„Nie ma materii martwej – martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia”
Bruno Schulz
Ciekawość
– Kosma, dokąd lecimy? – zapytała Kumari. Późne lato pachniało żywicą, a nocny mrok rozjaśniały tylko przebijające się tu i ówdzie gwiazdy.
– Zobaczysz.
Przelecieli nad jedną z leśnych polan, czy też gniazd, jak zwali je trzebiący las drwale.
– Kosma, wracajmy do domu! – Zlękniona Kumari pożałowała, że dała się namówić bratu na nocną eskapadę. Był taki dziki i nieprzewidywalny, a ona zwyczajnie ciekawska.
– Już niedaleko.
Dostrzegła ciemne głazy ułożone w krąg okalający górę.
– Kosma, tam nie wolno! To święty gaj Lugosa! – krzyknęła.
– Stary Lugos śpi od wieków – odparł beznamiętnym tonem. – A tam siedzi byk z najpiękniejszym porożem. Chodź, pokażę ci go.
– Ale tak nie wolno. Tam są kurhany. Nie widzisz gniewnych spojrzeń celtyckich strażników?
– Widzę. To tylko duchy.
– Kosma, wróć!
…
Wielkie czarne źrenice spoglądały uważnie. Okalały je wąskie tęczówki w kolorze miodu. Nos, choć szeroki, zachował dziecięcy urok, uwydatniony przez bledszy odcień skóry i kilka kapryśnie rozsianych piegów barwy hematytowego pyłu. Filigranowe usta zamknięte w filuternym grymasie przydawały twarzy wdzięku i łagodności. Łagodność ową rozpraszały jednak groźne cienie, czające się w zakamarkach łuków brwiowych, oraz brązowe skazy na czole.
Miodooka Kumari siedziała w bezruchu. Jej bystre spojrzenie taksowało ciemny pokój, który dzieliła z rodzeństwem. W najmroczniejszym zakątku siedział Kosma. Jego czarne jak węgle oczy skrywały nieprzenikniony mrok i smutek. Nigdy się nie uśmiechał. Przeciwnie niż Alba, jasna, błękitnooka, o białych włosach i zmysłowych ustach. Trzecia z sióstr, Lovia, spoglądała dobrotliwie, naiwnie nieco, zbyt ufnie. Niewielki kolczyk oplatał jej wargę, co na tle dziecięcego oblicza przykuwało szczególną uwagę.
Kumari skoncentrowała się i zaczęła chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Poczuła obecność wielkiej góry, tętniącej energią, i uszczknęła tej mocy. Wyzwoliła się z ciała. Widziała teraz siebie, siedzącą w ciasnym pokoju. Jej oczy pobladły. Obok niej Kosma, wpatrzony w czarną plamkę na stole, też zdawał się być nieobecny.
Pewnie podąża gdzieś za stadem jeleni przez gęste leśne ostępy – pomyślała.
Alba i Lovia kłóciły się zawzięcie o nieistotny szczegół. O to czy jesienne buczyny mają w sobie więcej brązu, czy szarości.
Kumari wzniosła się wyżej, a jej duch opuścił pokój. Spoglądała teraz na cały dom. W pomieszczeniu obok kobieta ubrana w czerń siedziała przy maszynie. Szyła. Całą swą uwagę poświęcała pracy, jakby w tkaninie, którą lamowała, chciała zostawić cząstkę siebie. Na zewnątrz wysoki, umięśniony mężczyzna z piłą łańcuchową w rękach, kroił metodycznie drewniane kłody.
Kumari uwielbiała podglądać rodziców przy pracy. Cokolwiek robili, robili to całymi sobą. Z uczuciem. Z wrażliwością. Z poszanowaniem każdego detalu. Uwielbiała sycić się emocjami, które im towarzyszyły. Była w nich moc twórcza. Nie taka, jak ta, skryta pod świętą górą, pradawna, groźna i tajemnic pełna, lecz delikatna i ulotna. Wzmacniała ją na tyle, że mogła oddalić się od swego ciała jeszcze dalej, wyżej, bądź nawet głębiej, o ile znalazłaby odwagę, by zanurzyć się w trzewia góry.
Myśl o wnętrzu góry, o śpiących pradawnych bogach zmroziła ją strachem. Czym prędzej poleciała więc ku niebu. Dom skurczył się, potem zmalała wioska, aż Kumari wzleciała tak wysoko, że cały masyw widziała przed sobą. Gęste ciemnozielone lasy porastały wierzchołek, a wśród buczyn i świerczyn wałęsało się mrowie ludzi. Jedni z ciężkimi plecakami wędrowali na szczyt, inni biegli, lekko i zgrabnie jak kozice, kolejni, dosiadłszy rowerów, pędzili przed siebie, by wyprzedzić wiatr. Kumari wsłuchiwała się w ich emocje. Zwykle były przyziemne, powierzchowne, błahe. Zbyt błahe, by wzlecieć jeszcze wyżej. Choć nie zawsze.
Upatrzyła grupkę młodzieży, która szła niedbale za nauczycielem. Przesiąkały ich znudzenie i apatia – banalne, mizerne kąski, którymi nie dało się żywić. Już miała ich opuścić, lecz oto na końcu gromady zamigotały jasne iskry pożądania.
Kumari przyczaiła się za grupą, wędrującą z dala od nauczycielskiego wzroku. Najroślejszy chłopak górował nad pozostałymi niczym basior nad młodymi wilkami. Prowadząc swoją watahę, wpatrywał się w idącą na przodzie koleżankę. Miała na sobie krótkie spodenki. Na tyle krótkie, że przy każdym kroku odsłaniały apetyczne zgięcie pomiędzy pośladkiem a zgrabnym udem. Samiec alfa w myślach zrywał z niej dżinsową tkaninę. Żądza kiełkowała mu w głowie.
Kumari znała już te emocje. Były jej zupełnie obce, a jednocześnie fascynowały. Zerknęła na młodzieńca obok, nieco niższego i przygaszonego. Również spoglądał na atrakcyjną koleżankę, lecz u niego znalazła jedynie pogardę. Pogardę, pod którą kryła się niewiara, że dla tej dziewczyny będzie kiedykolwiek wystarczająco dobry. Kolejny chłopak pałał zazdrością. Kumari zakosztowała jej. Energia o niskiej wibracji, marna, pusta, jałowa, niepozwalająca wznieść się nawet odrobinę.
Kumari przycupnęła chwilkę przy dziewczynie. Nastolatka czuła na sobie świdrujący wzrok kolegów, więc w odpowiedzi ponętnie kołysała biodrami. Nie było w niej wyrachowania ani cynizmu, a jedynie łaknienie adoracji. Dziewczyna była pogodzona z tym, że samców mógł zafascynować jedynie skrawek jej ciała.
…
Jak oni niewiele widzą – Kumari dziwiła się w duchu, nie pierwszy raz.
Dla nich to tylko obrosła legendą góra. Nie dostrzegają mocy. Nie czują pradawnych bóstw: Gromowładnego o surowym obliczu, Matki, która choć śpi, to mackami każdego drzewa sięga, ani Tego co ongiś niebem władał. Nie rozumieją, że niewielki kościółek na szczycie, to w istocie pieczęć, która bogów więzi we wnętrzu góry i zmusza do wiecznego snu.
Pomknęła na północ – do zamku – ciekawa, cóż dzisiaj znajdzie pani archeolog pod posadzką kaplicy. Czuła tam emocje wielkie, podszyte irytacją i gniewem. Bała się tego, co czaiło się pod spodem, lecz ciekawość okazała się silniejsza.
…
Budynek był zamkiem tylko z nazwy. Dawne możnowładcze palatium wieki temu zmieniono na klasztor. Niewiele z niego zostało, po tym, jak przyszli husyci. Podobnież wojna trzydziestoletnia nie obeszła się z tym miejscem łaskawie. Kanonicy regularni św. Augustyna nie poddawali się jednak łatwo i uparcie trwali u podnóża Ślęży, odbudowując swe siedlisko raz po raz. Co nie udało się husytom, ani Szwedom, udało się Napoleonowi. By spłacić wojenne reparacje, klasztor skasowano, dobra sprzedano, a kolejni właściciele stworzyli zeń neorenesansowego potwora o gotyckich wieżyczkach, którego strzegły romańskie lwy. Eklektyczna bryła stała jednak na starych fundamentach, a te wciąż kryły w sobie dawne tajemnice, skrupulatna pani doktor zaś była o włos od ich odkrycia.
