na­sto­let­nią whi­sky. Gła­skał ją spoj­rze­niem. Wą­chał.

– Czy mogę do­tknąć jej wło­sów? – za­py­tał ko­bie­ty w czer­ni, a ta ła­god­nie ski­nę­ła głową.

Opusz­ki pal­ców sub­tel­nie gła­dzi­ły dłu­gie ak­sa­mit­ne pa­sem­ka. Ku­ma­ri czuła się nie­swo­jo, lecz nie opo­no­wa­ła. Nie roz­po­zna­ła w emo­cjach go­ścia ni­cze­go zdroż­ne­go, a je­dy­nie czy­sty za­chwyt i umi­ło­wa­nie pięk­na.

 

 

– Mama cię sprze­da – po­wie­dział Kosma do Ku­ma­ri wie­czo­rem tego sa­me­go dnia, kiedy znów byli sami. – Nie patrz tak na mnie. Prze­cież też to czu­łaś. Alba jest naj­pięk­niej­sza, a on i tak chciał tylko cie­bie. Po cie­bie tu przy­je­chał.

Ku­ma­ri długo tra­wi­ła słowa brata w gło­wie.

– Mama nigdy by nam tego nie zro­bi­ła – wtrą­ci­ła się Lovia swym na­iw­nym tonem. – Prze­cież nas kocha.

– Je­steś naj­młod­sza, nie ro­zu­miesz. – Kosma mówił spo­koj­nie, bez­na­mięt­nie, tak jakby los sio­stry nic dla niego nie zna­czył. – Idź jutro po­la­tać ostat­ni raz, Ku­ma­ri. Po­że­gnaj się z je­le­nia­mi.

 

 

Na­stęp­ne­go ranka ko­bie­ta w czer­ni za­bra­ła Ku­ma­ri do pra­cow­ni, po­sa­dzi­ła na­prze­ciw­ko sie­bie i wpa­try­wa­ła się w nią długo.

– Mamo, czy to praw­da, co mówił Kosma?

Ku­ma­ri nie usły­sza­ła od­po­wie­dzi. Do­strze­gła za to spły­wa­ją­cą po po­licz­ku łzę.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­ła.

– Je­steś już duża. Już czas. Każdy ptak musi od­le­cieć kie­dyś z gniaz­da.

– Mamo, ja tak bar­dzo nie chcę.

– Po­le­cisz do Ja­po­nii. Po­dob­no ni­g­dzie in­dziej wi­śnie nie kwit­ną tak pięk­nie jak tam. – Ko­lej­na łza spły­nę­ła po po­licz­ku. Tym razem po lewym. – Robią tam takie małe drzew­ka, bon­sai. Pie­lę­gnu­ją je la­ta­mi, cier­pli­wie, by nawet na sta­rość po­zo­sta­ły mi­nia­tur­ką ro­dzi­ców. To wiel­ka sztu­ka. Pan Yoso­ma­ka z pew­no­ścią ma kilka ta­kich w domu. Ma też có­recz­kę, która nie może się już cie­bie do­cze­kać.

– Mamo, będę tak bar­dzo, bar­dzo, tę­sk­nić. Czy kie­dyś cię jesz­cze zo­ba­czę?

– To za­le­ży tylko od cie­bie, moje ma­leń­stwo. Zdra­dzę ci pe­wien se­kret. Nie bez po­wo­du za­miesz­ka­li­śmy wła­śnie tutaj, w cie­niu góry. To wiel­ki cza­kram, świe­ci mocno i widać go z da­le­ka. Gdzie­kol­wiek bę­dziesz, od­najdź stru­mień mocy i za­nurz się w niego. Potem płyń, płyń tam, gdzie naj­ja­śniej. Linie geo­man­tycz­ne i me­ri­dia­ny zbie­ga­ją się wła­śnie tutaj.

– Czy będę bar­dzo da­le­ko? – za­py­ta­ła Ku­ma­ri, wpa­tru­jąc się w ko­bie­tę z bez­gra­nicz­nym uwiel­bie­niem.

– To bez zna­cze­nia. Myśl mknie szyb­ko ni­czym świa­tło. Wy­star­czy parę chwil. Wy­star­czy, że bar­dzo tego pra­gniesz. Wy­zbądź się lęku. Bądź wy­trwa­ła ni­czym ho­dow­cy bon­sai, a od­naj­dziesz nas. Czyż cier­pli­wość nie jest naj­więk­szą z two­ich cnót?

 

 

Tę­sk­no­ta

 

Daiki Yoso­ma­ka otwo­rzył drzwi swo­je­go miesz­ka­nia na przed­mie­ściach Tokio. Zmę­cze­nie po­dró­żą i jet-lag do­pa­dły go, gdy tylko prze­kro­czył drzwi. To był in­ten­syw­ny ty­dzień pełen spo­tkań z mu­ze­al­ni­ka­mi, ko­lek­cjo­ne­ra­mi sztu­ki oraz or­ga­ni­za­to­ra­mi wy­staw. Ber­lin, Lon­dyn, War­sza­wa. Cenił swoją pracę i speł­niał się w niej, ale cza­sem, w chwi­li ta­kiej jak ta, miał jej ser­decz­nie dość.

Kiedy nieco od­po­czął, spoj­rzał wstecz z więk­szym opty­mi­zmem. Wszak przy­wiózł ze sobą Ku­ma­ri, praw­dzi­wą perłę, która le­ża­ła teraz bez­wład­nie i zda­wa­ła się być jesz­cze bar­dziej wy­czer­pa­na niż on sam. Wziął ją na ręce i za­niósł do po­ko­ju córki.

W po­ko­ju pa­no­wał pół­mrok, roz­pra­sza­ny przez ró­żo­wą nocną lamp­kę oraz mi­go­czą­ce diody kom­pu­te­ra. Ko­lej­ne ilu­mi­na­cje do­cho­dzi­ły zza okien­nej za­sło­ny z wie­lo­barw­nym ry­sun­kiem, przed­sta­wia­ją­cym młodą, skąpo ubra­ną dziew­czy­nę o wiel­kich oczach, czer­wo­nych wło­sach i ustach zre­du­ko­wa­nych do małej krop­ki. Ulicz­ne neony mi­go­ta­ły na za­sło­nie, spra­wia­jąc wra­że­nie, że na­ry­so­wa­na po­stać tań­czy w ich bla­sku.

Daiki de­li­kat­nie uło­żył Ku­ma­ri na mięk­kim fo­te­lu, po czym spoj­rzał na śpią­cą córkę. Tak bar­dzo przy­po­mi­na­ła mu zmar­łą żonę. Miał ocho­tę po­ca­ło­wać ją w czoło, lecz tak osten­ta­cyj­ne oka­zy­wa­nie mi­ło­ści wy­da­ło mu się nie­wła­ści­we. Wolał oka­zy­wać ją sub­tel­nie, speł­nia­jąc ma­rze­nia dziew­czyn­ki. Tym bar­dziej, że w tej kwe­stii ich gusta czę­sto by­wa­ły zbież­ne.

 

 

Ku­ma­ri omio­tła wzro­kiem nowe miej­sce. Na bia­łym ma­te­ra­cu, prak­tycz­nie umiej­sco­wio­nym na ni­skich szaf­kach, spała dziew­czyn­ka. Przy­tu­lo­na do po­dusz­ki ści­ska­ła mocno ma­skot­kę, a wrzo­so­wy kocyk, sko­pa­ny przez małe stopy, od­sła­niał drob­ną po­stać w pi­żam­ce w grosz­ki.

Ku­ma­ri za­pa­trzy­ła się w azja­tyc­ką twarz dziew­czyn­ki, dziw­nie zna­jo­mą. Gdzieś już ją wi­dzia­ła.

Wer­ni­saż w San Fran­ci­sco. Mnó­stwo ludzi w ele­ganc­kich stro­jach. Mę­tlik emo­cji, od za­chwy­tu po znu­dze­nie, od po­żą­da­nia po za­wiść, a wśród ka­ko­fo­nii uczuć ja­poń­ska dziew­czyn­ka, jakby z in­ne­go świa­ta, po­chła­nia­ją­ca ją wzro­kiem. Pa­trzy­ła tak in­ten­syw­nie, jakby po­tra­fi­ła od­czy­tać jej myśli… Zu­peł­nie tak jak teraz.

– To na­praw­dę ty! – Dziew­czyn­ka nie­mal krzyk­nę­ła, a jej za­spa­ne oczy w mig przy­bra­ły okrą­gły kształt, jakby na­kre­ślo­ne pió­rem ry­sow­ni­ka mang. – Tak bar­dzo o tobie ma­rzy­łam.

Ze­rwa­ła się z łóżka i pod­bie­gła do Ku­ma­ri. Ob­ję­ła ją, przy­tu­li­ła mocno, a w po­wie­trzu za­pach­nia­ło po­czu­ciem speł­nio­ne­go ma­rze­nia.

– Je­stem Aiko. Tato obie­cał, że bę­dziesz mogła miesz­kać u mnie w po­ko­ju. Bę­dzie­my jak sio­stry, praw­dzi­we sio­stry. – Sło­wo­tok obco brzmią­cej mowy uwol­nił się z ust Ja­po­necz­ki. Ku­ma­ri nie ro­zu­mia­ła jej jesz­cze, ale roz­po­zna­wa­ła emo­cje, uczu­cia, in­ten­cje. Te zaś były dobre, opły­wa­ją­ce mło­dzień­czą fa­scy­na­cją. Li­znę­ła je ostroż­nie. Le­d­wie szczyp­tę. Wy­star­czy­ło, by jej oczy na po­wrót na­bra­ły głęb­szej barwy.

 

 

Tego dnia, po raz pierw­szy w nowym miej­scu, Ku­ma­ri od­wa­ży­ła się opu­ścić ciało. Pokój znała już do­brze, miesz­ka­nie rów­nież, a teraz jej umysł prze­nik­nął ścia­nę, zza któ­rej do­bie­gał prze­dziw­ny zgiełk. Wy­chy­li­ła się na ze­wnątrz. Miesz­ka­nie znaj­do­wa­ło się w wie­żow­cu przy ru­chli­wej ulicy, peł­nej świa­teł i pę­dzą­cych aut.

Od­ru­cho­wo spoj­rza­ła na za­chód, gdzie przez całe życie wi­dzia­ła górę. Ow­szem, na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy­ły kra­wę­dzie po­szar­pa­nych szczy­tów, lecz da­le­ko. Tu zaś, w tym przy­tła­cza­ją­cym mie­ście nie było ani gór, ani lasów, ani nawet kwit­ną­cych wiśni. Je­dy­nie po­je­dyn­cze drze­wa, zbyt duże na bon­sai, po­ra­sta­ły skraw­ki nie­za­be­to­no­wa­nej prze­strze­ni. Jak okiem się­gnąć, wszyst­ko było za­to­pio­ne w pstro­ka­ciź­nie skle­pów, barów i wszech­obec­nych ko­lo­ro­wych ba­ne­rów. Beton, as­falt, szkło i stal, a po­mię­dzy nimi ty­sią­ce ma­łych ludz­kich mró­we­czek pę­dzą­cych przed sie­bie.

Za­wi­sła nad wiel­kim skrzy­żo­wa­niem. Na­wierzch­nię wy­ma­lo­wa­no licz­ny­mi czar­no-bia­ły­mi pa­sa­mi, za­rów­no w po­przek każ­dej z ulic, jak i uko­śnie przez śro­dek krzy­żów­ki. Na pasy co chwi­la wkra­cza­ły tłumy ludzi, spie­szą­cych na drugą stro­nę, po czym na­sta­wa­ła prze­rwa i wzma­gał się ryk sil­ni­ków.

Ku­ma­ri za­pra­gnę­ła do­wie­dzieć się, dokąd oni tak pędzą, po­znać ich, po­sma­ko­wać. Otwo­rzy­ła się na ich emo­cje i wnet tego po­ża­ło­wa­ła. Ja­zgot bez­ład­nie wy­mie­sza­nych uczuć osa­czył ją. Było ich tak wiele, a każde o innej czę­sto­tli­wo­ści i am­pli­tu­dzie. Wi­bru­ją­ce pra­gnie­nia zmie­sza­ne w nie­ja­dal­ną papkę przy­pra­wi­ły ją o mdło­ści. Czuła się tak, jakby po­da­no jej zupę z wiel­kie­go gara, do któ­re­go ku­charz wrzu­cił wszyst­ko co miał pod ręką, a na ko­niec do­sy­pał kilka sło­ików lo­so­wo wy­bra­nych przy­praw.

Ucie­kła do swego ciała. W bez­piecz­nym po­ko­ju na­sto­lat­ki od­cho­ro­wy­wa­ła pierw­szą ja­poń­ską przy­go­dę.

 

 

Aiko wbie­gła do po­ko­ju i rzu­ci­ła w kąt ple­cak. Chwi­lę póź­niej zdję­ła ma­ry­nar­ski mun­du­rek – szkol­ny uni­form. Ścią­gnę­ła rów­nież luźne skar­pet­ki, je­dy­ny nie­re­gu­la­mi­no­wy ele­ment stro­ju, któ­rym ma­ni­fe­sto­wa­ła swój bunt.

– Yoisho – rze­kła z ulgą, po­zbyw­szy się ba­la­stu. – Co ci jest, Ku­ma­ri? – za­py­ta­ła po chwi­li, wi­dząc po­bla­dłe oczy swej przy­bra­nej sio­stry. – Do­brze się czu­jesz?

– Tę­sk­nię za domem – od­po­wie­dzia­ła mi­mo­wol­nie Ku­ma­ri.

Oczy na­sto­lat­ki roz­bły­sły z pod­nie­ce­nia.

– Ty mnie ro­zu­miesz! Ro­zu­miesz moje myśli! Wie­dzia­łam! Od sa­me­go po­cząt­ku wie­dzia­łam, że je­steś wy­jąt­ko­wa.

Uśmiech nie zni­kał z twa­rzy dziew­czyn­ki. Usta roz­cią­ga­ły się tak sze­ro­ko, jakby wła­śnie wró­ci­ła z pierw­szej uda­nej rand­ki. Jej naj­skryt­sze fan­ta­zje oka­za­ły się praw­dą, a zmę­cze­nie po cięż­kim dniu w szko­le wy­pa­ro­wa­ło mo­men­tal­nie.

– Nie martw się. Mam dla cie­bie nie­spo­dzian­kę. Jutro po­je­dzie­my do świą­ty­ni Sen­ka­ku-ji. Tam jest gro­bo­wiec pana Asano i jego czter­dzie­stu sied­miu wier­nych ro­ni­nów. Mu­sisz po­znać tę hi­sto­rię. U nas każdy ją zna. Opo­wieść o walce, lo­jal­no­ści i ho­no­rze.

 

 

Po­dróż to­kij­skim me­trem nie na­le­ża­ła do przy­jem­nych. Znowu tłumy ludzi na każ­dym skraw­ku wol­nej po­wierzch­ni. Ścisk, na­tłok, chaos. Do tego mę­tlik pra­gnień, na myśl o któ­rym Ku­ma­ri od­ru­cho­wo wy­ga­sza­ła zmy­sły, tuląc się do mięk­kiej Aiko.

Świą­ty­nia za to przy­nio­sła ulgę. Kryła się za skrom­ny­mi drew­nia­ny­mi bra­ma­mi. Była jak oaza ciszy po­środ­ku roju psz­czół. Na dzie­dziń­cu przy­wi­tał ich posąg męż­czy­zny o ry­sach po­zba­wio­nych emo­cji. Sie­dział w po­zy­cji zazen.

– To Sa­wa­ki Kodo Roshi – wy­szep­ta­ła Aiko.

Duch mi­strza zda­wał się uno­sić nad dzie­dziń­cem, jakby był wszę­dzie i ni­g­dzie. Bił od niego spo­kój. Z pew­no­ścią dawno uwol­nił się od tego miej­sca, a szcząt­ko­we emo­cje, które Ku­ma­ri czuła, mu­sia­ły być echem cza­sów mi­nio­nych. Oświe­ce­nie, wol­ność od cier­pie­nia, próż­no­ści, chci­wo­ści – uno­si­ły się tu ni­czym za­pach róż w po­ko­ju, z któ­re­go kwia­ty już wy­nie­sio­no.

– Teraz pój­dzie­my na cmen­tarz. Spo­czy­wa tu ksią­żę Asano To­ku­mi-no-Ka­mi. Czło­wiek, który w obro­nie swej dumy dobył broni na dwo­rze szo­gu­na. Zo­stał za to ska­za­ny na śmierć. By za­cho­wać honor, po­peł­nił sep­pu­ku – opo­wia­da­ła Aiko, a Ku­ma­ri chło­nę­ła opo­wieść. – Jego sa­mu­ra­jo­wie rów­nież ode­bra­li sobie życie, ale póź­niej, gdy już po­mści­li swego pana. Też tu spo­czy­wa­ją, razem z tym, któ­re­mu bez­gra­nicz­nie słu­ży­li nawet po jego śmier­ci.

Aiko oczy­ści­ła jedną z mogił i za­pa­li­ła senko. Pro­ste ka­mien­ne obe­li­ski zna­czy­ły na­grob­ki ro­ni­nów. W po­rów­na­niu z bo­gac­twem ota­cza­ją­ce­go mia­sta wy­glą­da­ły bar­dzo skrom­nie. Ku­ma­ri spo­strze­gła duchy sa­mu­ra­jów, wciąż strze­gą­ce swego pana. Ja­poń­scy wo­jow­ni­cy przy­po­mi­na­li jej cel­tyc­kich wojów. Tak po­dob­ni do sie­bie, te same su­ro­we ob­li­cza, ta sama de­ter­mi­na­cja, to samo po­czu­cie misji, je­dy­nej racji ist­nie­nia.

Ku­ma­ri nigdy nie my­śla­ła, że wspo­mnie­nie straż­ni­ków Lu­go­sa bę­dzie dla niej miłe. Od za­wsze bu­dzi­li w niej lęk i omi­ja­ła ich świę­ty gaj. Teraz jed­nak, wśród gro­bów sa­mu­ra­jów, po­czu­ła ulgę. Ten nowy świat, w któ­rym przy­szło jej żyć, był obcy tylko z po­zo­ru.

 

 

Wzmoc­nio­na ener­gią świą­ty­ni, spo­ko­jem mni­chów i sa­tys­fak­cją, że po­ko­na­ła lęk, opu­ści­ła po­now­nie swój azyl. Tym razem omi­nę­ła ru­chli­we ulice i od­na­la­zła en­kla­wę zie­le­ni. Spodo­ba­ło jej się to miej­sce. Ry­czą­ce sil­ni­ki sa­mo­cho­dów nie miały tu wstę­pu. Drze­wa o roz­ło­ży­stych ko­ro­nach ofe­ro­wa­ły cień, a alej­ki spa­ce­ro­we prze­mie­rza­li lu­dzie, ema­nu­ją­cy za­afe­ro­wa­niem lub znu­że­niem. Uśmiech­nę­ła się w duchu i za­to­pi­ła w umysł star­sze­go pana, fo­to­gra­fu­ją­ce­go jedną z par­ko­wych ta­blic. Od­na­la­zła u niego głów­nie cie­ka­wość, chciał za­pa­mię­tać każdy szcze­gół ze swo­jej po­dró­ży. Ta emo­cjo­nal­na stra­wa nie była dla Ku­ma­ri wy­szu­ka­na, a ra­czej swoj­ska. Jak miska bi­go­su po po­wro­cie z dłu­gich eg­zo­tycz­nych wa­ka­cji. Po­si­liw­szy się, mknę­ła dalej.

W dal­szej czę­ści parku uj­rza­ła bramę torii, a za nią po­świa­tę oka­la­ją­cą stary bu­dy­nek. To nie była ilu­mi­na­cja re­flek­to­rów ani miej­skich la­tar­ni. Ulot­na łuna, nie­na­ma­cal­na, wi­bro­wa­ła ni­czym moc w trze­wiach świę­tej góry.

 

 

Mamo,

Tak bar­dzo za Tobą tę­sk­nię. Myślę o Tobie cią­gle, dzień i noc. Miesz­kam w wy­so­kim domu, u pana Yoso­ma­ka. Jego córka Aiko jest dla mnie bar­dzo dobra. Tak jak Ty. To ona pisze za mnie ten list, bo jak wiesz, mam zbyt małe palce, by utrzy­mać pióro. Pan Kawai, który uczy Aiko ka­li­gra­fii, po­wie­dział, że jak chce się komuś oka­zać sza­cu­nek, to warto na­pi­sać list od­ręcz­nie. Więc piszę do Cie­bie mamo, bo bar­dzo Cię ko­cham i tę­sk­nię.

Tu świat jest cał­kiem inny. Nie ma je­le­ni, nie ma lasów ani świę­tej góry… Aiko mówi, że świę­ta góra jest, ale da­le­ko. Kie­dyś tam po­je­dzie­my… Jest za to mia­sto pełne ludzi, co wy­glą­da jak wiel­kie mro­wi­sko, w które ktoś wło­żył kij. Jest też morze. Cu­dow­na błę­kit­na prze­strzeń po­marsz­czo­na fa­la­mi. Jak wzle­cę bar­dzo wy­so­ko, to widzę je z da­le­ka.

Zna­la­złam też inne pięk­ne miej­sce – park Ōmiya. Ro­śnie tam mnó­stwo wiśni, tak jak mó­wi­łaś, ale już nie kwit­ną, bo nad­cho­dzi je­sień. Jest też świą­ty­nia Hi­ka­wa, pełna sta­rych bogów, star­szych od sa­me­go Lu­go­sa. Nie ma w nich gnie­wu ani zła, je­dy­nie żal, że nikt o nich nie pa­mię­ta, nikt już się do nich nie modli. Nie­gdyś po­tęż­ni, dziś są bar­dzo słabi. Drze­mią ca­ły­mi dnia­mi. Naj­bar­dziej lubię Ku­shi-nada-hi­me. Jest jak nasza Mo­kosz, lecz nie drze­wa, a źdźbła ryżu otula swymi mac­ka­mi. Jej mał­żo­nek, Su­sa­noo, wład­ca morza, jest srogi jak Perun, i po­dob­nie jak on gro­mo­wład­ny.

Nie po­tra­fię od­na­leźć drogi do domu. Zna­la­złam kilka źró­deł mocy. Są zwy­kle skry­te w świą­tyn­nych ogro­dach. Gdy pró­bu­ję się w nie za­nu­rzyć, nie­wi­dzial­na sprę­ży­na cią­gnie mnie z po­wro­tem i szyb­ko się męczę. Je­stem za słaba. Nie po­tra­fię.

Mamo, tak bar­dzo, bar­dzo tę­sk­nię…

…Aiko mu­sia­ła prze­rwać pi­sa­nie, bo pła­ka­łam. Ale tylko tro­szecz­kę. Pa­mię­tam co mi mó­wi­łaś. Będę cier­pli­wa.

Dzi­siaj w parku śle­dzi­łam nie­zwy­kłe­go czło­wie­ka. Ja­śniał zmę­cze­niem, eu­fo­rią, cier­pie­niem i prze­ko­na­niem, że może biec bez ustan­ku. My­śla­łam, że to tato. On, kiedy biegł, pach­niał zu­peł­nie tak samo. Ale to nie był tato. Ten pan wszyst­ko robił bar­dziej, moc­niej, a gdy nie miał już sił, to my­ślał o swo­jej mamie, która za­bra­nia­ła mu się pod­da­wać…

– Śle­dzi­łaś pana Ka­wau­chi?! – krzyk­nę­ła z eks­cy­ta­cją Aiko, prze­ry­wa­jąc pi­sa­nie.

– A kto to taki?

– Pan Yuki Ka­wau­chi to ma­ra­toń­czyk. Miesz­ka nie­opo­dal. Jest gwiaz­dą i każdy go po­dzi­wia. Nie ma tre­ne­ra ani spon­so­rów, co­dzien­nie cho­dzi do pracy, a i tak wy­gry­wa z naj­lep­szy­mi.

…Aiko po­wie­dzia­ła, że ten pan co pach­nie jak tato, jest sław­ny. Na pewno byś go po­lu­bi­ła. Jest cier­pli­wy, nie boi się śmier­ci i daje mi dużo siły.

Tę­sk­nię bar­dzo. Ko­cham Cię.

Ku­ma­ri

 

 

Ka­wau­chi biegł, a jed­no­cze­śnie nie mógł po­zbyć się wra­że­nia, że ktoś mu to­wa­rzy­szy. Ob­ró­cił się nawet za sie­bie, ale ni­ko­go tam nie doj­rzał. Tokio do­pie­ro bu­dzi­ło się do życia. Nie­okre­ślo­ną obec­ność czuł od ja­kie­goś czasu. Przy­szło mu nawet do głowy, że to duch jego ojca przy­sta­nął na szla­ku san­sa­ry, by oglą­dać suk­ce­sy syna, któ­rych nie było mu dane uj­rzeć za życia.

Po­trzą­snął głową, za­prze­cza­jąc sa­me­mu sobie. Jego prag­ma­tycz­na na­tu­ra znów brała górę. To pew­nie ni­sko­wę­glo­wo­da­no­wa dieta, którą sto­so­wał na ty­dzień przed waż­nym star­tem. Nie­do­bór cu­krów w po­łą­cze­niu z cięż­kim tre­nin­giem skut­ko­wał tym, że or­ga­nizm pró­bo­wał czer­pać ener­gię z re­zerw gli­ko­ge­nu, prze­zna­czo­nych dla ukła­du ner­wo­we­go. Zda­rza­ło się wów­czas, tak jak dziś, że mózg pła­tał mu figle.

