
Ciemność. Strach. Niepewność.

– Coś ty uczynił, nieszczęsny?! – grzmiał ojciec. – Skaranie boskie z tym chłopakiem!
Pan Claude Durand wzniósł ręce gestem aktora grającego Tartuffe'a. Trzymana w dłoni laseczka z bursztynową gałką, z którą papa nie rozstawał się nawet w domu, jeszcze dodała pozie komizmu. Glenn wpatrzył się w czubki trzewików, aby ukryć rozbawienie.
– Dlaczego, ach, dlaczego, ty wyrodny chłopcze, nie chcesz brać przykładu ze swojego starszego brata? – ciągnął pan Durand. – Albert nigdy…
Młodzieniec odpłynął myślami. To był najlepszy sposób na przeczekanie peanów na cześć brata układnego i nudnego jak łacińskie czytanki. Dodaj mu laseczkę i szpakowate włosy, a dostaniesz drugiego Claude'a Duranda. O co właściwie ojcu chodziło? Opary wina i cęgi katzenjammeru niechętnie wypuszczały wydarzenia ostatniej nocy. Na pewno poszli z przyjaciółmi do oberży. Kiedy Glenn wstał, ubranie porozrzucane po pokoju nie było zakrwawione, więc nie wdał się w żadną grubszą awanturę. Z mgły niepamięci wyłonił się miejski park, szarawosiny o pierwszym brzasku. Potem pistolet w wyciągniętej ręce. Tak! Glenn od zawsze pragnął naśladować wielkiego cesarza, więc zaproponował zakład, że odstrzeli posągowi nos. Wprawdzie Jean coś krzyczał, że to wcale nie Napoleon oszpecił Sfinksa, ale nikt go nie słuchał. Z braku egipskich rzeźb padło na starą, zniszczoną poza granice rozpoznania rysów statuetkę stojącą na centralnym trawniku. Trafił? Chyba tak, bo wszyscy poklepywali go po plecach i gratulowali. I o to ta cała awantura? O brzydki kawałek chropowatego kamienia? Niemożliwe!
A jednak. Ojciec perorował bowiem:
– Co ci strzeliło do pustego łba, żeby zbezcześcić posąg? Cała twarz odłupana!
– Ależ, papo – ośmielił się wtrącić Glenn. – To tylko…
– Milcz, nędzniku! Nie pogarszaj swojego położenia. Och, gdybym mógł ci wyjawić, jak straszliwy czyn popełniłeś! Niestety! Mój język związany został przysięgą! Łotrze, nawet nie wiesz, na co narażasz swego biednego ojca! Zobaczysz, nikczemniku, nie dostaniesz ode mnie ani centyma, dopóki się nie ustatkujesz! Może to cię oduczy przestawania z niecną kompanią wydrwigroszy. Zresztą, takie gagatki nie zwykły włóczyć się z właścicielami pustych kieszeni. Wyjdzie ci to na dobre!

Ból. Miasto. Pomoc. Konieczność. Trudność. Ciemność.

– Młody człowieku, nie mam dla pana dobrych wieści. – Lekarz, pan Chenirotti, wyprostował się, pobruździł wysokie czoło zmarszczkami. – To morbus gallicus, jedna z owych wstydliwych przypadłości, przez vox populi zwana chorobą włoską.
– Sy… syfilis?! – wyjąkał Glenn. Serce ścisnęło mu się z przerażenia, dłonie spotniały.
– W rzeczy samej. Jak pan uważa, kiedy któraś dama obdarzyła pana tym niepożądanym prezentem?
Młodzieniec zastanowił się. Papa dotrzymał słowa i od owej pamiętnej rozmowy nie wspomógł syna choćby nędznym su. Gdy skończyły się podarki, skończyły się spotkania z piękną panną Baptystyną, która w szesnastej wiośnie życia, podczas pobytu w stolicy, spacerowała po słynnych ogrodach Tuileries. Glenn zmuszony został folgować swoim chuciom z taniutkimi dziewczętami z dzielnicy biedoty. Nawet nie pomyślał, ilu adoratorów mogły mieć przed nim. Kiedy stało się to po raz pierwszy?
– Nie wcześniej niż dziesięć dni temu.
– Raptem dziesięć dni?! – Lekarz zdjął binokle i zmierzył pacjenta podejrzliwym spojrzeniem. – W takim razie choroba rozwija się niespotykanie szybko.
– Jak to się leczy?
– Niestety, medycyna nie potrafi wyleczyć tej choroby.
– Och, miałżebym umrzeć tak młodo? – jęknął Glenn.
– Proszę być dobrej myśli. Potrafimy spowolnić postępy tej podstępnej przypadłości. Przy pomocy zabiegów z szarą maścią. Najlepiej przeprowadzić kurację w szpitalu, pod kierunkiem specjalistów. Polecam renomowaną placówkę w Bajonnie. Jeśli pański ojciec pokryje wydatki, w każdej chwili mogę panu zapewnić tam miejsce, choć potrzebujących nie brakuje.

