- Opowiadanie: Żongler - Pogrobowiec Boga Wi

Pogrobowiec Boga Wi

Wi – w mi­to­lo­gii La­ko­tów jeden z naj­po­tęż­niej­szych bogów. Jest bó­stwem so­lar­nym utoż­sa­mia­nym z bi­zo­nem. 

 

_________________________________________________________________________________________

 

W moim życiu po­trze­bo­wa­łem śmier­ci

Ażeby pod­trzy­mać swoje życie

Kiedy umrę będę mu­siał dać życie

Tym co mnie kar­mi­li

Każ­de­mu w od­po­wied­nim cza­sie aby

Koło Życia nie zo­sta­ło prze­rwa­ne.

 

~ ano­ni­mo­wy poeta in­diań­ski

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Pogrobowiec Boga Wi

Choć wszy­scy wie­dzie­li, że jest to dzień ich przyj­ścia, nikt nie po­wie­dział ani słowa. Każdy su­mien­nie wy­peł­nił swoje obo­wiąz­ki. W mat­czy­nych była prze­sa­da, w oj­cow­skich nie­dba­łość, a na ko­niec dnia cała ro­dzi­na za­sia­dła przy ko­la­cji, zbyt skrom­nej dla kogoś, kto je po raz ostat­ni w swoim życiu.

Po zje­dze­niu go­to­wa­nej ryby i ku­ku­ry­dzia­nych plac­ków, naj­młod­szy syn wstał od stołu i w mil­cze­niu pod­szedł do pia­ni­na. Wszy­scy słu­cha­li w ciszy. Chło­piec grał po­wo­li, sztyw­no po­ru­sza­jąc pal­ca­mi, kil­ka­krot­nie myląc nuty. Mu­zy­ka miała ochry­pły głos, pia­ni­no zbie­ra­ło się, żeby od­kaszl­nąć. Z cza­sem, do jego dźwię­ków do­łą­czy­ły inne, po­nu­ra, zwia­stu­ją­ca nie­szczę­ście me­lo­dia.

– Graj dalej, Alary – po­wie­dzia­ła matka, ze złą­czo­ny­mi dłoń­mi ki­wa­jąc się lekko na fo­te­lu. – Chcę usły­szeć, jak się koń­czy. Nie ma nic pięk­niej­sze­go od ciszy, która po­wo­li do­łą­cza do ostat­niej nuty.

Twa­rze ma­ja­czą­ce w oknach za­mar­ły, po­zwa­la­jąc gra­ją­ce­mu do­koń­czyć grę. Po­ma­lo­wa­ne na biało ob­li­cze za­sty­głe­go mię­dzy uchy­lo­ny­mi okien­ni­ca­mi przy­by­sza po­ja­wi­ło się do­kład­nie na wprost chłop­ca. Pa­trzy­li na sie­bie, nie­zna­jo­my ozię­błym, nie­ru­cho­mym wzro­kiem, chło­piec sze­ro­ko roz­war­ty­mi ocza­mi, wciąż prze­su­wa­jąc drżą­ce palce po kla­wi­szach.

Gdy ostat­nia nuta wy­brzmia­ła mię­dzy skrzy­pie­nia­mi uchy­lo­nych drzwi, matka wes­tchnę­ła. Brzmia­ło to jak od­głos wzru­sze­nia.

Chło­piec od­wró­cił się na stoł­ku.

– Po­do­ba­ło ci się, mamo?

Star­sza ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się smut­no.

Wrzesz­czą­ca w ciem­no­ści strza­ła prze­szy­ła jej gar­dło.

 

*

 

Pył su­chej drogi wzbi­jał się spod stóp pra­cu­ją­cych. Ło­pa­ty wzno­si­ły się i opa­da­ły, jedne ryt­micz­nie, inne w zu­peł­nym cha­osie, jed­nak wszyst­kie roz­gar­nia­ły upra­żo­ny słoń­cem piach sta­re­go cmen­ta­rza, któ­re­go do tej pory od­wie­dza­ły je­dy­nie po­dró­żu­ją­ce z su­chym wia­trem cier­ni­ste ba­dy­le, kule wi­zy­tu­ją­cych za­ka­mar­ki bie­ga­czy oraz wy­chu­dzo­ne pu­styn­ne lisy, py­ska­mi przy ziemi wo­dzą­ce wzdłuż pro­sto­ką­tów za­pa­dłej ziemi, pod którą le­ża­ły kości. Sześć tru­mien z otwar­ty­mi wie­ka­mi le­ża­ło w nie­ła­dzie po­śród pia­sko­wych kop­ców. Lu­dzie w prze­po­co­nych ko­szu­lach stło­czy­li się przy siód­mej. Coś było nie tak. Hałas pod­nie­co­nej ga­wie­dzi nie był czymś, co po­win­no to­wa­rzy­szyć ostat­niej po­dró­ży czło­wie­ka.

Cla­pey­ron osło­nił oczy dło­nią. Spę­dził w sio­dle za­le­d­wie dwa dni i zdą­żył się już opa­lić, choć opa­le­ni­zna przy­po­mi­na­ła ra­czej brą­zo­we klek­sy. Lu­dzie zza morza źle zno­si­li stare, wciąż nie­po­skro­mio­ne słoń­ce rów­ni­ny.

– Kogo grze­bią? – za­gad­nął Cla­pey­ron prze­cho­dzą­ce­go obok ob­dar­tu­sa w sło­mia­nym ka­pe­lu­szu.

Ten żuł coś po­wo­li, po­ru­sza­jąc oszczęd­nie szczę­ką. Kiedy zna­cze­nie py­ta­nia do niego do­tar­ło, ryk­nął śmie­chem.

– Grze­bią? – par­sk­nął. – Skąd je­steś, hę? Oni nie­boszcz­ków z ziemi wy­cią­ga­ją!

W na­stęp­nym mo­men­cie trza­snę­ło wieko roz­łu­pa­nej trum­ny. Zgro­ma­dze­ni męż­czyź­ni za­czę­li kląć, ktoś splu­nął i mach­nął ręką, czło­wiek trzy­ma­ją­cy ło­pa­tę ci­snął ją wście­kle po­śród kopce.

– Mar­twy! – ryk­nął. W jego gło­sie było roz­cza­ro­wa­nie.

Resz­ta po­dzie­li­ła jego złość, nie­któ­rzy po­nu­ro po­krę­ci­li gło­wa­mi, jakby spo­tkał ich naj­więk­szy zawód życia. Nad wy­schnię­ty­mi, czar­ny­mi jak węgle drze­wa­mi ko­ło­wa­ły sztucz­ne ptaki.

– A jaki niby ma być? – spy­tał ze zdu­mie­niem Cla­pey­ron, pa­trząc to na cmen­tarz, to na wę­drow­ca w sło­mia­nym ka­pe­lu­szu. – Z tego co mi wia­do­mo, w ziemi chowa się ra­czej mar­twych.

– No to guzik ci wia­do­mo, pa­ni­czu zza stawu, bo tutaj, w Wil­czej Mesie, wy­cią­ga­my z ziemi ży­wych.

Cla­pey­ron uniósł wy­so­ko brwi.

– Od rana za­pi­jasz smut­ki, sta­rusz­ku?

– Na­zwij mnie kłam­cą, jazda! – za­pe­rzył się strach na wró­ble. – Swę­dzi mnie ręka od re­wol­we­ru, gdy­bym tylko go miał, sam byś sobie zbi­jał trum­nę. Po­świę­co­ne­go drew­na jest tutaj pod do­stat­kiem.

Cla­pey­ron roz­cią­gnął po­pę­ka­ne od słoń­ca wargi.

– Skoro lu­dzie wsta­ją z mar­twych, na co ci re­wol­wer?

Sta­rzec wydął usta.

– Nie wie­rzysz mi – za­wy­ro­ko­wał. – Oczy­wi­ście, że taki pla­mia­sty par­chacz nie daje wiary sło­wom po­rząd­ne­go czło­wie­ka. Bo ko­szu­la mi ze spodni wy­sta­je? No, po­wiedz mi, gdzie są te wasze pod­nieb­ne okrę­ty? Pew­ni­kiem to wy­ssa­ne z palca hi­sto­rie po­pi­tych pa­stu­chów, zu­peł­nie jak…

– …oży­wio­ne trupy? – do­koń­czył Cla­pey­ron.

Czło­wiek prze­żuł zęby. Usta miał mię­si­ste i ró­żo­we, jak dwa ob­ra­ne ze sko­ru­pek ro­ba­ki.

– Jedź do mia­sta, do Pchlew­ro­gie­go. Sam zo­ba­czysz.