 

 

Ku­ma­ri za­nur­ko­wa­ła w kie­run­ku wi­ją­cej się wstę­gi Ara­ka­wy. To tutaj każ­de­go ranka, na alej­kach cią­gną­cych się wzdłuż rzeki, po­śród pól gol­fo­wych, Yuki Ka­wau­chi od­by­wał swój tre­ning. Wy­pa­trzy­ła go już z da­le­ka. Wi­bra­cji o tak sil­nej am­pli­tu­dzie nie spo­sób prze­oczyć. Tak jak ma­ra­toń­czyk miał swoją tre­nin­go­wą ru­ty­nę, tak i Ku­ma­ri, dzień po dniu, bu­dzi­ła się przed świ­tem, by mu to­wa­rzy­szyć.

O ile emo­cje zwy­kłe­go prze­chod­nia można było po­rów­nać do jo­gur­tu lub por­cji fry­tek, a spo­kój bud­dyj­skich mni­chów pod­czas zazen do szla­chet­ne­go wina, to de­ter­mi­na­cja oraz siła woli pana Ka­wau­chi były jak ob­fi­ty obiad z trzech dań. Ku­ma­ri sy­ci­ła się tą ucztą bez opa­mię­ta­nia i z dnia na dzień czuła się coraz sil­niej­sza.

Rów­nie łap­czy­wie ko­rzy­sta­ła z mą­dro­ści ma­ra­toń­czy­ka. Ro­zu­mia­ła co robił, by być coraz lep­szym, szyb­szym, sil­niej­szym, i na­śla­do­wa­ła go. Kiedy pan Ka­wau­chi po po­ran­nej sesji wra­cał do domu, by przy­wdziać urzęd­ni­czy uni­form, Ku­ma­ri le­cia­ła do świą­ty­ni Hi­ka­wa, gdzie na oczach zbla­zo­wa­nych bóstw za­głę­bia­ła się w ener­ge­tycz­ny kanał. Parła coraz głę­biej i głę­biej, aż do utra­ty zmy­słów. A gdy ostat­nia cząst­ka mocy z niej ucho­dzi­ła, na­pię­ta do gra­nic sprę­ży­na wy­ry­wa­ła jej ducha z ziem­skich trze­wi i wio­dła go do ciała.

Ku­ma­ri spę­dza­ła póź­niej cały dzień pół­przy­tom­na, w apa­tii, chcąc od­po­cząć na tyle, by ko­lej­ne­go dnia znów móc po­wstać o świ­cie i po­fru­nąć ku rzece Ara­ka­wa.

 

 

Znu­dzo­na Aiko sie­dzia­ła przy biur­ku i stu­ka­ła dłu­go­pi­sem o blat. Miała do od­ro­bie­nia za­da­nie z ja­poń­skie­go, ma­te­ma­ty­ki, nauk przy­rod­ni­czych, a na ko­niec jesz­cze mu­sia­ła przy­go­to­wać sushi w ra­mach zajęć z pro­wa­dze­nia domu. Znowu cały dzień spę­dzi w książ­kach. Zre­zy­gno­wa­na, chwy­ci­ła glo­bus i po­krę­ci­ła nim.

– Co to ta­kie­go? – za­py­ta­ła Ku­ma­ri, a Aiko ode­tchnę­ła z ulgą, znaj­du­jąc wy­mów­kę, by od­wlec szkol­ną ka­tor­gę o kilka chwil.

– To glo­bus. Tak wy­glą­da nasza Zie­mia. Wi­dzisz, tu jest Ja­po­nia, czte­ry wiel­kie wyspy na oce­anie. A tutaj, na dru­gim końcu świa­ta – dziew­czyn­ka po­krę­ci­ła ko­lo­ro­wą kulą – jest Eu­ro­pa. Stąd po­cho­dzisz.

Ku­ma­ri za­mar­ła.

Na dru­gim końcu świa­ta. To zna­czy, że muszę prze­drzeć się przez śro­dek tej ogrom­nej kuli. Le­d­wie je­stem w sta­nie za­nu­rzyć się pod zie­mię tą cia­sną me­ri­dia­ną, a co do­pie­ro do­trzeć do sa­me­go środ­ka. Nigdy mi się to nie uda. I któż wie, co tam jest pod spodem?

– Wła­śnie – rze­kła Aiko, jakby przy­po­mnia­ła sobie coś waż­ne­go. – Py­ta­łaś o świę­tą górę. Za ty­dzień tata za­bie­rze nas na piel­grzym­kę. Wej­dzie­my na sam szczyt Fu­ji­san.

„Wy­zbądź się lęku” – po­wta­rza­ła w duchu Ku­ma­ri. – „Bądź wy­trwa­ła. Czyż cier­pli­wość nie jest naj­więk­szą z two­ich cnót?”

 

 

De­ter­mi­na­cja

 

Ścia­ny gór­skiej willi w Yama­na­ka­ko, wy­ko­na­ne z su­ro­we­go drew­na, współ­gra­ły z mi­ni­ma­li­stycz­nym wy­stro­jem domu. Na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ta­ta­mi leżał ma­te­rac, gdzie spały przy­bra­ne sio­stry. Pro­sty drew­nia­ny sto­lik – je­dy­ny mebel w całym po­miesz­cze­niu – usta­wio­no w rogu. Jed­nak to nie on przy­ku­wał uwagę Ku­ma­ri, a widok za oknem, uka­zu­ją­cy je­zio­ro i wzno­szą­cy się za nim sto­żek wul­ka­nu Fuji. Świ­ta­ło. Sce­ne­rię można by uznać za baj­ko­wą, gdyby nie dzie­siąt­ki pa­skud­nych kabli, bie­gną­cych wzdłuż drogi.

Ku­ma­ri zi­gno­ro­wa­ła je. Zwień­czo­ny śnież­ną czapą szczyt hip­no­ty­zo­wał. To był wła­ści­wy czas, miej­sce i szan­sa, któ­rej nie za­mie­rza­ła zmar­no­wać. Tak jak Yuki Ka­wau­chi robił wszyst­ko, by jego przy­go­to­wa­nia po­skut­ko­wa­ły eks­plo­zją formy w jeden kon­kret­ny dzień, tak Ku­ma­ri, po­wta­rza­jąc każdy krok ścież­ki swego mi­strza, wy­ho­do­wa­ła w sobie wiel­ką kulę mocy, z któ­rej dzi­siaj za­mie­rza­ła sko­rzy­stać.

Wy­mknę­ła się z ciała. Oto­czył ją chłód gór­skie­go je­sien­ne­go po­ran­ka. Le­cia­ła ku uśpio­nej od trzy­stu lat górze, wzno­szą­cej się mo­nu­men­tal­nie ponad gęste lasy. Woń ży­wi­cy i lekko prze­gni­łej ściół­ki przy­po­mi­na­ła ślę­żań­ski masyw, dom – ten pierw­szy, je­dy­ny praw­dzi­wy. Za­to­pi­ła się w tym za­pa­chu, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę dokąd i po co zmie­rza. Bory z cza­sem stały się rzad­sze, prze­cię­te gdzie­nie­gdzie bli­zna­mi su­chych wą­wo­zów, wy­żło­bio­nych w czar­nym wul­ka­nicz­nym po­pie­le.

Po­wy­żej gra­ni­cy lasu kra­jo­braz stał się jesz­cze bar­dziej ja­ło­wy. Wokół wierz­choł­ka nie było już zie­le­ni, a je­dy­nie głazy, pył i ska­mie­nia­łe frag­men­ty ba­zal­to­wej lawy, miej­sca­mi okra­szo­ne rdza­wym na­lo­tem.

Wul­kan, z po­zo­ru nie­przy­stęp­ny i mar­twy, we­wnątrz krył wiel­ką moc – stru­mień ener­gii z sa­me­go wnę­trza Ziemi. Było też coś jesz­cze. Obec­ność. Pra­sta­ra, po­dob­na do otę­pia­łych bóstw ze świą­ty­ni Hi­ka­wa, lecz dużo sil­niej­sza i bar­dziej ży­wot­na. Ku­ma­ri do­my­śli­ła się, kto to jest. Ko­no­ha­na­sa­kuya-hi­me, pięk­na córka ducha gór. Bo­gi­ni kwia­tów i wul­ka­nów. Kami góry Fuji. Ta sama, o któ­rej opo­wia­da­ła Aiko.

Ty­sią­ce piel­grzy­mów, zmie­rza­ją­cych rok­rocz­nie na szczyt i kon­tem­plu­ją­cych pięk­no góry, sy­ci­ły bo­gi­nię od wie­ków. Miej­sce nie­gdy­siej­szych udu­cho­wio­nych asce­tów obec­nie za­ję­ły tłumy jed­no­ra­zo­wych wspi­na­czy-zdo­byw­ców. Po­tę­ga Ko­no­ha­na­sa­kuyi-hi­me zaś trwa­ła nie­zmien­nie. I przy­tła­cza­ła Ku­ma­ri. Dziew­czyn­ka mimo lęku po­stą­pi­ła na­przód.

Osa­czył ją za­pach siar­ki i kwit­ną­cych wiśni. Po­zo­sta­wio­ne w śpią­cym ciele serce za­trze­po­ta­ło na sznu­recz­kach tęt­nic.

– Dla­cze­go prze­kro­czy­łaś torii świę­tej Fu­ji­san? – za­py­ta­ła pra­sta­ra siła.

– Szu­kam drogi do domu – od­po­wie­dzia­ła Ku­ma­ri, zdję­ta pa­nicz­nym stra­chem.

– To moja góra i moja ścież­ka. Cóż dasz mi w za­mian za przej­ście, nędz­na isto­to? Ty, któ­rej duch mie­ści się w dwóch nie­wiel­kich śle­piach? – rze­kła Dzie­wo­ja Wy­wo­łu­ją­ca Prze­kwi­ta­nie Kwia­tów na Drze­wach, bo­gi­ni wody pa­nu­ją­cej nad ogniem.

– Ofia­ru­ję ci moją tę­sk­no­tę, kami.

– Bez­lik piel­grzy­mów tę­sk­ni za domem, wspi­na­jąc się na mój szczyt. W czym lep­sza jest twoja tę­sk­no­ta?

– Ofia­ru­ję ci mój lęk, kami.

– Bez­lik piel­grzy­mów boi się, gdy zmrok spo­wi­ja ich na mych szla­kach. W czym lep­szy jest twój strach?

– Ofia­ru­ję ci wspo­mnie­nie wi­śnio­wych ust mojej mamy, roz­świe­tlo­nych bla­skiem ognia z ko­min­ka.

Za­pach kwit­ną­cych wiśni i siar­ki osa­czył ją. Kami wdar­ła się do umy­słu dziew­czyn­ki i po­sma­ko­wa­ła in­try­gu­ją­cej wizji. Chwi­lę póź­niej oso­bli­wa woń ulot­ni­ła się, a droga ku wnę­trzu Ziemi sta­nę­ła otwo­rem.

 

 

Ku­ma­ri za­nur­ko­wa­ła w ot­chłań. Za­sty­głe lawy prze­peł­nio­ne pul­su­ją­cą ener­gią nie sta­no­wi­ły ba­rie­ry dla jej umy­słu. Stru­mień mocy po­zwa­lał mknąć w głąb bez żad­ne­go oporu. A może opór był, lecz ma­sko­wa­ła go eu­fo­ria?

Prze­mie­rzy­ła dawny komin wul­ka­nu i do­tar­ła do ko­mo­ry go­tu­ją­cej się magmy. Ci­śnie­nie i tem­pe­ra­tu­ra były już tak wy­so­kie, że lite skały, cie­cze i sprę­żo­ne gazy sta­pia­ły się w go­rą­cą, bul­go­czą­cą masę. Nie wa­ha­ła się. Po­mknę­ła dalej w dół ener­ge­tycz­nym świa­tło­wo­dem. Gdzie­nie­gdzie do­strze­ga­ła linie geo­man­tycz­ne, roz­cho­dzą­ce się w róż­nych kie­run­kach, lecz igno­ro­wa­ła je.

Głę­biej od­na­la­zła drugą ko­mo­rę, jesz­cze go­ręt­szą. Tu­tej­sza magma, rzad­sza, mniej lepka, uboż­sza w krze­mion­kę, pach­nia­ła po­dob­nie do ślę­żań­skich gabr. Czyż­by dom był tak bli­sko? Przy­spie­szy­ła. Wiel­ki kanał mocy po­wiódł ją w dół.

Prze­bi­ła się przez Moho. Po­wierzch­nię, którą po­żą­da­ły po­znać rze­sze geo­lo­gów. Dalej była znowu skała – cięż­ka, że­la­zi­sta z mnó­stwem oli­wi­no­wych krysz­ta­łów. Pio­no­wy stru­mień na­grza­nej ma­te­rii i nie­na­ma­cal­nej mocy pro­wa­dził do sa­me­go jądra.

Przy­sta­nę­ła w miej­scu gdzie nie­miec­ki sej­smo­log Beno Gu­ten­berg od­na­lazł swój raj. Źró­dło ener­gii było już bli­sko, gdzieś tam, w głębi prze­stwo­ru me­ta­licz­nej cie­czy. Stop bul­go­tał jak su­rów­ka w mar­te­now­skim piecu. Ol­brzy­mie prądy kon­wek­cyj­ne uno­si­ły go­rą­cą ma­te­rię, a siła Co­rio­li­sa wpra­wia­ła ją w ruch wi­ro­wy. Ku­ma­ri do­strze­ga­ła prze­ska­ku­ją­ce iskry elek­trycz­no­ści w tej wiel­kiej na­tu­ral­nej prąd­ni­cy.

Źró­dło mocy było jed­nak głę­biej. Tam, gdzie tkwił gęsty rdzeń z sze­ścio­kąt­nych, że­la­zo­wo-ni­klo­wych słu­pów. Tam, skąd po­cho­dzi­ło cie­pło. Po raz ko­lej­ny prze­ła­ma­ła lęk. Za­nur­ko­wa­ła. Czuła się jak sa­mo­bój­ca ska­czą­cy z wy­so­kie­go bu­dyn­ku, lecz prze­ży­ła. Od­na­la­zła ziem­skie serce qi.

 

 

Ka­na­ły ener­ge­tycz­ne roz­bie­ga­ły się stąd we wszyst­kie stro­ny. Przy­po­mi­na­ły je­żow­ca, który roz­po­starł pió­ro­pusz kol­ców, Ku­ma­ri zaś tkwi­ła we­wnątrz jego ku­li­ste­go ciała.

Którą drogę wy­brać? Jest ich tak wiele, a ja już czuję sprę­ży­nę, cią­gną­cą mnie z po­wro­tem do ciała.

„To wiel­ki cza­kram, świe­ci bar­dzo mocno” – przy­po­mnia­ła sobie słowa mamy, które tak bar­dzo utkwi­ły jej w gło­wie.

Sku­pi­ła się tylko na naj­więk­szych me­ri­dia­nach. Wciąż było ich zbyt dużo. Kil­ka­dzie­siąt.

Którą z nich wy­brać? Wszyst­kie świe­cą tak jasno.

„A tutaj, na dru­gim końcu świa­ta jest Eu­ro­pa” – roz­brzmiał głos Aiko w jej gło­wie.

Drugi ko­niec świa­ta. – Od­rzu­ca­ła ko­lej­ne ka­na­ły mocy. Wszyst­kie, które bie­gły w kie­run­kach nie­pa­su­ją­cych do „dru­gie­go końca świa­ta”. Wybór wciąż ją prze­ra­stał. Nad­wy­rę­żo­na sprę­ży­na cią­gnę­ła coraz moc­niej.

Ku­ma­ri wy­bra­ła naj­więk­szą z wiąz­ki ja­snych me­ri­dian skie­ro­wa­nych w po­dob­ną stro­nę.

Tam musi być Eu­ro­pa. Tak wiele bóstw, tak długa hi­sto­ria.

Po­mknę­ła w górę.

 

 

Po­dróż tym razem była trud­niej­sza. Im bar­dziej od­da­la­ła się od serca mocy, tym więk­szy czuła opór. Nie zwol­ni­ła. Prze­brnę­ła przez morze na­elek­try­zo­wa­nej mazi. Przedar­ła się przez sztyw­ne skały dol­ne­go płasz­cza. Nie­ma­te­rial­ny łań­cuch, na­pię­ty do gra­nic moż­li­wo­ści, przy­cią­gał ją z po­wro­tem do ciała, lecz dziew­czyn­ka wciąż parła przed sie­bie. Tak jak Yuki Ka­wau­chi w od­le­głym Pe­ki­nie wal­czył z ma­ra­toń­ską ścia­ną, tak Ku­ma­ri zma­ga­ła się ze swoim ba­la­stem.

Nie pod­dam się. Nie od­pusz­czę.

“Za­wsze kiedy bie­gnę, to myślę, że gdy­bym miał sko­nać w trak­cie tego wy­ści­gu, to niech tak bę­dzie” – po­wta­rza­ła motto swo­je­go mi­strza raz po raz.

Skały stop­nio­wo sta­wa­ły się bar­dziej pla­stycz­ne, co było zna­kiem, że do po­wierzch­ni jest już bli­sko. Wtedy po­czu­ła za­pach pra­daw­nych bogów, uwię­zio­nych pod wiel­kim stoż­ko­wa­tym kształ­tem. Nagły za­strzyk eu­fo­rii spra­wił, że po­mknę­ła szyb­ciej. Koń­ców­ka drogi wio­dła przez kry­sta­licz­ne skały, tak stare, że pa­mię­ta­ły jesz­cze świat, nim po­ja­wi­ło się na nim życie. Za­nie­po­ko­iło ją to. Nie znała ich. Znała za to obec­ną tu woń za­po­mnia­nych, znie­wo­lo­nych bóstw. Ostat­kiem sił wy­ło­ni­ła się pod skle­pie­niem bez­chmur­ne­go nieba.

Morze pia­sku i ka­mie­ni roz­po­ście­ra­ło się przed nią. Ni­g­dzie nie do­strze­gła wy­tę­sk­nio­nych bu­czyn ani świer­ków, nie było też świę­tej góry. Do­strze­gła za to sto­żek ja­śnie­ją­cy mocą, a wokół niego zna­jo­mą kom­bi­na­cję za­chwy­tu, znu­że­nia i cie­ka­wo­ści, jak rów­nież chci­wo­ści i po­gar­dy. Te pierw­sze na­le­ża­ły do tu­ry­stów spo­glą­da­ją­cych na Wiel­ką Pi­ra­mi­dę. Te ostat­nie do po­ga­nia­czy wiel­błą­dów szu­ka­ją­cych ła­twe­go za­rob­ku.

To nie to miej­sce. Nawet nie ten kraj. Jak mo­głam się tak po­my­lić?

Spoj­rza­ła ku pi­ra­mi­dzie. Za­pach pra­daw­nych bogów był żywy i silny. Tkwi­li tam od ty­siąc­le­ci. Spra­gnie­ni hoł­dów, któ­rych nikt im już nie skła­dał. Po­grze­ba­ni w gro­bow­cach, a do tego spę­ta­ni sie­cią mocy, roz­cią­gnię­tą po­mię­dzy mi­na­re­ta­mi ka­ir­skich me­cze­tów. Wię­za­mi wzmac­nia­ny­mi pięć razy dzien­nie od prze­szło ty­sią­ca lat.

Ku­ma­ri nie od­na­la­zła w sobie woli, by dłu­żej się opie­rać. Zlu­zo­wa­ła upór, a ukry­ta siła po­cią­gnę­ła jej ducha z po­wro­tem ku wnę­trzu Ziemi.

 

 

Po­zba­wio­na sił le­cia­ła jak ma­rio­net­ka. Czuła prze­moż­ny żal. W gór­skiej chat­ce, gdzieś na obrze­żach jed­ne­go z ja­poń­skich ku­ror­tów, jej ciało spo­czy­wa­ło bez­wład­nie. Mimo że nie było w nim ducha, po po­licz­kach spły­wa­ły łzy. Łzy bez­rad­no­ści. Tyle wy­sił­ków, tyle sta­rań, je­dy­na szan­sa, a wszyst­ko na nic.

To prze­cież nie może się tak skoń­czyć.

Prze­la­tu­jąc przez śro­dek Ziemi, przez gęstą kulę ener­gii qi, zdo­ła­ła wzbu­dzić w sobie iskier­kę buntu. Pa­zu­ry jej umy­słu ucze­pi­ły się rdze­nia mocy i trzy­ma­ły go kur­czo­wo. Osła­bio­na dziew­czy­na nie miała już sił, by się jej prze­ciw­sta­wić, a mimo to trwa­ła w środ­ku ja­śnie­ją­cej kuli, wy­pie­ra­jąc ze świa­do­mo­ści fakt, że to już ko­niec.

Utrzy­maj chwyt! Walcz! – wy­brzmie­wa­ła man­tra w za­ka­mar­kach jej umy­słu. Jesz­cze jeden raz. Jedna szan­sa. Mu­sisz spró­bo­wać. Mu­sisz wy­trwać.

 

 

Ręce ko­bie­ty w czer­ni ura­bia­ły ka­wa­łek gliny. Zręcz­ne palce spra­wia­ły, że ma­te­ria co rusz przyj­mo­wa­ła fan­ta­stycz­ne kształ­ty, lecz sa­mo­kry­tycz­ne spoj­rze­nie było tego dnia bez­względ­ne, więc żmud­ny pro­ces mo­de­lo­wa­nia roz­po­czy­nał się od nowa.

Do pra­cow­ni wszedł męż­czy­zna, trzy­ma­jąc w wiel­kiej dłoni białą ko­per­tę.

– Do­sta­łaś list.

– Od kogo? – Ko­bie­ta nie ode­rwa­ła wzro­ku od two­rzy­wa nawet na chwi­lę.

– Nie wiem. Jest tylko nasz adres i zna­czek z Ja­po­nii.

Szary nie­re­gu­lar­ny pla­cek wy­lą­do­wał po­śród in­nych od­rzu­co­nych nie­szczę­śni­ków. Umo­ru­sa­ne gliną ręce za­nu­rzy­ły się w stru­mie­niu bie­żą­cej wody i od­zy­ska­ły swą na­tu­ral­ną barwę. Ko­bie­ta w czer­ni wy­tar­ła je i się­gnę­ła po ko­per­tę. List pach­niał atra­men­tem. Prze­mknę­ła wzro­kiem po orien­tal­nych zna­kach nie­wpraw­nie za­pi­sa­nych w pio­no­wych ko­lum­nach. Spoj­rza­ła na męż­czy­znę.

– Znasz kogoś, kto mówi po ja­poń­sku?

W od­po­wie­dzi do­strze­gła je­dy­nie prze­czą­cy ruch głowy.

Wró­ci­ła do prze­glą­da­nia listu, szu­ka­jąc w la­bi­ryn­cie ob­cych zna­ków zna­jo­mej tre­ści czy choć­by imie­nia. Nie od­na­la­zła. Wrę­czy­ła list mę­żo­wi, a ten, za­in­try­go­wa­ny, zlu­stro­wał go z rów­nie skru­pu­lat­nie.

– Może to od pana Yoso­ma­ki? – za­py­tał, choć wie­dział, że temat jest draż­li­wy.

– Wąt­pię. On za­wsze wy­sy­łał maile, do tego po an­giel­sku.

Jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę oboje wpa­try­wa­li się w oso­bli­wą kart­kę pa­pie­ru, po czym wło­ży­li ją razem z ko­per­tą do szu­fla­dy, gdzie za­le­gła po­śród ty­sią­ca dro­bia­zgów, któ­rych nikt nie miał su­mie­nia wy­rzu­cić.

– A jakby tak do niego na­pi­sać? – Męż­czy­zna nie dawał za wy­gra­ną.

– Co na­pi­sać? Że do­sta­li­śmy ano­ni­mo­wy list i go nie ro­zu­mie­my? Wiesz jak to by­ło­by ode­bra­ne w Ja­po­nii? Przy­zna­nie się do nie­wie­dzy to naj­prost­szy spo­sób, by stra­cić twarz.

– Prze­cież nie je­ste­śmy Ja­poń­czy­ka­mi. Zro­zu­miał­by.

– Igno­ran­cja i brak pro­fe­sjo­na­li­zmu, tyle by zro­zu­miał.

 

 

Siła woli pod­sy­ca­na tę­sk­no­tą i de­ter­mi­na­cją oka­za­ła się wy­star­cza­ją­ca, by pod­jąć jesz­cze jedną roz­pacz­li­wą próbę. Tym razem Ku­ma­ri nie mogła wy­bie­rać drogi na oślep. Się­gnę­ła ku naj­bliż­szej me­ri­dia­nie i wsłu­cha­ła się w nią. Pach­nia­ła śnie­giem i lodem. To nie ta. Ko­lej­na roz­brzmie­wa­ła echem ko­ściel­nych dzwo­nów. Też nie ta. Za­wo­dze­nie mu­ezi­na, za­pach sta­rej skrze­płej krwi, du­cho­ta dżun­gli. Nie, nie i nie.

Son­do­wa­ła ko­lej­ne ka­na­ły, lecz albo nic w nich nie od­naj­dy­wa­ła, albo czuła emo­cje obce i nie­pa­su­ją­ce do jej świę­tej góry. Z każ­dym nie­po­wo­dze­niem siła woli sła­bła, a wzma­gał się ma­gne­tyzm cią­gną­cy ją w kie­run­ku wul­ka­nu Fuji.