Maska? Obcość. Odrzucenie.

Glenn nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Choroba, znacząca mu ciało czerwonymi ukąszeniami wrzodów, w nocy obrabowywała młodzieńca ze snu, a za dnia obarczała zmęczeniem. Na domiar złego papa umyślił sobie wprowadzanie jakichś nowinek i ściągnął do domu brygadę robotników, którzy czynili mnóstwo hałasu, brudu i zamieszania. Przed chwilą wygnali panicza z jego pokoju.
Znalazł schronienie w bibliotece. Poprzesuwane szafy i nieład wśród książek świadczyły, że robotnicy już tu byli. Glenn żywił nadzieję, że nie wrócą prędko. Umościł się w najwygodniejszym fotelu i zadrzemał.
Obudził go głos ojca wylewnie witającego gości. Młodzieniec rozejrzał się, ale w pomieszczeniu był sam. Po chwili zrozumiał – w górnym rogu ściany, za którą znajdował się gabinet pana domu, wykuto dziurę. Stukot laseczki uderzającej o nogę krzesła powiedział Glennowi, że papa jest bardzo wzburzony, i skłonił do zbliżenia się do dziury i chciwego nasłuchiwania.
– Panie Durand – huczał jakiś bas – sytuacja jest poważna, a w każdej chwili może przerodzić się w śmiertelną. Powinniśmy oczekiwać zarazy.
– Ba! – odrzekł gospodarz. – Sam wiem. Właśnie dlatego zdecydowałem się na remont i wprowadzenie kanalizacji. Powiadają, że to bardzo zdrowe przedsięwzięcie i zarazy omijają domy, z których nieczystości gładko wypływają. Panom też to radzę, moi robotnicy…
– Mniejsza o nas! – przerwał cichy głos, który wydał się Glennowi znajomy. – Tu rzecz idzie o całe miasto! Odkryliśmy onegdaj, że dewastacja posągu w parku dotknęła także główną statuę w sanktuarium.
– Jakże to?! – krzyknął ojciec. Stukanie jeszcze przyspieszyło.
– Te same zniszczenia; odłupana część twarzy od nosa w górę. Bez patronki jesteśmy bezbronni. Gorzej jeszcze: posążki trzymane w domach przez niektórych z nas również straciły oblicza. Wszystkie, któreśmy sprawdzili.
– Panowie, czy próbowaliście już jakoś temu zaradzić?
– Oczywiście. – Nowy głos, przyjemny baryton liryczny. – Wczoraj wyrzeźbiliśmy wraz z panem Falco gipsową twarz dla pani Ma chatte, najbardziej zbliżoną do pierwotnej, jaką zdołaliśmy stworzyć. Niestety…
– Cóż się stało? – dopytywał papa.
– Dziś rankiem znaleźliśmy ją na ziemi, roztrzaskaną. Nawet ślad nie został na głowie.
– Może patronce nie spodobał się tani gips? Może trzeba sprowadzić marmur albo coś z lokalnego kamienia? – Ojciec rzucał jedną ideę za drugą. – Nie będziemy skąpić bogini. A może, nie uchybiając panom w niczym, Ma chatte dorobione oblicze uznała za nazbyt szpetne?
– Zamówiłem już marmur zbliżony kolorem do posągów – odparł baryton. – Ale wątpię, że to pomoże.
– I ja wątpię. – Znowu bas. – Uważam, iż najlepszy sposób, by udobruchać naszą patronkę, to złożyć jej w darze czaszkę złoczyńcy, który dopuścił się świętokradztwa.
Glenn zamarł ze strachu. Nie śmiał oddychać, by mężczyźni za ścianą przypadkiem go nie usłyszeli.
– Nie! – wypalił stanowczo papa. – Nigdy na to nie pozwolę. Panowie, wszyscy wiemy, że mówimy o moim nieszczęsnym synu.
Glenna zadziwiła żarliwość w głosie rodzica. Różnili się wszystkim, czym tylko mogą różnić się ojciec i syn; jeden rojalista, drugi bonapartysta, fabrykant wypuszczający na świat setki nieszczęśliwych Fantyn i Valjeanów i miłośnik sztuki, artystów oraz wszelakiego piękna, nadęty mer, do szpiku kości burżua, któremu tylko luidory w głowie i wesoły utracjusz o romantycznym sercu… A jednak papa brzmiał jak człowiek gotów bronić niepokornej latorośli za wszelką cenę i ani trochę jak wróg uprzykrzający życie na każdym kroku.
– Oto właśnie ojciec przemawia pańskimi ustami, a nie mer. Czymże jest życie jednego hultaja wobec dobrostanu całego Mazargues? – przekonywał bas.
– Proszę się liczyć ze słowami!
– Zapewniliśmy panu merostwo, może teraz powinniśmy znaleźć kogoś godniejszego…
– Zapewne ma pan na myśli własną kandydaturę?
– Panowie, pax, pax! – Jeszcze jeden głos, Glenn ze zdumieniem rozpoznał lekarza. – Nie powinniśmy nawet tknąć palcem młodego pana Duranda. Ma chatte już go pokarała. Tylko ją rozgniewamy, ingerując w jej wyroki. Dni tego młodego człowieka już są policzone.
Glenn poczuł wzbierające łzy. Co takiego?! Myślał, że syfilitycy mogą żyć przez całe lata, zwłaszcza pod opieką medyków. A tu dni?
– O czym pan mówi? – Papa wydawał się równie zaskoczony.
– Morbus gallicus. Jeszcze nigdy nie widziałem tak gwałtownego przebiegu choroby. To wyglądało, jakby ktoś na oś…
Nagle drzwi do biblioteki skrzypnęły rozdzierająco. W gabinecie musieli to usłyszeć, bo zaszeptali coś nerwowo. W wejściu stanął Albert z tym swoim idiotycznym przyjacielskim uśmiechem. Myśli w głowie Glenna biegały jak spłoszone króliki. Za ścianą nie mogą się dowiedzieć, że zostali podsłuchani! I bez tego niektórzy żądają jego czaszki! A niewątpliwie każda rozmowa w bibliotece byłaby wyraźnie usłyszana w gabinecie. Ani Albert nie może odgadnąć, że jego młodszy brat podsłuchiwał. W mig pobiegłby do ojca ze skargą! Jak sprawić, by obie strony milczały? Albert już, już otwiera usta do zadania jakiegoś pytania. Widać to po jego twarzy!
Glenn porwał najbliższą grubą księgę, udał, że przypadkiem wypuszcza ją z palców. Tak huknęła o podłogę, że brat aż podskoczył, a za ścianą zapadła cisza.
– Cóż za niezgrabiasz! – prychnął Albert.
Glenn nie czekał. Podniósł tomiszcze i na palcach czmychnął z biblioteki, nie mówiąc ani słowa. Oby towarzystwo w gabinecie uwierzyło, że to pierworodny narobił hałasu, a potem sam siebie zrugał.
Glenn nie zdążył dowiedzieć się wielu rzeczy, nawet nazwiska gości nie padły. Jaka szkoda, że uprzykrzony brat wszedł w tak nieodpowiednim momencie!