Kumari podfrunęła do okna dawnego kościoła, gdzie znajoma kobieta z pędzelkiem misternie wymiatała piasek z jamy pod prezbiterium. Posadzkę skuto już dawno. Później odsłonięto pozostałości ołtarza, rozebrano ściany działowe i wciąż kopano głębiej. Narzędzia co rusz napotykały na twardsze fragmenty, a pani archeolog wówczas je odsłaniała i czyściła skwapliwie. Z czasem omiecione szczątki przybrały kształt ludzkiego szkieletu, o rękach złożonych na miednicy.
Duch nieboszczyka wynurzył się z nicości. Oczodoły czaszki spojrzały na Kumari, a ta spłoszyła się i umknęła zlękniona. Wszelkie stworzenia, te żywe i te na pozór martwe, szeptały nowiny.
Dunin powstał. Dunin, palatyn, pogromca bogów – szumiały stare dęby, rosnące wokół palatium, wieść niosąc.
Włostowic przebudzon – szemrała woda, w głąb góry cieknąca.
Przeklęty palatyn wrócił – zamruczał ciemny cumulonimbus, a zniewolony Perun otworzył jedno oko i wzburzył się ze złości.
Nawet sam Lugos, który jeszcze przed nastaniem Słowian hołdy był tu odbierał, targnął się przez sen, nie wiedzieć czy zaniepokojony bardziej przez palatyna, czy złością gromowładnego rywala.
Jedynie Swaróg spał snem kamiennym, gdyż do trzewi góry nie dochodziły promienie słońca, a bez nich bezbronny był niczym dziecię.
…
Do pokoju weszła kobieta w czerni. Proste włosy opadały swobodnie na policzek, nadając jej nieco skrytości. Druga część twarzy była odsłonięta, co podkreślała wygolona skóra nad uchem. Na skrzydełku nosa srebrzył się kolczyk. Foremne usta o wiśniowej barwie tego dnia zdobił uśmiech.
– Jak się wam spało, maleństwa? – odezwała się kobieta przyjaznym tonem.
– Mamo, Kosma znowu w nocy nas straszył – naskarżyła Alba – i zabrał Kumari na cmentarzysko.
– Rozmawialiśmy już kiedyś o tym. Nie należy niepokoić zmarłych. – Wiśniowe usta poruszyły się, a oczy Kosmy, czarne niczym otchłań, zaszły jeszcze większym smutkiem.
– Będziecie mieli jutro gościa. – Kobieta kontynuowała, powróciwszy do przyjaznego tonu. – Pan Yosomaka przyleciał aż z Japonii, specjalnie po to, żeby was poznać. To wielki zaszczyt. Zrobimy się dzisiaj na bóstwa, moje śliczności. Ciebie, Kosma, też wystroimy. Wiem, że tego nie lubisz, możesz odpłynąć do swoich jeleni, tylko wróć przed świtem. To ważne byście jutro tu byli ciałem i duchem.
…
– Cudowne! – Zachwycał się szpakowaty Azjata łamaną angielszczyzną. – Bardzo, bardzo piękne.
Kobieta w czerni, nieco onieśmielona obecnością gościa, odwzajemniła komplement uśmiechem.
– To jest Alba! – przedstawiła białowłosą piękność.
Yosomaka wpatrywał się w błękit jej tęczówek, tak egzotycznych dla japońskiego gustu. Stanowiły dla niego kwintesencję Zachodu, oprawioną w już bardziej znajome, nieco skośne powieki i jedwabną cerę. Twarz jaśniała wszechobecną bielą, upstrzoną gdzieniegdzie brązem. Nie mogąc oderwać od niej wzroku, szeptał pod nosem komplementy, spłycone przez językową barierę. Alba siedziała w bezruchu na drewnianym fotelu. Dziecięce rączki opuściła swobodnie. Szczupłe nóżki ledwie dotykały podłogi. Przecudne białe włosy zwisały niemal do ziemi. Była niczym modelka pozująca do portretu.
– Lovia, najmłodsza.
Gość z trudem oderwał wzrok od białowłosej i skierował się ku Lovii, która przy siostrze jawiła się niczym brzydkie kaczątko. Mimo wszystko zlustrował ją koneserskim okiem, delektując się detalami: foremnym kształtem uszu, łukami brwiowymi rzucającymi lekki cień na powieki, maślanym spojrzeniem.
– Tam w cieniu siedzi Kosma. – Kobieta wskazała następną postać.
Japończyk podszedł bliżej, przesunął się, by nie zasłaniać światła, po czym odczuł jak zalewa go kolejna fala emocji. Yosomaka nigdy nie widział oczu tak ciemnych i żywych zarazem. Kobieta w czerni twierdziła, że kryje się w nich dusza. Pogląd ten w pierwszej chwili wydał mu się nienaturalny, jednak teraz, patrząc w ich głębię, wierzył jej. Oprócz dwóch bezdennych studni było coś jeszcze w tym chłopcu, co przydawało mu grozy – ciemne jelenie rogi przytwierdzone na czubku głowy. Gość rozważał, czy to tylko ozdoba, czy może jego nieodłączna część, lecz filigranowa postura i ludzkie kształty nijak się do nich miały.
– A to musi być Kumari – rzekł Yosomaka, zwracając się do miodookiej. – Pewnie mnie nie pamiętasz, ale poznałem cię już w San Francisco. Byłaś tam wielką gwiazdą.
Mężczyzna uśmiechał się, wyraźnie kontent z jej widoku, jakby to po nią i tylko po nią tu przyjechał. Delektował się jej urodą niczym osiemnastoletnią whisky. Głaskał ją spojrzeniem. Wąchał.
– Czy mogę dotknąć jej włosów? – zapytał kobiety w czerni, a ta łagodnie skinęła głową.
Opuszki palców subtelnie gładziły długie aksamitne pasemka. Kumari czuła się nieswojo, lecz nie oponowała. Nie rozpoznała w emocjach gościa niczego zdrożnego, a jedynie czysty zachwyt i umiłowanie piękna.
…
– Mama cię sprzeda – powiedział Kosma do Kumari wieczorem tego samego dnia, kiedy znów byli sami. – Nie patrz tak na mnie. Przecież też to czułaś. Alba jest najpiękniejsza, a on i tak chciał tylko ciebie. Po ciebie tu przyjechał.
Kumari długo trawiła słowa brata w głowie.
– Mama nigdy by nam tego nie zrobiła – wtrąciła się Lovia swym naiwnym tonem. – Przecież nas kocha.
– Jesteś najmłodsza, nie rozumiesz. – Kosma mówił spokojnie, beznamiętnie, tak jakby los siostry nic dla niego nie znaczył. – Idź jutro polatać ostatni raz, Kumari. Pożegnaj się z jeleniami.
…
Następnego ranka kobieta w czerni zabrała Kumari do pracowni, posadziła naprzeciwko siebie i wpatrywała się w nią długo.
– Mamo, czy to prawda, co mówił Kosma?
Kumari nie usłyszała odpowiedzi. Dostrzegła za to spływającą po policzku łzę.
– Dlaczego? – zapytała.
– Jesteś już duża. Już czas. Każdy ptak musi odlecieć kiedyś z gniazda.
– Mamo, ja tak bardzo nie chcę.
– Polecisz do Japonii. Podobno nigdzie indziej wiśnie nie kwitną tak pięknie jak tam. – Kolejna łza spłynęła po policzku. Tym razem po lewym. – Robią tam takie małe drzewka, bonsai. Pielęgnują je latami, cierpliwie, by nawet na starość pozostały miniaturką rodziców. To wielka sztuka. Pan Yosomaka z pewnością ma kilka takich w domu. Ma też córeczkę, która nie może się już ciebie doczekać.
– Mamo, będę tak bardzo, bardzo, tęsknić. Czy kiedyś cię jeszcze zobaczę?
– To zależy tylko od ciebie, moje maleństwo. Zdradzę ci pewien sekret. Nie bez powodu zamieszkaliśmy właśnie tutaj, w cieniu góry. To wielki czakram, świeci mocno i widać go z daleka. Gdziekolwiek będziesz, odnajdź strumień mocy i zanurz się w niego. Potem płyń, płyń tam, gdzie najjaśniej. Linie geomantyczne i meridiany zbiegają się właśnie tutaj.