Do­pa­da­ją­cy ją ma­razm i re­zy­gna­cja ustą­pi­ły nagle, gdy od­na­la­zła zna­jo­mą nutę. Pra­sta­ra obec­ność i za­pach cel­tyc­kich du­chów.

Lugos – po­my­śla­ła.

Nie szu­ka­ła już dalej. Ze­bra­ła w sobie skraw­ki mocy i po­gna­ła ku górze, ni­czym ogar, który zwę­szył trop. Do­szczęt­nie wy­zu­ta z sił, chwy­ci­ła linę zna­jo­me­go za­pa­chu. Pięła się po niej wolno, ocię­ża­le, jak hi­ma­la­ista na naj­bar­dziej krwio­żer­czej z gór. Głos z tyłu jej umy­słu wciąż od­rzu­cał widmo po­raż­ki i nie po­zwa­lał jej się za­trzy­mać.

Mamo, tak bar­dzo tę­sk­nię.

Na po­wierzch­ni przy­wi­tał ją wiatr i za­pach je­sien­nych traw. Stała we­wnątrz ka­mien­ne­go kręgu i pa­trzy­ła na szare obe­li­ski. Wy­szła poza krąg, ro­zej­rza­ła się – ciem­niej­sze plamy za­gaj­ni­ków gdzie­nie­gdzie prze­ła­my­wa­ły zie­leń roz­le­głych łąk. Oko­li­ca była jed­nak pła­ska. Świę­tej góry nie było.

Wraz z ostat­nią iskier­ką na­dziei, która zga­sła w Ku­ma­ri, nie­wi­dzial­na sprę­ży­na upo­mnia­ła się o nią. Drze­mią­ce cel­tyc­kie bó­stwa, pach­ną­ce tak samo jak Lugos, po­wio­dły smęt­nym wzro­kiem za nie­po­zor­ną isto­tą, po­grą­ża­ją­cą się w ot­chła­ni. Duchy wo­jow­ni­ków – od­wiecz­nych straż­ni­ków – zmarsz­czy­ły swe ob­li­cza, gdy nie­spo­dzie­wa­ny in­truz prze­mknął mię­dzy nimi. Ku­ma­ri nie opie­ra­ła się.

 

 

Aiko sie­dzia­ła smut­na, wpa­tru­jąc się w regał, na któ­rym le­ża­ło całe mnó­stwo drob­no­stek, o za­sto­so­wa­niu zna­nym tylko jej i miej­sco­wym na­sto­lat­kom. Odkąd wró­ci­li z Fuji, Ku­ma­ri była nie­uchwyt­na, wy­ci­szo­na, jakby za­sko­ru­pia­ła. Wcze­śniej Aiko czuła jej obec­ność, do­strze­ga­ła ducha, który spra­wiał, że mio­do­we tę­czów­ki ema­no­wa­ły in­ten­syw­ną barwą, teraz jed­nak wy­da­wa­ła się być mar­twą kukłą, po­dob­nie jak mangi z ko­lek­cji jej ojca.

Wraz z po­ja­wie­niem się Ku­ma­ri świat za­fa­scy­no­wa­nej fan­ta­sty­ką na­sto­lat­ki stał się uro­kli­wy i nie­zwy­kły. Co­dzien­nie pę­dzi­ła ze szko­ły tylko po to, by za­mie­nić ze swą przy­bra­ną sio­strą choć­by kilka słów w jed­nej z tych ta­jem­nych, bez­słow­nych kon­wer­sa­cji. Teraz wszyst­ko zni­kło, świat na po­wrót zsza­rzał, a nie­zwy­kłość Ku­ma­ri zda­wa­ła się być snem.

– Aiko, mam coś dla cie­bie. – Daiki Yoso­ma­ka wszedł do po­ko­ju córki, uda­jąc, że nie do­strze­ga jej kiep­skie­go na­stro­ju. – Wio­sen­ne wy­da­nie Art Dolls Qu­ar­ter­ly.

Dziew­czyn­ka bez en­tu­zja­zmu chwy­ci­ła ko­lo­ro­wy ma­ga­zyn, a pa­trzą­ca z okład­ki eg­zo­tycz­na Njala, tak po­dob­na do Ku­ma­ri, wpę­dzi­ła ją w jesz­cze więk­szy smu­tek.

 

 

Ku­ma­ri obu­dzi­ła się w zna­jo­mym po­ko­ju. Czuła się pusta jak wy­dmusz­ka, z któ­rej wy­ssa­no ostat­nią iskrę życia. Sie­dzą­ca przy biur­ku na­sto­lat­ka do­pa­dła do niej.

– W końcu się ock­nę­łaś. Le­żysz tak bez ducha już drugi ty­dzień. Co się stało?

– Gdzie je­stem? – za­py­ta­ła Ku­ma­ri, choć wy­da­wać się mogło, że roz­po­zna­ła pokój.

– W domu, w Sa­ita­mie. Wró­ci­li­śmy z piel­grzym­ki. Szko­da, że tego nie wi­dzia­łaś. We­szli­śmy z tatą na samą górę. – Aiko, z ru­mień­ca­mi na po­licz­kach, opo­wia­da­ła jej swoją przy­go­dę.

– Czy po­je­dzie­my tam znowu?

– Dokąd? Na piel­grzym­kę? – Na­sto­lat­ka zdzi­wi­ła się py­ta­niem. – Po co? Prze­cież już tam by­li­śmy. Ja­poń­ska mą­drość uczy, że kto raz wszedł na szczyt Fu­ji­san jest wiel­kim czło­wie­kiem, lecz kto zro­bił to po raz drugi, jest głup­cem.

 

 

Cier­pli­wość

 

Wiel­kie czar­ne źre­ni­ce spo­glą­da­ły uważ­nie. Za oknem wi­ro­wa­ły płat­ki śnie­gu, pierw­sze tej zimy. Ulice Sa­ita­my już przy­stro­jo­no świą­tecz­ny­mi ozdo­ba­mi, choć do­pie­ro koń­czył się li­sto­pad. Ni­ko­go to jed­nak nie dzi­wi­ło, wszak Boże Na­ro­dze­nie, zwane tu Ku­ri­su­ma­su, było naj­więk­szym świę­tem za­ku­pów, a han­dlow­cy nie za­mie­rza­li cze­kać do grud­nia.

Ku­ma­ri długi czas do­cho­dzi­ła do sie­bie, lecz nawet teraz, gdy od­zy­ska­ła siły, rzad­ko opusz­cza­ła ciało. Emo­cje po­grą­żo­nych w szale za­ku­pów ludzi sma­ko­wa­ły ja­ło­wo i bez­barw­nie. Nawet pan Ka­wau­chi, który z wiel­kim ani­mu­szem roz­po­czął ko­lej­ny cykl tre­nin­go­wy, nie był wy­star­cza­ją­cą przy­nę­tą, by wy­cią­gnąć ją z domu. Dzie­ła znisz­cze­nia do­peł­nia­ła je­sien­na de­pre­syj­na aura, zie­ją­ca sza­ro­ścią i bez­na­dzie­ją.

Ku­ma­ri całe dnie spę­dza­ła w po­ko­ju, leżąc w bez­ru­chu i ga­piąc się w okno, a chęć i ra­dość życia ucho­dzi­ły z niej z każ­dym dniem. Mio­do­wa barwa oczu po­wo­li bla­kła. Je­dy­ne co w isto­cie pod­trzy­my­wa­ło jej wolę życia, to wiecz­nie uśmiech­nię­ta i po­god­na Aiko.

– Je­steś dla mnie tak dobra, jak moja mama – po­wie­dzia­ła Ku­ma­ri w jed­nej z tych krót­kich chwil, kiedy po­wró­cił do niej opty­mizm.

Nie­na­wy­kła do tak szcze­rych wy­znań na­sto­lat­ka skry­ła skrę­po­wa­nie za sze­ro­kim uśmie­chem. W isto­cie wzru­szy­ła się, że mogła dać Ku­ma­ri to, czego sama nie miała.

 

 

Męż­czy­zna skoń­czył czy­ścić piec. Jego duża dłoń chwy­ci­ła wózek, na któ­rym wszyst­ko miał już przy­go­to­wa­ne do wy­pa­łu. Nie spie­szył się jed­nak.

– Przy­nio­słaś te rącz­ki? – za­py­tał ko­bie­tę w czer­ni, gdy ta po­ja­wi­ła się w drzwiach. – Już czas.

Ko­bie­ta de­li­kat­nie uło­ży­ła na wózku dwa przed­ra­mio­na, za­koń­czo­ne fi­li­gra­no­wy­mi pal­ca­mi, dwie nóżki i małe serce. Męż­czy­znę za­kłu­ło w pier­si na myśl, że ma je przy­piec w ogniu. Robił to nie po raz pierw­szy. Cza­sem czuł się jak Bóg, który daje życie i życie od­bie­ra, a cza­sem, tak jak dziś, gry­zło go su­mie­nie. Ir­ra­cjo­nal­nie, bez przy­czy­ny, zda­wa­ło mu się, że jest se­ryj­nym mor­der­cą, pa­lą­cym zwło­ki swych nie­let­nich ofiar.

– Tylko nie spiecz ich za bar­dzo. Chcę, by były tylko lekko ru­mia­ne – rze­kła ko­bie­ta i skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia.

– Za­cze­kaj jesz­cze! – Męż­czy­zna po­rzu­cił mrocz­ne myśli. – Dla­cze­go te rącz­ki są takie blade?

– Do­da­łam tro­chę glin­ki ka­oli­no­wej. Chcia­łam ją wy­pró­bo­wać.

Mąż ski­nął głową w ak­cep­ta­cji. Otwo­rzył me­ta­lo­wą furtę pieca, po czym wje­chał wóz­kiem do środ­ka, roz­po­czy­na­jąc swój ry­tu­ał.

 

 

Aiko wbie­gła do po­ko­ju z en­tu­zja­zmem, który wy­da­wał się być wręcz nie na miej­scu, zwa­żyw­szy na słotę i sza­ru­gę, jaka stra­szy­ła za oknem.

– W cza­sie Ku­ri­su­ma­su tata za­bie­rze nas na narty! – za­wo­ła­ła.

Ku­ma­ri zbyła wia­do­mość wy­mow­nym mil­cze­niem, które było w sta­nie uga­sić wszel­ki zapał.

– Nie cie­szysz się? – za­py­ta­ła młoda Ja­pon­ka. – Prze­cież tak bar­dzo chcia­łaś wró­cić w góry. Fu­ji­ten Snow Re­sort, tam po­je­dzie­my.

– Fu­ji­ten? – To słowo za­dzia­ła­ło na Ku­ma­ri tak jak imię, wy­po­wia­da­ne przez le­ka­rza, który budzi pa­cjen­ta z nar­ko­zy.

– Tak. To nie­da­le­ko Yama­na­ka­ko, nad Pię­cio­ma Je­zio­ra­mi Fuji.

– Ile czasu zo­sta­ło do świąt? – Było to pierw­sze w pełni trzeź­we zda­nie wy­po­wie­dzia­ne przez Ku­ma­ri od dawna.

 

 

Trzy ty­go­dnie – po­wta­rza­ła cią­gle w my­ślach, pę­dząc w po­szu­ki­wa­niu swego mi­strza. Tak mało czasu. Na co cze­ka­łam przez te wszyst­kie dni?

Na­za­jutrz od­na­la­zła zna­jo­mą kom­po­zy­cję bólu, zmę­cze­nia i sa­tys­fak­cji. Ma­ra­toń­czyk, w prze­ci­wień­stwie do niej, nie spo­czął na lau­rach. Przy­ssa­ła się do zna­jo­mej aury i nie od­pusz­cza­ła jej na krok.

Trzy ty­go­dnie. Panie Ka­wau­chi​, pro­szę, jesz­cze kilka kółek. Niech pan jesz­cze nie wraca do domu. Po­trze­bu­ję każ­dej kro­pli pana potu. Muszę być go­to­wa. Muszę.

 

 

Mo­nu­men­tal­ny sto­żek Fuji tym razem przy­wdział białą szatę. Ku­ma­ri po­mknę­ła ku niemu z eks­cy­ta­cją.

Ofia­ro­wa­ła bo­gi­ni Ko­no­ha­na­sa­kuyi-hi­me wizję kwit­ną­cych wi­śnio­wych sadów u pod­nó­ża Ślęży. Kwia­ty te nie mogły rów­nać się z tymi, które kami zsy­ła­ła rok­rocz­nie na Ja­po­nię. Mimo to Ku­ma­ri była pewna, że Dzie­wo­ja Wy­wo­łu­ją­ca Prze­kwi­ta­nie Kwia­tów na Drze­wach nie oprze się po­ku­sie, by zer­k­nąć na dzie­ło Mo­ko­szy. Nie my­li­ła się. Wrota wnę­trza Ziemi roz­war­ły się, a woń siar­ki i kwia­tów wi­sia­ła nad nimi jesz­cze przez dłuż­szy czas.

Moc w ją­drze trwa­ła nie­zmien­nie. Ku­ma­ri nie spie­szy­ła się. Po­dą­ża­jąc za przy­kła­dem mi­strzów zen skon­cen­tro­wa­ła się i po­grą­ży­ła w ci­chej me­dy­ta­cji. Jej umysł sub­tel­nie mu­skał me­ri­dia­ny i na­słu­chi­wał.

Była już w sta­nie roz­po­znać nie­któ­re z nich, a w szcze­gól­no­ści te dwie, które wcze­śniej od­wie­dzi­ła. Ich woń od­zna­cza­ła się wy­raź­nie od resz­ty. Sku­pi­ła się na po­zo­sta­łych. Żadna nie wy­da­wa­ła się tą wła­ści­wą. Ku­ma­ri nie znie­chę­ca­ła się.

„Czyż cier­pli­wość nie jest naj­więk­szą z two­ich cnót?”

 

 

Nie­wy­so­ka fi­gu­ra Pe­ru­na stała opar­ta o głaz tuż przy ścież­ce, wy­dep­ta­nej przez kro­cie ludz­kich stóp. Przy źró­dle, przy­po­mi­na­ją­cym bar­dziej wy­schnię­tą ka­łu­żę, niż świę­te miej­sce oczysz­cze­nia, któ­rym ongiś było, roz­pa­lo­no ogień.

Żerca ubra­ny w lnia­ną szatę, na­rzu­co­ną na pu­cho­wą kurt­kę, roz­po­czął ob­rzęd Szczo­drych Godów.

– Wzy­wam cie­bie Swa­ro­ży­cu, świę­ty synu Swa­ro­go­wy, boże o ogni­stym licu, wzy­wam cię tymi słowy…

Ry­tu­al­na maska, skry­wa­ją­ca ob­li­cze męż­czy­zny, do­da­wa­ła mu ta­jem­ni­czo­ści.

– Z po­wie­trza, ognia i wody, z drze­wa i wnętrz­no­ści ziemi, po­przez śnie­gi, wia­try, lody, nie­chaj przy­bę­dą bo­go­wie, a ofia­rę na­leż­ną du­chom niech przyj­mą…

Za­dzwo­ni­ły mie­dzia­ne ka­błącz­ki, a z kręgu wy­stą­pi­ła ko­bie­ta. Wsy­pa­ła do ognia garść ziół.

– Niech bę­dzie po­zdro­wio­ny świę­ty ogień! – za­in­kan­to­wał męż­czy­zna w śre­dnio­wiecz­nym płasz­czu. W dłoni trzy­mał róg pełen miodu, któ­rym polał pło­mie­nie.

– Sława mu! – od­po­wie­dzia­ła gro­ma­da.

Żerca przy­wo­ły­wał ko­lej­ne bó­stwa, człon­ko­wie we­wnętrz­ne­go kręgu zaś skła­da­li im ofia­ry.

– Pe­ru­nie! Ty, co płasz­czem smo­li­stym przy­kry­wasz dzień skwar­ny, a ob­li­czem roz­świe­tlasz czar­ny nieba prze­stwór. Wzy­wam cię, wład­co sta­ro­daw­nych mocy!

Głę­bo­ko w trze­wiach góry Gro­mo­wład­ny po­ru­szył się, otwo­rzył oko i za­grzmiał. Żer­twa była mu miła. Sycił się nią ni­czym wy­głod­nia­ły wilk, który na przed­wio­śniu do­padł kró­li­ka.

Po­si­liw­szy się, po raz ty­sięcz­ny w swoim dłu­gim ży­wo­cie szarp­nął więzy, pró­bu­jąc się z nich wy­zwo­lić, po czym ty­sięcz­ny raz prze­klął pa­la­ty­na i jego ród Du­ni­nów. Gniew Pe­ru­na, wzmoc­nio­ny ener­gią zi­mo­we­go prze­si­le­nia, niósł się het w głąb, da­le­ko, ku wnę­trzu Ziemi. Tam, gdzie pewna cier­pli­wa isto­ta szu­ka­ła drogi do domu.

 

 

W tym samym cza­sie w ka­me­ral­nej pra­cow­ni ko­bie­ta w czer­ni spo­glą­da­ła na swoje dzie­ło z za­chwy­tem: bursz­ty­no­we oczy, wiel­kie ko­sma­te uszy o po­strzę­pio­nych mał­żo­wi­nach, a po­mię­dzy nimi dwa sar­nie różki, brą­zo­we włosy z dłu­gich pasów tka­ni­ny opa­da­ją­ce do samej ziemi. Przy­szy­te mocną ba­weł­nia­ną nicią przed­ra­mio­na i nóżki do­peł­nia­ły ca­ło­ści. Bra­ko­wa­ło już tylko ostat­nie­go ele­men­tu – serca.

Ko­bie­ta chwy­ci­ła drob­ny przed­miot, ze­szkli­wio­ny i za­bar­wio­ny na krwi­sto, opa­trzo­ny sym­bo­lem sa­mot­nej góry z wy­ry­tym uko­śnym krzy­żem. Przez nie­wiel­ki otwór prze­wle­kła wiąz­kę wi­śnio­wych nici. Na ko­niec za­wie­si­ła ser­dusz­ko na gu­zi­ku przy­szy­tym do kor­pu­su wy­ko­na­ne­go z moc­ne­go zgrzeb­ne­go lnu.

To był mo­ment na­ro­dzin. Blade bursz­ty­no­we tę­czów­ki na­bra­ły żywej barwy. Lalka od­na­la­zła swą duszę.

Ko­bie­ta usia­dła w bez­ru­chu i wpa­try­wa­ła się długo w swoje dzie­ło.

– Zdradź mi swoje imię, ma­leń­stwo – szep­nę­ła.

Nie było od­po­wie­dzi. Ko­bie­ta w czer­ni jed­nak cier­pli­wie cze­ka­ła.

Ku­ma­ri – sły­sza­ła głos w swo­jej gło­wie.

– Ale ja już mam jedną Ku­ma­ri.

Mamo, to ja, Ku­ma­ri – usły­sza­ła po­now­nie. Głos nie po­cho­dził jed­nak od lalki, a ską­d­inąd.

Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się, ro­zej­rza­ła, lecz ni­ko­go nie do­strze­gła. Czuła jed­nak obec­ność, od któ­rej po­cho­dził zna­jo­my głos.

– Ku­ma­ri, to na­praw­dę ty? – Ze­rwa­ła się z krze­sła i krzyk­nę­ła w pust­kę. – Udało ci się! Wie­dzia­łam, że ci się uda!

– Tak, mamo – za­brzmia­ła od­po­wiedź, w któ­rej prze­mie­sza­ne były ulga i zmę­cze­nie. – Byłam cier­pli­wa, jak mó­wi­łaś.

– Tak bar­dzo się cie­szę. – Wzru­szo­na ko­bie­ta mi­mo­wol­nie prze­szła się po pra­cow­ni, jakby pró­bu­jąc zna­leźć co­kol­wiek na­ma­cal­ne­go. Na próż­no. Jej ład­nie wy­mo­de­lo­wa­ne brwi za­sty­gły w nie­pew­no­ści. – Tę­sk­ni­łam za tobą.

Po­cząt­ko­wą eu­fo­rię za­stą­pi­ło mil­cze­nie. Jakby żadna z nich nie po­tra­fi­ła od­na­leźć słów wy­star­cza­ją­cych, by prze­ka­zać uczu­cia.

– Spójrz, ma­leń­stwo! – prze­rwa­ła ciszę ko­bie­ta. – To twoja nowa sio­stra.

Ku­ma­ri przy­po­mnia­ła sobie dzień swo­ich na­ro­dzin. Rów­nież taka była, zlęk­nio­na i za­gu­bio­na. Mama jed­nak trwa­ła przy niej przez cały czas, nie zo­sta­wia­jąc nawet na chwi­lę. Pa­trzy­ła na nią cier­pli­wy­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi i cze­ka­ła.

– Jest bar­dzo nie­śmia­ła, wsty­dzi się wy­brać imię dla sie­bie. – Ko­lej­ne słowa po­pły­nę­ły z fo­rem­nych wi­śnio­wych ust. – Po­mo­żesz jej? Masz jakiś po­mysł?

– Aiko. Każdy za­słu­gu­je, by mieć swoją Aiko. Ty też, mamo.

A każda Aiko za­słu­gu­je, by mieć swoją mamę – do­da­ła w my­ślach.

 

 

EPI­LOG

 

Prze­stron­na sala wy­sta­wo­wa pach­nia­ła świe­żą farbą. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok, gdzie­nie­gdzie roz­pra­sza­ny punk­to­wym świa­tłem re­flek­to­rów. Nie­wiel­kie grupy gości w ele­ganc­kich stro­jach, trzy­ma­jąc w dło­niach lamp­ki lo­kal­ne­go bia­łe­go wina, prze­mie­rza­ły salę do­stoj­nym kro­kiem, przy­sta­jąc przy wy­eks­po­no­wa­nych lal­kach.

Ce­ra­micz­ne ob­li­cza im­po­no­wa­ły ko­lo­rem i formą. Kunsz­tow­ne od­wzo­ro­wa­nie de­ta­li wzbu­dza­ło po­dziw. Oczy każ­dej z lalek miały głę­bo­ką barwę, wy­glą­da­ły jak żywe, przez co do­da­wa­ły baj­ko­wym po­sta­ciom ludz­kiej apa­ry­cji. Czer­wo­ne serca za­wie­szo­ne na wi­śnio­wych ni­ciach, po­dob­nie jak rącz­ki z ra­chi­tycz­ny­mi pa­lusz­ka­mi, roz­pa­la­ły naj­róż­niej­sze emo­cje.

Do sali we­szła ko­bie­ta w czer­ni w to­wa­rzy­stwie męż­czy­zny w śred­nim wieku – or­ga­ni­za­to­ra wy­sta­wy.

– Witam pań­stwa! – Ku­stosz roz­po­czął wer­ni­saż, kiedy zgro­ma­dze­ni oto­czy­li go sze­ro­kim pół­ko­lem. – Jest mi bar­dzo miło go­ścić wszyst­kich w na­szej nowej sie­dzi­bie. Po la­tach sta­rań w końcu do­cze­ka­li­śmy się ga­le­rii z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Moją naj­więk­szą sa­tys­fak­cją jest, że na pierw­szej wy­sta­wie mo­że­my za­pre­zen­to­wać twór­czość ar­tyst­ki, którą oso­bi­ście bar­dzo cenię. Nie­tu­zin­ko­wej, wy­bit­nie uta­len­to­wa­nej, któ­rej prace w za­kre­sie lal­kar­stwa ar­ty­stycz­ne­go do­ce­nio­no od Los An­ge­les po Mo­skwę. Zda­rzy­ło mi się sły­szeć wiele opi­nii na temat jej dzieł, zwy­kle wzbu­dza­ją skraj­ne od­czu­cia: za­chwyt, nie­po­kój, za­du­mę, kon­ster­na­cję. Nigdy na­to­miast nie sły­sza­łem, by ktoś prze­szedł obok nich obo­jęt­nie…

 

Ku­ma­ri / fot. Klau­dia Gau­gier

Koniec

Komentarze

Pięk­ne opo­wia­da­nie. Piszę to tutaj po raz pierw­szy: pięk­ne. Drob­ne nie­zręcz­no­ści nie od­bie­ra­ją mu nic a nic uroku. Jak dla mnie – opo­wia­da­nie mie­sią­ca.

Bar­dzo dzię­ku­ję, Ry­ba­ku.

Czyż­by nasza dzi­siej­sza po­ga­węd­ka na SB skło­ni­ła Cię do od­wie­dzin? ;)

 

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Ano. I nie ża­łu­ję, fan­ta­sty­ka w przed­nim wy­da­niu.

 

Jej, Chro­sci­sko, je­stem pewna, że hi­sto­rię Ku­ma­ri za­pa­mię­tam na długo.

Po­cząt­ko­wo czy­ta­łam i miej­sca­mi prze­sta­wa­łam ro­zu­mieć co się tu dzie­je, no bo jak to – sprze­dać córkę… No, nie mie­ści­ło mi się to w gło­wie.

Ale za­koń­cze­nie, choć ogrom­nie za­sko­czy­ło, to zna­ko­mi­cie wy­ja­śni­ło wszel­kie nie­do­mó­wie­nia i ka­za­ło uwie­rzyć w dziel­ność Ku­ma­ri.

Uwa­żam też, że wiel­kim plu­sem opo­wia­da­nia jest nie­zwy­kle umie­jęt­ne opi­sa­nie daw­nych wie­rzeń tak sło­wiań­skich, jak i ja­poń­skich. Nie bez zna­cze­nia jest także, że po­dzie­li­łeś się wie­dzą z dzie­dzi­ny geo­lo­gii.