Maska. Ponowienie. Odraza. Odrzucenie.

Młodzieniec musiał więc poszukać wiedzy w innym miejscu. Wybrał się do biblioteki miejskiej, gdzie powitał go pan Magborand, staruszek z siwymi wąsami sięgającymi kołnierzyka. Jego surdut chyba pamiętał starego cesarza…
– Powiadasz, chłopcze, że chciałbyś poznać historię naszego miasta? Bardzo słuszna decyzja. Chwali się, chwali. Trzeba ci wiedzieć, że zanim założono Mazargues, rósł tu święty las naszych przodków. Sam Cezar… Gajusz Juliusz Cezar, pojmujesz? Kazał go wyciąć. Pradziadów dębów z parku otaczano niegdyś czcią… Ooo, korzenie naszego miasta sięgają daleko w głąb czasu… A co właściwie chciałbyś wiedzieć, Pierre?
– Jestem Glenn, nie Pierre. Glenn Durand. To po pradziadku ze strony matki.
– Prawda, wybacz starcowi. Masz głos całkiem jak Pierre. To mój wnuk. Wspaniały młodzieniec. Jaki rozum, jaka postawa, jakie maniery! Wspaniały…
– A księgi? – przerwał Glenn, po czym rozejrzał się bezradnie po półkach uginających się pod tysiącami woluminów. – Które z nich opowiadają o opiekunkach miasteczka? O świętych albo bałwanach galijskich?
– Prawda, księgi. Chodź za mną, chłopcze.
Pan Magborand wskazał kilka tomów i Glenn wkrótce pogrążył się w lekturze.
Spędził półtrzeciej godziny na przewracaniu pożółkłych kart. Głowę miał bez reszty nabitą żywotami miejscowych świętych i dziejami pogańskich bożków. Wszystko mu się mieszało: historia miłości Tristana i Izoldy, znana już wcześniej, wielka bitwa plemion bogini Danu z olbrzymami zwanymi Fomoiri, opowieść o przeklętych kochankach, którzy nie mogli się połączyć, bo doprowadziłoby to do końca świata, odrażające rytuały składania w ofierze ludzi, opisy przygód herosów i podróży bohaterów i książąt… Z wielkim zainteresowaniem czytał o bogu, który potrafił przywracać mężom wzrok, zastępując utracone oko kocim. Ku radości i zarazem utrapieniu leczonych zmuszonych do zmiany zwyczajów i baczenia na każdy mysi pisk.
Młody pan Durand czytał również o miłości, mnóstwo legend o miłości, która zsyłała same niedole. Uznał, że to najszczersza prawda – czyż jego uczucia nie sprowadziły nań choroby tak ohydnej, że wstyd wspomnieć o niej komukolwiek? Cóż za gorzka ironia: Werter zginął, bo nie mógł posmakować wdzięków ukochanej, Glenn miał umrzeć, bo ich skosztował…
Ale w żadnej z przejrzanych ksiąg nie znalazł nawet wzmianki o Ma chatte. Postanowił zmienić metodę i poszukać wiadomości o parku miejskim. Może w którymś woluminie napisano, czyj posąg tam stoi? Ponownie musiał prosić pana Magboranda o pomoc.
– Co chciałeś, Pierre?
– Jestem Glenn… – westchnął młodzieniec.
– Niemożliwe! Głos masz całkiem jak mój wnuk, Pierre. Pewnie się znacie? Jesteście w podobnym wieku. A to wspaniały chłopak. Ten rozum, te maniery, ta postawa!
Wreszcie bibliotekarz podpowiedział, które tomy zawierają opisy architektury i sztuki Mazargues. Już w drugiej książce Glenn znalazł to, czego szukał: posąg w parku przedstawiał nie Ma chatte, lecz Machę, boginię Galów.