Chwiej­nym kro­kiem ru­szył dalej. Cla­pey­ron nie­zgrab­nie ob­ró­cił konia w miej­scu.

– Co niby zo­ba­czę? Trupa? A co może robić taki trup?

– Grać – od­po­wie­dział wark­nię­ciem od­da­la­ją­cy się męż­czy­zna, nie od­wra­ca­jąc się.

 

*

 

Czuł pul­so­wa­nie pary wy­peł­nia­ją­cej ka­mi­zel­kę, stę­żo­ne po­wie­trze po­ru­sza­ło się nie­spo­koj­nie jak pół tu­zi­na węży usi­łu­ją­cych uło­żyć się w gnieź­dzie. Cla­pey­ron prze­cią­gnął się z tru­dem, sa­piąc. Wy­na­la­zek zza morza był cięż­ki i nie­wy­god­ny, ale nie ośmie­lił się go zdjąć. Kupił go wraz z hi­sto­rią o bun­tow­ni­czych miesz­kań­cach Mesy, sy­czą­cych jak roz­ża­rzo­ne węgle i kłó­tli­wych ni­czym sprze­daw­cy od­pu­stów. Po suk­ce­sie la­ta­ją­cych okrę­tów wy­na­laz­kom rze­mieśl­ni­ków nie było końca, a Cla­pey­ron miał tą nie­przy­jem­ność, że spę­dził pod­nieb­ną po­dróż w to­wa­rzy­stwie nie­sły­cha­nie am­bit­ne­go Cze­cha. Twier­dził, że jest wy­na­laz­cą, ale w rze­czy­wi­sto­ści był tylko sza­leń­cem. Cla­pey­ron cenił śmia­łość sza­lo­nych ludzi, więc wydał więk­szą część pie­nię­dzy ojca na ku­lo­od­por­ną ma­ry­nar­kę. Przy­mru­żył nawet oko na wklę­śnię­cie nad prawą ło­pat­ką, które we­dług twór­cy było cenną pa­miąt­ką po te­ście bez­pie­czeń­stwa. Cla­pey­ro­no­wi bar­dzo się to spodo­ba­ło, cho­ciaż za­po­mniał za­py­tać się, czy te­stu­ją­cy wy­na­la­zek prze­żył strzał w plecy.

Szyld nad knaj­pą przed­sta­wiał pchłę gra­ją­cą na skrzyp­cach.

Cla­pey­ro­no­wi ścier­pła mu lewa ręka, jak zwy­kle, kiedy miał złe prze­czu­cia. Sły­szał za­chry­płe, roz­stro­jo­ne pia­ni­no, z któ­re­go czy­jeś skocz­ne palce usi­ło­wa­ły wy­do­być odro­bi­nę me­lo­dyj­no­ści. Gdyby nie fał­szy­we nuty, mu­zy­ka prze­pa­dła­by po­śród krzy­ków, sior­ba­nia, szu­ra­nia, brzdę­ku i kasz­lu wy­peł­nia­ją­cych spe­lu­nę gości.

To na pewno dobre miej­sce, ojcze?

Nie są­dził, że kto­kol­wiek przed nim wkro­czył do por­to­wej knaj­py bez ja­kiej­kol­wiek broni, Cla­pey­ron lubił jed­nak być pierw­szy. Spóź­nił się z od­ko­pa­niem ży­we­go trupa, ale wciąż mógł być tym, który jako pierw­szy usły­szy jego hi­sto­rię.

I pia­ni­no, i gra­ją­cy na nim czło­wiek mieli w sobie dziu­ry po ku­lach. Wy­da­wa­li się być w po­dob­nym sta­nie roz­kła­du, kości żeber ster­cza­ły tak samo jak nie­któ­re wy­pa­czo­ne kla­wi­sze, zęby obu były po­żół­kłe, klapa zwi­sa­ła smęt­nie z rogu blatu jak dolna szczę­ka z ką­ci­ka żu­chwy. Wy­bla­kłe strzęp­ki po­rwa­ne­go ubra­nia były ni­czym zwi­nię­te w ru­lo­ni­ki paski drew­na.

Trup palił pa­pie­ro­sa, a ra­czej prze­su­wał go mię­dzy zę­ba­mi, żując tytoń. Dym ota­czał pia­ni­no kłę­ba­mi sza­re­go dymu, co do­da­wa­ło temu ab­sur­dal­ne­mu kon­cer­to­wi jesz­cze więk­szej grozy.

Cla­pey­ron znał me­lo­dię, choć nie pa­mię­tał, gdzie ją sły­szał. Pew­nie na okrę­cie. Sta­tek zwał się „Zdo­byw­ca” i nie­zmien­nie zdo­by­wał serca ko­lej­nych po­dróż­ni­ków, gdyż stale od sześć­dzie­się­ciu lat prze­wo­ził ludzi przez ocean. Wspo­mnie­nie pod­nieb­ne­go rejsu nie na­le­ża­ło do tych, do któ­rych Cla­pey­ron lubił wra­cać my­śla­mi. Strzą­snął z sie­bie wid­mo­wy hałas lin oraz trze­po­czą­cych żagli, zro­bił parę min, i po­czął prze­ci­skać się przez tłum.

– …dwa­dzie­ścia lat, tak mówią – tłu­ma­czył męż­czy­zna w czer­wo­nym ka­pe­lu­szu. – Za­ko­pa­li go ze sznu­rem na szyi, tym samym, na któ­rym za­wisł. Teraz pla­nu­je od­szu­kać swo­ich opraw­ców i za­ci­snąć pę­tel­kę na ich gar­dłach.

– Tak po­wie­dział? – Cla­pey­ron przy­sta­nął obok. – Ma ja­kieś imię, ten trup?

– Nie wiem, jakie trupy do­tych­czas wi­dzia­łeś, miesz­czu­chu, ale ten tutaj nie wy­da­je się mar­twy. Nigdy nie sły­sza­łem, żeby mar­twi grali na pia­ni­nie.

– Ani na gi­ta­rach – wtrą­cił chło­pak o pło­wych wło­sach. – Tak go zna­leź­li, wierz lub nie, wi­siał na ga­łę­zi i grał „Słod­ką Sue”…

– Zna­leź­li go lu­dzie Szra­my! – sprze­ci­wił się inny. – Ko­pa­li w cmen­ta­rzy­sku, jak każ­de­go mie­sią­ca, a tu pa­trzą: świe­ży grób leży na sta­rej trum­nie. To zna­czy tylko jedno. Skar­by. Roz­wa­li­li wieko ło­pa­tą, a ten tam… – szarp­nął głową w stro­nę pod­ska­ku­ją­ce­go w rytm me­lo­dii graj­ka – …po­zdra­wia ich, jak gdyby nigdy nic i pyta się, czy nie mają przy­pad­kiem ty­to­niu…

– I co? – drą­żył Cla­pey­ron.

– Co? Dali mu ten tytoń, ty byś nie dał?

– Nie tytoń! Trup! Mó­wi­li­ście, że idzie się mścić. Skąd niby to wie­cie?

– Nie wie­dzą – od­parł mło­dzie­niec o pło­wych wło­sach. – Ale co in­ne­go miał­by robić trup, jak nie pla­no­wać ze­msty? Kule go nie biją, sznur go nie udusi. Być takim mar­twym, to do­pie­ro życie…

– Nie wy­glą­da na kłó­tli­we­go – mruk­nął ktoś. – Ra­czej we­so­ły z niego tru­pek.

– Boś ty wi­dział w życiu inne oży­wio­ne trupy, które wy­glą­da­ją na kłó­tli­we. Pa­plasz jak stara baba, Jes­sie, tak samo jak wtedy, gdy…

Ale Cla­pey­ron już ich nie słu­chał. Wy­glą­da­ło na to, że trupy gra­ją­ce na pia­ni­nie nie były ni­czym nie­zwy­kłym w Wil­czej Mesie. Je­że­li tak było, to co cze­ka­ło na niego za gra­ni­ca­mi świa­ta, w Lim­bie? Prze­szedł go dreszcz. Na ze­wnątrz po­wo­li zmierz­cha­ło, wiatr po­trzą­sał okien­ni­ca­mi, przy­po­mi­na­jąc bie­siad­ni­kom, że czas świę­to­wa­nia do­bie­ga końca. Cla­pey­ron czuł za­pach sty­gną­ce­go na mro­zie pia­sku. Jego nos bar­dzo się wy­ostrzył pod­czas trzy­ty­go­dnio­we­go po­by­tu na stat­ku. Lu­dzie mó­wi­li, że tak wy­so­ko pod gwiaz­da­mi po­wie­trze jest zba­wien­ne i oczysz­cza­ją­ce ciało, Cla­pey­ron wie­dział jed­nak, że do­dat­ko­we zdol­no­ści za­wdzię­cza­li su­mien­no­ści ku­cha­rza. Do­da­wał on co­dzien­nie rano i wie­czo­rem gu­let­si do owsian­ki. Kiedy kadź tra­fia­ła do kuch­ni była tak biała, jakby jej za­war­tość sta­no­wi­ła je­dy­nie kost­na mącz­ka, na­to­miast gdy ko­cioł wy­jeż­dżał na salę, breja była już ciem­no­brą­zo­wa.