Mam na­dzie­ję, że po­pra­wisz uster­ki, bo chcia­ła­bym no­mi­no­wać Ku­ma­ri do piór­ka.

 

Sa­miec alfa w my­ślach zry­wał z niej je­an­so­wą tka­ni­nę. –> Sa­miec alfa w my­ślach zry­wał z niej dżin­so­wą tka­ni­nę.

Uży­wa­my pi­sow­ni spo­lsz­czo­nej.

 

szem­ra­ła woda, wgłąb góry ciek­ną­ca. –> …szem­ra­ła woda, w głąb góry ciek­ną­ca.

 

zza okna, przy­sło­nię­te­go za­sło­ną z wie­lo­barw­nym ry­sun­kiem… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

Może: …zza okien­nej za­sło­ny z wie­lo­barw­nym ry­sun­kiem

 

Beton, as­falt, szło i stal… –> Li­te­rów­ka.

 

Usta roz­ta­cza­ły się tak sze­ro­ko, jakby wła­śnie wró­ci­ła z pierw­szej uda­nej rand­ki. –> W jaki spo­sób usta roz­ta­cza­ją się?

 

Na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ta­ta­mi leżał ma­te­rac futon… –> Futon to ma­te­rac, tak jak wia­do­mo, że ta­ta­mi to mata.

Może wy­star­czy: Na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ta­ta­mi leżał futon

 

Stru­mień mocy po­zwa­lał mknąć wgłąb bez żad­ne­go oporu. –> Stru­mień mocy po­zwa­lał mknąć w głąb bez żad­ne­go oporu.

 

Upstrzo­ne gliną ręce za­nu­rzy­ły się w stru­mie­niu bie­żą­cej wody… –> Je­stem prze­ko­na­na, że dło­nie ura­bia­ją­ce glinę mogły być nią uma­za­ne/ upa­pra­ne/ po­kry­te, ale nie upstrzo­ne.

Za SJP PWN: upstrzyć  1. pot. «po­kryć po­wierzch­nię cze­goś plam­ka­mi w innym ko­lo­rze niż tło» 2. pot. «o owa­dach: po­pla­mić po­wierzch­nię cze­goś od­cho­da­mi w po­sta­ci czar­nych kro­pek» 3. pot. «wpleść do cze­goś zbyt dużo nie­po­trzeb­nych lub błęd­nych ele­men­tów»

 

Odkąd wró­ci­li z Fuji, Ku­ma­ri była nie­uchwyt­na, wy­ci­szo­na, jakby za­sko­ru­pia­ła. Wcze­śniej Aiko czuła jej obec­ność, do­strze­ga­ła ducha, który spra­wiał, że mio­do­we tę­czów­ki ema­no­wa­ły in­ten­syw­ną barwą, teraz jed­nak wy­da­wa­ła się być mar­twą kukłą, po­dob­nie jak mangi z ko­lek­cji jej ojca. –> Czy do­brze ro­zu­miem, że mangi ko­lek­cjo­no­wał oj­ciec Ku­ma­ri?

 

niósł się het wgłąb, da­le­ko, ku wnę­trzu Ziemi. –> …niósł się het w głąb, da­le­ko, ku wnę­trzu Ziemi.

 

Blade bursz­ty­no­we tę­czów­ki przy­bra­ły żywej barwy. –> Blade bursz­ty­no­we tę­czów­ki przy­bra­ły żywą barwę. Lub: Blade bursz­ty­no­we tę­czów­ki na­bra­ły żywej barwy.

 

mo­że­my za­pre­zen­to­wać twór­czość osoby, którą oso­bi­ście bar­dzo cenię. Osoby nie­tu­zin­ko­wej… –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

Pro­po­nu­ję: …mo­że­my za­pre­zen­to­wać twór­czość ar­tyst­ki, którą oso­bi­ście bar­dzo cenię, nie­tu­zin­ko­wej

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Daję klika bi­blio­tecz­ne­go. Z dłuż­szym ko­men­ta­rzem pew­nie i tak wpad­nę prę­dzej czy póź­niej, bo opo­wia­da­nie zacne i może rze­czy­wi­ście warto za­sta­no­wić się nad no­mi­na­cją.

Po prze­czy­ta­niu spa­lić mo­ni­tor.

@reg

Bar­dzo dzię­ku­ję za miłe słowa. Wiele dla mnie zna­czą.

 

Od­no­śnie po­pra­wek, to wszyst­kie już na­nio­słem. Nawet nie bar­dzo jest tu z czym po­le­mi­zo­wać.

 

Upstrze­nie rąk gliną zo­sta­ło mi w wy­obraź­ni po wcze­śniej­szym tek­ście. Pi­sa­łem o IX-wiecz­nym garn­ca­rzu, a przy to­cze­niu garn­ków na kole, glina z wodą pry­ska i po­zo­sta­wia wszę­dzie ciap­ki. Tutaj jed­nak, jak słusz­nie za­uwa­ży­łaś, to słowo nie jest wła­ści­wie.

 

Czy do­brze ro­zu­miem, że mangi ko­lek­cjo­no­wał oj­ciec Ku­ma­ri?

Tak, do­brze ro­zu­miesz.

 

Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

Tak, ale aku­rat środ­ko­we­go nie za­uwa­ży­łem, więc zmie­ni­łem tak jak za­su­ge­ro­wa­łaś.

 

@Ma­ras

Dzię­ku­ję bar­dzo. 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Hmmm. A ja się aż tak nie za­chwy­cam. Do­ce­niam po­mysł na bo­ha­ter­kę – fajna spra­wa. Do­ce­niam le­gen­dy ja­poń­skie i sło­wiań­skie. Ka­wa­łek geo­lo­gicz­ny rów­nież na plus.

Ale – jak dla mnie – tekst za bar­dzo jest o emo­cjach. No, taka bo­ha­ter­ka, trud­no się dzi­wić. Jed­nak ta uczu­cio­wa część nie jest ad­re­so­wa­na do mnie. Jak­bym czy­ta­ła list wpraw­dzie ła­ciń­ski­mi li­te­ra­mi, ale cią­gle po ja­poń­sku. ;-)

Twarz oka­la­ła wszech­obec­na biel,

Raz, że dwu­znacz­na kon­struk­cja i trze­ba się do­my­ślać, co oka­la­ło, a co było oka­la­ne. Dwa, to su­ge­ru­je, że włosy i resz­ta oto­cze­nia były białe, ale twarz nie­ko­niecz­nie. Tak miało być?

Mimo, że nie było w nim ducha,

Z tymi prze­cin­ka­mi przed “że” to nie­zu­peł­nie tak, jak my­ślisz.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

No cóż, Chro­sci­sko, na­pi­sa­łam takie słowa, na jakie za­słu­ży­łeś. :D

Dzię­ku­ję za wy­ja­śnie­nia i bar­dzo się cie­szę, że uzna­łeś uwagi na przy­dat­ne, a po­praw­ki na­nio­słeś bły­ska­wicz­nie. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

@Fin­kla

Dzię­ku­ję za uwagi. Tekst w za­ło­że­niu miał być o emo­cjach, więc pa­ra­dok­sal­nie, cie­szę się, że taki się oka­zał.

 

Twarz oka­la­ła wszech­obec­na biel,

Raz, że dwu­znacz­na kon­struk­cja i trze­ba się do­my­ślać, co oka­la­ło, a co było oka­la­ne. Dwa, to su­ge­ru­je, że włosy i resz­ta oto­cze­nia były białe, ale twarz nie­ko­niecz­nie. Tak miało być?

Nie do końca tak miało być. Po­my­ślę jak można by to ująć le­piej.

 

Z tymi prze­cin­ka­mi przed “że” to nie­zu­peł­nie tak, jak my­ślisz.

Masz rację.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Bar­dzo dobre opo­wia­da­nie, choć moim zda­niem mo­men­ta­mi przy dłu­gie. To chyba jego je­dy­ny man­ka­ment, że nie­któ­re opisy (choć bar­dzo ładne) są zbęd­ne i można skró­cić tekst bez żad­nej stra­ty na war­to­ści. Ła­pa­łem się na tym, że na nie­któ­rych kwie­ci­stych frag­men­tach mia­łem ocho­tę już przejść do wła­ści­wej akcji i za­czą­łem lu­stro­wać aka­pit.

Po­mysł bar­dzo zacny, bar­dzo uczu­cio­we i chyba Fin­kla do­brze, to okre­śli­ła – ja­poń­skie. Nie mam nic prze­ciw­ko temu, ale na mój gust tutaj już było tego w sto­sun­ku do samej akcji nieco za wiele. Mo­men­ta­mi od­no­si­łem wra­że­nie, że zda­jesz sobie spra­wę z wła­snych umie­jęt­no­ści i po pro­stu się po­pi­su­jesz. :)

Za­koń­cze­nie mnie nie za­sko­czy­ło, od po­cząt­ku do­my­śla­łem się o co cho­dzi, więc na ko­niec nie zro­bi­łem “wow”, ale chyba opo­wia­da­nie jest bar­dziej na­sta­wio­ne na emo­cje niż na za­sko­cze­nie czy­tel­ni­ka.

Pod­su­mo­wu­jąc: do­brze się czyta, ładna, emo­cjo­nal­na hi­sto­ria (może nieco zbyt ckli­wa :p), do po­le­ce­nia w sumie każ­de­mu, kto lubi świet­nie na­pi­sa­ne opo­wia­da­nia. Je­dy­ne do czego mogę się przy­cze­pić, to mo­men­ta­mi zbyt dłu­gie i kwie­ci­ste opisy.

Po na­my­śle – cza­sem nie grały mi te szcze­gó­ło­we opisy płasz­cza ziem­skie­go z na­stro­jem tek­stu, który bar­dziej zmu­szał do re­flek­sji emo­cjo­nal­nej, przez co tro­chę wy­bi­jał mnie z kli­ma­tu. Ale tu, to już pew­nie się cze­piam. :)

Py­ta­nie: czemu Ku­ma­ri tak za­le­ża­ło, żeby spró­bo­wać jesz­cze raz i mó­wi­ła, że wię­cej szans nie bę­dzie, skoro do­wie­dzia­ła się, że wię­cej na Fuji nie pójdą do­pie­ro póź­niej? Za­sta­na­wia­ło mnie, czemu po pro­stu nie stwier­dzi­ła ej na­stęp­nym razem się uda, wra­cam pod­ła­do­wać ba­te­rię.

@ac

Dzię­ku­ję za in­te­re­su­ją­cy ko­men­tarz. 

 

Mo­men­ta­mi od­no­si­łem wra­że­nie, że zda­jesz sobie spra­wę z wła­snych umie­jęt­no­ści i po pro­stu się po­pi­su­jesz. :)

Praw­da jest dużo bar­dziej try­wial­na. Je­stem po­cząt­ku­ją­cy i wciąż szu­kam od­po­wied­nich pro­por­cji opi­sów do akcji. Ze wzglę­du na te­ma­ty­kę zwią­za­ną ze sztu­ką, wy­da­wa­ło mi się wska­za­ne, by to pięk­no wy­eks­po­no­wać, stąd też opo­wia­da­nie jest bar­dziej pla­stycz­ne niż dy­na­micz­ne. Czy prze­sa­dzi­łem? Być może. Pod­czas bety wi­sie­lec, i nie tyko on, zwró­cił na to uwagę, więc te opisy zo­sta­ły już przy­cię­te w sto­sun­ku do wer­sji pier­wot­nej. Być może za mało, ale też nie mia­łem su­mie­nia ciąć bar­dziej za­ma­szy­ście.

 

Od­no­śnie moich wła­snych umie­jęt­no­ści, to moje mnie­ma­nie o nich jest o wiele skrom­niej­sze, niż można by przy­pusz­czać z Two­jej su­ge­stii :)

 

Po na­my­śle – cza­sem nie grały mi te szcze­gó­ło­we opisy płasz­cza ziem­skie­go z na­stro­jem tek­stu, który bar­dziej zmu­szał do re­flek­sji emo­cjo­nal­nej, przez co tro­chę wy­bi­jał mnie z kli­ma­tu. Ale tu, to już pew­nie się cze­piam. :)

Byłem tego świa­do­my, że kli­mat wnę­trza Ziemi może nie współ­grać z resz­tą, ale mimo to za­ry­zy­ko­wa­łem, z kilku po­wo­dów: 

– De­li­kat­ny uśmiech w kie­run­ku fanów SF, tak by wśród gąsz­czu fan­ta­sy mogli zna­leźć coś dla sie­bie.

– Chcia­łem by opo­wia­da­nie miało w sobie jakiś ele­ment edu­ka­cyj­ny.

– Lubię być za­ska­ki­wa­ny w trak­cie czy­ta­nia, więc tutaj też po­zwo­li­łem sobie na zmia­ny miejsc i śro­do­wi­ska, wy­cho­dzą­ce poza ba­śnio­wy kli­mat.

– Nie mo­głem się po­wstrzy­mać, bo jed­nak stu­dia geo­lo­gicz­ne zo­sta­wia­ją na czło­wie­ku pięt­no do końca życia.

Py­ta­nie: czemu Ku­ma­ri tak za­le­ża­ło, żeby spró­bo­wać jesz­cze raz i mó­wi­ła, że wię­cej szans nie bę­dzie, skoro do­wie­dzia­ła się, że wię­cej na Fuji nie pójdą do­pie­ro póź­niej? Za­sta­na­wia­ło mnie, czemu po pro­stu nie stwier­dzi­ła ej na­stęp­nym razem się uda, wra­cam pod­ła­do­wać ba­te­rię.

A skąd mogła wie­dzieć kiedy bę­dzie na­stęp­ny raz, i czy w ogóle bę­dzie? Do­tar­cie tam kosz­to­wa­ło ją wiele sił, ty­go­dnie ku­mu­lo­wa­nia ener­gii, i zbie­gu oko­licz­no­ści, że zna­la­zła się bli­sko góry, a w efek­cie spe­ne­tro­wa­ła tylko jedną me­ri­dia­nę spo­śród wielu. Mu­sia­ła wy­ko­rzy­stać dany mo­ment le­piej, bo nie wie­dzia­ła kiedy nada­rzy się druga spo­sob­ność. Nie chcia­ła cze­kać tak długo. Chcia­ła już i teraz. W końcu to jesz­cze dziec­ko.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Na razie tylko do­pyk­nę bi­blio­te­kę, bo tekst z pew­no­ścią za­słu­gu­je. Ko­men­tarz rano, bo teraz ro­dzin­ne obo­wiąz­ki ;-) 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Praw­da jest dużo bar­dziej try­wial­na. Je­stem po­cząt­ku­ją­cy i wciąż szu­kam od­po­wied­nich pro­por­cji opi­sów do akcji.

Nic tylko każ­de­mu ży­czyć ta­kich po­cząt­ków. :p

A skąd mogła wie­dzieć kiedy bę­dzie na­stęp­ny raz, i czy w ogóle bę­dzie? Do­tar­cie tam kosz­to­wa­ło ją wiele sił, ty­go­dnie ku­mu­lo­wa­nia ener­gii, i zbie­gu oko­licz­no­ści, że zna­la­zła się bli­sko góry, a w efek­cie spe­ne­tro­wa­ła tylko jedną me­ri­dia­nę spo­śród wielu. Mu­sia­ła wy­ko­rzy­stać dany mo­ment le­piej, bo nie wie­dzia­ła kiedy nada­rzy się druga spo­sob­ność. Nie chcia­ła cze­kać tak długo. Chcia­ła już i teraz. W końcu to jesz­cze dziec­ko.

Wy­da­je mi się, że mo­głeś w tym frag­men­cie po­ku­sić się o pod­nie­sie­nie po­przecz­ki. Mam na myśli, że np. Dzie­wo­ja ostrze­ga Ku­ma­ri, że może to zro­bić tylko raz, że nie ma już wspo­mnień (czy cze­goś in­ne­go), co górę mo­gło­by za­in­te­re­so­wać. Wtedy mo­ty­wa­cja Ku­ma­ri by­ła­by bar­dziej zro­zu­mia­ła no i na­pię­cie ro­śnie. Żeby uzy­skać dru­gie po­dej­ście też mu­sia­ło­by się wy­da­rzyć coś eks­tra. Coś wię­cej niż po­da­ru­nek wspo­mnie­nia, bo z per­spek­ty­wy czy­tel­ni­ka (mojej) Ku­ma­ri w za­sa­dzie nic nie traci na tym han­dlu. A jakby od­da­ła coś wię­cej, np. kolor oczu, o któ­rym czę­sto wspo­mi­nasz, albo moż­li­wość opusz­cza­nia ciała po tym razie… Mam na­dzie­ję, że nie wy­szło zbyt sa­dy­stycz­nie. ;)

Tu nie­po­rad­nie, tam po­wtó­rze­nia…

 

No i co z tego?

Skoro bo­ha­ter­ka to młoda dziew­czy­na to prze­cież ta­kie­go wła­śnie ję­zy­ka mogła by uży­wać :-)

 

Opisy ładne, a przede wszyst­kim widać, że chcia­łeś na­pi­sać o emo­cjach i na­pi­sa­łeś. I to jest ładne i czyta się przy­jem­nie. Do­rzu­ci­łeś też garść wie­dzy na różne te­ma­ty, jak to za­uwa­ży­ła reg.

Nie czy­tam ta­kich tek­stów na co dzień, ba, nie chciał­bym tylko ta­ki­mi się ka­to­wać. Ale raz na jakiś czas warto się od­cha­mić, wy­ha­mo­wać i dać po­pro­wa­dzić w taką wy­ciecz­kę razem z bo­ha­ter­ką.

 

Tak więc, mię­dzy in­ny­mi zwie­dza­łem dziś Ja­po­nię, spo­ty­ka­łem Sta­rych Bogów, po­zna­łem ma­ra­toń­czy­ka, mu­sną­łem ar­che­olo­gii i geo­lo­gii, a przede wszyst­kim, sma­ko­wa­łem róż­nych ludz­kich emo­cji i po­dró­żo­wa­łem poza cia­łem (i to nawet do wnę­trza ziemi!).

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Dzię­ku­ję wszyst­kim za kliki do Bi­blio­te­ki. Czuję się do­ce­nio­ny i nie ukry­wam, że jest to miłe uczu­cie.

 

@ac

Cenna uwaga od­no­śnie spo­so­bu bu­do­wa­nia na­pię­cia. Myślę, że w “Ku­ma­ri” już po­waż­niej­szych zmian nie bę­dzie, bo opo­wia­da­nie wy­da­je mi się kom­plet­ne w ta­kiej for­mie w ja­kiej jest i nie chciał­bym go zmie­niać. Nie mniej Twoją uwagę na pewno za­pa­mię­tam i liczę, że w przy­szło­ści wie­lo­krot­nie mi się przy­da.

 

@My­trix

Dzię­ku­ję za od­wie­dzi­ny oraz no­mi­na­cję. Pa­mię­tam, że jed­nym z pierw­szych tek­stów jaki prze­czy­ta­łem na tym por­ta­lu był Twój drab­bel “Usta­lić oj­co­stwo”, który ze wzglę­du na lek­kość, humor i twist wydał mi się dzie­łem ge­niu­sza. Dla­te­go też uzna­nie z Two­jej stro­ny do­ce­niam w spo­sób szcze­gól­ny.

Co do “Ku­ma­ri”, to przy­znam, że wy­sze­dłem tutaj nieco poza swoją stre­fę kom­for­tu, by prze­ko­nać się, czy je­stem w sta­nie na­pi­sać tekst nieco am­bit­niej­szy niż lekko spro­śne przy­go­dy sło­wiań­skich wojów.

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

O ge­niusz to Ty mnie nie po­są­dzaj, bo mnie wpę­dzisz w al­ko­ho­lizm! (Jak­kol­wie są te spra­wy ze sobą zwią­za­ne). Śmiesz­ko­wa­nie nie jest trud­ne – a Usta­lić Oj­co­stwo – po­gna­ło na tym, że wszyst­ko (no pra­wie) lu­dziom ko­ja­rzy się tylko z jedym. Wciąż sta­ram się na­pi­sać tekst, z do­brym flow, z hu­mo­rem,  jed­no­cze­śnie, żeby nie był zwy­kłym śmiesz­ko­wa­niem, ale czymś po­waż­niej­szym.

 

Pro­po­nu­ję, żebyś teraz po­łą­czył przy­go­dy wojów z czymś am­bit­niej­szym, po­win­no wyjść smacz­nie :) Masz dryg do hi­sto­rii, ar­che­olo­gii, geo­lo­gii i jesz­cze kilku in­nych rze­czy. Zaj­rzyj na opka co­bol­da, zo­bacz jak on spla­ta po­sta­cie hi­sto­rycz­ne i al­ter­na­ty­wę, fan­ta­sty­kę. Okraś to hu­mo­rem (byle z umia­rem), pozów wo­jow­ni­kom od­czu­wać ja­kieś wyż­sze war­to­ści – jak choć­by ci sa­mu­ra­jo­wie z tek­stu i bę­dzie do­brze ;D

Tak myślę!

 

Po­zdra­wiam!

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Wo­jo­wie jesz­cze muszą po­le­żeć na półce kilka mie­się­cy a póź­niej praw­do­po­dob­nie zo­stać na­pi­sa­ni od nowa, bo póki co moje braki warsz­ta­to­we za bar­dzo ich krzyw­dzą.

Za to od nie­daw­na cho­dzi mi po gło­wie, by wziąć się za bary z SF.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Przyj­dą ko­lej­ne po­my­sły, nie ma co się kisić zbyt długo, bo styl się zmie­ni i przyj­dzie Ci pisać od nowa. a tak na­pi­szesz coś no­we­go.

SF jest i łatwe i trud­ne, za­le­ży za jakie SF się weź­miesz. W lek­kim SF można sobie po­zwo­lić na pra­wie wszyst­ko, humor wcho­dzi gład­ko. Mi się do­brze pisze lek­kie SF i śred­niej wagi socjo SF, choć chciał­bym na­pi­sać po­waż­ne mi­li­tar­ne SF, kie­dyś.

Na­to­miast Hard SF jest hard­co­ro­we. Tu nie ma miej­sca na błędy. Że­la­zna lo­gi­ka, nauka itd. Jak się po­tkniesz, nawet z jakąś pier­do­łą, w Hard SF bę­dzie ci to wy­po­mnia­ne.

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Wi­dzia­łem tekst przed po­praw­ka­mi i muszę po­wie­dzieć, że opo­wia­da­nie sporo zy­ska­ło na przy­cię­ciu opi­sów. Teraz wy­da­rze­nia roz­wi­ja­ją się szyb­ciej, a sta­no­wią­ca serce tek­stu nar­ra­cja we­wnętrz­na wy­pły­nę­ła na pierw­szy plan.

Gra­tu­lu­ję cie­płe­go przy­ję­cia :) Trzy­mam kciu­ki za gło­so­wa­nie piór­ko­we.

Zga­dzam się, że sło­wiań­scy wo­jo­wie po­trze­bu­ją in­ne­go po­dej­ścia. Obec­na sty­li­za­cja może być mę­czą­ca dla czy­tel­ni­ków. Wspo­mi­na­łem Ci już o “Jak­sie” Ko­mu­dy? Warto prze­czy­tać tę książ­kę choć­by po to, żeby zo­ba­czyć  ory­gi­nal­ne po­dej­ście do sty­li­za­cji ję­zy­ko­wej. Akcja osa­dzo­na jest w re­aliach wcze­sne­go śre­dnio­wie­cza. Ko­mu­da nie pró­bu­je uda­wać Sien­kie­wi­cza ani Reja, pro­po­nu­je swoją wła­sną wer­sję ję­zy­ka, która jest dość straw­na dla współ­cze­sne­go od­bior­cy.

The fair bre­eze blew, the white foam flew, The fur­row fol­lo­wed free: We were the first that ever burst Into that si­lent sea.

@wi­sie­lec

Pa­mię­tam Twoje uwagi od­no­śnie sty­li­za­cji. Na pewno bę­dzie znacz­nie zre­du­ko­wa­na i uwspół­cze­śnio­na. Ko­mu­da jest ma mojej li­ście do prze­czy­ta­nia, choć przy­znam się, że obec­nie czę­ściej czy­tu­je tu­tej­sze opo­wia­da­nia, niż po­wie­ści.

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

No, w końcu do­tar­łem! 

I za­cząć muszę od tego, żem za­sko­czo­ny. Re­kla­mo­wa­łeś się jako ktoś od przy­gód nieco spro­śnych wojów, do tego jesz­cze z upier­dli­wie wy­ska­ku­ją­cą zza węgła ar­cha­izu­ją­cą sty­li­za­cją, a tu pro­szę! Bar­dzo ładna, sto­no­wa­na, na­stro­jo­wa baśń, pełna emo­cji, choć te emo­cje wcale nie prze­ry­so­wa­ne, ko­lo­ro­we, ale nie prze­sad­nie ostre. Bar­dzo do­brze to wszyst­ko zba­lan­so­wa­ne. 

Tekst ten opi­sa­mi stoi, to one od­po­wie­dzial­ne są tu za na­strój. Kom­plet­nie nie bawią mnie te wszyst­kie cza­kry, źró­dła mocy, serca Ziemi, me­ri­dia­ny, czi czy inne qi. Mimo to (za­pew­ne rów­nież dzię­ki wmie­sza­niu w to wszyst­ko kon­kret­nej, ale ob­ra­zo­wo przed­sta­wio­nej geo­lo­gii) czy­ta­łem owe opisy po­dró­ży Ku­ma­ri z nie­zwy­kłą przy­jem­no­ścią. Jeśli mu­sisz pra­co­wać nad warsz­ta­tem, to ra­czej na za­sa­dzie po­le­ro­wa­nia sre­ber, a nie dwu­na­stu prac He­ra­kle­sa. 