Wrócił do poprzednio czytanych tomiszczy. Tam z kolei dowiedział się, kim była Macha. Na ile zrozumiał dziwaczną łacinę – Macha należała do Morrigan, tak jak Duch Święty stanowił część Trójcy. Uczestniczyła w walkach z olbrzymami i odegrała w nich niepoślednią rolę. Była bowiem boginią wojny. Nie dziwota, że kompani ojca chcieli udobruchać ją czaszką winowajcy! Ale i jako opiekunka Mazargues przynosiła wiele dobrego – lubiła leczyć rannych. Póki pewien pijany młody człowiek jej tego nie uniemożliwił…
Pan Magborand zauważył, że Glenn przestał szperać w księgach i siedzi z ponurą miną. Bibliotekarz podszedł do stolika, usiadł naprzeciw młodzieńca, zapytał:
– I jak, Pierre, nie znalazłeś, czegoś szukał?
Glenn zgrzytnął z cicha zębami, ale nie tłumaczył po raz kolejny, jak ma naprawdę na imię.
– Trochę znalazłem, ale wiedza nigdy nie jest pełna, czyż nie?
– A co cię najbardziej interesuje, drogi chłopcze?
Glenn zawahał się. Czy warto ryzykować, że sędziwy bibliotekarz przypomni sobie, kto skrzywdził patronkę miasteczka i kto jest na wszystkich plotkujących ustach? Póki staruszek wierzył, że rozmawia z wnukiem…
– Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego o posągu patronki. Tym w parku miejskim…
– A! Rzeźba Machy! Mało kto wie… Pewnie już jestem ostatni…
– O czym?!
– To wydarzyło się przed siedemdziesięcioma laty, gdy wszędzie szalała rewolucja i wybuchła Wielka Trwoga…
– Ależ od Wielkiej Trwogi minęło już siedemdziesiąt pięć lat! Mamy rok pański sześćdziesiąty czwarty! – Glenn nie zdołał ugryźć się w język. – Wiosnę!
– Niemożliwe! Jak ten czas szybko ucieka… O czym to ja…
– O Wielkiej Trwodze i posągu Machy.
– Prawda, prawda… Byłem wtedy małym chłopcem, młodszym jeszcze niż ty, Pierre. Od dziecka przyjaźniliśmy się z ulicznikami z mojej okolicy. Jeden z nich, Joseph, służył u pana Listoliera, bodaj nie najbogatszego człowieka w Mazargues… Póki chłopi go nie powiesili… Ale zanim bunty dotarły do nas, pan Listolier postanowił zabezpieczyć posąg. Wielu wówczas wierzyło, że Macha chroni mieszkańców przed chorobami, babka opowiadała mnie, rodzeństwu i kuzynom, że tej statui trzeba strzec jak oka w głowie. – Pan Magborand przygładził wąsy. – A czasy były straszne, żadna piwnica, żaden kościół, żaden skarbiec o najsolidniejszych drzwiach i ścianach nie powstrzymywały plądrujących mas. Pan Listolier… O, on był nie w ciemię bity! Umyślił sobie, że zamieni miejscami rzeźby; starą i cenną postawi na widoku, a bezwartościową kopię skryje w podziemiach pałacu. Zebrał kilku silnych służących, między innymi Josepha, i ciemną nocą przenieśli posągi. A dwa tygodnie później już nie żył. Po jego śmierci Joseph wrócił na stare śmieci i o wszystkim nam opowiedział. Nie wiem, co się później działo z tymi urwisami, większość już zmarła. Ha! Może jestem ostatnim, który zna tajemnicę zamienionych rzeźb…

Maska. Ponowienie. Odrzucenie. Irytacja.