Cla­pey­ron pisał o tym w swoim no­te­sie, który pla­no­wał kie­dyś sprze­dać za nie­przy­zwo­itą sumę pie­nię­dzy.

– Co my w ogóle jemy? – spy­tał pew­ne­go po­ran­ka am­bit­ne­go sza­leń­ca od na­dmu­chi­wa­nej ka­mi­zel­ki.

Jego część stołu była pełna na­krę­tek, śrub i gwin­tów, parę dry­fo­wa­ło nawet bez­tro­sko na mlecz­nym ko­żu­chu. Wy­na­laz­ca spoj­rzał na Cla­pey­ro­na nie­przy­tom­nie.

– Czy­jeś uszy – od­parł za­dzi­wia­ją­co trzeź­wym gło­sem. – Czy­jeś oczy. Panie ko­le­go, czy wie pan, do ja­kie­go pie­kła zmie­rza­my?

Do pie­kła peł­ne­go gra­ją­cych szkie­le­tów, od­po­wie­dział mu w my­ślach Cla­pey­ron, usi­łu­jąc otrzą­snąć się ze zdu­mie­nia. Tym­cza­sem trup wbił w opor­ne kla­wi­sze ostat­nią nutę, po czym ze­rwał się na nogi z kar­ta­mi w dłoni. Pro­stu­jąc się z kle­ko­tem, za­pa­lił za­pał­kę o wła­sny pisz­czel.

– Kto po­tnie kurzu ze sta­rym Łysym Drze­wem? – za­wo­łał. Jego głos brzmiał tak, jakby do­bie­gał z dna pu­stej becz­ki. Karty za­pło­nę­ły, on za­czął re­cho­tać. – Fan­dan­go dla naj­śmiel­szych u Dłu­go­ro­gie­go!

Nie prze­sta­jąc się śmiać, kop­nia­kiem zrzu­cił z po­bli­skie­go krze­sła drze­mią­ce­go pi­ja­ka, po czym za­cią­gnął je do kąta, gdzie za­siadł, zdą­żyw­szy jesz­cze po­rwać z czy­jeś głowy wy­świech­ta­ny ka­pe­lusz i wcią­gnąć go na czu­bek wła­snej, po­obi­ja­nej czasz­ki.

– Stołu! – za­żą­dał gło­śno. – Kto chce grać, niech przy­nie­sie stołu!

Dwóch męż­czyzn na­tych­miast speł­ni­ło jego roz­kaz. Zła­pa­li za kwa­dra­to­wy, ku­la­wy sto­lik, strą­ci­li z niego do­by­tek bie­siad­ni­ków i po­ma­sze­ro­wa­li z nim przez izbę. Cla­pey­ron, wi­dząc, co się szy­ku­je, na­tych­miast chwy­cił za wolny róg. Kiedy na niego spoj­rza­no, uśmiech­nął się nie­win­nie.

– Nie boisz się? – spy­tał ochry­ple wyż­szy z dwóch dra­bów.

Jego to­wa­rzysz uśmiech­nął się pa­skud­nie.

Szkie­let ob­ser­wo­wał ich wy­sił­ki, ta­su­jąc pło­ną­ce karty. Cla­pey­ron wi­dział coś ta­kie­go po raz pierw­szy. Gdyby tylko oj­ciec mógł zo­ba­czyć te wszyst­kie cuda! Ponad Wę­ża­mi, jak prze­zy­wa­no tutaj szla­ki rej­sów stat­ków, co rusz po­wsta­wa­ły nowe po­my­sły. Po­dró­że trwa­ły tak długo, że zro­zu­mia­łym było od­da­wać się pasji. Karty pło­nę­ły ogniem tak żywym, jakby szkie­let co rusz pod­le­wał je go­rza­łą.

– Tylko tylu? – roz­cza­ro­wał się mar­twy. – My­śla­łem, że­ście zmęż­nie­li odro­bi­nę przez te wszyst­kie lata. Nikt nie ma od­wa­gi za­grać z gry­zą­cym piach?

Dłoń Cla­pey­ro­na peł­zła po przo­dzie ka­mi­zel­ki, szu­ka­jąc kie­sze­ni z no­tat­ni­kiem.

– Ile do­kład­nie? – spy­tał po­spiesz­nie. – Tych lat?

Trup łyp­nął na Cla­pey­ro­na po­dejrz­li­wie.

– Tyle, ile było trze­ba, ośmie­lam się przy­pusz­czać.

– Re­li­gij­ny trup? – Wyż­szy drab usiadł na stoł­ku. Jego umię­śnio­ne ciało ledwo mie­ści­ło się w za­pię­tym gar­ni­tu­rze, a każdy ruch mógł spro­wo­ko­wać strze­la­ni­nę. Z ra­mie­nia ster­cza­ło coś, co przy­po­mi­na­ło skle­jo­ną z za­pa­łek pta­sią żerdź. – Jak tam jest, po dru­giej stro­nie?

Karty prze­sy­py­wa­ły się z dłoni do dłoni, sy­cząc i trzesz­cząc jak po­la­na pę­ka­ją­ce w ko­min­ku.

– Cicho – od­parł bez­na­mięt­nie szkie­let.

Dłoń Cla­pey­ro­na wę­dro­wa­ła teraz po spodniach, szu­ka­jąc ołów­ka.

Drugi z dra­bów usiadł, roz­kła­da­jąc dłu­gie, ko­lo­ro­we palto. Cla­pey­ron, który wzrok miał sku­pio­ny na dol­nej kie­sze­ni, uj­rzał parę smu­kłych nóg, wy­ła­nia­ją­cych się na chwi­lę spo­mię­dzy frędz­li ukła­da­ją­ce­go ma­te­riał męż­czy­zny. Po­spiesz­nie spoj­rzał na skry­wa­ną pod ka­pe­lu­szem twarz, jed­nak sztyw­ny koł­nierz za­sła­niał znacz­ną jej część, a cień po­nu­rej izby ota­czał cie­ni­sty­mi pier­ście­nia­mi wą­skie oczy. Isto­ta po­ło­ży­ła na sę­ka­tym bla­cie cięż­ki re­wol­wer, nie od­zy­wa­jąc się.

Szkie­let ro­ze­śmiał się tak życz­li­wie, że nie­mal od­pa­dła mu dolna żu­chwa.

– Masz spore za­ufa­nie do tej krzy­wej lufy, co, chłop­cze? – za­kle­ko­tał.

– Nie jest dla cie­bie – burk­nął wiel­ki drab z za­pał­ka­mi na ra­mie­niu. – Dla tego pod­nieb­ne­go, co nie może prze­stać się iskać.

Cla­pey­ron usiadł sztyw­no na krze­śle.

– A więc czte­rech – pod­jął szkie­let. – Gramy jak praw­dzi­wi ku­rzą­cy, nie dzi­kie psy. Tro­chę kul­tu­ry, pa­dal­ce. Jakie to czasy na­sta­ły, żeby to mar­twi mu­sie­li przy­po­mi­nać żywym, jak żyć?

Draby wy­mie­ni­ły spoj­rze­nia.

– Gramy w mo­kre­go – za­de­cy­do­wał wyż­szy.

– Nie bę­dzie­my grać w kości moimi ko­ść­mi. – Szkie­let już roz­da­wał pło­ną­ce karty. – Gramy w po­ke­ra. Wy­pa­da­ło­by, by­ście po­sta­wi­li ko­lej­kę temu, który dzie­li się z wami ma­jąt­kiem.

– Mo­że­my po­sta­wić co in­ne­go – wtrą­cił Cla­pey­ron, roz­kła­da­jąc na ko­la­nach notes i po­spiesz­nie pro­stu­jąc kart­ki.

– Nie macie nic, co chciał­by trup – pod­su­mo­wał szkie­let. – A ja nie mam nic, co chcie­li­by żywi.

Kości jego dłoni były ni­czym me­cha­nizm, każda ko­stecz­ka po­ru­sza­ła się w swoim tem­pie.