Do­brze też wy­szło utrzy­ma­nie pew­nej ta­jem­ni­cy, co do praw­dzi­wej na­tu­ry Ku­ma­ri i jej ro­dzeń­stwa (nie­obe­zna­nym był zu­peł­nie z twór­czo­ścią Klau­dii Gau­gier, zatem w kwe­stii moż­li­we­go po­cho­dze­nia tych ta­jem­ni­czych stwo­rzeń byłem jako ten cym­bał brzmią­cy). Różne mia­łem po­my­sły, rów­nież ma­ka­brycz­ne, zwłasz­cza po sce­nie z pie­cem :-) 

Na mar­gi­ne­sie – to było tak, że tylko mama i Aiko do­strze­ga­ły "praw­dzi­wą" Ku­ma­ri, nie? Spryt­ne. 

Za­pew­ne też nie bez zna­cze­nia jest fakt, iż Ślęża i oko­li­ce ko­ja­rzą mi się z cza­sa­mi, gdy trawa była bar­dziej zie­lo­na, ko­ma­ry mniej gry­zły a piwo nie było po­trzeb­ne do życia ;-) 

Cze­piać się nie mam za­mia­ru, chyba je­dy­nym zda­niem, które mi nie za­gra­ło to:

Ku­ma­ri spo­strze­gła jak duchy sa­mu­ra­jów wciąż strze­gą swego pana.

Wo­lał­bym coś w stylu:

"Ku­ma­ri spo­strze­gła duchy sa­mu­ra­jów, wciąż strze­gą­ce swego pana." 

Ale ogól­nie moje cze­pial­stwo po­le­ga­ło­by ra­czej na "to zro­bił­bym tak, tamto siak", więc by­ło­by pew­nie tro­chę ina­czej tu i ów­dzie, ale nie­ko­niecz­nie le­piej. Tekst jest dobry taki jaki jest. 

Ge­ne­ral­nie to jedna z naj­faj­niej­szych baśni, jakie tu czy­ta­łem. 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

A ja po ko­lej­nej lek­tu­rze je­stem jesz­cze bar­dziej za­chwy­co­ny. Ale fakt, że Ślęża i dla mnie jest dru­gim miej­scem ma­gicz­nym mojej mło­do­ści, po Bia­ło­wie­ży..

@thar­go­ne

Za­pew­ne też nie bez zna­cze­nia jest fakt, iż Ślęża i oko­li­ce ko­ja­rzą mi się z cza­sa­mi, gdy trawa była bar­dziej zie­lo­na, ko­ma­ry mniej gry­zły a piwo nie było po­trzeb­ne do życia ;-) 

Pod Wie­ży­cą przy schro­ni­sku jest od nie­daw­na bro­war rze­mieśl­ni­czy i park li­no­wy z opcją dla naj­młod­szych, a wszyst­ko w jed­nym miej­scu. Wrzu­casz dzie­cia­ka do “pa­ję­czej sieci”, na drew­nia­nym stole sta­wiasz ciem­ne piwo, i po pierw­szym łyku trawa znów staje się bar­dziej zie­lo­na…tak jak daw­niej. Do tego, jak bę­dziesz miał szczę­ście, to zo­ba­czysz przy pracy nie­po­zor­ne­go dziad­ka o fi­zjo­no­mii żula, który piłą rzeź­bi w drew­nie po­są­gi pra­daw­nych kró­lów. Kto wie czy coś pięk­ne­go by spod Twego pióra nie wy­szło po ta­kiej eks­pe­rien­cji, a wów­czas i my zy­ska­li­by­śmy na tym. 

 

Ku­ma­ri spo­strze­gła jak duchy sa­mu­ra­jów wciąż strze­gą swego pana.

Wo­lał­bym coś w stylu: "Ku­ma­ri spo­strze­gła duchy sa­mu­ra­jów, wciąż strze­gą­ce swego pana." 

Po­zwo­lę sobie wy­ko­rzy­stać Twoją su­ge­stię, bo z tym zda­niem długo wal­czy­łem i coś mi w nim nie grało.

 

@ry­bak

Jest mi nie­zmier­nie miło, że opo­wia­da­nie spodo­ba­ło Ci się na tyle, że ze­chcia­łeś prze­czy­tać je po dwa­kroć.

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Nie wiem dla­cze­go, ale nie spoj­rzaw­szy uprzed­nio na au­to­ra my­śla­łam, że to opo­wia­da­nie na­pi­sa­ła ko­bie­ta :) tekst ma w sobie pewną de­li­kat­ność i wraż­li­wość, co oczy­wi­ście po­czy­tu­ję za wiel­ki plus. Czy­ta­ło mi się tak do­brze, ze mi­nu­sów nie będę się na siłę do­szu­ki­wać ;) 

@Ćwi­kieł­ka

Nigdy bym się nie po­są­dził o nad­mier­ną wraż­li­wość, więc albo mocno się wczu­łem w rolę ko­bie­cej bo­ha­ter­ki, albo pióro ujaw­nia we mnie sfery, któ­rych nie je­stem świa­dom.

Uzna­ję Twój ko­men­tarz za kom­ple­ment :)

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Prze­pięk­ne.

To naj­lep­sze opo­wia­da­nie, jakie czy­ta­łem tu w tym roku.

Moje gra­tu­la­cje.

Dar­ko­nie, 

O ile pi­sząc to opo­wia­da­nie mia­łem cichą na­dzie­ję, że zo­sta­nie ono do­ce­nio­ne, to na pewno nie spo­dzie­wa­łem się tylu po­chwał. Nie bar­dzo wiem, jak się mam do nich od­nieść, więc po pro­stu dzię­ku­ję Ci za miłe słowa.

 

Przy oka­zji dzię­ku­ję jesz­cze raz be­tu­ją­cym, za wska­za­nie wszyst­kich sła­bych punk­tów wer­sji ro­bo­czej.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Na­stro­jo­wo i kli­ma­tycz­nie. Cie­ka­wie prze­my­śla­ne. Jak tylko za­czę­łam czy­tać, od razu mnie wcią­gnę­ło do świa­ta, który przed­sta­wi­łeś. Bar­dzo mnie ucie­szył motyw cel­tyc­ki. Cóż wię­cej mogę dodać? Nie będę jesz­cze bar­dziej do­sła­dzać ;)

E, to no­mi­nuj­cie, bo loża się szczy­ci, że ma tyle no­mi­na­cji w tym mie­sią­cu, a użysz­kod­ni­ki mil­czą.

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Bar­dzo ładny tekst. Po­do­ba mi się prze­pla­ta­nie mi­to­lo­gii ja­poń­skiej i sło­wiań­skiej, do któ­rych opi­sów sto­su­jesz barw­ne i żywe opisy. One też bu­du­ją kli­mat ta­jem­ni­cy, ale i za­ra­zem prze­ży­wa­nych emo­cji. To de­fi­ni­tyw­nie naj­lep­sza część tek­stu. Można by się przy­cze­pić, czy nie ma ich tro­chę za dużo w sto­sun­ku do tre­ści, ale to z re­gu­ły za­le­ży od czy­tel­ni­ka. Te są na tyle dobre, że mi nie prze­szka­dza­ła ich znacz­na ilość.

Sama bo­ha­ter­ka mocno mnie nie po­rwa­ła, ale jej re­la­cje wy­cho­dzą wy­ra­zi­ście. Zwłasz­cza ta z Aiko.

Epi­log za­ska­ku­ją­cy. Nie orien­tu­ję się tak w kul­tu­rze wscho­du (chyba że mi­li­tar­nej, tutaj coś wię­cej wiem), więc po­ten­cjal­ne wska­zów­ki prze­szły mi koło nosa. Ob­ra­zem też ład­nie to pod­kre­śla :)

Pod­su­mo­wu­jąc: barw­ny i emo­cjo­nal­ny kon­cert fa­jer­wer­ków. Spodo­bał mi się :)

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

To be­to­wa­ne opo­wia­da­nie, a przy­ją­łem za­sa­dę, że ta­kich nie no­mi­nu­ję. Mogę za to na­pi­sać, dla­cze­go tak bar­dzo mi się po­do­ba.

Nie­ła­two jest pisać o uczu­ciach tak, aby być wia­ry­god­nym, by nie prze­ry­so­wać, znie­sma­czyć lub wy­wo­łać za­że­no­wa­nie, cza­sem nawet śmiesz­ność. Je­ste­śmy różni i różne są nasze de­fi­ni­cje uczuć, jeśli w ogóle można je okre­ślić.

Ale cza­sem znaj­dzie się ktoś, kto opo­wie o tę­sk­no­cie, nie­pew­no­ści, stra­chu, do­kła­da­jąc do tego cie­pło ro­dzin­ne i taką bez­wa­run­ko­wą mi­łość do ro­dzi­ca, że mu wie­rzysz. Nie­waż­ne, czy do­świad­czy­łeś wszyst­kich tych uczuć, to jed­nak wiesz, że tak to wła­śnie wy­glą­da.

Nie przyj­dzie tu nikt, kto powie "to nie­praw­da, tak się nie tę­sk­ni, tak się nie kocha". I dla­te­go to opo­wia­da­nie jest tak wy­jąt­ko­we.

Dar­co­nie, do­kład­nie to samo czu­łem, jak czy­ta­łem. 10/10.

 

Na­ko­men­to­wa­łam się tego opo­wia­da­nia, że hej ;) Więc tylko stresz­czę to, co się tyczy od­bio­ru: od pierw­sze­go beta kon­tak­tu mi się po­do­ba­ło :)

 

A z góry prze­pra­sza­jąc za lek­kie of­fto­po­we za­chwasz­cza­nie, po­zwo­lę sobie od­nieść się do wy­po­wie­dzi My­tri­xa z wiele ko­men­ta­rzy temu:

 

Jak się po­tkniesz, nawet z jakąś pier­do­łą, w Hard SF bę­dzie ci to wy­po­mnia­ne.

Od ja­kie­goś czasu usi­łu­ję, głów­nie ka­na­ła­mi kon­wen­to­wy­mi, po­ka­zy­wać, że ba­bo­le i nie­kon­se­kwen­cje np. w hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej mogą być rów­nie iry­tu­ją­ce, a na do­da­tek dla fa­bu­ły za­bój­cze, jeśli się jej przyj­rzeć pod tym kątem. Ale po­nie­waż hu­ma­ni­sty­ka w po­wszech­nym, po­pu­lar­nym od­bio­rze nie jest uwa­ża­na za coś, co ma we­wnętrz­ną lo­gi­kę, ludz­kość nie raczy tego za­uwa­żać, a tym­cza­sem przy­kła­dy można po­da­wać z na­gra­dza­nych ksią­żek :/

http://altronapoleone.home.blog

Nie­ste­ty, ja­ka­kol­wiek hi­sto­ria al­ter­na­tyw­na to wg mnie już zde­cy­do­wa­nie wie­lo­aspek­to­wa, i to bio­rąc wiele aspek­tów rów­no­le­gle oraz sy­ner­gicz­nie, “nauka ści­sła”, chyba nawet bar­dziej niż so­cjo­lo­gicz­na i “har­dwa­re’owa” Sci Fi. A tym­cza­sem trak­to­wa­na jest przez wielu jak nie­skom­pli­ko­wa­na ba­jecz­ka, co rodzi wśród ko­lej­nych Au­to­rów wcho­dzą­cych w ten temat błęd­ne prze­ko­na­nie, że wy­star­czy pro­sty myk, by stwo­rzyć całe nowe Uni­ver­sum i co naj­gor­sze – by czy­tel­nik (ku­ma­ty czy­tel­nik) to kupił.

Po­ję­li tę skalę trud­no­ści przy pi­sa­niu hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nych licz­ni świa­to­wi Au­to­rzy, po pro­stu od pew­ne­go mo­men­tu hi­sto­rycz­ne­go WY­ZE­RO­WU­JĄC CAŁĄ dal­szą hi­sto­rię da­ne­go ob­sza­ru opar­tą na sta­rym pa­ra­dyg­ma­cie i nad­pi­su­jąc ją kom­plet­nie od nowa na kom­plet­nie nowym bu­dul­cu (patrz np. KS Ro­bin­son – Lata ryżu i soli). Albo wcho­dząc w czy­sta fan­ta­zję ste­am­pun­ko­wo, bo to rów­nież jest (po­zor­nie, tylko po­zor­nie!) nie­sły­cha­nie łatwe – w końcu wszyst­ko nam za­ła­twia od ręki nic to, że tech­no­lo­gicz­nie ab­sur­dal­ny, ale za to jakże wy­god­ny i atrak­cyj­ny “deus ex ma­chi­na”. Np. czołg czy “lą­do­wy krą­żow­nik” na parę (i co z tego, że przy danej masie aż tak nie­efek­tyw­ny, że po pro­stu nie­ce­lo­wy w pro­duk­cji i za­sto­so­wa­niu.

A co naj­gor­sze – lo­gi­stycz­nie kom­plet­nie nie­re­al­ny w za­sto­so­wa­niu (np. to, że ko­le­je pa­ro­we jeż­dzi­ły i były re­al­ne eko­no­micz­nie i tech­nicz­nie tu­dzież lo­gi­stycz­nie było moż­li­we JE­DY­NIE dla­te­go, iż wę­giel – pa­li­wo dla nich – na KON­KRET­NYCH szla­kach trans­por­to­wych do­star­cza­ły do z góry za­pla­no­wa­nych oraz za­wcza­su zbu­do­wa­nych wę­złów za­opa­trze­nia… inne ko­le­je… W wa­run­kach bez­dro­ży i nie­usta­ją­co tu­dzież ela­stycz­nie zmie­nia­ją­cych kie­run­ki i do­ce­lo­we de­sty­na­cje swej jazdy “lą­do­wych kra­żow­ni­ków” cały ten łań­cuch do­staw mu­siał­by być kil­ka­dzie­siąt razy dłuż­szy (kra­zow­ni­ki trans­por­to­we dla kra­zow­ni­ków wła­ści­wych, ale tych pierw­szych ko­lej­ne trans­por­tow­ce na parę, i tak dalej, aż cały ten łań­cuch do­staw, po opróż­nie­niu się z węgla w ten­drach, sam by się wza­jem­nie sklin­czo­wał i za­blo­ko­wał – i to na całej dłu­go­ści od ko­pal­ni, po do­ce­lo­wy krą­żow­nik pola walki… No chyba że­by­śmy uru­cho­mi­li łań­cuch do­staw opar­ty na kilku ty­sią­cach chłop­skich fur­ma­nek rów­no­cze­śnie. Ow­szem, Niem­cy do­szli tak aż pod Mo­skwę (kolej plus fur­man­ki), ale potem łań­cu­chy do­staw padly im na amen. I to w wa­run­kach łącz­no­ści ra­dio­wej i no­wo­cze­snej go­spo­dar­ki oraz tech­no­lo­gii wy­twór­czej. Bo – jakby tego było mało – bez łącz­no­ści bez­prze­wo­do­wej za­rzą­dza­nie taką masą jed­no­stek z łań­cu­cha do­staw także nie wcho­dzi w drogę – gdy trze­ba np do­wieźć nie tylko wę­giel, ale każdą za­mien­ną śrub­kę na czas. Bez radia np. w dobie Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go nawet nie wia­do­mo by­ło­by, gdzie po­sy­łać ko­lej­ne trans­por­ty węgla (już nie mó­wiąc o wo­dzie i ekwi­pun­ku. No cóż, aby wpra­wić w efek­tyw­ny ruch i skie­ro­wać do walki JEDEN ame­ry­kań­ski ma­lut­ki czołg Abrams pod­czas Ope­ra­cji Pu­styn­na Burza, mu­sia­ło na to wcze­śniej i w trak­cie pra­co­wać około 50 ty­się­cy ludzi… Wi­dzi­cie ich gdzieś pod­czas ste­am­pun­ko­wej XIX wiecz­nej wojny z Ro­sja­na­mi np. w dzie­le pol­skie­go pi­sa­rza?

Wnio­sek? Ste­am­punk w hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej MUSI ba­zo­wać na do spodu nie­nau­ko­wych, czy­sto uzna­nio­wych i bez ja­kie­go­kol­wiek związ­ku choć­by z pod­sta­wo­wy­mi sta­ły­mi fi­zycz­ny­mi (ether itd) roz­wią­za­niach, by w ogóle był choć w czę­ści lo­gicz­ny i we­wnętrz­nie spól­ny. I dla­te­go go nie lubię.

Ale to wszyst­ko oczy­wi­ście off topic, bo Ku­ma­ri jako nie­al­ter­na­tyw­na fan­ta­zja, jest the best! :)

Dobre hi­sto­rie opo­wia­da­ją o lu­dziach, nawet jeśli są o ro­bo­tach, smo­kach i pa­ro­wych go­le­mach. Na­uko­we ko­szał­ki to spra­wy trze­cio­rzęd­ne dla fa­bu­ły. Jedni chwa­lą Wat­t­sa jako au­to­ra hard SF, a inni twier­dzą, że do­pusz­cza się cał­ko­wi­tej do­wol­no­ści w kwe­stii nauk ści­słych.

Jak ktoś chce pre­cy­zji i wier­no­ści fak­tom, to za­wsze można czy­tać do­ku­men­ta­cję tech­nicz­ną :] Jaką róż­ni­cę ma dla fa­bu­ły to, czy czołg jeź­dzi na parę, na ropę czy na eter? Dla mnie to de­cy­zja głów­nie es­te­tycz­na, jak wybór ko­lo­ru ko­szu­li. Grunt, żeby autor za­cho­wał spój­ność we wła­snym dzie­le.

The fair bre­eze blew, the white foam flew, The fur­row fol­lo­wed free: We were the first that ever burst Into that si­lent sea.

No i wła­śnie au­to­rzy bar­dzo czę­sto nie za­cho­wu­ją spój­no­ści w hi­sto­riach al­ter­na­tyw­nych, nawet jeśli ich fa­bu­ły obej­mu­ją rap­tem kil­ka­na­ście czy kil­ka­dzie­siąt lat. Co gor­sza, mam wra­że­nie, że robią to z nie­dba­ło­ści i le­ni­stwa, bo im się nawet gu­glać nie chce, o za­sta­na­wia­niu się nad kon­se­kwen­cja­mi kon­kret­nej zmia­ny już nie mó­wiąc.

http://altronapoleone.home.blog

@De­ir­driu

Dzię­ku­ję. Prze­sła­dzać nie trze­ba.

 

@No­Whe­re­Man

Uwiel­biam Twoją fa­jer­wer­ko­wą skalę. Jedno słowo, a w tylu róż­nych od­sło­nach.

 

@Dar­con

Cza­sem bywa tak, że ko­men­tarz robi więk­sze wra­że­nie, niż samo opo­wia­da­nie.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

To żeś przy­wa­lił opo­wia­da­niem, chło­pie złoty ;D

Po­wiem Ci, że za­in­te­re­so­wa­łeś mnie swoim in­au­gu­ra­cyj­nym drab­blem, z za­in­te­re­so­wa­niem cze­ka­łem co dalej i… do­sta­łem opo­wia­da­nie o drab­ble’ach. Sro­żył się Count tro­chę, nie ukry­wam, bo zdało mi się to mar­no­wa­niem so­lid­ne­go po­ten­cja­łu, jed­nak za­miast ob­ra­żać się, po­sta­no­wi­łem prze­cze­kać. No i…

WARTO BYŁO.

Ku­ma­ri jest może zbyt uboga w akcję (któ­rej jest szcząt­ko­wa ilość), więk­szość tek­stu do­ty­czy prze­żyć, uczuć i do­znań, ale to co po­sta­no­wi­łeś przed­sta­wić, przed­sta­wi­łeś na­praw­dę do­brze. Ob­ra­zo­wo i wia­ry­god­nie. Roz­mach na plus – Ku­ma­ri zwie­dzi­ła kawał świa­ta pod­czas tych swo­ich men­tal­nych wę­dró­wek. Tę­sk­no­ta za matką i przy­wią­za­nie do Aiko – do­brze od­da­ne.

Bra­kło mi może lep­sze­go osa­dze­nia tek­stu w rze­czy­wi­sto­ści (może dla­te­go, że ko­cham Ja­po­nię?), ale wła­ści­wie by­ło­by to zby­tecz­ne i roz­wad­nia­ło­by kwin­te­sen­cję.

Po­mysł na po­rzu­co­nych bogów mocno za­la­ty­wał mi Ame­ry­kań­ski­mi Bo­ga­mi, no ale clue spra­wy do­ty­czy­ło jed­nak czego in­ne­go.

Warsz­ta­to­wo po­rząd­nie, ale skoro be­to­wał to cały le­gion, ni­cze­go in­ne­go nie mo­głem się spo­dzie­wać.

O war­stwę ja­poń­ską Bel­la­trix, jak widzę, za­dba­ła, mam tylko dwie drob­ne uwagi:

Wej­dzie­my na sam szczyt Fuji-sama.

San ;) Dalej masz już do­brze.

Yosi­sho

Na­niiiii? ;O

 

Dobra ro­bo­ta. Roz­wa­żę hra­biow­skie bło­go­sła­wień­stwo.

 

 

EDIT: A wła­śnie. Po prze­czy­ta­niu stwier­dzi­łem, że przej­rzę prace ar­tyst­ki, którą się za­in­spi­ro­wa­łeś. No i, kurde, muszę przy­znać z cięż­kim ser­cem – okrop­ne są. W ogóle mi się nie po­do­ba­ją XD

A sama Ku­ma­ri ko­ja­rzy mi się z rasą Asura z Guild Wars II :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Co­un­cie, to wła­śnie ja się przy­cze­pi­łam do -san (bo tak było w ory­gi­na­le) :) – “-san” używa się w od­nie­sie­niu do osób o zbli­żo­nym sta­tu­sie. Ja­poń­ska dziew­czyn­ka mó­wią­ca o świę­tej górze “-san” to imho spora nie­grzecz­ność i po­win­na pod­kre­ślić sza­cu­nek wła­śnie przez “-sama”.

Co do “yosi­sho” – li­te­rów­ka, którą prze­oczy­łam. Po­win­no być “yoisho”.

@Co­unt­Pri­ma­gen

Z tym Fu­ji-san/-sama to oboje macie rację. 

 

Z jed­nej stro­ny Fu­ji-sa­ma, gdzie “-sama” to sufix grzecz­no­ścio­wy, ana­lo­gicz­nie do Ta­te­ishi-sa­ma 

(ta­te­ishi ozna­cza „sto­ją­cy ka­mień”, który jest czczo­ny od 600 lat w to­kij­skiej dziel­ni­cy Kat­su­shi­ka)[4].

 

Z dru­giej stro­ny Fu­ji-san:

Ja­pa­ne­se spe­akers refer to the mo­un­ta­in as "Fu­ji-san". This "san" is not the ho­no­ri­fic suf­fix used with pe­ople's names, such as Wa­ta­na­be-san, but the Si­no-Ja­pa­ne­se re­ading of the cha­rac­ter yama (山, "mo­un­ta­in") used in Si­no-Ja­pa­ne­se com­po­unds.

I bądź tu mądry, którą wer­sję wy­brać.

 

Li­te­rów­kę po­pra­wi­łem.

 

do­sta­łem opo­wia­da­nie o drab­ble’ach. Sro­żył się Count tro­chę, nie ukry­wam, bo zdało mi się to mar­no­wa­niem so­lid­ne­go po­ten­cja­łu

To opo­wia­da­nie, wbrew po­zo­rom, bar­dzo dużo mi dało, a sro­że­nie się hra­bie­go nie po­szło na marne. Kry­ty­ka, choć nie­zbyt przy­jem­na, cza­sem wię­cej dać może niźli bło­go­sła­wień­stwo, któ­rym ską­d­inąd wzgar­dzić bym nie śmiał. Wszak to wy­róż­nie­nie zacne ni­czym fa­jer­wer­ki.

Mnie owa kry­ty­ka po­pchnę­ła ku nie­zna­nym wodom, by spró­bo­wać cze­goś no­we­go, in­ne­go, am­bit­niej­sze­go.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Fu­ji-san w tym zna­cze­niu to po pro­stu “góra Fuji” i nie ma po­wo­du, żeby aku­rat słowo “góra” zo­sta­wić po ja­poń­sku. W sumie, to chyba naj­le­piej po pro­stu na­pi­sać Fuji :)

Drą­ży­cie, tak czy śmak, a skoro obie wer­sje są po­praw­ne to niech autor de­cy­du­je.

 

Bella, a czemu by nie zo­sta­wić "sam" po ja­poń­sku?

 

Ge­ne­ral­nie to uprę się, że autor ma tu do­wol­ność tym więk­szą, że to zda­nie wy­po­wia­da mała dziew­czyn­ka. I jak po­wie­dzia­ła, tak po­wie­dzia­ła, za­pew­ne w swoim mnie­ma­niu po­praw­nie.

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Spo­koj­nie, My­tri­xie, bez na­pin­ki ;p

 

Droga Bello – róż­ni­cę mię­dzy san/sama oczy­wi­ście znam, z tym że w przy­pad­ku góry wy­da­wa­ło mi się, że san w ogóle nie od­no­si się do formy grzecz­no­ścio­wej czy nie­grzecz­no­ścio­wej. Jest po pro­stu spo­so­bem czy­ta­nia znaku 山.

Fudżi pisze się 富士山, a czy­ta­nia znaku na górę to (spraw­dzi­łem, nie z głowy ;P): san, sen, yama.