– Czy będę bardzo daleko? – zapytała Kumari, wpatrując się w kobietę z bezgranicznym uwielbieniem.
– To bez znaczenia. Myśl mknie szybko niczym światło. Wystarczy parę chwil. Wystarczy, że bardzo tego pragniesz. Wyzbądź się lęku. Bądź wytrwała niczym hodowcy bonsai, a odnajdziesz nas. Czyż cierpliwość nie jest największą z twoich cnót?
Tęsknota
Daiki Yosomaka otworzył drzwi swojego mieszkania na przedmieściach Tokio. Zmęczenie podróżą i jet-lag dopadły go, gdy tylko przekroczył drzwi. To był intensywny tydzień pełen spotkań z muzealnikami, kolekcjonerami sztuki oraz organizatorami wystaw. Berlin, Londyn, Warszawa. Cenił swoją pracę i spełniał się w niej, ale czasem, w chwili takiej jak ta, miał jej serdecznie dość.
Kiedy nieco odpoczął, spojrzał wstecz z większym optymizmem. Wszak przywiózł ze sobą Kumari, prawdziwą perłę, która leżała teraz bezwładnie i zdawała się być jeszcze bardziej wyczerpana niż on sam. Wziął ją na ręce i zaniósł do pokoju córki.
W pokoju panował półmrok, rozpraszany przez różową nocną lampkę oraz migoczące diody komputera. Kolejne iluminacje dochodziły zza okiennej zasłony z wielobarwnym rysunkiem, przedstawiającym młodą, skąpo ubraną dziewczynę o wielkich oczach, czerwonych włosach i ustach zredukowanych do małej kropki. Uliczne neony migotały na zasłonie, sprawiając wrażenie, że narysowana postać tańczy w ich blasku.
Daiki delikatnie ułożył Kumari na miękkim fotelu, po czym spojrzał na śpiącą córkę. Tak bardzo przypominała mu zmarłą żonę. Miał ochotę pocałować ją w czoło, lecz tak ostentacyjne okazywanie miłości wydało mu się niewłaściwe. Wolał okazywać ją subtelnie, spełniając marzenia dziewczynki. Tym bardziej, że w tej kwestii ich gusta często bywały zbieżne.
…
Kumari omiotła wzrokiem nowe miejsce. Na białym materacu, praktycznie umiejscowionym na niskich szafkach, spała dziewczynka. Przytulona do poduszki ściskała mocno maskotkę, a wrzosowy kocyk, skopany przez małe stopy, odsłaniał drobną postać w piżamce w groszki.
Kumari zapatrzyła się w azjatycką twarz dziewczynki, dziwnie znajomą. Gdzieś już ją widziała.
Wernisaż w San Francisco. Mnóstwo ludzi w eleganckich strojach. Mętlik emocji, od zachwytu po znudzenie, od pożądania po zawiść, a wśród kakofonii uczuć japońska dziewczynka, jakby z innego świata, pochłaniająca ją wzrokiem. Patrzyła tak intensywnie, jakby potrafiła odczytać jej myśli… Zupełnie tak jak teraz.
– To naprawdę ty! – Dziewczynka niemal krzyknęła, a jej zaspane oczy w mig przybrały okrągły kształt, jakby nakreślone piórem rysownika mang. – Tak bardzo o tobie marzyłam.
Zerwała się z łóżka i podbiegła do Kumari. Objęła ją, przytuliła mocno, a w powietrzu zapachniało poczuciem spełnionego marzenia.
– Jestem Aiko. Tato obiecał, że będziesz mogła mieszkać u mnie w pokoju. Będziemy jak siostry, prawdziwe siostry. – Słowotok obco brzmiącej mowy uwolnił się z ust Japoneczki. Kumari nie rozumiała jej jeszcze, ale rozpoznawała emocje, uczucia, intencje. Te zaś były dobre, opływające młodzieńczą fascynacją. Liznęła je ostrożnie. Ledwie szczyptę. Wystarczyło, by jej oczy na powrót nabrały głębszej barwy.
…
Tego dnia, po raz pierwszy w nowym miejscu, Kumari odważyła się opuścić ciało. Pokój znała już dobrze, mieszkanie również, a teraz jej umysł przeniknął ścianę, zza której dobiegał przedziwny zgiełk. Wychyliła się na zewnątrz. Mieszkanie znajdowało się w wieżowcu przy ruchliwej ulicy, pełnej świateł i pędzących aut.
Odruchowo spojrzała na zachód, gdzie przez całe życie widziała górę. Owszem, na horyzoncie majaczyły krawędzie poszarpanych szczytów, lecz daleko. Tu zaś, w tym przytłaczającym mieście nie było ani gór, ani lasów, ani nawet kwitnących wiśni. Jedynie pojedyncze drzewa, zbyt duże na bonsai, porastały skrawki niezabetonowanej przestrzeni. Jak okiem sięgnąć, wszystko było zatopione w pstrokaciźnie sklepów, barów i wszechobecnych kolorowych banerów. Beton, asfalt, szkło i stal, a pomiędzy nimi tysiące małych ludzkich mróweczek pędzących przed siebie.
Zawisła nad wielkim skrzyżowaniem. Nawierzchnię wymalowano licznymi czarno-białymi pasami, zarówno w poprzek każdej z ulic, jak i ukośnie przez środek krzyżówki. Na pasy co chwila wkraczały tłumy ludzi, spieszących na drugą stronę, po czym nastawała przerwa i wzmagał się ryk silników.
Kumari zapragnęła dowiedzieć się, dokąd oni tak pędzą, poznać ich, posmakować. Otworzyła się na ich emocje i wnet tego pożałowała. Jazgot bezładnie wymieszanych uczuć osaczył ją. Było ich tak wiele, a każde o innej częstotliwości i amplitudzie. Wibrujące pragnienia zmieszane w niejadalną papkę przyprawiły ją o mdłości. Czuła się tak, jakby podano jej zupę z wielkiego gara, do którego kucharz wrzucił wszystko co miał pod ręką, a na koniec dosypał kilka słoików losowo wybranych przypraw.
Uciekła do swego ciała. W bezpiecznym pokoju nastolatki odchorowywała pierwszą japońską przygodę.
…
Aiko wbiegła do pokoju i rzuciła w kąt plecak. Chwilę później zdjęła marynarski mundurek – szkolny uniform. Ściągnęła również luźne skarpetki, jedyny nieregulaminowy element stroju, którym manifestowała swój bunt.
– Yoisho – rzekła z ulgą, pozbywszy się balastu. – Co ci jest, Kumari? – zapytała po chwili, widząc pobladłe oczy swej przybranej siostry. – Dobrze się czujesz?
– Tęsknię za domem – odpowiedziała mimowolnie Kumari.
Oczy nastolatki rozbłysły z podniecenia.
– Ty mnie rozumiesz! Rozumiesz moje myśli! Wiedziałam! Od samego początku wiedziałam, że jesteś wyjątkowa.
Uśmiech nie znikał z twarzy dziewczynki. Usta rozciągały się tak szeroko, jakby właśnie wróciła z pierwszej udanej randki. Jej najskrytsze fantazje okazały się prawdą, a zmęczenie po ciężkim dniu w szkole wyparowało momentalnie.
– Nie martw się. Mam dla ciebie niespodziankę. Jutro pojedziemy do świątyni Senkaku-ji. Tam jest grobowiec pana Asano i jego czterdziestu siedmiu wiernych roninów. Musisz poznać tę historię. U nas każdy ją zna. Opowieść o walce, lojalności i honorze.
…
Podróż tokijskim metrem nie należała do przyjemnych. Znowu tłumy ludzi na każdym skrawku wolnej powierzchni. Ścisk, natłok, chaos. Do tego mętlik pragnień, na myśl o którym Kumari odruchowo wygaszała zmysły, tuląc się do miękkiej Aiko.
Świątynia za to przyniosła ulgę. Kryła się za skromnymi drewnianymi bramami. Była jak oaza ciszy pośrodku roju pszczół. Na dziedzińcu przywitał ich posąg mężczyzny o rysach pozbawionych emocji. Siedział w pozycji zazen.