– Jest coś, co chce­my usły­szeć – za­ry­zy­ko­wał Cla­pey­ron. – Twoją hi­sto­rię. Co ty na to? Chyba nie chcesz…

– …za­brać jej do pia­chu? Wła­śnie że­ście ją od­ko­pa­li, prze­brzy­dłe su­kin­sy­ny. Chce­cie mojej hi­sto­rii? W takim razie mu­si­cie też dawać. Kto prze­gra, ten opo­wia­da.

Cla­pey­ron po­wiódł wzro­kiem wokół stołu, szu­ka­jąc kogoś, z kim mógł­by wy­mie­nić spoj­rze­nie. Chciał za­prze­czyć, ale ugryzł się w język. Pod­czas rejsu, kiedy nie mógł spać, drę­czo­ny przez prze­cią­głe, wie­lo­ry­bie wycie ol­brzy­mich sil­ni­ków, pró­bo­wał na­uczyć się przy­bie­ra­nia ka­mien­nej twa­rzy. Stro­ił miny do po­dusz­ki, a ona zno­si­ła to cier­pli­wie. „Mo­żesz być kim­kol­wiek tylko ze­chcesz”, po­wie­dział mu kie­dyś sza­lo­ny wy­na­laz­ca, skrę­ca­jąc au­to­ma­tycz­ną ło­pat­kę do ko­pa­nia la­tryn. Cza­sa­mi był wy­jąt­ko­wo am­bit­ny, snu­jąc wy­wo­dy o stwo­rze­niu bra­ku­ją­cej czę­ści Ma­chi­ny.

– Na­stęp­ca musi być lep­szy od po­przed­ni­ka – mówił, a oczy mu błysz­cza­ły. – Ma­chi­na musi mieć w sobie pier­wia­stek ludz­ki, to jej naj­waż­niej­szy skład­nik, oczysz­czo­na dusza. Nie można tego tak po pro­stu po­wie­lić. Dziec­ko kury i ła­bę­dzia bę­dzie tylko szka­rad­nym, nie­fo­rem­nym pi­skla­kiem, z któ­re­go będą się śmia­ły i kury, i ła­bę­dzie.

Cla­pey­ron rzad­ko ro­zu­miał wy­na­laz­cę.

– Mamy całą noc – za­wy­ro­ko­wał ochry­płym gło­sem mil­czą­cy dotąd drugi drab. Ka­pe­lusz opadł mu jesz­cze głę­biej na oczy. – Kula wy­ce­lo­wa­na w serce trupa, że nie uwie­rzy­cie w po­ło­wę tego, co po­wiem.

– Nie mam serca – pod­po­wie­dział prze­kor­nie szkie­let.

Oczy ka­pe­lusz­ni­ka uśmiech­nę­ły się pa­skud­nie.

Cla­pey­ron był tak pod­nie­co­ny, że po­dry­gi­wał razem z krze­słem. Wyż­szy drab roz­po­starł prawą rękę, me­ta­licz­ny szmer roz­legł się w po­wie­trzu, po czym na bu­dow­li z za­pa­łek wy­lą­do­wał me­cha­nicz­ny sęp. Ptak trzy­mał w dzio­bie cy­ga­ro, męż­czy­zna wło­żył je sobie nie­dba­le do ust. Wy­cią­gnął ponad sto­łem dłoń.

– Imio­na są poza pulą. Łata. Tak mnie zwą.

– Nie zga­dzam się – od­parł szkie­let. – Poza tym, to nie jest imię.

– To blef. – Drab nawet nie drgnął. – Mam na ple­cach dwa­dzie­ścia dwie me­cha­nicz­ne łaty. A może nie.

– Koy – burk­nął typ w ka­pe­lu­szu, znie­cier­pli­wio­ny albo zły.

– Esa­mee Cla­pey­ron – wtrą­cił Cla­pey­ron, po­spiesz­nie wy­my­śla­jąc imię cie­kaw­sze od wła­sne­go. – Dzie­jo­pi­sarz.

Obec­ni spoj­rze­li na niego tak, jakby oświad­czył, że umie­ra na tyfus. Szkie­let się nie przed­sta­wił. Wy­glą­dał, jakby cze­kał, żeby ktoś go upo­mniał, z roz­ba­wie­niem zer­ka­jąc na twa­rze po­zo­sta­łych. Nikt tego nie zro­bił.

– A więc gramy ży­ciem – po­wie­dział Łata. Jego sęp wrza­snął jak mo­sięż­ny dzwon, tak prze­raź­li­wie, że po prze­ciw­nej stro­nie izby za­bul­go­ta­ło brzu­szy­sko pia­ni­na.

Szkie­le­to­wi za­pło­nę­ły oczy, sztuk­mistrz spod tru­mien­ne­go wieka wy­krzy­wił kości twa­rzy.

– O cały bank – za­chi­cho­tał.

 

 

Nagi męż­czy­zna stał wy­pro­sto­wa­ny, z roz­rzu­co­ny­mi ra­mio­na­mi wi­ta­jąc ko­lo­ry roz­le­wa­ją­ce się na nie­bie. Pur­pu­ra, zie­leń, błę­kit i złoto, ni­czym pió­ro­pusz ol­brzy­mie­go gro­mo­we­go ptaka, który roz­po­starł skrzy­dła nad nie­skoń­czo­nym ho­ry­zon­tem.

Zwią­za­ny chło­pak pa­trzył na to w prze­ra­że­niu. Było tak zimno, że spo­mię­dzy szczę­ka­ją­cych bez­rad­nie zębów bu­cha­ły kłęby pary, blada skóra twa­rzy i od­sło­nię­tych ra­mion zda­wa­ła się być sina w krót­ko­trwa­łych roz­bły­skach pod­ska­ku­ją­cych iskier.

Ogni­sko było zbyt da­le­ko od któ­re­go­kol­wiek z nich, ale ognia nie przy­wo­ła­no, by dawał cie­pło – tej nocy cho­dzi­ło tylko o cie­nie.

Tań­czy­ły w rytm wia­tru wraz z nagim, po­kry­tym ma­lun­ka­mi męż­czy­zną, wy­peł­nia­jąc do­li­nę tu­zi­nem plą­sa­ją­cych syl­we­tek. Pod­ska­ki­wa­ły, prę­ży­ły się, ob­ra­ca­ły – rów­no­cze­śnie, w nie­za­chwia­nej pew­no­ści. Wszyst­kie tańce, jakie do tej pory wi­dział chło­pak, wy­pę­dza­ły kurz ze skrzy­pią­cej pod­ło­gi, ro­bi­ły się coraz szyb­sze i szyb­sze wraz z ko­lej­ny­mi ły­ka­mi prze­pa­lan­ki. W tańcu ob­ce­go była rów­no­wa­ga i spo­kój, każdy ruch był kon­ty­nu­acją po­przed­nie­go. Ni­czym za­klę­cie, które tan­cerz tkał mi­ster­nie jak pająk swoją sieć.

– Czy to były czary? – spy­tał chło­piec, gdy męż­czy­zna ubrał się i wró­cił w plamę świa­tła ogni­ska.

To były pierw­sze słowa, jakie do niego po­wie­dział.

Dziki czło­wiek spo­glą­dał przez chwi­lę w oczy chłop­ca, z uwagą i za­sta­no­wie­niem.

– To była roz­mo­wa – od­po­wie­dział gład­kim tonem kogoś, kto ro­zu­mie język, w któ­rym mówi.

Po czym zajął się roz­wią­zy­wa­niem rze­mie­ni bu­kła­ka.

To, że prze­mó­wił, zdu­mia­ło chłop­ca, ale złość prze­sło­ni­ła strach.

– Z kim roz­ma­wia­łeś? Je­ste­śmy tutaj sami.

– Jest nas o wiele wię­cej, niż tylko my, Chmur­na Twa­rzy. – Po­wo­li uniósł rękę i wska­zał niebo. – Pa­trzy na nas ty­sią­ce oczu. – Jego wła­sne zda­wa­ły się lśnić świa­tłem pur­pu­ro­wo-zie­lo­nej łuny. – Twoja ma­szy­na także.

– Skąd wiesz o Ma­chi­nie? My­śla­łem… wy… Macie prze­cież swo­je­go ducha.

– Jest Duch i jest Ma­chi­na.

– Mo­dlisz się do obu? Czy to zna­czy, że są jed­nym?