Stąd wy­da­wa­ło mi się, że nie ma do­wol­no­ści.

A jak ma się do tego wiek dziew­czyn­ki? Sam nie wiem. Niby młoda, ale jed­nak Ja­pon­ka…

 

Mnie owa kry­ty­ka po­pchnę­ła ku nie­zna­nym wodom, by spró­bo­wać cze­goś no­we­go, in­ne­go, am­bit­niej­sze­go.

No to rze­czy­wi­ście było warto :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Co­un­cie, ow­szem, tyle, że nazwą wła­sną jest “Fuji” a znak na górę (tak, czy­ta­ny w tym przy­pad­ku jako -san) ozna­cza, że to góra (każda góra w ja­poń­skim jest -san/yama) i do­da­wa­nie go nie ma sensu. To coś, jakby pisać np. “W pla­nie ju­trzej­szej wy­ciecz­ki jest Ta­mi­za river”. Stąd z kolei mi się wy­da­wa­ło, że -san zo­sta­ło użyte jako suf­fix ho­no­ry­fi­ka­tyw­ny (zwłasz­cza, że z myśl­ni­kiem).

My­tri­xie, nikt nic ni­ko­mu nie za­bra­nia, my tu sobie dys­ku­tu­je­my ;)

Ano nie ma, praw­da.

My­śla­łem sobie, że Ja­poń­czy­cy mają zwy­czaj na­tu­ral­ne­go do­da­wa­nia -san do Fudżi, ale, praw­dę mó­wiąc, moja wie­dza o Ja­po­nii jest nie tylko pod­sta­wo­wa, ale i frag­men­ta­rycz­na…

Ro­zu­miem Twoją in­ter­pre­ta­cję i zga­dzam się, że naj­lep­sza by­ła­by w takim razie sama ‘Fuji’ ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Ja­poń­czy­cy tak, ale u nich “Fu­ji­san” zna­czy “góra Fuji”. Nazwa wła­sna jest nie­prze­tłu­ma­czal­na (“Fuji”) a “san” prze­tłu­ma­czal­ne (”góra”, tyle że w pol­skim góra wy­ni­ka z kon­tek­stu i nie jest ko­niecz­ne pi­sa­nie, że cho­dzi o górę).

Po do­głęb­nym za­po­zna­niu się z te­ma­tem zde­cy­do­wa­łem się za­sto­so­wać “Fu­ji­san” bez myśl­ni­ka. Bo taka jest nazwa wła­sna góry. 

“Mount Fuji”, a nie “Fuji”. Po­dob­nie jak u nas Góra Ko­ściusz­ki, Babia Góra, Ba­ra­nia Góra.

 

Fu­ji-sa­ma też cza­sem można usły­szeć, ale jest to jed­nak forma błęd­na. Choć mała dziew­czyn­ka taki błąd mo­gła­by po­peł­nić, to nie chcę robić z Aiko słod­kiej igno­rant­ki, więc niech mówi po­praw­nie ;)

 

Inny powód dla któ­re­go nie chcia­łem zo­sta­wić samej Fuji jest taki, że wspo­mnia­ne zda­nie wy­da­je mi się wów­czas wy­bra­ko­wa­ne.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Rze­czy­wi­ście, pięk­ne.

Sporo się tu mie­sza – sce­ne­rii, mi­to­lo­gii, kon­wen­cji, na­stro­jów… i wy­cho­dzi z tego wspa­nia­ła ja­kość. Szcze­gól­nie do­brze, jak dla mnie, wy­pa­da war­stwa opi­so­wa, zmy­sło­wa i emo­cjo­nal­na – nie tam, gdzie emo­cje na­zy­wasz, ale tam, gdzie je po­ka­zu­jesz. Kur­czę, wspa­nia­łe było to, jak Ku­ma­ri nie mogła od­na­leźć drogi, jak zwo­dzi­łeś i ją i czy­tel­ni­ka. No nie dało się nie po­czuć tego roz­cza­ro­wa­nia, tę­sk­no­ty, de­ter­mi­na­cji. 

Je­dy­nym mo­men­tem, kiedy coś mi tej w mie­szan­ce nie za­gra­ło były prądy kon­wek­cyj­ne i siła Co­rio­li­sa. Faj­nie, ale nijak mi ta ter­mi­no­lo­gia nie pa­so­wa­ła do po­dró­ży du­cho­wej. Wo­la­ła­bym w tym miej­scu opisy opar­te bar­dziej na ob­ra­zie, zmy­sło­wo­ści, tym bar­dziej, że nar­ra­tor trzy­ma tu jed­nak punkt wi­dze­nia Ku­ma­ri, która – jak sądzę – o prą­dach i si­łach nie­wiel­kie mogła mieć po­ję­cie?

Wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że utwo­ry in­spi­ro­wa­ne czymś za­chwy­ca­ją­cym, rów­nież muszą za­chwy­cać. I Ku­ma­ri po­twier­dza moja tezę. Dzię­ku­ję Ci za przy­jem­ną lek­tu­rę, oraz za to, że po­ka­za­łeś mi twór­czość Klau­dii.

Wej­dzie­my na sam szczyt Fu­ji­san.

Dla­cze­go prze­kro­czy­łaś torii świę­tej Fu­ji-san?

Po­praw­nie jest z kre­ską, czy bez? “Torii” to jakaś li­te­rów­ka?

 

du­cho­ta tro­pi­kal­nej dżun­gli.

Czy dżun­gla może nie być tro­pi­kal­na?

 

Do­szczęt­nie wy­zu­ta z sił, chwy­ci­ła zna­jo­my za­pach ni­czym linę. Pięła się po niej wolno, ocię­ża­le, ni­czym hi­ma­la­ista na wierz­choł­ku An­na­pur­ny

 

Lubię tek­sty zbu­do­wa­ne wokół emo­cji, dla­te­go bru­tal­nie za­brzmi to, co teraz na­pi­szę, ale: wy­nu­dzi­łem się okrut­nie. 52k na taką hi­sto­rię to IMO tak ze 3x za dużo. Tym go­rzej, bo gdy opo­wia­da­nie nie wcią­ga, za­czy­na się do­strze­gać błędy. Wyżej wy­pi­sa­łem parę pier­dó­łek z koń­ców­ki, ale to nic przy pew­nej re­dak­cyj­nej nie­po­rad­no­ści, któ­rej kul­mi­na­cją jest chyba po­niż­szy frag­ment:

 

Ścia­ny gór­skiej willi w Yama­na­ka­ko, wy­ko­na­ne z su­ro­we­go drew­na, współ­gra­ły z wy­stro­jem ca­łe­go domu, który był iście mi­ni­ma­li­stycz­ny. /by­ło­za, zda­nie za­śmie­co­ne sło­wa­mi; dużo le­piej wy­glą­da np. “współ­gra­ły z mi­ni­ma­li­stycz­nym wy­stro­jem domu”/ Na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ta­ta­mi leżał futon /mam go­oglo­wać co to jest, czy o co cho­dzi?/, gdzie spały przy­bra­ne sio­stry. W rogu stał pro­sty drew­nia­ny sto­lik – je­dy­ny mebel w całym po­miesz­cze­niu. /Dwa zda­nia o iden­tycz­nej kon­struk­cji – mo­no­to­nia psuje rytm/ Jed­nak to nie on przy­ku­wał uwagę Ku­ma­ri, a widok za oknem, uka­zu­ją­cy je­zio­ro i wzno­szą­cy się za nim sto­żek wul­ka­nu Fuji. Świ­ta­ło. Sce­ne­rię można by uznać za baj­ko­wą, gdyby nie dzie­siąt­ki pa­skud­nych kabli, bie­gną­cych wzdłuż as­fal­to­wej drogi.

Ku­ma­ri zi­gno­ro­wa­ła kable. /Dla­cze­go po­wta­rzasz słowo “kable”, skoro są pod­mio­tem frag­men­tu ostat­nie­go zda­nia i mógł­byś z po­wo­dze­niem sko­rzy­stać tutaj z za­im­ka: “Ku­ma­ri zi­gno­ro­wa­ła je”?/ Jej wzrok przy­cią­gał su­ro­wy szczyt, zwień­czo­ny czapą śnież­nej bieli. To był wła­ści­wy czas, wła­ści­we miej­sce i szan­sa, któ­rej nie za­mie­rza­ła zmar­no­wać. /Cała masa przy­miot­ni­ków roz­wad­nia ten frag­ment – je­den-dwa, ale celne zro­bi­ły­by dużo lep­szą ro­bo­tę/

Do tego stra­szą zbyt wie­lo­krot­nie zło­żo­ne zda­nia z nad­uży­wa­niem słowa “który” i czego tro­chę kon­se­kwen­cją jest też roz­wi­ja­ją­ca się by­ło­za, bo prze­cież “być” na­tu­ral­nie kom­po­nu­je się z “który”. Nie mówię, że tekst jest na­pi­sa­ny źle, bo nie jest – widzę pi­sar­ską wpraw­ność i parę zdań na­praw­dę prze­cud­nej urody. Tylko że po­ziom raz szy­bu­je, raz pi­ku­je, a przez przy­ję­tą kon­wen­cję nie je­steś w sta­nie przy­kryć nie­do­ró­bek warsz­ta­to­wych na przy­kład przy­spie­sze­niem akcji. Bo akcji pra­wie nie ma.

Roz­wle­ka­nie tek­stu ponad miarę nie służy po­ka­zy­wa­niu emo­cji. Naj­bar­dziej emo­cjo­nal­ne książ­ki, jakie czy­ta­łem, były dość krót­kie, a krót­kie, lecz celne frazy po­tra­fi­ły chwy­cić za ser­du­cho le­piej niż cały potok kwie­ci­stych zdań czy przy­miot­ni­ków. Nie ro­zu­miem, czemu to opo­wia­da­nie jest takie dłu­gie. Nie wiem, po co są tutaj po­cząt­ko­we sceny z ro­dzeń­stwem, które nie wno­szą ab­so­lut­nie ni­cze­go. Do po­ka­za­nia cie­pła do­mo­we­go ogni­ska na­praw­dę nie po­trze­ba kilku roz­bu­do­wa­nych scen, a umie­jęt­no­ści Ku­ma­ri mógł­byś po­ka­zać już w Ja­po­nii i unik­nął­byś przy oka­zji wpro­wa­dza­nia trzech zbęd­nych po­sta­ci. Prze­cież tylko ro­dzi­ce póź­niej oka­za­li się mieć zna­cze­nie. Dalej – próby Ku­ma­ri po­wro­tu do domu to wo­do­lej­stwo w naj­czyst­szej po­sta­ci, bo przy po­że­gna­niu z matką im­pli­ku­jesz, że po­now­ne spo­tka­nie na­stą­pi. Gdyby do spo­tka­nia nie do­szło, gdyby Ku­ma­ri jed­nak za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się w Ja­po­nii – gdyby to opo­wia­da­nie skoń­czy­ło się jak­kol­wiek ina­czej – to jedna z tych prób by­ła­by może i do prze­łknię­cia. Ale w obec­nej for­mie, gdy­bym za­stą­pił cały roz­dzia­lik krót­kim “Ku­ma­ri dwu­krot­nie pró­bo­wa­ła wró­cić do domu bez skut­ku”, co byśmy stra­ci­li? Emo­cje, po­wiesz. Ale same emo­cje to rap­tem im­pre­sja. Skła­do­wa opo­wia­da­nia. Istot­na, ale sama go nie stwo­rzy.

I wy­da­wać by się mogło, że tak gde­ram, bo nie widzę tu żad­nych ja­snych punk­tów, ale tak nie jest. Bo tę­sk­no­tę Ku­ma­ri na­praw­dę czuć, zwłasz­cza fi­na­ło­we aka­pi­ty tutaj błysz­czą, zwłasz­cza scena z Aiko. Jak dla mnie jest tu po pro­stu za dużo zna­ków, by do­świad­czać wszyst­kie­go z na­le­ży­tą in­ten­syw­no­ścią. Sam po­mysł na bo­ha­ter­kę uwa­żam za cie­ka­wy, a po­że­nie­nie Pe­ru­nów i Ja­po­nii to nie­czę­ste i jakże cie­ka­we po­łą­cze­nie.

@Wer­we­na

Cie­szę się, że Ci się po­do­ba­ło. Nie mam jesz­cze na­wy­ku, by nar­ra­to­ra za­wsze spro­wa­dzać do po­zio­mu po­sta­ci, któ­rej losy opi­su­je. Stąd też to wnę­trze Ziemi po czę­ści swo­imi ocza­mi po­ka­za­łem.

 

@Mr­Bri­ght­si­de

Dzię­ki za kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę i wska­za­nie sła­bych stron. Do­ce­niam, tym bar­dziej, że w wielu miej­scach uwagi wy­da­ją się być traf­ne.

Po­praw­nie jest z kre­ską, czy bez? “Torii” to jakaś li­te­rów­ka?

Obie wer­sje są po­praw­ne. W ory­gi­na­le było z kre­ską, ale po dłu­giej dys­ku­sji zmie­ni­łem na bez kre­ski (za­po­mnia­łem jed­nak, że to słowo mam w dwóch miej­scach).

Torii, futon, czy ta­ta­mi to słowa, które po­dob­nie jak judo, czy say­ona­ra, stały się już na tyle po­pu­lar­ne na świe­cie, że zde­cy­do­wa­łem się nie wy­ja­śniać ich zna­cze­nia w tek­ście.

 

Od­no­śnie wska­za­nych “nie­do­ró­bek”, to z pew­no­ścią się nad nimi po­chy­lę i po­pra­wię. Re­wo­lu­cyj­nych zmian jed­nak już tutaj nie prze­wi­du­ję.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Do­brze mi się czy­ta­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Przede wszyst­kim do­ce­niam wy­obraź­nię. Pod­ziem­ne wę­drów­ki Ku­ma­ri po ener­ge­tycz­nych szla­kach, sprzę­żo­nych z lo­kal­ny­mi bó­stwa­mi, to na­praw­dę dobry i in­te­re­su­ją­cy po­mysł. Po­dob­nie ob­da­rzo­ne du­sza­mi lalki, które czują i widzą ten me­ta­fi­zycz­ny i mi­tycz­ny świat, żywią się emo­cja­mi czy uczu­cia­mi ludzi. Ale o ile tchnię­cie w nie życia jest pięk­ną ideę, to sprze­da­wa­nie wła­snych "dzie­ci", kła­dzie się cie­niem na matkę/ar­tyst­kę i nieco fra­pu­je.

Po dru­gie do­ce­niam język opo­wie­ści. Pi­szesz ład­nie, kli­ma­tycz­nie, warsz­ta­to­wo bez za­rzu­tu, i nie wiem na ile to Twoja za­słu­ga, a ile w tym udzia­łu sil­nej grupy be­tu­ja­cej. 

Pewna de­li­kat­na ckli­wość i no­stal­gia bi­ją­ca z tej hi­sto­rii, prze­le­wa się rów­nież z fa­bu­ły na język, styl i prze­ni­ka wszyst­kie war­stwy tek­stu.

Jest to za­ra­zem ko­lej­ne opo­wia­da­nie, w któ­rym za­sta­na­wia mnie in­spi­ra­cja. Dzie­ła ar­tyst­ki mu­sia­ły zro­bić na Tobie wiel­kie wra­że­nie. A tekst jest uda­nym i god­nym hoł­dem od­da­nym jej sztu­ce.

Jeśli mam się cze­piać to dwóch kwe­stii. Po pierw­sze nie mam po­ję­cia, po co te mało li­te­rac­kie, a ra­czej en­cy­klo­pe­dycz­ne wstaw­ki od­au­tor­skie na różne te­ma­ty (np. hi­sto­ria klasz­to­ru, re­zer­wy gli­ko­ge­nu, nie­miec­ki sej­smo­log itp.), które przy­bra­ły formę mini in­fo­dum­pów i chyba przy­świe­ca­ją im nieco na­chal­ne cele edu­ka­cyj­ne (je­steś na­uczy­cie­lem?). Po dru­gie, w kilku miej­scach za­sto­so­wa­łes dziw­ny, prze­sta­wio­ny szyk zda­nia i nie mam po­ję­cia, dla­cze­go i w jakim celu, np.:

 

Matki, która choć śpi, to mac­ka­mi każ­de­go drze­wa sięga (…)

 

Zda­rza się rów­nież, że po­ja­wia się nie­uza­sad­nio­na sty­li­za­cja (np. w my­ślach Ku­ma­ri) lub język nar­ra­cji prze­kra­cza pe­wien "do­pusz­czal­ny" po­ziom eg­zal­ta­cji. A owa afek­ta­cja nie ogra­ni­cza się tylko do uży­cia róż­nych: wszak, ni­czym, nie dane było, ongiś, niby itp.

 

Tak czy siak, mimo że nie je­stem mi­ło­śni­kiem ta­kich "baśni współ­cze­snych", oddam głos na no­mi­na­cję. Bo to na­praw­dę uro­cze, kli­ma­tycz­ne opo­wia­da­nie z pro­stą, ale prze­my­śla­ną fa­bu­łą i spi­sa­ne spraw­ną ręką.

Po prze­czy­ta­niu spa­lić mo­ni­tor.

@Anet

Miło, że wpa­dłaś. :)

 

@Mr. Maras

Dzię­ku­ję za no­mi­na­cję, która już sama w sobie jest dla mnie dużym wy­róż­nie­niem.

 

Na­uczy­cie­lem nie je­stem, choć z nauką jest mi po dro­dze. Przez rok uczy­łem stu­den­tów, ale to dawne czasy.

Te wstaw­ki edu­ka­cyj­no-na­uko­we były ro­dza­jem eks­pe­ry­men­tu, próbą po­łą­cze­nia tego co ba­śnio­we i ezo­te­rycz­ne, z tym co re­al­ne i na­uko­we. Po­wta­rzać go ra­czej nie będę.

 

Od­no­śnie nie­uza­sad­nio­nej sty­li­za­cji ar­cha­icz­nej i in­wer­sji szyku, to mam od pew­ne­go czasu taką ma­nie­rę. Pró­bu­ję z nią wal­czyć, ale że ar­cha­izmy uwiel­biam, to zbyt dużo serca w tę walkę nie wkła­dam.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Moje kli­ma­ty. Baj­ko­wo, zmy­sło­wo, ma­gicz­nie.

Bra­wu­ro­wo ro­ze­gra­na nie­zwy­kłość bo­ha­ter­ki i jej ro­dzeń­stwa – ory­gi­nal­ny i nie­po­ko­ją­cy po­mysł, po­ka­za­ny tak, że mimo po­cząt­ko­wej her­me­ty­ki nie dawał po­czu­cia cha­osu (może to zresz­tą za­słu­ga tego nie­spiesz­ne­go tempa). Fajny kon­cept po­wią­za­nia Ślęży z Fuji, po­do­ba­ło mi się też po­że­nie­nie ezo­te­ry­ki z fi­zy­ką w opi­sie wę­drów­ki do wnę­trza Ziemi – jakoś mi się to świe­że i dow­cip­ne wy­da­ło. Ja­poń­ski ma­ra­toń­czyk sko­ja­rzył mi się z Mu­ra­ka­mim.

Toż­sa­mo­ści Ku­ma­ri do­my­śli­łem się już w sce­nie pre­zen­ta­cji ro­dzeń­stwa Ja­poń­czy­ko­wi i wła­ści­wie ob­szedł­bym się bez epi­lo­gu, bo kre­acja była na tyle silna, że nie po­trze­bo­wa­łem wy­tłu­ma­cze­nia. Nawet wo­lał­bym pewne nie­do­po­wie­dze­nie i do tego brak happy endu. Ale Twoje roz­wią­za­nie za­do­wo­li więk­szą licz­bę Czy­tel­ni­ków.

Uwa­żaj na ku­mu­la­cje po­rów­nań, jedno (dobre) na epi­zod wy­star­czy – rzu­ci­ło mi się w oczy:

Ze­bra­ła w sobie skraw­ki mocy i po­gna­ła ku górze, ni­czym ogar, który zwę­szył trop. Do­szczęt­nie wy­zu­ta z sił, chwy­ci­ła zna­jo­my za­pach ni­czym linę. Pięła się po niej wolno, ocię­ża­le, jak hi­ma­la­ista na wierz­choł­ku An­na­pur­ny, naj­bar­dziej krwio­żer­czej z gór.

do­dat­ko­wo, o ile nie mam za­sad­ni­czo pre­ten­sji o te Twoje wtrę­ty po­pu­lar­no­nau­ko­we, to aku­rat An­na­pur­na po­ja­wia się tutaj zu­peł­nie od czapy. 

Prze­czy­ta­łam z ogrom­ną przy­jem­no­ścią. Stwo­rzy­łeś nie­sa­mo­wi­tą, ba­śnio­wą, pełną czaru hi­sto­rię, która wcią­gnę­ła mnie od pierw­sze­go aka­pi­tu. Z prze­ję­ciem śle­dzi­łam losy Ku­ma­ri, a Ty tak do­sko­na­le od­da­łeś jej uczu­cia, pra­gnie­nia, lęki, iż mimo nie­ty­po­wo­ści bo­ha­ter­ki z ła­two­ścią się z nią utoż­sa­mia­łam. Ma­gicz­ny, ory­gi­nal­ny i moim zda­niem zde­cy­do­wa­nie za­słu­gu­ją­cy na piór­ko tekst :) Dzię­ku­ję za wy­jąt­ko­wo sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cą lek­tu­rę.

@co­bold

Dzię­ki za uwagi. Słowa “ni­czym” i “jak” do­da­ję do mojej listy. Będą sta­łym punk­tem au­to­ko­rek­ty.

 

@ka­tia­72

Ja dzię­ku­ję za wy­jąt­ko­wo sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy ko­men­tarz.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Cóż, nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go niż po­wie­lić po­przed­nie ko­men­ta­rze :)

Two­rzysz bar­dzo pla­stycz­ne i wcią­ga­ją­ce opisy. Mają jed­nak parę man­ka­men­tów, jak już ktoś za­uwa­żył, plą­czą się ar­cha­izmy (gdy­byś jesz­cze ich uży­wał kon­se­kwent­nie to ok, ale tak są tro­chę nie na miej­scu), w nie­któ­rych zda­niach tro­chę szwan­ko­wał mi szyk, ale to bar­dziej na za­sa­dzie “ja bym to zro­bił ina­czej”. Szcze­gól­nie spodo­bał mi się motyw mi­na­re­tów. Niby to ba­nal­ne, ale jed­nak wizja ty­się­cy wie­ży­czek jako siat­ki chro­nią­cej przed daw­ny­mi bo­ga­mi robi pewne wra­że­nie ;)

Fa­bu­ła rów­nież zaj­mu­ją­ca, do­brym za­gra­niem jest zszo­ko­wa­nie czy­tel­ni­ka na po­cząt­ku sprze­da­żą dziec­ka, bo za­czy­na wy­my­ślać naj­bar­dziej czar­ne sce­na­riu­sze. Po ja­kimś cza­sie za­czą­łem się do­my­ślać, że Ku­ma­ri to nie praw­dzi­we dziec­ko, ale jed­nak osta­tecz­ne roz­wią­za­nie było i tak za­ska­ku­ją­ce. Po­zo­sta­je jedna wąt­pli­wość – czy “matka” mó­wiąc Ku­ma­ri, że du­cho­wa droga z Ja­po­nii do domu bę­dzie bar­dzo szyb­ka i bez­pro­ble­mo­wa, nie wie­dzia­ła o czym mówi, czy też li­czy­ła, że Ku­ma­ri nigdy nie prze­bi­je się przez blo­ka­dę i jej po­wrót nie był dla niej wcale takim miłym za­sko­cze­niem?

Świa­to­wi­de­rze, dzię­ki za do­wie­dzi­ny. Czy "matka" mó­wi­ła, że droga bę­dzie szyb­ka i łatwa? Ra­czej wska­zy­wa­ła je­dy­nie na taką moż­li­wość, by za­siać ziarn­ko na­dziei w Ku­ma­ri spra­wić, że roz­sta­nie bę­dzie mniej bo­le­sne. Ar­cha­izmy sta­ra­łem się sto­so­wać przy kwie­stiach bogów, by pod­kre­ślić ich pra­daw­ność.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Cie­ka­wa, wcią­ga­ją­ca opo­wieść. Po­do­ba­ły mi się wstaw­ki geo­lo­gicz­ne, opisy bóstw mo­men­ta­mi wy­da­wa­ły się mało istot­ne z punk­tu wi­dze­nia głów­nej hi­sto­rii, ale po­ma­ga­ły bu­do­wać spe­cy­ficz­ny kli­mat. Naj­bar­dziej spodo­ba­ły mi się fan­ta­stycz­ne ele­men­ty – opisy czer­pa­nia siły przez Ku­ma­ri i nie­ty­po­wy spo­sób w jaki od­by­wa­ła swoje po­dró­że. W in­try­gu­ją­cy spo­sób przed­sta­wi­łeś ko­ścio­ły i me­cze­ty jako pie­czę­cie i ele­men­ty więzi. Tro­chę ża­ło­wa­łem, że nie roz­wi­ną­łeś tego wątku, ale ko­niec koń­ców opo­wia­da­nie było po­świę­co­ne Ku­ma­ri.

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Ne­va­zie, dzię­ku­ję za ko­men­tarz i no­mi­na­cję.