– To Sawaki Kodo Roshi – wyszeptała Aiko.
Duch mistrza zdawał się unosić nad dziedzińcem, jakby był wszędzie i nigdzie. Bił od niego spokój. Z pewnością dawno uwolnił się od tego miejsca, a szczątkowe emocje, które Kumari czuła, musiały być echem czasów minionych. Oświecenie, wolność od cierpienia, próżności, chciwości – unosiły się tu niczym zapach róż w pokoju, z którego kwiaty już wyniesiono.
– Teraz pójdziemy na cmentarz. Spoczywa tu książę Asano Tokumi-no-Kami. Człowiek, który w obronie swej dumy dobył broni na dworze szoguna. Został za to skazany na śmierć. By zachować honor, popełnił seppuku – opowiadała Aiko, a Kumari chłonęła opowieść. – Jego samurajowie również odebrali sobie życie, ale później, gdy już pomścili swego pana. Też tu spoczywają, razem z tym, któremu bezgranicznie służyli nawet po jego śmierci.
Aiko oczyściła jedną z mogił i zapaliła senko. Proste kamienne obeliski znaczyły nagrobki roninów. W porównaniu z bogactwem otaczającego miasta wyglądały bardzo skromnie. Kumari spostrzegła duchy samurajów, wciąż strzegące swego pana. Japońscy wojownicy przypominali jej celtyckich wojów. Tak podobni do siebie, te same surowe oblicza, ta sama determinacja, to samo poczucie misji, jedynej racji istnienia.
Kumari nigdy nie myślała, że wspomnienie strażników Lugosa będzie dla niej miłe. Od zawsze budzili w niej lęk i omijała ich święty gaj. Teraz jednak, wśród grobów samurajów, poczuła ulgę. Ten nowy świat, w którym przyszło jej żyć, był obcy tylko z pozoru.
…
Wzmocniona energią świątyni, spokojem mnichów i satysfakcją, że pokonała lęk, opuściła ponownie swój azyl. Tym razem ominęła ruchliwe ulice i odnalazła enklawę zieleni. Spodobało jej się to miejsce. Ryczące silniki samochodów nie miały tu wstępu. Drzewa o rozłożystych koronach oferowały cień, a alejki spacerowe przemierzali ludzie, emanujący zaaferowaniem lub znużeniem. Uśmiechnęła się w duchu i zatopiła w umysł starszego pana, fotografującego jedną z parkowych tablic. Odnalazła u niego głównie ciekawość, chciał zapamiętać każdy szczegół ze swojej podróży. Ta emocjonalna strawa nie była dla Kumari wyszukana, a raczej swojska. Jak miska bigosu po powrocie z długich egzotycznych wakacji. Posiliwszy się, mknęła dalej.
W dalszej części parku ujrzała bramę torii, a za nią poświatę okalającą stary budynek. To nie była iluminacja reflektorów ani miejskich latarni. Ulotna łuna, nienamacalna, wibrowała niczym moc w trzewiach świętej góry.
…
Mamo,
Tak bardzo za Tobą tęsknię. Myślę o Tobie ciągle, dzień i noc. Mieszkam w wysokim domu, u pana Yosomaka. Jego córka Aiko jest dla mnie bardzo dobra. Tak jak Ty. To ona pisze za mnie ten list, bo jak wiesz, mam zbyt małe palce, by utrzymać pióro. Pan Kawai, który uczy Aiko kaligrafii, powiedział, że jak chce się komuś okazać szacunek, to warto napisać list odręcznie. Więc piszę do Ciebie mamo, bo bardzo Cię kocham i tęsknię.
Tu świat jest całkiem inny. Nie ma jeleni, nie ma lasów ani świętej góry… Aiko mówi, że święta góra jest, ale daleko. Kiedyś tam pojedziemy… Jest za to miasto pełne ludzi, co wygląda jak wielkie mrowisko, w które ktoś włożył kij. Jest też morze. Cudowna błękitna przestrzeń pomarszczona falami. Jak wzlecę bardzo wysoko, to widzę je z daleka.
Znalazłam też inne piękne miejsce – park Ōmiya. Rośnie tam mnóstwo wiśni, tak jak mówiłaś, ale już nie kwitną, bo nadchodzi jesień. Jest też świątynia Hikawa, pełna starych bogów, starszych od samego Lugosa. Nie ma w nich gniewu ani zła, jedynie żal, że nikt o nich nie pamięta, nikt już się do nich nie modli. Niegdyś potężni, dziś są bardzo słabi. Drzemią całymi dniami. Najbardziej lubię Kushi-nada-hime. Jest jak nasza Mokosz, lecz nie drzewa, a źdźbła ryżu otula swymi mackami. Jej małżonek, Susanoo, władca morza, jest srogi jak Perun, i podobnie jak on gromowładny.
Nie potrafię odnaleźć drogi do domu. Znalazłam kilka źródeł mocy. Są zwykle skryte w świątynnych ogrodach. Gdy próbuję się w nie zanurzyć, niewidzialna sprężyna ciągnie mnie z powrotem i szybko się męczę. Jestem za słaba. Nie potrafię.
Mamo, tak bardzo, bardzo tęsknię…
…Aiko musiała przerwać pisanie, bo płakałam. Ale tylko troszeczkę. Pamiętam co mi mówiłaś. Będę cierpliwa.
Dzisiaj w parku śledziłam niezwykłego człowieka. Jaśniał zmęczeniem, euforią, cierpieniem i przekonaniem, że może biec bez ustanku. Myślałam, że to tato. On, kiedy biegł, pachniał zupełnie tak samo. Ale to nie był tato. Ten pan wszystko robił bardziej, mocniej, a gdy nie miał już sił, to myślał o swojej mamie, która zabraniała mu się poddawać…
– Śledziłaś pana Kawauchi?! – krzyknęła z ekscytacją Aiko, przerywając pisanie.
– A kto to taki?
– Pan Yuki Kawauchi to maratończyk. Mieszka nieopodal. Jest gwiazdą i każdy go podziwia. Nie ma trenera ani sponsorów, codziennie chodzi do pracy, a i tak wygrywa z najlepszymi.
…Aiko powiedziała, że ten pan co pachnie jak tato, jest sławny. Na pewno byś go polubiła. Jest cierpliwy, nie boi się śmierci i daje mi dużo siły.
Tęsknię bardzo. Kocham Cię.
Kumari
…
Kawauchi biegł, a jednocześnie nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś mu towarzyszy. Obrócił się nawet za siebie, ale nikogo tam nie dojrzał. Tokio dopiero budziło się do życia. Nieokreśloną obecność czuł od jakiegoś czasu. Przyszło mu nawet do głowy, że to duch jego ojca przystanął na szlaku sansary, by oglądać sukcesy syna, których nie było mu dane ujrzeć za życia.
Potrząsnął głową, zaprzeczając samemu sobie. Jego pragmatyczna natura znów brała górę. To pewnie niskowęglowodanowa dieta, którą stosował na tydzień przed ważnym startem. Niedobór cukrów w połączeniu z ciężkim treningiem skutkował tym, że organizm próbował czerpać energię z rezerw glikogenu, przeznaczonych dla układu nerwowego. Zdarzało się wówczas, tak jak dziś, że mózg płatał mu figle.
…
Kumari zanurkowała w kierunku wijącej się wstęgi Arakawy. To tutaj każdego ranka, na alejkach ciągnących się wzdłuż rzeki, pośród pól golfowych, Yuki Kawauchi odbywał swój trening. Wypatrzyła go już z daleka. Wibracji o tak silnej amplitudzie nie sposób przeoczyć. Tak jak maratończyk miał swoją treningową rutynę, tak i Kumari, dzień po dniu, budziła się przed świtem, by mu towarzyszyć.
O ile emocje zwykłego przechodnia można było porównać do jogurtu lub porcji frytek, a spokój buddyjskich mnichów podczas zazen do szlachetnego wina, to determinacja oraz siła woli pana Kawauchi były jak obfity obiad z trzech dań. Kumari syciła się tą ucztą bez opamiętania i z dnia na dzień czuła się coraz silniejsza.