– Nie. – Prze­rwał żmud­ne za­ję­cie. – Są tak różne, jak to tylko moż­li­we. Ma­chi­na czer­pie z Ducha, lecz nigdy nim nie bę­dzie. Dwa wilki wyją w głu­szy, a choć ich głosy zle­wa­ją się w jedno, wpraw­ny słu­chacz wie, który z nich jest sil­niej­szy.

– To nie­praw­da. Ma­chi­na jest wiel­ka. Nie­omyl­na. Nie ist­nie­je nic po­tęż­niej­sze­go. Dzię­ki niej okrę­ty la­ta­ją po nie­bie, a lu­dzie wra­ca­ją z mar­twych. Każdy chce być pod opie­ką Ma­chi­ny.

Chło­piec nie znał ni­cze­go prócz echa słów in­nych ludzi, spo­koj­ny czło­wiek był więc wy­ro­zu­mia­ły.

– Czego miał­by szu­kać mar­twy w świe­cie ży­wych? – spy­tał tylko.

 

 

Prze­ciął jego więzy w chwi­li, kiedy gdzieś w ka­nio­nie wrza­snął umie­ra­ją­cy bizon. Echo zmierz­wi­ło sztyw­ną od mrozu trawę, po­ru­szy­ło stos do­ga­sa­ją­cych polan, ukłu­ło gład­ką po­wierzch­nię je­zio­ra. Wszyst­ko ock­nę­ło się, żeby od­pro­wa­dzić zwie­rzę na pa­stwi­ska Wiel­kie­go Ducha.

– Jego dusza ucie­kła w stra­chu przed śmier­cią – po­wie­dział spo­koj­nie czło­wiek, ści­ska­jąc nóż w dłoni. – Jak koń, który rwie się do ga­lo­pu pod świ­stem bicza. W jego biegu nie ma ra­do­ści, tylko chęć prze­trwa­nia. Wbie­gła tutaj. – Wska­zał czub­kiem noża na pierś chłop­ca. Dźgnął go de­li­kat­nie, lecz bo­le­śnie, by za­pa­mię­tał ten mo­ment. – Sły­szysz? Bije ko­py­ta­mi i rzuca łbem. Bie­gnij. – Cof­nął się nagle, sta­jąc na nogi. – Ucie­kaj, jeśli tego chcesz.

Pod nie­skoń­czo­nym nie­bem nie było nic prócz nie­bie­skiej trawy. Coś szep­ta­ła… lecz wszyst­ko było obce, wro­gie i prze­ra­ża­ją­ce.

– Nie chcę – po­wie­dział chło­piec. – Nie wiem, gdzie miał­bym pójść.

In­dia­nin prze­krzy­wił lekko głowę. Miał po­cią­głą, brą­zo­wą twarz, na któ­rej za­wsze błą­kał się cień. Jego oczy były czar­ne jak smar ma­szyn, które znał chło­piec, jed­nak tutaj nie ośmie­lił­by się o nim po­my­śleć. „Czar­ne jak to dziw­ne niebo”, przy­szło mu więc do głowy.

– Je­steś wolny, a nie wiesz, gdzie masz iść? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem Dziki. W jego gło­sie za­brzmia­ła nuta gnie­wu. Od­wró­cił się i za­czął zwi­jać po­sła­nie, go­to­wy odejść.

Było tak, jakby byli je­dy­ny­mi ludź­mi na Ziemi. I choć byli razem, chło­piec był zu­peł­nie sam.

– Po­zwól mi iść z tobą.

– Nie.

– Pro­szę.

– Nie.

– Za­bra­łeś mnie, a teraz zo­sta­wiasz? Po tym wszyst­kim? Nie da­li­ście nam choć­by szan­sy, by się bro­nić… Zwią­za­łeś mnie i ka­za­łeś mil­czeć, cią­gną­łeś aż tutaj! Teraz mnie wy­pusz­czasz?

– Nie. Nie moi lu­dzie. Obcy.

– Kła­miesz! – wrza­snął chło­piec, jak młody bawół, lek­ko­myśl­ny i łatwo wpa­da­ją­cy w gniew. Pę­dził przed sie­bie, nie­świa­do­my zbli­ża­ją­cej się prze­pa­ści. – Wi­dzia­łem ich! Byli czer­wo­ni, jak ty! No­si­li strza­ły! Mó­wi­li w twoim ję­zy­ku…

– Skąd wiesz, w jakim ję­zy­ku mówię, skoro nie ro­zu­miesz żad­ne­go prócz swo­je­go wła­sne­go? – spy­tał męż­czy­zna tak chłod­no, że chło­piec umilkł na­tych­miast. Ob­ró­cił się. Nigdy nie miał pro­ble­mu, by spoj­rzeć mu pro­sto w oczy, za­wsze wie­dział do­kład­nie, gdzie są. Wie­dział bar­dzo dużo. W którą stro­nę za­wie­je wiatr, albo jak do­trzy­mać kroku wy­prze­dza­ją­cych ich je­le­niom. Jego mą­drość lśni­ła skraw­ka­mi czar­ne­go nieba w jego wiel­kich oczach. – Wol­ność to dar, Yansi. Zwra­cam ci ją pod ocza­mi two­je­go boga, Ma­chi­ny.

Chło­pak trząsł się bez­rad­nie.

– Tu nie ma… Jest tylko trawa.

– Czyż nie wie­rzy­cie, że niebo skła­da się z zę­ba­tek i try­bi­ków, a pa­ro­we rury co rano wcią­ga­ją słoń­ce na nie­bo­skłon?

Wy­po­wie­dział to tak, jakby kpił. Chło­piec stał z otwar­ty­mi usta­mi, nie ro­zu­mie­jąc. Zimny wiatr mu­skał go po twa­rzy. Tutaj, po­śród tej mroź­nej, otę­pia­ją­cej ni­co­ści, nie wie­dział już, w co po­wi­nien wie­rzyć.

– Ma­chi­na zbu­do­wa­ła niebo, żeby na świe­cie za­wsze był dzień.

Ski­nął mu nie­znacz­nie głową. To mogła być prze­ko­ra, ale jego oczy nie za­lśni­ły drwią­co, wargi nie po­ru­szy­ły się.

– To, co wi­dzisz, to noc. Nie ro­zu­miesz, co to zna­czy?

– Zna­czy… To musi zna­czyć, że… Ma­chi­na się ze­psu­ła, ale… Już jutro wszyst­ko bę­dzie na swoim miej­scu. Na­pra­wi się. Nie mo­że­my wąt­pić w nie­za­wod­ność Ma­chi­ny. Na świe­cie nie ma już nocy.

– Wasze wiecz­ne słoń­ce was ośle­pi­ło. – W gło­sie In­dia­ni­na był smu­tek. – Twoje oczy nie pa­mię­ta­ją nocy, ale serce tak. Obudź się – na­ka­zał mu. – Je­steś tutaj, pod noc­nym nie­bem, wolny.

Echo jego głosu wy­brzmie­wa­ło w gło­wie chłop­ca.

– Co zna­czy "Yansi"? – spy­tał cicho.

– Bizon. Masz w sobie jego gwał­tow­ność. Wi­dzia­łem, jak wstę­pu­je w cie­bie bie­gną­cy byk. Kie­dyś bę­dziesz sil­nym, wiel­kim męż­czy­zną, cho­ciaż je­steś bia­łym czło­wie­kiem.

– Biali lu­dzie nie mogą być silni?

– Nie, jeśli wie­rzą w me­cha­nicz­ne niebo, a czer­wo­nych ludzi mają za opił­ki spod pa­ro­wych pił.

– Prze­cież sam mo­dli­łeś się do Ma­chi­ny. Po­wie­dzia­łeś, że…

Od­wró­cił się gwał­tow­nie.

– Idź już, Bi­zo­nie. Stiyu.

– Co to zna­czy?

Nie od­po­wie­dział. Ru­szył przed sie­bie, ła­god­nie sta­wia­jąc stopy po­przez ko­ły­sa­ne wia­trem trawy.

– Po­wiedz mi! – krzy­czał za nim chło­piec. – Pro­szę! Nie zo­sta­wiaj mnie! – wołał za nim, prze­ły­ka­jąc łzy. Po­sta­wił parę chy­bo­tli­wych kro­ków, ale ko­la­na drża­ły mu tak bar­dzo, że upadł. Trawa wyła wśród niego. – Pójdę z tobą! Zro­bię, co ka­żesz! Na­uczę się two­je­go ję­zy­ka! Po­zwól mi…

Spo­glą­dał w nocne niebo sze­ro­ko roz­war­ty­mi ocza­mi. Ty­sią­ce gwiazd wi­sia­ło bez ruchu, iskry za­sty­głe na po­wierzch­ni atra­men­to­we­go, gład­kie­go je­zio­ra. Chłop­cu zda­wa­ło się, że widzi różne kształ­ty. Ga­ze­le pa­są­ce się po­śród traw, ryby pły­ną­ce z prą­dem, kro­czą­ce dum­nie niedź­wie­dzie. Wiatr po­ru­szał nimi ła­god­nie, po­zwa­la­jąc mu uj­rzeć wszyst­ko.