 

Hra­bio, Waści rów­nież po­dzię­ko­wa­nia za bło­go­sła­wień­stwo skła­dam.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Tro­chę się za­sta­na­wia­łam nad de­cy­zją. Prze­ko­na­ła mnie ory­gi­nal­ność. I bo­ha­ter­ka nie­ty­po­wa, i po­łą­cze­nie mi­to­lo­gii sło­wiań­skiej z ja­poń­ską rzad­ko spo­ty­ka­ne. I do tego jesz­cze geo­lo­gicz­ne wstaw­ki.

Wpraw­dzie gra­nie na emo­cjach do mnie nie tra­fi­ło, ale przy­naj­mniej mała bo­ha­ter­ka zwie­dzi­ła ka­wa­łek świa­ta. Nawet nie tylko po­wierz­chow­nie. ;-)

Plus za dość dłu­gie ukry­wa­nie toż­sa­mo­ści bo­ha­ter­ki. Niby wia­do­mo, że coś z nią nie tak, ale pod­po­wie­dzi nie są oczy­wi­ste.

Byłam na TAK, czyli.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­kla,

Bar­dzo mi miło. Mia­łem pewne na­dzie­je z tym opo­wia­da­niem zwią­za­ne, ale nie spo­dzie­wa­łem się aż tak po­zy­tyw­ne­go od­bio­ru. Jest to bar­dzo mo­ty­wu­ją­ce. 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Wiesz, te por­ta­lo­we piór­ka nie są tylko mi­tycz­ne… Po­dob­no ktoś już kie­dyś ja­kieś do­stał. Tak mi kum­ple opo­wia­da­li. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Zna­łem wcze­śniej to:

Znalezione obrazy dla zapytania klaudia gaugier

 

Ale na szczę­ście nie sko­ja­rzy­łem z na­zwi­skiem ar­tyst­ki, bo wtedy miał­byś u mnie po­przecz­kę za­wie­szo­ną nie­sa­mo­wi­cie wy­so­ko – po­wyż­sza lalka zdobi okład­kę jed­ne­go z moich ulu­bio­nych al­bu­mów mu­zycz­nych. Ob­scu­re Sphinx, “Void Mo­ther”, po­le­cam.

 

Tro­chę głu­pio przy­cho­dzić z chłod­nym ko­men­ta­rzem po tylu za­chwy­tach, bo za­sta­na­wiam się, czy coś mi umknę­ło, czy się nie wczu­łem, czy coś ze mną nie tak. 

To może od końca. Obej­rza­łem zdję­cia lalek Klau­dii Gau­gier do­pie­ro po lek­tu­rze. No i nie­ste­ty nie czu­łem tego ducha w opo­wia­da­niu. Ro­zu­miem, że to tylko in­spi­ra­cja. Ale w tych lal­kach czuję ge­niusz. W opo­wia­da­niu – nie. 

Co nie zna­czy, że nie jest dobre. Jest, widzę w nim pewne za­le­ty, po pro­stu nie po­dzie­lam za­chwy­tu in­nych. To może być moja wina – długo nie po­tra­fi­łem się od­na­leźć w tym tek­ście. Tu Sło­wia­nie, tam wy­ciecz­ki szkol­ne. Nie od razu zo­rien­to­wa­łem się, że Ku­ma­ri nie jest czło­wie­kiem. Z kolei potem za szyb­ko do­my­śli­łem się, że jest lalką. To jeden z głów­nych za­rzu­tów: moim zda­niem źle ro­ze­gra­łeś od­sła­nia­nie ta­jem­ni­cy. Nie wie­dzia­łem, do czego fa­bu­ła zmie­rza. Czy to bajka? Fan­ta­sy? Sci-fi? Mam się wzru­szać, bać? No ale z dru­giej stro­ny – do czego fa­bu­ła mia­ła­by zmie­rzać? Jaki cel może mieć lalka? Potem nagle jakiś cel jej da­jesz: Ku­ma­ri chce wró­cić. Ale czemu? Czemu lalki od­czu­wa­ją po­dob­nie do ludzi?

Śred­nio spodo­ba­ły mi się też te po­dró­że ducha po świe­cie i emo­cjach. Ope­ro­wa­łeś kla­sycz­ny­mi ele­men­ta­mi: sło­wiań­sko­ścią, ma­in­stre­amo­wą Ja­po­nią, Egip­tem. Za­bra­kło mi w tym misz­ma­szu po­my­słów cze­goś no­we­go, świe­że­go.

Na­pi­sa­ne nie­źle, choć tro­chę prze­cin­ków po­zja­da­łeś. Rzu­ci­ły mi się w oczy te bra­ku­ją­ce przed zda­nia­mi z kon­struk­cją “zro­bił coś tam, by mieć coś tam”. Przed ta­ki­mi “by”, “aby”, “żeby” naj­czę­ściej sta­wia­my prze­ci­nek.

Tytuł do bani. Nie­przy­cią­ga­ją­cy. 

Po­do­ba­ły mi się prze­sko­ki do sce­nek nie­zwią­za­nych z Ku­ma­ri. Z ja­kie­goś po­wo­du pod­sy­ca­ły moją cie­ka­wość. 

Pod­su­mo­wu­jąc: widzę, że za­ło­że­nia były dobre. Mia­łeś cie­ka­wy sce­na­riusz, nie­złą ob­sa­dę, przy­zwo­ity bu­dżet, ale za­bra­kło umie­jęt­no­ści re­ży­ser­skich, by to wszyst­ko wy­brzmia­ło ide­al­nie. Opo­wia­da­nie uwa­żam za dobre, ale nie dość dobre, bym mógł za­gło­so­wać za piór­kiem dla niego. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

fun­the­sys­tem, 

 

Dzię­ku­ję za uwagi i ob­szer­ne uza­sad­nie­nie oceny. Cały tekst jesz­cze przej­rza­łem pod kątem wspo­mnia­nych prze­cin­ków i w kilka błę­dów zna­la­złem. Po­pra­wio­ne.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Wra­cam z ko­men­ta­rzem piór­ko­wym.

Po­do­ba­ło mi się prze­mie­sza­nie kul­tur sło­wiań­skiej i ja­poń­skiej, opisy i sceny wzbu­dza­ją­ce emo­cje. Faj­nie też pró­bo­wa­łaś nie zdra­dzać od razu, kim jest ty­tu­ło­wa bo­ha­ter­ka. Wska­zów­ki nie są oczy­wi­ste, ale też nie pró­bu­jesz ma­ta­czyć.

Je­dy­nie sama bo­ha­ter­ka nie wzbu­dzi­ła sa­me­go en­tu­zja­zmu. Ale już same jej in­te­rak­cje z in­ny­mi oraz inne po­bocz­ne po­sta­cie – już tak.

Pod­su­mo­wu­jąc: je­stem na TAK.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Za­cznę może od tego, że, mimo osta­tecz­nie nie­przy­chyl­nej Two­je­mu Piór­ku – ale nie­ła­twej przy tym – de­cy­zji, ge­ne­ral­nie rad je­stem, że wy­róż­nie­nie otrzy­ma­łeś, bo pod wie­lo­ma wzglę­da­mi “Ku­ma­ri” to na­praw­dę dobre, przy­jem­ne w od­bio­rze i cie­ka­we opo­wia­da­nie.

Pod in­ny­mi wzglę­da­mi jed­nak za­wo­dzi. Ale może po kolei.

Ję­zy­ko­wo tekst jest po pro­stu so­lid­ny i przy­jem­ny (acz ze zdra­dza­ją­cą po­ten­cjał au­to­ra ten­den­cją zwyż­ko­wą), więc czyta się do­brze, płyn­nie i – rów­nież dzię­ki cał­kiem no­śne­mu te­ma­to­wi, a wbrew nie­wiel­kiej dy­na­mi­ce – z za­cie­ka­wie­niem i za­an­ga­żo­wa­niem. A to już sporo.

Co jesz­cze mi się po­do­ba­ło, to bo­ga­te, pla­stycz­ne opisy i bar­dzo udat­ne od­da­nie kli­ma­tu za­rów­no na­szej swoj­skiej, sło­wiań­skiej “dzi­czy”, gdzie tak na­praw­dę nie masz boga nad Na­tu­rę – niech­by i po­li­te­istycz­nie sper­so­ni­fi­ko­wa­ną – jak i kul­tu­ry ja­poń­skiej; jed­no­cze­śnie bo­ga­tej wie­ka­mi tra­dy­cji i fi­lo­zo­fii, która mnie za­wsze ko­ja­rzy się przede wszyst­kim z głę­bo­kim spo­ko­jem i du­cho­wą mą­dro­ścią – w czym nie je­stem od­osob­nio­ny – a przy tym po­sia­da­ją­cej toż­sa­mość do bólu współ­cze­sne­go ty­ta­na pracy, tech­no­lo­gii i roz­wo­ju. Świet­ne ze­sta­wie­nie dwóch, chyba nie tylko po­zor­nie tak róż­nych od sie­bie świa­tów, gdzie każdy sta­no­wi dla tego dru­gie­go czy­stą eg­zo­ty­kę.

Fa­bu­lar­nie jed­nak – mimo cał­kiem cie­ka­we­go twi­sta i prze­pięk­ne­go, cie­płe­go za­koń­cze­nia z Aiko – już go­rzej.

Sam po­czą­tek, obie­cu­ją­cy przy­go­dę w świe­cie za­po­mnia­nym, nie­mal już wy­mar­łym (byłem pe­wien, że za­bie­rzesz mnie w czasy pra­sło­wiań­skie), za­po­wia­dał się bar­dzo faj­nie. Co praw­da ze­sta­wie­nie imion Kosma i Ku­ma­ri wzbu­dzi­ło pewną kon­ster­na­cję, ale też pod­sy­ci­ło cie­ka­wość, bo że coś się za tym kryje, wy­da­wa­ło mi się oczy­wi­ste od razu. Potem, po­nie­kąd nie­ste­ty, zna­la­złem się wśród zna­jo­mych mi ga­dże­tów i kar­tek z ka­len­da­rza, które za­pew­ne sam wy­ry­wa­łem, z któ­re­go to ty­tu­łu po­czu­łem spore roz­cza­ro­wa­nie – co jest za­wo­dem czy­sto su­biek­tyw­nym i w osta­tecz­nym ra­chun­ku ra­czej nie­istot­nym – ale też, przy­zna­ję, coraz więk­szą kon­ster­na­cję wy­mie­sza­ną z prze­świad­cze­niem, że, no kurde, może być cie­ka­wie.

No i było, i nie było. Było, bo dro­bia­zgi cie­szy­ły – a to roz­mo­wa z bo­gi­nią, a to “sma­ko­wa­nie” ludz­kich dusz (uprosz­cze­nie… ale czy na pewno?), szcze­gól­nie pana Ka­wau­chi (choć z cza­sem za­czę­ło nużyć nieco), a to wspo­mnia­ne już za­koń­cze­nie – i nie było, bo jeśli spoj­rzeć na opo­wia­da­nie jako na ca­łość, to w sumie dzie­je się nie­wie­le. Ład­nie, ale nie­wie­le; ot sa­mot­na istot­ka pró­bu­je za­dzwo­nić do mamy, tyle, że w spo­sób dość nie­kon­wen­cjo­nal­ny.^^ Nie­mniej jest to ładna hi­sto­ria, przy­jem­na taka.

Go­rzej, że, nie­ste­ty, nie do końca mnie prze­ko­nu­je. Opo­wia­da­nie czy­ta­łem na tyle dawno temu, że muszę już tro­chę po­sił­ko­wać się pa­mię­cią, a ta pod­sy­ła mi tylko dwa takie mo­men­ty, do któ­rych chciał­bym tu na­wią­zać, co zro­bię wedle stop­nia gło­śno­ści zgrzy­tu, a nie chro­no­lo­gii.

Tak więc po pierw­sze – to taki ra­czej nie­wiel­ki zgrzy­cik, może nawet bar­dziej uwaga, którą, jeśli będę miał szczę­ście, od­bie­rzesz jako me­ry­to­rycz­ną – twist. Jak już mó­wi­łem, po­do­bał mi się, bo zdo­ła­łeś mnie po­dejść i cho­ciaż prze­czu­wa­łem, że kryje się w tym wszyst­kim ja­kieś dru­gie dno, na­tu­ra Ku­ma­ri mnie przy­jem­nie za­sko­czy­ła – za to duże brawa, bo do­brze zro­bić twi­sta to jed­nak sztu­ka. Sztu­ką też jest zro­bić do­bre­go twi­sta, a tu już, nie­ste­ty, wy­szło to tak sobie. Już wy­ja­śniam: za­łóż­my na chwi­lę, że Ku­ma­ri jed­nak była tym, kim chcia­łeś, żebym my­ślał, że była, a żaden twist nie miał miej­sca. I teraz py­ta­nie, co by to tak na­praw­dę w całej hi­sto­rii zmie­ni­ło? Moim zda­niem nic albo pra­wie nic, bo praw­dzi­wa toż­sa­mość bo­ha­ter­ki roz­wią­zu­je tak na­praw­dę tylko po­cząt­ko­we za­gad­ki – jej nie­pa­su­ją­ce do ni­cze­go imię i fakt, że matka ją sprze­da­ła – oraz, po­śred­nio, umoż­li­wi­ło po­pro­wa­dze­nie ta­kie­go, a nie in­ne­go fi­na­łu. Tyle, że i po­czą­tek i za­koń­cze­nie da­ło­by się z po­wo­dze­niem – choć może nie tak sym­pa­tycz­nie i kla­row­nie – ro­ze­grać w ten sam spo­sób, mając inne karty. W re­zul­ta­cie ode­bra­łem całą kon­cep­cję ra­czej jako fajną cie­ka­wost­kę niż re­al­nie istot­ny dla fa­bu­ły zwrot akcji.

Drugą, zde­cy­do­wa­nie mniej dla mnie fajną kwe­stią jest sama po­dróż Ku­ma­ri do domu. A ści­ślej, to te jej man­go­we – takie sko­ja­rze­nie, co zro­bię? – wy­sił­ki, by do­trzeć do celu. Takie bar­dzo ty­po­we scen­ki, gdzie bo­ha­ter, już osta­tecz­nie po­ko­na­ny przez nie­mal nie­skoń­cze­nie po­tęż­niej­sze­go wroga, nagle, pod wpły­wem ja­kie­goś im­pul­su – za­zwy­czaj mniej lub bar­dziej (tutaj na szczę­ści zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż mniej) sen­sow­ne­go po­ry­wu serca – znaj­du­je w sobie nową siłę, ata­ku­je i, oczy­wi­ście, zwy­cię­ża. Jak nie mam nic prze­ciw­ko mo­ty­wom “ku po­krze­pie­niu serc”, tak w tym wy­da­niu, jako prze­ry­so­wa­ne, na­cią­ga­ne i zwy­czaj­nie sztucz­ne w swoim prze­ka­zie, mnie po pro­stu draż­nią. Nie mogę tu nie do­ce­nić, że nie po­sze­dłeś w cał­ko­wi­tą sztam­pę i Ku­ma­ri cho­ciaż ten jeden raz po­nio­sła klę­skę (i że nie było to takie ze­ro-je­dyn­ko­we: wpada, ogar­nia temat, pędzi pro­sto do celu), choć z dru­giej stro­ny w pe­wien spo­sób taki obrót akcji du­blu­je opi­sa­ny wyżej efekt, co już tak bar­dzo nie cie­szy. Tro­chę nie­chęt­nie ku­pu­ję też motyw ze “sma­ko­wa­niem” miejsc mocy. A to w tym sen­sie, że skoro po pierw­szym śle­pym strza­le przy­szło jej to tak łatwo i na­tu­ral­nie, to – w moim od­czu­ciu – tego strza­łu w ogóle nie po­win­no być.

Świę­ty ze mnie nie­szcze­gól­ny, a Straż­nik Wrót wy­jąt­ko­wo upier­dli­wy – coś jak Szwedz­ka służ­ba gra­nicz­na – więc, choć wię­cej grze­chów Ci nie wy­po­mnę, a te już wy­po­mnia­ne od biedy mogę od­pu­ścić, to jed­nak do Raju z czy­stym su­mie­niem wy­słać Cię nie mo­głem. Nie tym razem. Nie­mniej z chę­cią po­cze­kam na ko­lej­ną Twoją in­kar­na­cję – kto wie, może nawet się do­cze­kam – i będę trzy­mał za nią kciu­ki.

A to, o ile się nie mylę, już za mo­ment, już za chwi­lę.^^

 

Peace!

 

P.S.

Bła­gam o wy­ba­cze­nie za to nie­cne opóź­nie­nie.

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu,

Dzię­ku­ję za bar­dzo me­ry­to­rycz­ny ko­men­tarz. Warto na taki odro­bi­nę po­cze­kać.

Przy­znam się szcze­rze, że cie­ni­sta sława, która się za Tobą snuje, spra­wia­ła, że to “nie” ura­sta­ło do wiel­kich roz­mia­rów, tym­cza­sem Twoje uwagi oka­za­ły się nad wyraz ła­god­ne. Nie ukry­wam, że cie­szy mnie to nie­zmier­nie. Jest wiel­ką sztu­ką podać kry­ty­kę tak sub­tel­nie, by zo­sta­ła ode­bra­na jak kom­ple­ment. Twój ko­men­tarz po­zwa­la mi są­dzić, że ten ta­lent po­sia­dłeś. Nie my­śla­łeś o ka­rie­rze w dy­plo­ma­cji?

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Jakby to dy­plo­ma­tycz­nie ująć…^^

Ge­ne­ral­nie, to myślę, że mnie prze­ce­niasz (a jak chcesz, to podam Ci listę NA­Zwisk osób, które chęt­nie do­da­dzą, że prze­ce­niasz mnie bar­dzo mocno ;). Poza tym na­pi­sa­łeś opo­wia­da­nie na­praw­dę dobre, za­słu­że­nie do­ce­nio­ne, więc jeśli po któ­rejś stro­nie fak­tycz­nie tkwi za­słu­ga za tak “przy­ja­zny użyt­kow­ni­ko­wi” mój ko­men­tarz, to tylko po Two­jej.

Nie­mniej, jeśli uwa­żasz ten ko­men­tarz za me­ry­to­rycz­ny i w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­moc­ny, to na­praw­dę bar­dzo się cie­szę.

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Dzień dobry. Za­wi­ta­łam tu nad­ra­bia­jąc piór­ka z 2018 roku, by móc gło­so­wać na opo­wia­da­nia ple­bi­scy­to­we.

 

Mam mie­sza­ne uczu­cia od­no­śnie “Ku­ma­ri”. Z jed­nej stro­ny wpa­dłeś na nie­tu­zin­ko­wy po­mysł, na po­cząt­ku miło in­try­gu­jesz i “za­ha­czasz” czy­tel­ni­ka, ład­nie łą­czysz wątki mi­to­lo­gicz­ne i widać, że bar­dzo się przy­ło­ży­łeś do “spra­wy ja­poń­skiej”, z dru­giej jed­nak jakoś fa­bu­lar­nie od­czu­wam nie­do­syt. Nie je­stem przy tym w sta­nie do końca wy­ra­zić, czemu, ale mam wra­że­nie, że nie wy­cią­gną­łeś z tej idei wszyst­kie­go, co by się dało. Zde­cy­do­wa­nie super, że w ogóle przy samym po­my­śle na Ku­ma­ri za­pre­zen­to­wa­łeś ten miks kul­tu­ro­wy, że po­sta­no­wi­łeś dać jej “moc” czer­pa­nia z ludzi. Samo to, że chcia­ła od­wie­dzić dom też mi przy­pa­dło do gustu. Ale prze­bi­ja­nie się przez jądro Ziemi już nie. Te geo­lo­gicz­ne sceny jakoś mi się cią­gnę­ły i lekko iry­to­wa­ły, i to – tu zde­cy­do­wa­nie zgo­dzę się z Cie­niem – takie sho­une­no­we “już nie mogę, już nie mam siły, ale prze­bi­ję się przez po­ło­wę Ziemi!” (a je­stem geo­gra­fem, więc ge­ne­ral­nie geo­lo­gia jest mi bli­ska ;p).

Jak dla mnie też tekst mógł­by się spo­koj­nie koń­czyć bez epi­lo­gu. Epi­log roz­mył mi sym­pa­tycz­ną, cie­płą kon­klu­zję do­ty­czą­cą dziew­czyn­ki, która stra­ci­ła mamę.

Aha, miej­sca­mi draż­nił mnie szyk prze­staw­ny. Wy­da­je się taki wci­śnię­ty na siłę. Zda­nia się robią przez niego kan­cia­ste.

 

„…przy każ­dym kroku od­sła­nia­ły ape­tycz­nie zgię­cie po­mię­dzy po­ślad­kiem a zgrab­nym udem…” – ape­tycz­ne zgię­cie, a nie ape­tycz­nie od­sła­nia­ły, nie?

 

Miej­sca­mi szwan­ku­je Ci nie­ste­ty in­ter­punk­cja, ale po­nie­waż nad­ra­biam „na szyb­ko”, ten aspekt ra­czej będę omi­jać.

 

Słowotok obco brzmią­cej mowy uwol­nił się z ust Ja­po­necz­ki. Ku­ma­ri nie ro­zu­mia­ła jesz­cze słów…”

 

„…a teraz jej umysł prze­nik­nął ścia­nę, skąd do­bie­gał prze­dziw­ny zgiełk.” – Skrót my­ślo­wy

 

„Ro­zu­miesz[-,] moje myśli!”

 

„…ema­nu­ją­cy cie­ka­wo­ścią lub znu­że­niem. Uśmiech­nę­ła się w duchu i za­to­pi­ła w umysł star­sze­go pana, fo­to­gra­fu­ją­ce­go jedną z par­ko­wych ta­blic. Od­na­la­zła u niego głów­nie cie­ka­wość, chciał za­pa­mię­tać każdy szcze­gół ze swo­jej po­dró­ży.”

 

„To nie była ilu­mi­na­cja re­flek­to­rów[-,] ani miej­skich la­tar­ni.”

 

„Ja­śniał zmę­cze­niem, eu­fo­rią, cier­pie­niem[-,] i prze­ko­na­niem, że może biec bez ustan­ku.”

 

„– Śle­dzi­łaś pana Ka­wau­chi? – krzyk­nę­ła z eks­cy­ta­cją Aiko, prze­ry­wa­jąc pi­sa­nie.” – Skoro krzyk­nę­ła, to jest po­trzeb­ny wy­krzyk­nik.

 

„…je­dy­nie ka­mie­nie, pył i ska­mie­nia­łe frag­men­ty ba­zal­to­wej lawy…”

 

„Po­wierzch­nię, któ­rej od stu lat bez­sku­tecz­nie po­żą­da­ły się­gnąć po­ko­le­nia geo­lo­gów.” – Nie­gra­ma­tycz­nie

 

„Nie­ma­te­rial­ny łań­cuch[+,] naciągnięty do gra­nic moż­li­wo­ści, przyciągał ją z po­wro­tem do ciała…”

 

„…mimo to trwa­ła w środ­ku ja­śnie­ją­cej kuli, od­rzu­ca­jąc ze świa­do­mo­ści fakt, że to już ko­niec.” – Od­rzu­ca­nie ze świa­do­mo­ści też jest nie­gra­ma­tycz­ne.

 

„Duchy wo­jow­ni­ków – od­wiecz­nych straż­ni­ków, zmarsz­czy­ły swe ob­li­cza…” – Masz w zda­niu wtrą­ce­nie, z jed­nej stro­ny ogra­ni­czo­ne pół­pau­zą, z dru­giej prze­cin­kiem. Po­win­no być kon­se­kwent­nie, dwa takie same znaki.

 

„Aiko, z ru­mień­ca­mi na po­licz­kach[+,] opo­wia­da­ła jej swoją przy­go­dę.”

 

„Ulice Sa­ita­my już przy­stro­jo­no w świą­tecz­nie ozdo­by” – Przy­stro­jo­no czymś, a nie w coś

 

„– W cza­sie Ku­ri­su­ma­su tata za­bie­rze nas na narty – za­wo­ła­ła.” – Znowu: jeśli za­wo­ła­ła, to trze­ba wy­krzyk­ni­ka.

 

„Przy­ssa­ła się do zna­jo­mej aury i nie opusz­cza­ła na krok.” – Nie opusz­cza­ła na krok? Albo bra­ku­je tu za­im­ka, albo może: od­pusz­cza­ła?

 

„Jądro mocy trwa­ło nie­zmien­nie, tak jak po­przed­nim razem.” – To zda­nie jest bez sensu ;)

 

„Wzy­wam cię[+,] wład­co sta­ro­daw­nych mocy!”

 

„– Ku­ma­ri, to na­praw­dę ty? – zZer­wa­ła się z krze­sła i krzyk­nę­ła w pust­kę.” – Skoro krzyk­nę­ła, ro z wy­krzyk­ni­kiem.

 

„– Tak bar­dzo się cie­szę[+.] – wWzru­szo­na ko­bie­ta mi­mo­wol­nie prze­szła się po pra­cow­ni, jakby pró­bu­jąc zna­leźć co­kol­wiek na­ma­cal­ne­go.”

 

„– Jest bar­dzo nie­śmia­ła, wsty­dzi się wy­brać imię dla sie­bie[+.] – kKolej­ne słowa po­pły­nę­ły z fo­rem­nych wi­śnio­wych ust.”

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Jo­se­he­im,

dzię­ku­ję bar­dzo za wszyst­kie uwagi. Po­praw­ki już na­nio­słem.

 

Aha, miej­sca­mi draż­nił mnie szyk prze­staw­ny. Wy­da­je się taki wci­śnię­ty na siłę. Zda­nia się robią przez niego kan­cia­ste.