Równie łapczywie korzystała z mądrości maratończyka. Rozumiała co robił, by być coraz lepszym, szybszym, silniejszym, i naśladowała go. Kiedy pan Kawauchi po porannej sesji wracał do domu, by przywdziać urzędniczy uniform, Kumari leciała do świątyni Hikawa, gdzie na oczach zblazowanych bóstw zagłębiała się w energetyczny kanał. Parła coraz głębiej i głębiej, aż do utraty zmysłów. A gdy ostatnia cząstka mocy z niej uchodziła, napięta do granic sprężyna wyrywała jej ducha z ziemskich trzewi i wiodła go do ciała.
Kumari spędzała później cały dzień półprzytomna, w apatii, chcąc odpocząć na tyle, by kolejnego dnia znów móc powstać o świcie i pofrunąć ku rzece Arakawa.
…
Znudzona Aiko siedziała przy biurku i stukała długopisem o blat. Miała do odrobienia zadanie z japońskiego, matematyki, nauk przyrodniczych, a na koniec jeszcze musiała przygotować sushi w ramach zajęć z prowadzenia domu. Znowu cały dzień spędzi w książkach. Zrezygnowana, chwyciła globus i pokręciła nim.
– Co to takiego? – zapytała Kumari, a Aiko odetchnęła z ulgą, znajdując wymówkę, by odwlec szkolną katorgę o kilka chwil.
– To globus. Tak wygląda nasza Ziemia. Widzisz, tu jest Japonia, cztery wielkie wyspy na oceanie. A tutaj, na drugim końcu świata – dziewczynka pokręciła kolorową kulą – jest Europa. Stąd pochodzisz.
Kumari zamarła.
Na drugim końcu świata. To znaczy, że muszę przedrzeć się przez środek tej ogromnej kuli. Ledwie jestem w stanie zanurzyć się pod ziemię tą ciasną meridianą, a co dopiero dotrzeć do samego środka. Nigdy mi się to nie uda. I któż wie, co tam jest pod spodem?
– Właśnie – rzekła Aiko, jakby przypomniała sobie coś ważnego. – Pytałaś o świętą górę. Za tydzień tata zabierze nas na pielgrzymkę. Wejdziemy na sam szczyt Fujisan.
„Wyzbądź się lęku” – powtarzała w duchu Kumari. – „Bądź wytrwała. Czyż cierpliwość nie jest największą z twoich cnót?”
Determinacja
Ściany górskiej willi w Yamanakako, wykonane z surowego drewna, współgrały z minimalistycznym wystrojem domu. Na podłodze wyłożonej tatami leżał materac, gdzie spały przybrane siostry. Prosty drewniany stolik – jedyny mebel w całym pomieszczeniu – ustawiono w rogu. Jednak to nie on przykuwał uwagę Kumari, a widok za oknem, ukazujący jezioro i wznoszący się za nim stożek wulkanu Fuji. Świtało. Scenerię można by uznać za bajkową, gdyby nie dziesiątki paskudnych kabli, biegnących wzdłuż drogi.
Kumari zignorowała je. Zwieńczony śnieżną czapą szczyt hipnotyzował. To był właściwy czas, miejsce i szansa, której nie zamierzała zmarnować. Tak jak Yuki Kawauchi robił wszystko, by jego przygotowania poskutkowały eksplozją formy w jeden konkretny dzień, tak Kumari, powtarzając każdy krok ścieżki swego mistrza, wyhodowała w sobie wielką kulę mocy, z której dzisiaj zamierzała skorzystać.
Wymknęła się z ciała. Otoczył ją chłód górskiego jesiennego poranka. Leciała ku uśpionej od trzystu lat górze, wznoszącej się monumentalnie ponad gęste lasy. Woń żywicy i lekko przegniłej ściółki przypominała ślężański masyw, dom – ten pierwszy, jedyny prawdziwy. Zatopiła się w tym zapachu, zapominając na chwilę dokąd i po co zmierza. Bory z czasem stały się rzadsze, przecięte gdzieniegdzie bliznami suchych wąwozów, wyżłobionych w czarnym wulkanicznym popiele.
Powyżej granicy lasu krajobraz stał się jeszcze bardziej jałowy. Wokół wierzchołka nie było już zieleni, a jedynie głazy, pył i skamieniałe fragmenty bazaltowej lawy, miejscami okraszone rdzawym nalotem.
Wulkan, z pozoru nieprzystępny i martwy, wewnątrz krył wielką moc – strumień energii z samego wnętrza Ziemi. Było też coś jeszcze. Obecność. Prastara, podobna do otępiałych bóstw ze świątyni Hikawa, lecz dużo silniejsza i bardziej żywotna. Kumari domyśliła się, kto to jest. Konohanasakuya-hime, piękna córka ducha gór. Bogini kwiatów i wulkanów. Kami góry Fuji. Ta sama, o której opowiadała Aiko.
Tysiące pielgrzymów, zmierzających rokrocznie na szczyt i kontemplujących piękno góry, syciły boginię od wieków. Miejsce niegdysiejszych uduchowionych ascetów obecnie zajęły tłumy jednorazowych wspinaczy-zdobywców. Potęga Konohanasakuyi-hime zaś trwała niezmiennie. I przytłaczała Kumari. Dziewczynka mimo lęku postąpiła naprzód.
Osaczył ją zapach siarki i kwitnących wiśni. Pozostawione w śpiącym ciele serce zatrzepotało na sznureczkach tętnic.
– Dlaczego przekroczyłaś torii świętej Fujisan? – zapytała prastara siła.
– Szukam drogi do domu – odpowiedziała Kumari, zdjęta panicznym strachem.
– To moja góra i moja ścieżka. Cóż dasz mi w zamian za przejście, nędzna istoto? Ty, której duch mieści się w dwóch niewielkich ślepiach? – rzekła Dziewoja Wywołująca Przekwitanie Kwiatów na Drzewach, bogini wody panującej nad ogniem.
– Ofiaruję ci moją tęsknotę, kami.
– Bezlik pielgrzymów tęskni za domem, wspinając się na mój szczyt. W czym lepsza jest twoja tęsknota?
– Ofiaruję ci mój lęk, kami.
– Bezlik pielgrzymów boi się, gdy zmrok spowija ich na mych szlakach. W czym lepszy jest twój strach?
– Ofiaruję ci wspomnienie wiśniowych ust mojej mamy, rozświetlonych blaskiem ognia z kominka.
Zapach kwitnących wiśni i siarki osaczył ją. Kami wdarła się do umysłu dziewczynki i posmakowała intrygującej wizji. Chwilę później osobliwa woń ulotniła się, a droga ku wnętrzu Ziemi stanęła otworem.
…
Kumari zanurkowała w otchłań. Zastygłe lawy przepełnione pulsującą energią nie stanowiły bariery dla jej umysłu. Strumień mocy pozwalał mknąć w głąb bez żadnego oporu. A może opór był, lecz maskowała go euforia?
Przemierzyła dawny komin wulkanu i dotarła do komory gotującej się magmy. Ciśnienie i temperatura były już tak wysokie, że lite skały, ciecze i sprężone gazy stapiały się w gorącą, bulgoczącą masę. Nie wahała się. Pomknęła dalej w dół energetycznym światłowodem. Gdzieniegdzie dostrzegała linie geomantyczne, rozchodzące się w różnych kierunkach, lecz ignorowała je.
Głębiej odnalazła drugą komorę, jeszcze gorętszą. Tutejsza magma, rzadsza, mniej lepka, uboższa w krzemionkę, pachniała podobnie do ślężańskich gabr. Czyżby dom był tak blisko? Przyspieszyła. Wielki kanał mocy powiódł ją w dół.
Przebiła się przez Moho. Powierzchnię, którą pożądały poznać rzesze geologów. Dalej była znowu skała – ciężka, żelazista z mnóstwem oliwinowych kryształów. Pionowy strumień nagrzanej materii i nienamacalnej mocy prowadził do samego jądra.
Przystanęła w miejscu gdzie niemiecki sejsmolog Beno Gutenberg odnalazł swój raj. Źródło energii było już blisko, gdzieś tam, w głębi przestworu metalicznej cieczy. Stop bulgotał jak surówka w martenowskim piecu. Olbrzymie prądy konwekcyjne unosiły gorącą materię, a siła Coriolisa wprawiała ją w ruch wirowy. Kumari dostrzegała przeskakujące iskry elektryczności w tej wielkiej naturalnej prądnicy.