Glenn siedział samotnie w kościele, w ostatniej ławce. Nie modlił się już, bezgłośnie błagał o łaskę oświecenia. Jak powinien postąpić? Nie wiedział, czy troskę o uzdrowienie powierzyć Bogu, Masze czy medycynie. U kogo szukać porady? U papy? Jeszcze tydzień temu nie liczyłby na pomoc z tej strony. Podsłuchana rozmowa wiele zmieniła, ale właśnie z tego powodu nie mógł się przyznać do wątpliwości.
U pana Chenirottiego? I on brał udział w zebraniu w gabinecie. Jako lekarz pewnie poleciłby medycynę i usługi szpitala w… gdzieś tam. Ale sam przyznawał, że choroba nie rozwija się w normalnym tempie! Ponadto wrzody pojawiały się w nietypowych miejscach, jakby ktoś rozrzucał je, nie patrząc. A skoro ohydną przypadłość zesłał Bóg lub bogini, to nie w ludzkich siłach leży jej wyleczenie.
U proboszcza? Im dłużej Glenn się zastanawiał, tym silniej był przekonany, że głos, który wydał mu się znajomy, należał do księdza. Tylko tu, w kościele, grzmiał z ambony z pełną mocą, by przebić się do serc najbardziej zatwardziałych grzeszników. Podczas spotkania u ojca – przemawiał cicho. To dlatego Glenn nie rozpoznał go od razu, a i teraz miał wątpliwości.
W kościele wątpliwości kurczyły się jednak jak cienkie świeczki płonące przed rzeźbą Marii Panny. Wystarczyło się rozejrzeć. Przeczytane onegdaj księgi otworzyły Glennowi oczy.
Nad głównym wejściem, podobnie jak w Notre Dame, widniało okrągłe okno. Ale nie cieszyło wzroku bajecznie kolorową rozetą. Wraz z dzielącym je na ćwiartki krzyżem tworzyło ulubiony znak Celtów. Jeśli przyjrzeć się uważnie witrażom, widziało się na brzegach posplatane wstęgi tak ulubione przez pogan mieszkających tu niegdyś. Spirale układały się w niechrześcijańskie symbole, jakby drwiąc ze świętych zmuszonych do udziału w tej błazenadzie. Szatan miał rogi Cernunnosa. Jedna z rzeźb na ambonie do złudzenia przypominała Kowentynę… Tak, to miejsce bardziej wyglądało jak pogańska świątynia niż katolicki kościół.
Nie, z proboszczem nie należało rozmawiać.
Była jeszcze jedna droga.
Glenn, zachowując należytą ostrożność i udając, że pyta w imieniu znajomego, zasięgnął informacji u przyjaciela. Jednego z nielicznych, którzy mu jeszcze zostali. Pod tym względem papa miał rację – gdy zabrakło pieniędzy, przyjaźń nie okazała się o wiele trwalsza niż uczucia pięknej Baptystyny. Ale Jean nie porzucił Glenna, lecz opowiedział o starym sposobie leczenia włoskiej choroby. Należało wziąć cnotliwą niewiastę, najlepiej – dla pewności – jeszcze bardzo młodą. Wtedy, wraz z odebraniem dziewictwa, dolegliwości przechodziły na nią, pozostawiając mężczyznę zdrowego. Jean zarzekał się, że to pewna metoda.
Jednak Glenn wzdragał się przed tym rozwiązaniem. Czy przerzucanie ciężaru z własnych barków na niewinną dzieweczkę nie było grzechem? On przynajmniej wiedział, za co został ukarany.
Ale i zawierzenie się pogańskiej bogini było ciężkim grzechem – wszak łamało najpierwsze przykazanie!
A czy pozostawienie spraw własnemu biegowi nie oznaczało akceptacji skonania? Nie równało się samobójstwu, innemu śmiertelnemu grzechowi?
Modlitwa na pewno nie była grzechem. Lecz Glenn już próbował tego lekarstwa. Wiele nocy przepłakał i przemodlił, błagając o wyzdrowienie.
Bóg nie odpowiedział.
Odwrócił się od Glenna? Nie miał władzy nad klątwą zesłaną przez Machę? I te myśli były grzechem.
A pozostawały jeszcze skutki głupiego aktu wandalizmu dla całego Mazargues. Od podsłuchania rozmowy Glenn pilnie czytał gazety i nie miał wątpliwości: liczba zgonów w miasteczku i okolicach rosła z dnia na dzień. A przecież nie o każdej śmierci piszą w dziennikach! Czy ktoś wiedział, ile istnień zabrała kostucha w dzielnicach biednych robotników? Wszystkie te tragedie – znane i nieznane – kładły się kamieniem na młodym sumieniu.
Ostatecznie Glenn uznał, że próba naprawienia wyrządzonych krzywd grzechem nie jest. A jeśli nawet, to najmniejszym z tych, spośród których musiał wybierać.