Drob­na syl­wet­ka In­dia­ni­na stała w ocze­ki­wa­niu nie­opo­dal. Pierś czło­wie­ka uno­si­ła się i opa­da­ła, od­dy­chał głę­bo­ko po­wie­trzem pach­ną­cym wol­no­ścią. Kątem oka zo­ba­czył, jak chło­piec pod­no­si się z kolan i chwiej­nym kro­kiem rusza w jego kie­run­ku. Upew­nił się, że nie zwal­nia, a potem sam ru­szył w drogę.

 

 

Pod całym ma­je­sta­tem gład­kiej, chłod­nej nocy, sie­dzie­li przy drob­nym pło­my­ku, je­dząc suche rybie mięso. Pod po­wie­ka­mi chłop­ca nie było jesz­cze tyle gwiazd, co w oczach męż­czy­zny, jed­nak jego oczy były tak szcze­re, że zda­wa­ły się po­chła­niać ho­ry­zont. Zdo­by­wał gwiaz­dy z każ­dym mi­nio­nym dniem, a każdy był jedną zdo­by­tą umie­jęt­no­ścią. Mu­siał je po­siąść, jeśli chciał do­trzy­mać kroku sma­głe­mu czło­wie­ko­wi.

– Czy idzie­my do two­jej wio­ski? Miej­sca, gdzie jest wię­cej ta­kich, jak ty?

– Nie.

– Nie? Ale… Gdzie ona jest? Ma jakąś nazwę? Ilu was jest? Macie ku­ku­ry­dzę, mięso? Konie, proch, smary, śruby?

Spoj­rzał na niego spod zmru­żo­nych brwi. Sie­dział ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi, dziw­nie za­wi­nię­ty­mi, plecy miał pro­ste, a palce dłoni sple­cio­ne. Choć chło­piec bar­dzo chciał wy­giąć ciało jego śla­dem, nie po­tra­fił tego po­wtó­rzyć.

– Nie mamy smaru ani śrub.

– W takim razie jak orze­cie pola? Jak pły­wa­cie po je­zio­rach, czy­ści­cie ryby albo prze­su­wa­cie cie­nie?

– Wiatr prze­su­wa słoń­ce i księ­życ. Wszyst­ko inne ro­bi­my rę­ka­mi.

Po­ka­zał mu je, dwie szorst­kie dło­nie.

– Nie wie­rzę ci.

– Nie wie­rzysz w sporo rze­czy, Yansi. Dzie­ci bez iskry cie­ka­wo­ści wy­ra­sta­ją na po­nu­rych ludzi. Mo­gli­by­śmy spo­tkać moich po­bra­tym­ców, ale nie tam pro­wa­dzi nasza droga.

– Dla­cze­go?

Roz­wa­żał to py­ta­nie w mil­cze­niu. Na nie­skoń­czo­nych po­lach wszyst­ko miało w sobie dźwięk, coś, co z po­zo­ru wy­da­wa­ło się skute w bez­ru­chu i ciszy, szem­ra­ło naj­gło­śniej. Noc wy­do­by­wa­ła ze świa­ta głosy. Tak przed­sta­wił mu ją In­dia­nin, Noc. Sza­no­wa­li się wza­jem­nie, więc cze­kał na jego od­po­wiedź.

– Wy­gna­no mnie z niej – od­parł.

– Wy­gna­no?

– Wi­dy­wa­łem wa­szych jeźdź­ców, cięż­kich i nie­udol­nych, któ­rzy znie­wa­la­ją konie, jakby były ich wła­sno­ścią. Nie mieli do ni­cze­go sza­cun­ku, a w swo­ich obo­zo­wi­skach zo­sta­wia­li reszt­ki swo­ich me­cha­nicz­nych mo­dlitw. Brzy­dzi­łem się tego, jak moi po­bra­tym­cy, gdy jed­nak z nieba spa­dła me­cha­nicz­na ko­me­ta, pró­bo­wa­łem opo­wie­dzieć im o wa­szych zwy­cza­jach. Wtedy na­zwa­li mnie Ken­du­ri.

Chło­piec zdą­żył już po­znać parę słów w ję­zy­ku czło­wie­ka, ale tego nigdy nie sły­szał.

– Co to zna­czy?

– Noc Dnia tego, czym je­stem teraz. Kim je­stem. Ta­da­wi. Takie nada­łem sobie imię.

Chło­piec wie­dział, kiedy na­le­ża­ło po­zwo­lić echu wy­brzmieć. Na­uczył się tego u boku In­dia­ni­na.

– Ta­da­wi zna­czy wolny.

Kiw­nął głową.

– A więc dokąd idzie­my, Ta­da­wi?

Po­ło­żył na skó­rza­nym to­boł­ku dłoń o dłu­gich pal­cach. Chło­piec po raz pierw­szy spo­strzegł, że są szare.

– Oddać me­cha­nicz­ną ko­me­tę temu, kto ją stwo­rzył.

 

 

– Przy­cią­gnij do pier­si. Trzy­maj wyżej ło­kieć.

– Nie po­tra­fię. Nie mam tyle siły. W moim świe­cie… Zwie­rzę­ta mają miej­sca, do któ­rych przy­cho­dzą, żeby umrzeć. Ma­chi­na zna go­dzi­nę ich śmier­ci. Jest bar­dzo do­kład­na, więc nigdy nie gło­du­je­my.

– Wasze zwie­rzę­ta to tylko bla­sza­ne pudła bez duszy. Tam. Wi­dzisz je? Opuść łuk, spójrz. Brą­zo­wa fala.

– Co to ta­kie­go?

– Nie wiesz, czym są je­le­nie.

– Je­le­nie? Wiem. To nie są je­le­nie. Je­le­nie stoją w miej­scu. To coś, tam… co one robią?

– Bie­gną. Boją się.

– Czego?

– Nas.

– Prze­cież to mięso. Służy po to, żeby jeść. Mięso nie może się bać.

– Za­bi­ja­cie je. Czy nie umie­ra­ją gło­śno, w bólu?

– Nie wiem. Ma­chi­na spra­wia, że wy­da­ją dźwię­ki, ale… to chyba po to, żeby było tro­chę tak, jak daw­niej. Nie wiem, dla­cze­go. Nigdy nie sły­sza­łem praw­dzi­we­go je­le­nia. Czemu Ma­chi­na każe im krzy­czeć?

Ta­da­wi pa­trzył na kłu­su­ją­ce stado.

– Bo lu­dzie lubią słu­chać, jak umie­ra­ją ich po­przed­ni­cy.

 

 

Nie za­pa­mię­tał ko­lo­ru tych, któ­rzy ich na­pa­dli, jakby wcale nie byli ludź­mi, lecz isto­ta­mi z cie­nia i mgły, które wy­peł­ni­ły ka­nion po brze­gi. Jedno z tych smu­kłych ciał spa­dło w prze­paść razem z In­dia­ni­nem, roz­dzie­ra­jąc cia­sno ro­sną­ce cier­ni­ste chasz­cze i try­ska­jąc kro­pla­mi zmie­sza­ne­go z pia­chem desz­czu. Choć wtedy nie mógł tego wie­dzieć, teraz ro­zu­miał, że byli to inni gwiezd­ni lu­dzie Kri, po­lu­ją­cy i po­że­ra­ją­cy dusze współ­ple­mień­ców. Ta­da­wi wspo­mniał o nich tylko raz, w do­dat­ku uży­wa­jąc swo­je­go ję­zy­ka, tłu­ma­cząc, że nie można opi­sać Ucztu­ją­cych sło­wa­mi bia­łych ludzi.

– Nocą staw od­bi­ja gwiaz­dy, ale nie jest czę­ścią nieba – po­wie­dział kie­dyś. – W oczach gwiazd woda jest niema, tak samo jak gwiaz­dy dla wody.