Źródło mocy było jednak głębiej. Tam, gdzie tkwił gęsty rdzeń z sześciokątnych, żelazowo-niklowych słupów. Tam, skąd pochodziło ciepło. Po raz kolejny przełamała lęk. Zanurkowała. Czuła się jak samobójca skaczący z wysokiego budynku, lecz przeżyła. Odnalazła ziemskie serce qi.
…
Kanały energetyczne rozbiegały się stąd we wszystkie strony. Przypominały jeżowca, który rozpostarł pióropusz kolców, Kumari zaś tkwiła wewnątrz jego kulistego ciała.
Którą drogę wybrać? Jest ich tak wiele, a ja już czuję sprężynę, ciągnącą mnie z powrotem do ciała.
„To wielki czakram, świeci bardzo mocno” – przypomniała sobie słowa mamy, które tak bardzo utkwiły jej w głowie.
Skupiła się tylko na największych meridianach. Wciąż było ich zbyt dużo. Kilkadziesiąt.
Którą z nich wybrać? Wszystkie świecą tak jasno.
„A tutaj, na drugim końcu świata jest Europa” – rozbrzmiał głos Aiko w jej głowie.
Drugi koniec świata. – Odrzucała kolejne kanały mocy. Wszystkie, które biegły w kierunkach niepasujących do „drugiego końca świata”. Wybór wciąż ją przerastał. Nadwyrężona sprężyna ciągnęła coraz mocniej.
Kumari wybrała największą z wiązki jasnych meridian skierowanych w podobną stronę.
Tam musi być Europa. Tak wiele bóstw, tak długa historia.
Pomknęła w górę.
…
Podróż tym razem była trudniejsza. Im bardziej oddalała się od serca mocy, tym większy czuła opór. Nie zwolniła. Przebrnęła przez morze naelektryzowanej mazi. Przedarła się przez sztywne skały dolnego płaszcza. Niematerialny łańcuch, napięty do granic możliwości, przyciągał ją z powrotem do ciała, lecz dziewczynka wciąż parła przed siebie. Tak jak Yuki Kawauchi w odległym Pekinie walczył z maratońską ścianą, tak Kumari zmagała się ze swoim balastem.
Nie poddam się. Nie odpuszczę.
“Zawsze kiedy biegnę, to myślę, że gdybym miał skonać w trakcie tego wyścigu, to niech tak będzie” – powtarzała motto swojego mistrza raz po raz.
Skały stopniowo stawały się bardziej plastyczne, co było znakiem, że do powierzchni jest już blisko. Wtedy poczuła zapach pradawnych bogów, uwięzionych pod wielkim stożkowatym kształtem. Nagły zastrzyk euforii sprawił, że pomknęła szybciej. Końcówka drogi wiodła przez krystaliczne skały, tak stare, że pamiętały jeszcze świat, nim pojawiło się na nim życie. Zaniepokoiło ją to. Nie znała ich. Znała za to obecną tu woń zapomnianych, zniewolonych bóstw. Ostatkiem sił wyłoniła się pod sklepieniem bezchmurnego nieba.
Morze piasku i kamieni rozpościerało się przed nią. Nigdzie nie dostrzegła wytęsknionych buczyn ani świerków, nie było też świętej góry. Dostrzegła za to stożek jaśniejący mocą, a wokół niego znajomą kombinację zachwytu, znużenia i ciekawości, jak również chciwości i pogardy. Te pierwsze należały do turystów spoglądających na Wielką Piramidę. Te ostatnie do poganiaczy wielbłądów szukających łatwego zarobku.
To nie to miejsce. Nawet nie ten kraj. Jak mogłam się tak pomylić?
Spojrzała ku piramidzie. Zapach pradawnych bogów był żywy i silny. Tkwili tam od tysiącleci. Spragnieni hołdów, których nikt im już nie składał. Pogrzebani w grobowcach, a do tego spętani siecią mocy, rozciągniętą pomiędzy minaretami kairskich meczetów. Więzami wzmacnianymi pięć razy dziennie od przeszło tysiąca lat.
Kumari nie odnalazła w sobie woli, by dłużej się opierać. Zluzowała upór, a ukryta siła pociągnęła jej ducha z powrotem ku wnętrzu Ziemi.
…
Pozbawiona sił leciała jak marionetka. Czuła przemożny żal. W górskiej chatce, gdzieś na obrzeżach jednego z japońskich kurortów, jej ciało spoczywało bezwładnie. Mimo że nie było w nim ducha, po policzkach spływały łzy. Łzy bezradności. Tyle wysiłków, tyle starań, jedyna szansa, a wszystko na nic.
To przecież nie może się tak skończyć.
Przelatując przez środek Ziemi, przez gęstą kulę energii qi, zdołała wzbudzić w sobie iskierkę buntu. Pazury jej umysłu uczepiły się rdzenia mocy i trzymały go kurczowo. Osłabiona dziewczyna nie miała już sił, by się jej przeciwstawić, a mimo to trwała w środku jaśniejącej kuli, wypierając ze świadomości fakt, że to już koniec.
Utrzymaj chwyt! Walcz! – wybrzmiewała mantra w zakamarkach jej umysłu. Jeszcze jeden raz. Jedna szansa. Musisz spróbować. Musisz wytrwać.
…
Ręce kobiety w czerni urabiały kawałek gliny. Zręczne palce sprawiały, że materia co rusz przyjmowała fantastyczne kształty, lecz samokrytyczne spojrzenie było tego dnia bezwzględne, więc żmudny proces modelowania rozpoczynał się od nowa.
Do pracowni wszedł mężczyzna, trzymając w wielkiej dłoni białą kopertę.
– Dostałaś list.
– Od kogo? – Kobieta nie oderwała wzroku od tworzywa nawet na chwilę.
– Nie wiem. Jest tylko nasz adres i znaczek z Japonii.
Szary nieregularny placek wylądował pośród innych odrzuconych nieszczęśników. Umorusane gliną ręce zanurzyły się w strumieniu bieżącej wody i odzyskały swą naturalną barwę. Kobieta w czerni wytarła je i sięgnęła po kopertę. List pachniał atramentem. Przemknęła wzrokiem po orientalnych znakach niewprawnie zapisanych w pionowych kolumnach. Spojrzała na mężczyznę.
– Znasz kogoś, kto mówi po japońsku?
W odpowiedzi dostrzegła jedynie przeczący ruch głowy.
Wróciła do przeglądania listu, szukając w labiryncie obcych znaków znajomej treści czy choćby imienia. Nie odnalazła. Wręczyła list mężowi, a ten, zaintrygowany, zlustrował go z równie skrupulatnie.
– Może to od pana Yosomaki? – zapytał, choć wiedział, że temat jest drażliwy.
– Wątpię. On zawsze wysyłał maile, do tego po angielsku.
Jeszcze przez dłuższą chwilę oboje wpatrywali się w osobliwą kartkę papieru, po czym włożyli ją razem z kopertą do szuflady, gdzie zaległa pośród tysiąca drobiazgów, których nikt nie miał sumienia wyrzucić.
– A jakby tak do niego napisać? – Mężczyzna nie dawał za wygraną.
– Co napisać? Że dostaliśmy anonimowy list i go nie rozumiemy? Wiesz jak to byłoby odebrane w Japonii? Przyznanie się do niewiedzy to najprostszy sposób, by stracić twarz.
– Przecież nie jesteśmy Japończykami. Zrozumiałby.
– Ignorancja i brak profesjonalizmu, tyle by zrozumiał.
…
Siła woli podsycana tęsknotą i determinacją okazała się wystarczająca, by podjąć jeszcze jedną rozpaczliwą próbę. Tym razem Kumari nie mogła wybierać drogi na oślep. Sięgnęła ku najbliższej meridianie i wsłuchała się w nią. Pachniała śniegiem i lodem. To nie ta. Kolejna rozbrzmiewała echem kościelnych dzwonów. Też nie ta. Zawodzenie muezina, zapach starej skrzepłej krwi, duchota dżungli. Nie, nie i nie.
Sondowała kolejne kanały, lecz albo nic w nich nie odnajdywała, albo czuła emocje obce i niepasujące do jej świętej góry. Z każdym niepowodzeniem siła woli słabła, a wzmagał się magnetyzm ciągnący ją w kierunku wulkanu Fuji.
Dopadający ją marazm i rezygnacja ustąpiły nagle, gdy odnalazła znajomą nutę. Prastara obecność i zapach celtyckich duchów.