Było to jedno z moich pierw­szych opo­wia­dań, kiedy z in­wer­sją do­pie­ro za­czy­na­łem wal­czyć, stąd też tych nie­do­bit­ków mogło się jesz­cze tro­chę ostać.

 

takie sho­une­no­we “już nie mogę, już nie mam siły, ale prze­bi­ję się przez po­ło­wę Ziemi!”

Ro­zu­miem :)

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Hej hej!

 

Z opo­wia­da­niem za­po­zna­łam się już dość dawno temu, ale po­sta­ram sie przy­wo­łać wra­że­nia i zo­sta­wić miły ko­men­tarz. Ku­ma­ri czy­ta­łam z przy­jem­no­ścią, roz­ko­szu­jąc się ba­śnio­wym kli­ma­tem, do­brze umiej­sco­wio­ną akcją o so­lid­nych pod­sta­wach dwóch tak róż­nych od sie­bie mi­to­lo­gii i uczu­cia­mi, od któ­rych ten tekst kipi. Żebyś ty tak swoją książ­kę pisał, jak to opo­wia­da­nie… Myślę, że czy­ta­ło­by mi się bez wąt­pie­nia ła­twiej i przy­jem­niej ;)

 

Jej by­stre spoj­rze­nie tak­so­wa­ło ciem­ny pokój, który dzie­li­ła z ro­dzeń­stwem. W naj­mrocz­niej­szym za­kąt­ku sie­dział Kosma. Jego czar­ne jak węgle oczy skry­wa­ły nie­prze­nik­nio­ny mrok i smu­tek. Nigdy się nie uśmie­chał. Prze­ciw­nie niż Alba, jasna, błę­kit­no­oka, o bia­łych wło­sach i zmy­sło­wych ustach.

Jako że mam w pa­mię­ci twój ko­men­tarz do­ty­czą­cy Lu­cyn­ki, spójrz na to – sio­stra o sio­strze (bo nar­ra­cja jest z per­spek­ty­wy Ku­ma­ri) mówi, że ta druga ma zmy­sło­we usta. Nie wiem, czy to tak spe­cjal­nie, by po­ka­zać, że one nie są praw­dzi­wy­mi sio­stra­mi? Mnie się wy­da­wa­ły praw­dzi­we, nawet po skoń­cze­niu hi­sto­rii i od­kry­ciu, kim są.

 

Ach, a samo po­wol­ne od­kry­wa­nie ta­jem­ni­cy Ku­ma­ri – to był maj­stersz­tyk. Stop­nio­we na­tę­że­nie tempa, wzra­sta­ją­ca cie­ka­wość, ko­lej­ne do­my­sły, i wresz­cie wy­ja­śnie­nie za­gad­ki przy samym końcu. Fan­ta­stycz­ne z tech­nicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia.

 

Alba i Lovia kłó­ci­ły się za­wzię­cie o nie­istot­ny szcze­gół. O to czy je­sien­ne bu­czy­ny mają w sobie wię­cej brązu, czy sza­ro­ści.

wy­cię­ła­bym to ze środ­ka – ład­niej brzmi, gdy Ku­ma­ri ich nie oce­nia

 

I nie wiem, czemu, ale i tu wkra­da się cza­sem szyk prze­staw­ny! Okro­pień­stwo! Pi­sa­łeś to w prze­rwach od pi­sa­nia książ­ki, stąd ta na­jeż­dża­ją­ca sty­li­za­cja?

 

No i gra­tu­lu­ję jak naj­bar­dziej za­słu­żo­ne­go piór­ka :)

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Cześć Kam,

Żebyś ty tak swoją książ­kę pisał, jak to opo­wia­da­nie…

No wła­śnie :)

 

Jako że mam w pa­mię­ci twój ko­men­tarz do­ty­czą­cy Lu­cyn­ki,

Już nie pa­mię­tam do­kład­nie, co o tej Lu­cyn­ce na­pi­sa­łem. Ale tu masz rację. Opi­sy­wa­łem ten aka­pit “swo­imi” ocza­mi, a nie Ku­ma­ri.

 

I nie wiem, czemu, ale i tu wkra­da się cza­sem szyk prze­staw­ny! Okro­pień­stwo! Pi­sa­łeś to w prze­rwach od pi­sa­nia książ­ki, stąd ta na­jeż­dża­ją­ca sty­li­za­cja?

To było chyba pierw­sze moje opo­wia­da­nie pi­sa­ne współ­cze­sną pol­sz­czy­zną. Tak więc nie ma co na­rze­kać.

 

i uczu­cia­mi, od któ­rych ten tekst kipi.

Cza­sem mam wra­że­nie, że już tak pisać nie po­tra­fię. Gdzieś te uczu­cia mi giną lub tracą na wia­ry­god­no­ści. 

 

Dzię­ki za uwagi.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Prze­czy­ta­łem na pa­pie­rze – bar­dzo ładny, su­ge­styw­ny tekst. Bar­dzo po­do­bał mi się frag­ment, w któ­rym bo­ha­ter­ka po­dró­żu­je przez ko­lej­ne war­stwy Ziemi (stre­fa Moho – nie sły­sza­łem tego po­ję­cia od tak dawna).

W zbio­rze bra­ku­je epi­lo­gu, który jest na stro­nie. Mo­żesz zdra­dzić, czemu zo­stał wy­cię­ty?

W zbio­rze bra­ku­je epi­lo­gu, który jest na stro­nie. Mo­żesz zdra­dzić, czemu zo­stał wy­cię­ty?

Za radą re­dak­tor­ki zde­cy­do­wa­łem się nieco od­chu­dzić tekst. Do­szli­śmy do wnio­sku, że za­koń­cze­nie le­piej wy­brzmi bez epi­lo­gu.

Dzię­ku­je za miłe słowa.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Ile razy ko­men­to­wa­łem jakiś Twój tekst, nie­mal przy każ­dej oka­zji w opi­niach prze­wi­ja­ło się “Ku­ma­ri”. Były po­rów­na­nia z “Ku­ma­ri”, była tę­sk­no­ta za “Ku­ma­ri”, były i na­wo­ły­wa­nia, żebyś raz jesz­cze na­wią­zał do stylu “Ku­ma­ri”.

Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, dla­cze­go aku­rat to opo­wia­da­nie. Prze­cież to nie jest w Twoim przy­pad­ku tekst typu “złoty strzał”. Masz inne, świet­ne opo­wia­da­nia. Mnie za­wsze przy­cho­dzi na myśl “Homo Sa­piens…” – jedno z tych sza­le­nie cha­rak­te­ry­stycz­nych opo­wia­dań, przy któ­rym wiesz, że dla więk­szo­ści jest to ra­czej nie do na­pi­sa­nia. I że wielu po­dob­nych opo­wia­dań nie znaj­dziesz.

A jed­nak wszy­scy na­wią­zu­ją do “Ku­ma­ri”.

Nie na­pi­szę, że przy­by­łem tutaj, żeby po­szu­kać od­po­wie­dzi dla­cze­go. Nie. Się­gną­łem po ten tekst z na­dzie­ją do­brej, cie­ka­wej hi­sto­rii. Piór­ko sta­no­wi pewną re­ko­men­da­cję, te na­wo­ły­wa­nia, o któ­rych pi­sa­łem, pod­no­szą ją nawet do miana “obiet­ni­cy“ in­te­re­su­ją­ce­go tek­stu. 

Jak to wy­pa­da w prak­ty­ce?

Przede wszyst­kim na­le­ży za­cząć od uwagi, że (przy­naj­mniej w moim od­czu­ciu) nie jest to opo­wia­da­nie, w które można wejść z mar­szu. Albo ina­czej, nie można wejść z mar­szu bez szko­dy dla od­bio­ru. To nie jest tekst, w który można wpaść, za­brać się z hi­sto­rią, ucze­pić bo­ha­te­ra/bo­ha­ter­ki i ma­sze­ro­wać czy biec w ślad za jego/jej po­czy­na­nia­mi. To nie jest ten ro­dzaj tek­stu.

Kiedy my­śla­łem, jak to opo­wia­da­nie scha­rak­te­ry­zo­wać, przy­szło mi do głowy okre­śle­nie, pi­sząc wprost, głu­pie, a jed­no­cze­śnie dziw­nie praw­dzi­we. Po­my­śla­łem mia­no­wi­cie, że jest to “opo­wia­da­nie ciche”.

Pi­sa­łem, że nie jest to tekst, przez który się ma­sze­ru­je czy bie­gnie. Nie. Przez “Ku­ma­ri” się pły­nie. Ale wy­ma­ga to okre­ślo­ne­go po­dej­ścia. Nie po­le­cał­bym pod­cho­dzić do tego tek­stu z do­sko­ku, albo po pracy – na pew­nym po­zio­mie zmę­cze­nia.

W “Ku­ma­ri” na­le­ży się za­to­pić. W ciszy, w od­po­wied­nich wa­run­kach. Tak, żeby nic nie roz­pra­sza­ło, żeby nie czy­tać w dzie­się­ciu ra­tach. Bo (tak sądzę) do­pie­ro wtedy ujaw­nia ono swoją pełną war­tość.

Na­pi­sa­ne masz to sza­le­nie sub­tel­nie. Przy czym, jest to sub­tel­ność w pe­wien spo­sób kon­tro­lo­wa­na czy ogra­ni­czo­na, bo też i nie brniesz ani w po­etyc­kość, ani w mocną me­ta­fo­rycz­ność, ani w głę­bo­kie nie­do­po­wie­dze­nia. I do­brze. Dzię­ki temu tekst jest bar­dziej przy­stęp­ny. Może tra­fić do szer­sze­go grona od­bior­ców. Jasne, nie do wszyst­kich, ale jed­nak do więk­szej grupy niż opo­wia­da­nie mocno me­ta­fo­rycz­ne i nie­do­po­wie­dzia­ne. Tu czy­tel­nik nie musi szu­kać zna­czeń, in­ter­pre­to­wać. Ra­czej po­wo­li od­kry­wa peł­nię ta­jem­ni­cy Ku­ma­ri. I kto wie, czy nie jest jedna z naj­więk­szych zalet tek­stu.

Jeśli już pisać o naj­więk­szych za­le­tach, to trze­ba jesz­cze roz­wi­nąć temat tych sub­tel­nych opi­sów. One są war­to­ścią “Ku­ma­ri” i to wła­śnie one, w moim od­czu­ciu, czy­nią ten tekst w pe­wien spo­sób wy­jąt­ko­wy. Jak pi­sa­łem, po­czu­cie tej wy­jąt­ko­wo­ści jest w jakiś spo­sób za­leż­ne od po­sta­wy czy­tel­ni­ka. On musi się w tym tek­ście od­po­wied­nio za­to­pić. Po­zwo­lić swo­jej wy­obraź­ni pły­nąć wraz z opi­sa­mi.

Opisy nie są war­to­ścią dla­te­go, że są pięk­ne czy efek­tow­ne. One są “sku­tecz­ne”. Nie­raz piszę, że bo­ha­ter jest nie­ja­ko prze­wod­ni­kiem czy­tel­ni­ka po opo­wia­da­niu. Tobie, wła­śnie dzię­ki tym sub­tel­nym opi­som, udała się rzecz sza­le­nie trud­na. A mia­no­wi­cie, czy­tel­nik w tym tek­ście nie po­dą­ża za Ku­ma­ri. On nią jest.

Jak to ro­zu­mieć? Stwo­rzy­łeś fan­ta­stycz­ną po­stać i do­da­łeś jej rów­nie fan­ta­stycz­ne moż­li­wo­ści. Dla nas, prze­cięt­nych zja­da­czy chle­ba, zu­peł­nie obce. A jed­no­cze­śnie, na­pi­sa­łeś to w taki spo­sób, że nie­zwy­kle łatwo wczuć się w Ku­ma­ri. W jej po­dró­że, jej po­sta­wę, jej pra­gnie­nia i tro­ski. Jej po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści. A mó­wi­my tu, po­wtó­rzę jesz­cze raz, o two­rze zu­peł­nie obcym, fan­ta­stycz­nym. Fan­ta­sty­ka, jak żaden inny ga­tu­nek, daje moż­li­wość “po­dró­ży z fo­te­la”. Ale naj­czę­ściej jest to forma po­dró­ży, w któ­rej bo­ha­te­rom nie­ja­ko to­wa­rzy­szy­my. W któ­rej sta­ra­my się ich zro­zu­mieć, może w jakiś spo­sób mniej lub bar­dziej się z nimi iden­ty­fi­ko­wać. Tobie udało się pójść krok dalej. Po­przez opisy, sub­tel­ność, da­jesz moż­li­wość nie­omal wnik­nię­cia w bo­ha­te­ra. To spory wy­czyn.

Dużo, jak wi­dzisz, po­świę­cam miej­sca sty­lo­wi i wy­czu­ciu, z jakim na­pi­sa­łeś to opo­wia­da­nie, bo wła­śnie ono (znów się po­wtó­rzę) jest war­to­ścią tego tek­stu. Za­łóż­my przez chwi­lę, że ten styl jest inny. Albo że czy­tel­nik jed­nak wszedł w mar­szu. Wtedy, jak się zdaje, czar pry­śnie. Nie ma tu prze­cież wiele akcji. Gdyby po ja­kimś cza­sie spró­bo­wać na­pi­sać z pa­mię­ci plan wy­da­rzeń, to rów­nież za­pew­ne byłby z tym lekki kło­pot.

Skoro już wspo­mnia­łem o tej akcji, dodam jesz­cze dwa, trzy zda­nia. Uwa­żam mia­no­wi­cie, że tego typu opo­wia­da­niom służy jed­nak nieco mniej­sza licz­ba zna­ków. Akcji nie ma wiele, ale też nie wy­da­je się, żeby była po­trzeb­na. To nie ten typ tek­stu. Tutaj szuka się cze­goś in­ne­go. Na­to­miast, wrócę do tego, co pi­sa­łem wcze­śniej, opo­wia­da­nie wy­ma­ga za­to­pie­nia się. Nie sprzy­ja czy­ta­niu w ra­tach, bo jed­nak po­trze­ba chwi­li (albo i kilku chwil), żeby znów w pełni wejść w hi­sto­rię, żeby nie­ja­ko prze­nieść się my­śla­mi i od­czu­cia­mi do świa­ta Ku­ma­ri. Tempo, jak to przy tego ro­dza­ju opo­wia­da­niach, jest wolne, a taka po­dróż “wy­obraź­nią”, choć nie­wąt­pli­wie przy­jem­na i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca, może w pew­nym mo­men­cie oka­zać się nu­żą­ca czy mo­no­ton­na (bo też i trud­no po­szu­kać ja­kichś moc­niej­szych zmian rytmu, czy “prze­ła­ma­nia” w tek­ście). Opo­wieść sunie w miarę jed­no­staj­nym tem­pem, co może gdzieś pod ko­niec mieć wpływ na od­czu­cia i po­dej­ście czy­tel­ni­ka. Aku­rat przy oka­zji tego tek­stu nie mia­łem z tym więk­sze­go pro­ble­mu, ale skoro już na­su­nął mi się taki wnio­sek, po­my­śla­łem, że Ci go zo­sta­wię.

Pi­sa­łem już wcze­śniej o stylu, od­no­sząc się do po­ten­cjal­nych od­bior­ców, to jesz­cze też krót­ko roz­wi­nę. To nie bę­dzie tekst dla każ­de­go (tak sądzę). Na­to­miast, co istot­niej­sze, nie jest to tekst “dla mi­ło­śni­ków ga­tun­ku”. Ja nie je­stem wiel­kim fanem opo­wia­dań ba­zu­ją­cych na opi­sach, z wol­nym tem­pem, z na­ci­skiem na kli­mat i emo­cje. A jed­nak, nie mia­łem po­czu­cia, że to nie jest tekst dla mnie. Że trze­ba taki styl lubić, żeby czuć fraj­dę z lek­tu­ry. Myślę, że to też spora za­le­ta tek­stu. Choć rów­nież na­le­ży za­uwa­żyć, że tekst na­pi­sa­ny w ten spo­sób jed­nak nie ma w od­wo­dzie wielu in­nych “broni”, któ­ry­mi mógł­by “ustrze­lić” czy­tel­ni­ka. Jeśli nie tra­fisz go kli­ma­tem, jeśli nie “wcią­gniesz” wgłąb Ku­ma­ri, może być pro­blem, żeby do­się­gnąć czy­ta­ją­ce­go czymś innym.

Wi­dzia­łem wyżej wzmian­kę o tym, że w wer­sji pa­pie­ro­wej nie było epi­lo­gu. Cie­szę się, że czy­ta­łem wer­sję “nie­pa­pie­ro­wą”. ;) Ja aku­rat bar­dzo nie lubię nie­do­po­wie­dzeń. Ich po­ziom tutaj nie jest zbyt wy­so­ki, ale ten epi­log to dla mnie takie przy­jem­ne po­twier­dze­nie, że ten bieg myśli, skła­da­ją­cych w ca­łość tę pewną za­gad­kę Ku­ma­ri, był pra­wi­dło­wy. Bez epi­lo­gu zo­stał­bym z wąt­pli­wo­ścia­mi. Sło­wem, cze­po­wa część ko­men­ta­rza w takim przy­pad­ku by­ła­by dłuż­sza. Ge­ne­ral­nie ro­zu­miem za­mysł “znik­nię­cia” tego epi­lo­gu. Nie­któ­rzy mogę mieć po­czu­cie być może nawet ja­kie­goś urą­ga­nia ich in­te­li­gen­cji, po­przez wy­kła­da­nie w epi­lo­gu tego, co już dawno wie­dzie­li (nie piszę tutaj o kon­kret­nym ko­men­ta­rzu czy oso­bie, jest to myśl ogól­na). Tym nie mniej mnie jest bli­żej do ta­kie­go po­dej­ścia, gdzie nad­mier­ne wy­ło­że­nie spra­wy jest tro­chę lep­sze od nie­do­po­wie­dzeń, bo i daje więk­szą gwa­ran­cję, że czy­tel­nik nie odej­dzie z kwit­kiem.

O coś jesz­cze mia­łem ma­ru­dzić, ale wy­le­cia­ło mi z głowy. Trud­no, jeden aka­pit cze­pial­stwa mniej. ;)

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

Dzię­ku­ję, CM-ie, za dłu­ga­śny i wni­kli­wy ko­men­tarz. Bar­dzo to do­ce­niam.

Po­wo­li ro­śniesz nam tu na le­gen­dę por­ta­lu w tej ma­te­rii. Mam na­dzie­ję, że w przy­szłym roku już się nie wy­kpisz z Loży, bo chyba już na Cie­bie czas.

 

“Ku­ma­ri” to były takie moje por­ta­lo­we po­cząt­ki. Cie­szę się, że zna­la­złeś w niej tyle po­zy­ty­wów.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Chro, jesz­cze się do­brze nie umo­ści­łeś na lo­żow­skim le­ża­ku, a już in­nych stra­szysz i szu­kasz na­stęp­cy? ;-p

Ale fakt, lud pew­nie chciał­by po­czy­tać CM-owe kom­cie pod no­mi­no­wa­ny­mi tek­sta­mi.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Chro, jesz­cze się do­brze nie umo­ści­łeś na lo­żow­skim le­ża­ku, a już in­nych stra­szysz i szu­kasz na­stęp­cy? ;-p

Szu­kam, szu­kam, by nie zo­sta­wiać za sobą spa­lo­nej ziemi. :)

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Okej, no to tak:

Po pierw­sze, wy­bacz, że robię jakiś ob­jazd po tek­stach sprzed paru lat. Wiem, że to może wku­rzać. Ale z dru­giej stro­ny czę­sto wi­dzia­łem takie zda­nie, że autor pro­sił, by po prze­czy­ta­niu zo­sta­wić jakiś fe­ed­back. Że le­piej nawet na­pi­sać to­tal­nie złe rze­czy o tek­ście, niż prze­czy­tać i ob­ró­cić się na pię­cie. No nie wiem, różne szko­ły są w tym wzglę­dzie. Ja jed­nak wole zo­sta­wić po sobie jakiś ślad.

Po pierw­sze – tym razem bar­dzo mi się ten tekst spodo­bał. 

I wła­ści­wie gdy­bym miał po­wie­dzieć czemu, to chyba mu­siał­bym na­pi­sać, że urzekł mnie kli­mat, orien­tal­ne ak­cen­ty, pla­sty­ka opi­sów, przej­ścia z du­cho­wo­ści w kon­kret.

Bo wła­ści­wie to jest tak, że po­do­bać się nie po­win­no. Fa­bu­ła jest nie­zbyt roz­bu­do­wa­na, nie­któ­re wątki, mam wra­że­nie, pre­tek­sto­we (list, któ­re­go nikt nie umie prze­czy­tać, a służy po­ka­za­niu emo­cji głów­nej bo­ha­ter­ki). Ale, kur­cze, jakoś to wszyst­ko oka­zu­je się mało zna­czą­ce przy całym tym ka­lej­do­sko­pie ob­ra­zów, które fun­du­jesz czy­tel­ni­ko­wi sło­wem. 

Co do twi­sta – tro­chę za­czą­łem ro­zu­mieć w mniej wię­cej 2/3 tek­stu, bo wcze­śniej sta­wia­łem na ja­kieś zwie­rzę ra­so­we np. kota albo szcze­niacz­ka. Nawet bar­dziej kota, bo te wę­drów­ki astral­ne itd.

Czyli tak – gdy­bym miał wyjąć jakiś “po­rad­nik” i je­chać we­dług chec­kli­sty, to by­ło­by kiep­sko. 

Nawet ten osła­wio­ny kon­flikt dra­ma­tycz­ny jest, ale czę­ścio­wo we­wnętrz­ny, a czę­ścio­wo na linii “dziec­ko-mat­ka” czyli taki nie bi­ją­cy po oczach czy­tel­ni­ka, który ocze­ku­je pro­stych roz­wią­zań. Niby jest prze­mia­na bo­ha­te­ra, bo jed­nak godzi się z “mamą” i od­zy­sku­je więź, ale cho­dzi mi o to, że to jest bar­dzo ulot­ne, nie ty­po­wo sier­mięż­ne bij – zabij. 

Ale widać wy­raź­nie, że te po­rad­ni­ko­we pro­po­zy­cje są dla tek­stów prze­cięt­nych, a takie wy­bi­ja­ją­ce się poza sche­mat mogą wręcz ucier­pieć na przy­kła­da­niu do wzor­ca.

Ogól­nie tekst jest bar­dzo dobry, nie dzi­wię się, że w in­nych miej­scach go lu­dzie wspo­mi­na­ją.

Cho­ciaż jak zo­ba­czy­łem tę lalkę… No jed­nak mia­łem w gło­wie coś in­ne­go :) Co czło­wiek, to ina­czej od­bie­ra. Dla mnie twór­czość tej pani jest wy­bit­na, ale wpla­ta we wszyst­kie kre­acje dość wy­raź­ny pier­wia­stek mroku, ja­kie­goś ele­men­tu z ciem­nej stro­ny ścież­ki ;) Nie mówię, że to źle, ale – w opo­wia­da­niu wi­dzia­łem coś in­ne­go. 

BTW. Mo­głem od razu się do­my­śleć, bio­rąc pod uwagę utoż­sa­mie­nie lalki i duszy u daw­nych Sło­wian…

Po pierw­sze, wy­bacz, że robię jakiś ob­jazd po tek­stach sprzed paru lat. Wiem, że to może wku­rzać. Ale z dru­giej stro­ny czę­sto wi­dzia­łem takie zda­nie, że autor pro­sił, by po prze­czy­ta­niu zo­sta­wić jakiś fe­ed­back. Że le­piej nawet na­pi­sać to­tal­nie złe rze­czy o tek­ście, niż prze­czy­tać i ob­ró­cić się na pię­cie.

Nie no, to wcale nie wku­rza, wręcz prze­ciw­nie. To bar­dzo miło, gdy czy­tel­nik po prze­czy­ta­niu jed­ne­go opo­wia­da­nia, sięga po na­stęp­ne. Bo to taki nie­wer­bal­ny wyraz apre­cja­cji ;).

To było jedno z pierw­szych opo­wia­dań, jakie w życiu na­pi­sa­łem, a na pewno pierw­sze, pi­sa­ne na 100% po­waż­nie. Stąd też miej­sca­mi ta sier­mię­ga się prze­bi­ja, bo to taki tekst pi­sa­ny przez świe­żyn­kę.

W prze­ci­wień­stwie do “Od po­czę­cia…” to opo­wia­da­nie aku­rat lubię ;).

Dzię­ki za wi­zy­tę.

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Można wie­dzieć ile za­ję­ło Ci na­pi­sa­nie tego opo­wia­da­nia? Mam na myśli cały pro­ces twór­czy, łącz­nie z po­my­słem, betą itd.

Bo jeśli to fak­tycz­nie pierw­sze opo­wia­da­nie, wy­pa­da im­po­nu­ją­co.

Samo pi­sa­nie to chyba kilka ty­go­dni. Potem beta dru­gie tyle, bo dużo było po­pra­wia­nia :).

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Nie wiem, jakim cudem ja tego nigdy wcze­śniej nie sko­men­to­wa­łam, więc tylko zo­sta­wiam ślad, że czy­ta­łam kilka razy i uwa­żam, że to jedno z ar­cy­dzieł por­ta­lu (rze­kła ko­lek­cjo­ner­ka lalek, choć bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych i zwy­czaj­nych).

ninedin.home.blog

Dzię­ku­ję, ni­ne­din :)

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Nowa Fantastyka