Maska. Więź. Gniew. Różnica. Krew. Ofiara? Wojna?

Glenn siedział nad rozbitym zwierciadłem. Twarz miał ukrytą w dłoniach. Łkał.
Wczoraj próbował przywrócić Masze twarz. Pomny tego, co usłyszał od starego bibliotekarza, nie szukał rzeźby ukrytej w tajemniczym sanktuarium, lecz skoncentrował wysiłki na posągu w parku.
Wydębił od robotników ojca nieco zaprawy murarskiej. Sam ją rozmieszał, dodając do wody własnej krwi – te pogańskie bożki lubiły krew. Musiała ona być szczególnie miła istocie związanej z wojną.
Ulepił piękny nos, gładkie czoło i wypukłe oczy, podobne do tych na rycinach w starych księgach.
Pamiętał także o tym, co podsłuchał w gabinecie – o wszystkich nieudanych próbach, o gipsie nietrzymającym się rzeźby. Delikatnie zabandażował głowę Machy, by łata nie mogła odpaść.
I wszystko to nadaremno! Ba! Patronka musiała rozgniewać się jeszcze bardziej, bo w ciągu nocy choroba przypuściła okrutny atak. Na czole pojawiły się ohydne guzy zwane kilakami. Jak kamienie usiłujące wydostać się spod skóry. Nie potrzeba było frenologa, by orzec: „Oto syfilityk, grzesznik i cudzołożnik po trzykroć godzien potępienia!”.
Bogowie – starzy i nowy – zawiedli. Pozostały tylko dwie drogi: medycyna i uwiedzenie cnotliwej panienki.

Ból. Miasto. Własność. Prośba. Pomoc. Trudność. Frustracja.