Lugos – pomyślała.
Nie szukała już dalej. Zebrała w sobie skrawki mocy i pognała ku górze, niczym ogar, który zwęszył trop. Doszczętnie wyzuta z sił, chwyciła linę znajomego zapachu. Pięła się po niej wolno, ociężale, jak himalaista na najbardziej krwiożerczej z gór. Głos z tyłu jej umysłu wciąż odrzucał widmo porażki i nie pozwalał jej się zatrzymać.
Mamo, tak bardzo tęsknię.
Na powierzchni przywitał ją wiatr i zapach jesiennych traw. Stała wewnątrz kamiennego kręgu i patrzyła na szare obeliski. Wyszła poza krąg, rozejrzała się – ciemniejsze plamy zagajników gdzieniegdzie przełamywały zieleń rozległych łąk. Okolica była jednak płaska. Świętej góry nie było.
Wraz z ostatnią iskierką nadziei, która zgasła w Kumari, niewidzialna sprężyna upomniała się o nią. Drzemiące celtyckie bóstwa, pachnące tak samo jak Lugos, powiodły smętnym wzrokiem za niepozorną istotą, pogrążającą się w otchłani. Duchy wojowników – odwiecznych strażników – zmarszczyły swe oblicza, gdy niespodziewany intruz przemknął między nimi. Kumari nie opierała się.
…
Aiko siedziała smutna, wpatrując się w regał, na którym leżało całe mnóstwo drobnostek, o zastosowaniu znanym tylko jej i miejscowym nastolatkom. Odkąd wrócili z Fuji, Kumari była nieuchwytna, wyciszona, jakby zaskorupiała. Wcześniej Aiko czuła jej obecność, dostrzegała ducha, który sprawiał, że miodowe tęczówki emanowały intensywną barwą, teraz jednak wydawała się być martwą kukłą, podobnie jak mangi z kolekcji jej ojca.
Wraz z pojawieniem się Kumari świat zafascynowanej fantastyką nastolatki stał się urokliwy i niezwykły. Codziennie pędziła ze szkoły tylko po to, by zamienić ze swą przybraną siostrą choćby kilka słów w jednej z tych tajemnych, bezsłownych konwersacji. Teraz wszystko znikło, świat na powrót zszarzał, a niezwykłość Kumari zdawała się być snem.
– Aiko, mam coś dla ciebie. – Daiki Yosomaka wszedł do pokoju córki, udając, że nie dostrzega jej kiepskiego nastroju. – Wiosenne wydanie Art Dolls Quarterly.
Dziewczynka bez entuzjazmu chwyciła kolorowy magazyn, a patrząca z okładki egzotyczna Njala, tak podobna do Kumari, wpędziła ją w jeszcze większy smutek.
…
Kumari obudziła się w znajomym pokoju. Czuła się pusta jak wydmuszka, z której wyssano ostatnią iskrę życia. Siedząca przy biurku nastolatka dopadła do niej.
– W końcu się ocknęłaś. Leżysz tak bez ducha już drugi tydzień. Co się stało?
– Gdzie jestem? – zapytała Kumari, choć wydawać się mogło, że rozpoznała pokój.
– W domu, w Saitamie. Wróciliśmy z pielgrzymki. Szkoda, że tego nie widziałaś. Weszliśmy z tatą na samą górę. – Aiko, z rumieńcami na policzkach, opowiadała jej swoją przygodę.
– Czy pojedziemy tam znowu?
– Dokąd? Na pielgrzymkę? – Nastolatka zdziwiła się pytaniem. – Po co? Przecież już tam byliśmy. Japońska mądrość uczy, że kto raz wszedł na szczyt Fujisan jest wielkim człowiekiem, lecz kto zrobił to po raz drugi, jest głupcem.
Cierpliwość
Wielkie czarne źrenice spoglądały uważnie. Za oknem wirowały płatki śniegu, pierwsze tej zimy. Ulice Saitamy już przystrojono świątecznymi ozdobami, choć dopiero kończył się listopad. Nikogo to jednak nie dziwiło, wszak Boże Narodzenie, zwane tu Kurisumasu, było największym świętem zakupów, a handlowcy nie zamierzali czekać do grudnia.
Kumari długi czas dochodziła do siebie, lecz nawet teraz, gdy odzyskała siły, rzadko opuszczała ciało. Emocje pogrążonych w szale zakupów ludzi smakowały jałowo i bezbarwnie. Nawet pan Kawauchi, który z wielkim animuszem rozpoczął kolejny cykl treningowy, nie był wystarczającą przynętą, by wyciągnąć ją z domu. Dzieła zniszczenia dopełniała jesienna depresyjna aura, ziejąca szarością i beznadzieją.
Kumari całe dnie spędzała w pokoju, leżąc w bezruchu i gapiąc się w okno, a chęć i radość życia uchodziły z niej z każdym dniem. Miodowa barwa oczu powoli blakła. Jedyne co w istocie podtrzymywało jej wolę życia, to wiecznie uśmiechnięta i pogodna Aiko.
– Jesteś dla mnie tak dobra, jak moja mama – powiedziała Kumari w jednej z tych krótkich chwil, kiedy powrócił do niej optymizm.
Nienawykła do tak szczerych wyznań nastolatka skryła skrępowanie za szerokim uśmiechem. W istocie wzruszyła się, że mogła dać Kumari to, czego sama nie miała.
…
Mężczyzna skończył czyścić piec. Jego duża dłoń chwyciła wózek, na którym wszystko miał już przygotowane do wypału. Nie spieszył się jednak.
– Przyniosłaś te rączki? – zapytał kobietę w czerni, gdy ta pojawiła się w drzwiach. – Już czas.
Kobieta delikatnie ułożyła na wózku dwa przedramiona, zakończone filigranowymi palcami, dwie nóżki i małe serce. Mężczyznę zakłuło w piersi na myśl, że ma je przypiec w ogniu. Robił to nie po raz pierwszy. Czasem czuł się jak Bóg, który daje życie i życie odbiera, a czasem, tak jak dziś, gryzło go sumienie. Irracjonalnie, bez przyczyny, zdawało mu się, że jest seryjnym mordercą, palącym zwłoki swych nieletnich ofiar.
– Tylko nie spiecz ich za bardzo. Chcę, by były tylko lekko rumiane – rzekła kobieta i skierowała się do wyjścia.
– Zaczekaj jeszcze! – Mężczyzna porzucił mroczne myśli. – Dlaczego te rączki są takie blade?
– Dodałam trochę glinki kaolinowej. Chciałam ją wypróbować.
Mąż skinął głową w akceptacji. Otworzył metalową furtę pieca, po czym wjechał wózkiem do środka, rozpoczynając swój rytuał.
…
Aiko wbiegła do pokoju z entuzjazmem, który wydawał się być wręcz nie na miejscu, zważywszy na słotę i szarugę, jaka straszyła za oknem.
– W czasie Kurisumasu tata zabierze nas na narty! – zawołała.
Kumari zbyła wiadomość wymownym milczeniem, które było w stanie ugasić wszelki zapał.
– Nie cieszysz się? – zapytała młoda Japonka. – Przecież tak bardzo chciałaś wrócić w góry. Fujiten Snow Resort, tam pojedziemy.
– Fujiten? – To słowo zadziałało na Kumari tak jak imię, wypowiadane przez lekarza, który budzi pacjenta z narkozy.
– Tak. To niedaleko Yamanakako, nad Pięcioma Jeziorami Fuji.
– Ile czasu zostało do świąt? – Było to pierwsze w pełni trzeźwe zdanie wypowiedziane przez Kumari od dawna.
…
Trzy tygodnie – powtarzała ciągle w myślach, pędząc w poszukiwaniu swego mistrza. Tak mało czasu. Na co czekałam przez te wszystkie dni?
Nazajutrz odnalazła znajomą kompozycję bólu, zmęczenia i satysfakcji. Maratończyk, w przeciwieństwie do niej, nie spoczął na laurach. Przyssała się do znajomej aury i nie odpuszczała jej na krok.
Trzy tygodnie. Panie Kawauchi, proszę, jeszcze kilka kółek. Niech pan jeszcze nie wraca do domu. Potrzebuję każdej kropli pana potu. Muszę być gotowa. Muszę.