Woda za­le­wa­ła mu twarz, w górze pruły się roz­ry­wa­ne bły­ska­wi­ca­mi chmu­ry, a chło­piec klę­czał, prze­wie­szo­ny przez kra­wędź skar­py, roz­pacz­li­wie wy­pa­tru­jąc Ta­da­wie­go. Nie mógł­by krzyk­nąć, nawet jeśli za­le­ża­ło­by od tego jego życie. Mok­nął, drżąc z prze­ra­że­nia przed war­ko­tem burzy. Nie wie­dział czym jest. Ma­chi­na, która rzą­dzi­ła jego po­przed­nim ży­ciem, nie miała w ru­rach smo­li­stej, wście­kłej za­wiei, peł­nej bul­go­czą­cych chmur i lo­do­wa­tej, roz­ry­wa­ją­cej skórę wody. Chło­piec nie ro­zu­miał, co się dzie­je, a In­dia­ni­na nie było w po­bli­żu, żeby mu w tym pomóc.

Ota­czał oczy śli­ski­mi, kur­czo­wo przy­ci­śnię­ty­mi do czoła dłoń­mi, ledwo będąc w sta­nie wsy­sać po­wie­trze przez ude­rza­ją­ce o sie­bie zęby.

Coś po­ru­szy­ło się w dole, jedna z ty­się­cy plam cie­nia roz­bi­te­go na dro­bi­ny o ścia­nę skar­py. Do­go­ry­wa­ły, osa­mot­nio­ne, po­wy­krzy­wia­ne i czer­wo­ne.

Ta­da­wi krzy­czał coś, ale jego głos prze­pa­dał w desz­czu. Zie­mia trzę­sła się pod ko­la­na­mi chłop­ca, jakby szar­żo­wa­ło na niego bie­gną­ce stado bi­zo­nów. Gdy się po­ru­szył, nie­mal nie spadł w roz­chy­bo­ta­ną czerń. Wi­ro­wa­ła, kadź wcią­ga­ją­ca dusze. Chło­piec za­ci­snął po­wie­ki. Kiedy je otwo­rzył, ma­ja­czy­ła przed nim wy­cią­gnię­ta ręka.

Nie mogła na­le­żeć do czło­wie­ka. Po­kry­wa­ła ją sko­ru­pa, coś na kształt trój­kąt­nych, mi­ster­nie do­pa­so­wa­nych do sie­bie łusek, choć nie były to­por­ne i chro­po­wa­te, a gład­kie i me­ta­lo­we. Po­ru­sza­ły się, roz­cią­ga­jąc, palce wo­dzi­ły po strzęp­kach ro­ze­rwa­nych ko­rze­ni i stłu­czo­nych ka­mie­niach, każdy ob­ra­cał się wokół wła­snej osi, by chwy­cić się cze­go­kol­wiek, ni­czym ja­kieś wy­głod­nia­łe pa­so­ży­ty, za wszel­ką cenę usi­łu­ją­ce do­się­gnąć ofia­ry. Dłoń zda­wa­ła się od­dy­chać, jej roz­cią­gli­wa skóra spły­wa­ła wraz z desz­czem, by wró­cić na górę z każ­dym ko­lej­nym ru­chem nad­garst­ka.

Nim chło­piec zdą­żył po­my­śleć, ręka zła­pa­ła go za przed­ra­mię. Za­parł się sto­pa­mi, wolną dło­nią wcze­pił w grzą­ski piach. Sły­szał jęki, rumor od­ry­wa­nych ka­mie­ni. Obo­la­ły i prze­mo­czo­ny, wy­cią­gnął zza kra­wę­dzi grani ran­ne­go In­dia­ni­na.

Gdy ten ude­rzył ple­ca­mi o stały grunt, dzi­wacz­na ręka wró­ci­ła do nor­mal­nych roz­mia­rów, a skóra do­pa­so­wa­ła się ko­lo­rem do resz­ty ciała. Oczy In­dia­ni­na wpa­try­wa­ły się w burzę, choć woda lała się stru­mie­nia­mi z nieba. Spod jego ko­szu­li wy­cie­ka­ła ciur­kiem czer­wo­na woda.

– Yansi…

– Kim je­steś…? – Chło­piec po­de­rwał się na nogi, osła­nia­jąc głowę łok­cia­mi. Ro­zej­rzał się, oszo­ło­mio­ny, o lśnią­cych oczach za­pę­dzo­ne­go na ubój zwie­rzę­cia. Każdy dźwięk od­le­głych gro­mów kur­czył jego serce, pierś rwała go pul­su­ją­cym bólem, strach na­ka­zy­wał ucie­kać. – Co to za miej­sce? Co to wszyst­ko zna­czy…?

– Yansi… – Głos le­żą­ce­go był tak cichy, że deszcz wbi­jał go kol­cza­sty­mi kro­pla­mi w roz­mo­kłą zie­mię. – To tylko burza… Wiel­ki Duch roz­pruł chmu­ry koń­cem swo­jej włócz­ni, by dały ziemi wodę…

– Są wście­kłe! Dla­cze­go? Nie sły­szysz? Ten hałas… Nie mogę! Za gło­śno…

– Już do­brze. Od­cho­dzi. Ona… już od­cho­dzi. Nie bój się. Bied­ny, oka­le­czo­ny Yansi… W two­jej klat­ce burza le­ża­ła po­kor­nie w misce u two­ich stóp… Tutaj jest wolna.

Chło­piec pła­kał, sku­lo­ny. In­dia­nin leżał bez ruchu na czer­wo­nej ziemi, od­dy­cha­jąc płyt­ko.

– Spraw, żeby prze­sta­ło! – krzy­czał chło­piec. – Ma­chi­na to po­tra­fi! Dla­cze­go ty nie? – Po­de­rwał się sko­kiem na nogi, by sta­nąć nad skur­czo­nym In­dia­ni­nem. – Je­steś kłam­cą! – Nad nim ryk­nął grom. – Nie masz po­ję­cia, dokąd idzie­my, cały czas nad­kła­dasz drogi, by za­bi­ły nas te stwo­ry albo to, co bie­gnie po nie­bie! Nie­na­wi­dzę cię!

– Yansi…

Po­ru­szył usta­mi, lecz po chwi­li za­ci­snął je mocno. Umie­ra­ją­cy czło­wiek po­wi­nien wy­gło­sić wszyst­ko, czego nie zdą­żył wy­znać, jed­nak nie za­wsze w po­bli­żu był ktoś, kto mógł go wy­słu­chać.

Teraz był tutaj tylko wście­kły bizon.

– Kła­ma­łeś o ko­me­cie! Skoro spa­dła z nieba, gdzie niby jest?!

Gra­na­to­we niebo mo­co­wa­ło się z czar­ny­mi chmu­ra­mi, prze­py­cha­jąc się wza­jem­nie wzdłuż linii ho­ry­zon­tu. Ta­da­wi po­ru­szył się słabo. Ostat­nim wy­sił­kiem uniósł rękę o roz­ca­pie­rzo­nych pal­cach.

– Tutaj – szep­nął, za­my­ka­jąc oczy.

 

 

Chło­piec mo­dlił się, po­wta­rza­jąc imio­na, które usły­szał przy­pad­kiem pod­czas wę­drów­ki, wie­rząc, że są to nazwy bogów.

Apo­ni­vi, Ten, Który Dmu­cha W Głąb Ja­ski­ni oraz Man­to­toh­pa, Czte­ry Niedź­wie­dzie, nie od­po­wie­dzie­li.

Zroz­pa­czo­ny chło­piec klę­czał wśród zdep­ta­nej trawy i roz­ko­pa­ne­go pia­chu, mó­wiąc zna­ka­mi, paląc sym­bo­le, krzy­cząc, szep­cząc i na­śla­du­jąc zwie­rzę­ta, lecz pomoc nie na­de­szła.

Czy to dla­te­go, że był bia­łym czło­wie­kiem?

– Nie pro­szę dla sie­bie, tylko dla niego! – ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby. – Skoro je­steś dobry i wszech­moc­ny, zrób coś!

Dy­go­cząc, starł z pal­ców suchy pia­sek i po­wo­li wy­tarł twarz. Skoro Wiel­ki Duch przej­rzał jego maskę, nie­wzru­szo­ny w swo­ich po­dzia­łach, chło­piec mu­siał zwró­cić się do boga bia­łych ludzi.

– Ma­chi­no…

Z po­cząt­ku bał się, że jego głos nie jest szcze­ry, ale zna­jo­me słowa bu­do­wa­ły obraz domu o bia­łych ścia­nach, krzy­we­go ko­min­ka i po­obi­ja­ne­go pia­ni­na pod oknem. Po­ru­sza­ły się opor­nie, ni­czym po­zo­sta­wio­na na zim­nie ma­szy­na, lecz z cza­sem na­bie­ra­ły płyn­no­ści i rytmu. Słowa pa­so­wa­ły jak ulał, zę­bat­ka ob­ra­ca­ła ko­lej­ną, waj­chy pod­no­si­ły się i opa­da­ły.