Słońce już niemal dotykało szczytów gór, ale Glenn nie zamierzał zatrzymywać powozu. Podróżował już od dziesięciu dni i zdążył się przekonać, że lepiej pokazywać się ludziom dopiero po zmierzchu, a na nocleg wybierać niezbyt zatłoczone karczmy na uboczu.
O dziwo, ojciec nie kazał się długo prosić i szybko wyasygnował pieniądze na leczenie. Jakby tylko na to czekał. Może i tak było. Nastroje w Mazargues ciągle się pogarszały. Każdy wiedział, kto zniszczył posąg, i co bardziej wtajemniczeni coraz głośniej domagali się surowej kary dla winowajcy. Któregoś wieczoru ktoś opróżnił nocnik pod drzwiami do domu, dwa dni później nieznana ręka cisnęła kamień w okno salonu, tłukąc dwie z porcelanowych figurek matki…
Może to dlatego Glenn dostał nawet od ojca powóz, parę silnych koni i młodego służącego, Jacquesa, do pomocy. Oczywiście, wygodniej i szybciej jechałoby się pociągiem, ale wstydził się pokazywać oszpecone oblicze współpasażerom.
Jednak męcząca podróż wreszcie zbliżała się do końca. Do Bajonny zostało im jeszcze ze dwa, trzy dni drogi. Skręcili z traktu na południe, by znaleźć oberżę na uboczu. Droga od razu się pogorszyła. Wiadomo – góry. Wstrząsy miotały Glennem po wnętrzu powozu, aż zastanawiał się, jakim cudem Jacques utrzymuje się na koźle.
Zmrok już zapadał, kiedy znaleźli miejsce na nocleg. Jacques zeskoczył i poszedł spytać o wolny pokój. Po chwili wrócił z dobrymi wieściami. Glenn głębiej nasunął na głowę kapelusz z szerokim rondem, który miał skrywać odrażające guzy. Gdy podeszli do drzwi, światło latarni padło na szyld z napisem „Pod Cechtem” i jakimś burym konturem. Nazwa coś Glennowi mówiła, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna. Na pewno nie odwiedzał wcześniej tej oberży, bo nigdy dotąd nie widział Pirenejów.
Kryjąc twarz w cieniu, przeszedł za swoim człowiekiem do pokoju. Wkrótce Jacques przyniósł wieczerzę. Zjedli i Glenn położył się spać, a służący zszedł do głównej izby, posłuchać plotek i spłukać pył drogi dodatkowym kubkiem cienkusza.
Rankiem ziewający Jacques przyniósł Glennowi wodę do mycia i śniadanie. Usta mu się przy tym nie zamykały:
– A tu dalej na południe to miasteczko leży. I ono z cudów słynie. Wczoraj wszyscy tylko o tym gadali; onegdaj nocowała tu jedna kupcowa. I ona wcześniej przemyła w źródełku rękę, co to jej się od miesiąca nie chciała zagoić. A nazajutrz już znaku po ranie nie było! Trzech ludzi mi mówiło, że na własne oczy widzieli gładką skórę! Ja tak sobie myślę, że sam pan Bóg nas tu skierował. To znak jest i panicz też powinien się w cudownej wodzie wykąpać. To niedaleko w stronę gór, pół dnia drogi nie będzie…
– Konie już gotowe? – Glenn nie słuchał uważnie paplaniny.
– Zaraz po śniadaniu zaprzęgnę. A o cudownych mocach tutejszej wody to różnie powiadają. Jedni prawią, to górskie powietrze ozdrawia. Inni, że tu od dawien dawna jakiś saraceński bałwan ludzi leczył. Nawet oberża nasza od niego sobie imię bierze. A i pomnik tego bałwana tu niedaleczko, nad strumykiem stoi. Ja zaś wierzę, że to Najświętsza Panienka cuda zsyła… Takoż i ksiądz tamtejszy mniema, który już kościół zaczął budować. Jeśli panicz nie chce się w cudownej wodzie kąpać, to niech chociaż tam się pomodli, ofiarę złoży. Nie zaszkodzi spróbować, a nuż jeszcze jeden cud się stanie…
– Przestań mleć ozorem jak podlotek przy studni, pakuj kufer i idź zaprzęgać.
– Do cudownego źródła pojedziemy? – spytał Jacques z nadzieją.
– Z powrotem na trakt do Bajonny.
Jechali już ponad dwie godziny. Kołysanie powozu i jednostajny turkot usypiały Glenna, koła podskakujące na wybojach budziły. Gdzieś spomiędzy jawy i snu wyłoniło się olśnienie. Wszystkie elementy ułożyły się w jedną sprawną całość, jak zębate koła w zegarze.
– Jacques! Zawracaj! Szybko! – krzyknął Glenn, stukając w przednią ściankę powozu.
– Panicz co zostawił w oberży? Przeciem sprawdzał.
– Rób, co mówię! Jedź z powrotem do tej oberży, gdzieśmy nocowali.
– Jednak się panicz namyślił i będzie się kąpał w Lourdes?
Senne znudzenie minęło jak ręką odjął. Glenn siedział jak na gorących węglach, nie mogąc doczekać się powrotu do oberży. Już wiedział, skąd znał jej nazwę. Toż czytał o tym! Bożek, który potrafił leczyć i przywracać wzrok, nazywał się Dian Cecht! W księgach była również legenda, jak to pobłogosławił studnię, a potem jej woda mogła zagoić każdą ranę!
Targi trwały długo, oberżystka, matrona godna pióra Balzaca i pędzla Rubensa, zdarła z Glenna skórę. Ale koniec końców młodzieniec kupił stojący nad strumieniem posąg Diana Cechta, chociaż musiał wydać większość pieniędzy, które dostał od ojca na kurację.
Rzeźby nie dało się przewieźć powozem, więc musiał jeszcze wynająć chłopską furmankę. U najbliższego stolarza zamówił skrzynię. Zapakowali do niej posąg i zawieźli na dworzec kolejowy. Tam Glenn wysłał skrzynię do Marsylii, po czym zatelegrafował do domu, by ktoś pojechał odebrać przesyłkę.

Obecność. Kto?
Opiekuńczy. Pomocny. Znany. Stęskniony.