…
Monumentalny stożek Fuji tym razem przywdział białą szatę. Kumari pomknęła ku niemu z ekscytacją.
Ofiarowała bogini Konohanasakuyi-hime wizję kwitnących wiśniowych sadów u podnóża Ślęży. Kwiaty te nie mogły równać się z tymi, które kami zsyłała rokrocznie na Japonię. Mimo to Kumari była pewna, że Dziewoja Wywołująca Przekwitanie Kwiatów na Drzewach nie oprze się pokusie, by zerknąć na dzieło Mokoszy. Nie myliła się. Wrota wnętrza Ziemi rozwarły się, a woń siarki i kwiatów wisiała nad nimi jeszcze przez dłuższy czas.
Moc w jądrze trwała niezmiennie. Kumari nie spieszyła się. Podążając za przykładem mistrzów zen skoncentrowała się i pogrążyła w cichej medytacji. Jej umysł subtelnie muskał meridiany i nasłuchiwał.
Była już w stanie rozpoznać niektóre z nich, a w szczególności te dwie, które wcześniej odwiedziła. Ich woń odznaczała się wyraźnie od reszty. Skupiła się na pozostałych. Żadna nie wydawała się tą właściwą. Kumari nie zniechęcała się.
„Czyż cierpliwość nie jest największą z twoich cnót?”
…
Niewysoka figura Peruna stała oparta o głaz tuż przy ścieżce, wydeptanej przez krocie ludzkich stóp. Przy źródle, przypominającym bardziej wyschniętą kałużę, niż święte miejsce oczyszczenia, którym ongiś było, rozpalono ogień.
Żerca ubrany w lnianą szatę, narzuconą na puchową kurtkę, rozpoczął obrzęd Szczodrych Godów.
– Wzywam ciebie Swarożycu, święty synu Swarogowy, boże o ognistym licu, wzywam cię tymi słowy…
Rytualna maska, skrywająca oblicze mężczyzny, dodawała mu tajemniczości.
– Z powietrza, ognia i wody, z drzewa i wnętrzności ziemi, poprzez śniegi, wiatry, lody, niechaj przybędą bogowie, a ofiarę należną duchom niech przyjmą…
Zadzwoniły miedziane kabłączki, a z kręgu wystąpiła kobieta. Wsypała do ognia garść ziół.
– Niech będzie pozdrowiony święty ogień! – zainkantował mężczyzna w średniowiecznym płaszczu. W dłoni trzymał róg pełen miodu, którym polał płomienie.
– Sława mu! – odpowiedziała gromada.
Żerca przywoływał kolejne bóstwa, członkowie wewnętrznego kręgu zaś składali im ofiary.
– Perunie! Ty, co płaszczem smolistym przykrywasz dzień skwarny, a obliczem rozświetlasz czarny nieba przestwór. Wzywam cię, władco starodawnych mocy!
Głęboko w trzewiach góry Gromowładny poruszył się, otworzył oko i zagrzmiał. Żertwa była mu miła. Sycił się nią niczym wygłodniały wilk, który na przedwiośniu dopadł królika.
Posiliwszy się, po raz tysięczny w swoim długim żywocie szarpnął więzy, próbując się z nich wyzwolić, po czym tysięczny raz przeklął palatyna i jego ród Duninów. Gniew Peruna, wzmocniony energią zimowego przesilenia, niósł się het w głąb, daleko, ku wnętrzu Ziemi. Tam, gdzie pewna cierpliwa istota szukała drogi do domu.
…
W tym samym czasie w kameralnej pracowni kobieta w czerni spoglądała na swoje dzieło z zachwytem: bursztynowe oczy, wielkie kosmate uszy o postrzępionych małżowinach, a pomiędzy nimi dwa sarnie różki, brązowe włosy z długich pasów tkaniny opadające do samej ziemi. Przyszyte mocną bawełnianą nicią przedramiona i nóżki dopełniały całości. Brakowało już tylko ostatniego elementu – serca.
Kobieta chwyciła drobny przedmiot, zeszkliwiony i zabarwiony na krwisto, opatrzony symbolem samotnej góry z wyrytym ukośnym krzyżem. Przez niewielki otwór przewlekła wiązkę wiśniowych nici. Na koniec zawiesiła serduszko na guziku przyszytym do korpusu wykonanego z mocnego zgrzebnego lnu.
To był moment narodzin. Blade bursztynowe tęczówki nabrały żywej barwy. Lalka odnalazła swą duszę.
Kobieta usiadła w bezruchu i wpatrywała się długo w swoje dzieło.
– Zdradź mi swoje imię, maleństwo – szepnęła.
Nie było odpowiedzi. Kobieta w czerni jednak cierpliwie czekała.
Kumari – słyszała głos w swojej głowie.
– Ale ja już mam jedną Kumari.
Mamo, to ja, Kumari – usłyszała ponownie. Głos nie pochodził jednak od lalki, a skądinąd.
Kobieta odwróciła się, rozejrzała, lecz nikogo nie dostrzegła. Czuła jednak obecność, od której pochodził znajomy głos.
– Kumari, to naprawdę ty? – Zerwała się z krzesła i krzyknęła w pustkę. – Udało ci się! Wiedziałam, że ci się uda!
– Tak, mamo – zabrzmiała odpowiedź, w której przemieszane były ulga i zmęczenie. – Byłam cierpliwa, jak mówiłaś.
– Tak bardzo się cieszę. – Wzruszona kobieta mimowolnie przeszła się po pracowni, jakby próbując znaleźć cokolwiek namacalnego. Na próżno. Jej ładnie wymodelowane brwi zastygły w niepewności. – Tęskniłam za tobą.
Początkową euforię zastąpiło milczenie. Jakby żadna z nich nie potrafiła odnaleźć słów wystarczających, by przekazać uczucia.
– Spójrz, maleństwo! – przerwała ciszę kobieta. – To twoja nowa siostra.
Kumari przypomniała sobie dzień swoich narodzin. Również taka była, zlękniona i zagubiona. Mama jednak trwała przy niej przez cały czas, nie zostawiając nawet na chwilę. Patrzyła na nią cierpliwymi niebieskimi oczami i czekała.
– Jest bardzo nieśmiała, wstydzi się wybrać imię dla siebie. – Kolejne słowa popłynęły z foremnych wiśniowych ust. – Pomożesz jej? Masz jakiś pomysł?
– Aiko. Każdy zasługuje, by mieć swoją Aiko. Ty też, mamo.
A każda Aiko zasługuje, by mieć swoją mamę – dodała w myślach.
EPILOG
Przestronna sala wystawowa pachniała świeżą farbą. W pomieszczeniu panował półmrok, gdzieniegdzie rozpraszany punktowym światłem reflektorów. Niewielkie grupy gości w eleganckich strojach, trzymając w dłoniach lampki lokalnego białego wina, przemierzały salę dostojnym krokiem, przystając przy wyeksponowanych lalkach.
Ceramiczne oblicza imponowały kolorem i formą. Kunsztowne odwzorowanie detali wzbudzało podziw. Oczy każdej z lalek miały głęboką barwę, wyglądały jak żywe, przez co dodawały bajkowym postaciom ludzkiej aparycji. Czerwone serca zawieszone na wiśniowych niciach, podobnie jak rączki z rachitycznymi paluszkami, rozpalały najróżniejsze emocje.
Do sali weszła kobieta w czerni w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku – organizatora wystawy.
– Witam państwa! – Kustosz rozpoczął wernisaż, kiedy zgromadzeni otoczyli go szerokim półkolem. – Jest mi bardzo miło gościć wszystkich w naszej nowej siedzibie. Po latach starań w końcu doczekaliśmy się galerii z prawdziwego zdarzenia. Moją największą satysfakcją jest, że na pierwszej wystawie możemy zaprezentować twórczość artystki, którą osobiście bardzo cenię. Nietuzinkowej, wybitnie utalentowanej, której prace w zakresie lalkarstwa artystycznego doceniono od Los Angeles po Moskwę. Zdarzyło mi się słyszeć wiele opinii na temat jej dzieł, zwykle wzbudzają skrajne odczucia: zachwyt, niepokój, zadumę, konsternację. Nigdy natomiast nie słyszałem, by ktoś przeszedł obok nich obojętnie…

Kumari / fot. Klaudia Gaugier