Glenn w pląsach i lansadach szedł do lekarza. Z uśmiechem wystawiał twarz na pieszczoty zefiru i lipcowego słońca. Precz z kapeluszami i kapturami! O, nie mają racji wszelkiej maści moraliści! Szczęście z ułaskawienia od okrutnego wyroku jest stokroć większe niż zadowolenie płynące z roku cnotliwego życia!
Ależ papa się gniewał, gdy się dowiedział, że Glenn za pieniądze na kurację kupił posąg bożka! Aż cały poczerwieniał i wymachiwał laseczką, nie mogąc wykrztusić ni słowa. Jaką potem spuścił lawinę wyrzutów na głowę syna marnotrawnego! Jednak wreszcie dał się ubłagać i pozwolił na postawienie nabytku w parku.
Jeszcze tego samego wieczora służba pod nadzorem Glenna wkopała w ziemię nogi posągu Diana Cechta – tak, jak stał na łące pod Lourdes. Kiedy pracownicy odeszli, młodzieniec kazał pierwszemu napotkanemu ulicznikowi złapać bezpańskiego kota. Zapłacił chłopakowi dwa su, a potem przywiązał zwierzaka do rzeźby bożka-uzdrowiciela. Niech nie kłopocze się szukaniem nowych oczu dla Machy.
I zadziałało! Zadziałało! Waterloo zmieniło się w Austerlitz! Przez noc włoska choroba uciekła niepyszna, zniknęły wszystkie symptomy. Glenn znowu miał twarz rozświetloną urokiem młodości. Znowu mógł bez wstydu odwzajemniać spojrzenia przechodniów. Znowu śmiały się do niego oczy panien. O, teraz już wiedział, że nie powinien patrzeć ani na sprzedajną Baptystynę, ani na podobnie kupczące wdziękami, lecz znacznie tańsze, dziewczęta z dzielnic biedoty. Już wiedział, jak rozsądnie dysponować kapitałem zdrowia i chłopięcej urody.
Płynął do doktora przez słodkie morze zapachów beztroskiego dzieciństwa, o którym zapomniał przez ostatnie tygodnie. Pragnął, by lekarz potwierdził to, czego Glenn był już pewien, o czym śpiewała mu gładka i miękka jak aksamit skóra na całym ciele.
Pan Chenirotti nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. On również nie znalazł u pacjenta śladów wstydliwej przypadłości. Ale potem wyrzekł słowa, których Glenn się nie spodziewał:
– Zechce pan chwilę poczekać? Napiszę liścik do pańskiego ojca i prześlę przez pana, jeśli byłby pan tak miły.
– Ależ oczywiście, jestem do pańskiej dyspozycji – odparł młody człowiek odruchowo.
Struchlał. Przypomniał sobie podsłuchaną rozmowę, kiedy to tylko atak choroby powstrzymał kompanów papy przed złożeniem Glenna w ofierze. Jednak dzieciństwo, raz zaduszone przez dorosłe troski, nigdy już nie wraca. Stał pod oknem i obserwował, jak lekarz, zasiadłszy przy biurku, wodzi piórem po papierze. Czy to wyrok?
Po powrocie do domu Glenn poprosił kucharkę o kawę. Bardzo gorącą. Bąknął coś, że ma dreszcze i nie czuje się dobrze. Zamknął się w swoim pokoju. Trzymał list nad filiżanką, aż wosk zmiękł.
Miał świadomość, że jego postępek należy do najszkaradniejszych, ale musiał wiedzieć, czy oddając pismo ojcu, skaże się na śmierć.
Delikatnie, wstrzymując oddech, przesunął końskim włosem po spodzie pieczęci. Udało się! Niecierpliwie przebiegł wzrokiem po kilkunastu linijkach:
Drogi Panie Durand!
Wczoraj rozmawialiśmy o Pańskich wątpliwościach co do wznoszenia posągu drugiego bóstwa w mieście. Wówczas podzielałem je, przynajmniej częściowo, bojąc się zazdrości Naszej Pani.
Ale dziś badałem Pańskiego syna. Z radością donoszę, że nastąpiła remisja choroby. Młody Pan Durand wygląda, jakby nigdy nic mu nie dolegało. A to oznacza, że jego decyzja była w pełni słuszna.
Pozostaję pełen podziwu dla hartu ducha i przytomności umysłu tego młodego człowieka.
Nie mogę odgadnąć, co skłoniło Pańskiego syna do przywiezienia nowej rzeźby – Opatrzność, szczęśliwy traf, wizja zesłana przez Naszą Panią? – nie sposób orzec bez indagowania chłopca. Sądzę jednakowoż, iż – bez względu na spiritus movens – byłby cennym wsparciem dla naszego tajnego stowarzyszenia. Niniejszym postuluję więc przyjęcie pana Glenna Duranda w poczet członków.
Pozostaję w głębokim szacunku,
L. Chenirotti
Glenn odetchnął z ulgą i otarł pot z czoła. Łydki mu drżały. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się bał, że ledwo odzyskana wizja długich lat spokojnego życia zostanie mu na powrót odebrana.
Dopił kawę, kapnął kilka kropli wosku, by zapieczętować list, przekazał go papie i poszedł do parku, podziękować starym galijskim bogom za wyleczenie.
Kot przywiązany do posągu Diana Cechta gdzieś zniknął, chociaż nie widać było, że Macha ma nowe oczy. Nieistotne, najważniejsze, że ktoś znowu czuwa nad zdrowiem mieszkańców Mazargues.
Czy mu się wydawało, czy Dian Cecht jeszcze wczoraj nie miał ręki wyciągniętej w stronę Machy? Nie wiadomo, w jaki sposób celtyccy bogowie dokonują swoich cudów… Skoro kamienny posąg leczy, to dlaczego nie może dotknąć chorego ręką? A zresztą, to niemożliwe. Musiało mu się wydawać, wczoraj był ledwie przytomny ze strachu i niecierpliwości zarazem.
A jednak Glenn się nie mylił – starzy bogowie potrafili się ruszać. Ale dopiero za dwadzieścia lat ludzie dostrzegą, że brzuch Machy się powiększa. Ciąża bogini wojny miała trwać równe pół wieku.