– Graj dalej, Alary – po­wie­dzia­ła cier­pli­wie matka, obłok pary, którą Ma­chi­na za­bra­ła do swo­ich ko­mi­nów.

– Ma­chi­no. Je­steś we wszyst­kim, a wszyst­ko jest Ma­chi­ną. Je­steś nie­za­wod­na, a więc po­ko­naj Wiel­kie­go Ducha, który jest je­dy­nie chmu­rą pyłu. Wy­zwól spod jego nie­wo­li czło­wie­ka, który służy two­jej pro­duk­tyw­no­ści. Dałaś mu część, którą mógł ze­spa­wać swoje ciało. Po­zwól mu być twoją parą, jaką jest każdy czło­wiek. Bo wszyst­ko było, jest i bę­dzie parą, która nie prze­sta­je pły­nąć.

Ma­chi­na była ła­ska­wa. Zmar­twych­wstan­ki za­kwi­tły na biało, a spo­mię­dzy chmur wyj­rza­ło blade, nie­przy­jem­ne słoń­ce. Kiedy chło­piec usły­szał od­dech, roz­pła­kał się… ale to nie były szcze­re łzy wdzięcz­no­ści, a je­dy­nie ulga, że nie przej­rza­ła jego pod­stę­pu.

Trwa­ła ona bar­dzo krót­ko.

Oży­wio­ny In­dia­nin rzu­cił się na chłop­ca, za­ci­ska­jąc palce na jego gar­dle. Oczy miał tak jasne, ra­żą­ce i prze­szy­wa­ją­ce po­de­rwa­ny­mi nagle sno­pa­mi świa­tła, zbyt obce, by mogły na­le­żeć do niego.

Gdyby ta isto­ta, czym­kol­wiek nie była, po­sta­no­wi­ła za­ci­snąć dło­nie moc­niej na grdy­ce bez­rad­ne­go dziec­ka, chło­piec zgi­nął­by w tym okrut­nym, wro­gim świe­cie, w któ­rym nie było dla niego miej­sca.

Jed­nak nad wszyst­kim czu­wa­ła Ma­chi­na.

Skar­ci­ła In­dia­ni­na jego wła­sną dło­nią, łu­sko­wa­tą i szarą, nie przy­po­mi­na­ją­cą już wcale do­sko­na­łe­go wy­na­laz­ku, lecz coś od­ra­ża­ją­ce­go, ob­le­zio­ne­go przez setki chra­bąsz­czy o me­ta­lo­wych pan­ce­rzy­kach, wi­ją­cych się w ago­nii, krwa­wią­cych czar­nych sma­rem. Kiedy In­dia­nin upadł, się­gnę­ła do gar­dła, pa­skud­na, peł­zną­ca wy­trwa­le po jego pier­si.

Usta Ta­da­wie­go po­ru­sza­ły się bez­gło­śnie.

– Nie! – Chło­piec chwy­cił za me­cha­nicz­ną koń­czy­nę i szarp­nął nią, ale ona nie zwol­ni­ła uści­sku. – Mia­łaś wró­cić mu życie, nie je za­bie­rać!

Si­ło­wał się z In­dia­ni­nem w ciszy, aż ten znie­ru­cho­miał. W jed­nej chwi­li leżał w pia­chu, w na­stęp­nej wstał. Ru­szył płyn­nym kro­kiem w stro­nę wscho­dzą­ce­go słoń­ca.

– Dokąd idziesz?

Nie było od­po­wie­dzi.

– Ta­da­wi!

Imię prze­pa­dło na wie­trze. Po­zba­wio­ne duszy, było tylko bez­war­to­ścio­wym sło­wem, a czło­wiek stał się bez­wol­nym zwie­rzę­ciem.

Brud­ny chło­piec o roz­wi­chrzo­nych wło­sach i po­dar­tym ubra­niu po­biegł wier­nie za nim.

 

 

Szkie­let wes­tchnął.

– Wy­gra­łem.

Do tej pory prze­gry­wał, a talia pło­nę­ła coraz za­ja­dlej, try­ska­jąc iskra­mi i kop­cąc sza­rym dymem. Trup prze­su­nął ko­ść­mi dłoni po swo­ich kar­tach, ga­sząc je. Był spo­koj­ny.

– Ko­niec glę­dze­nia po­dziu­ra­wio­nej ku­la­mi łe­pe­ty­ny – po­wie­dział bez­na­mięt­nie, obi­ja­jąc o sie­bie głu­che pa­licz­ki. – Spójrz­my, na kogo pad­nie za­szczyt.

Tylko jeden ze­staw kart nie prze­sta­wał pło­nąć. Ogień raził Cla­pey­ro­na w oczy.

– Ja nie mam nic, co chcie­li­by­ście usły­szeć – po­wie­dział szyb­ko.

– Je­steś dzie­jo­pi­sa­rzem – nie ustę­po­wał szkie­let. – Spi­su­jesz dzie­je. Masz do opo­wie­dze­nia ty­sią­ce hi­sto­rii. Nie bądź taki nie­śmia­ły, chłop­cze. Mar­twi nie po­wta­rza­ją se­kre­tów.

Cla­pey­ron bar­dzo się spo­cił.

– Je­stem dzie­jo­pi­sa­rzem, ale nic jesz­cze nie na­pi­sa­łem. Przy­by­łem tutaj, żeby za­cząć. Mia­łem na­dzie­ję, że…

– Ach. – Szkie­let oparł się wy­god­niej na krze­śle. – To dobre – mruk­nął. – Bar­dzo dobre.

– Li­czy­łem, że skoń­czysz swoją opo­wieść.

– Skoń­czę ją – za­pew­nił. Wgłę­bie­nia po oczach były pełne bla­sku, jaki peł­znie po ziemi wokół ogni­ska. – Chcia­łeś okraść sta­re­go trupa z je­dy­ne­go do­byt­ku?

– Nie…

Karty w dło­niach Cla­pey­ro­na spło­nę­ły gwał­tow­nie, w jed­nej chwi­li ob­ró­ci­ły się w ziar­ni­sty, cuch­ną­cy po­piół. Cla­pey­ron syk­nął, zry­wa­jąc się na nogi. Palce pul­so­wa­ły mu strasz­li­wym bólem, karą, któ­rej prze­cież po­wi­nien się spo­dzie­wać.

– Wspo­mi­na­łem, że te karty nie­na­wi­dzą kłam­ców? – rzu­cił nie­dba­le szkie­let.

– Nie. – Drab z me­cha­nicz­nym sępem po­sa­dził Cla­pey­ro­na po­now­nie na krze­śle. – Twoja kolej. Trzy­maj się zasad, ko­le­go.

Cla­pey­ron ner­wo­wym ru­chem prze­tarł czoło.

– Moja hi­sto­ria jest krót­ka. Przy­le­cia­łem na po­kła­dzie „Zdo­byw­cy”, by na wła­sne oczy zo­ba­czyć Limbo.

– Dla­cze­go? Nikt tak po pro­stu nie wsia­da na pod­nieb­ne­go że­gla­rza, żeby po­oglą­dać praw­dzi­we, pa­skud­ne słoń­ce. Czy w świe­cie Tam nie uczą was, że żyją tutaj tylko dzi­ku­sy, bluź­nier­cy i pchły na ich kar­kach? No? – po­go­nił szkie­let mil­czą­ce­go Cla­pey­ro­na. – Nie ob­ra­zisz jego pa­mię­ci, wy­po­wia­da­jąc parę słów.

Ten drgnął.

– Skąd wiesz? – wy­szep­tał, czu­jąc woń kwa­śne­go, obrzy­dli­we­go stra­chu. – Skąd wiesz, że…

Szkie­let pod­parł opa­da­ją­cą szczę­kę, skła­nia­jąc ją do kłap­nię­cia. Za­czął kre­ślić coś pal­cem w kopcu zim­ne­go po­pio­łu, skła­nia­jąc go do współ­pra­cy. Kle­iły się w karty, złą­cza­jąc się w ca­łość. Sęp, dziw­nie za­fa­scy­no­wa­ny hip­no­ty­zu­ją­cy­mi ru­cha­mi trupa, chwy­cił w krzy­wy dziób strzę­pek po damie Cla­pey­ro­na i pod­su­nął ją szkie­le­to­wi. Mar­twy po­gła­dził ptaka po me­ta­lo­wej szyi.

– Mar­twi znają mar­twych – od­parł.

– Chcesz po­wie­dzieć, że spo­tka­łeś w za­świa­tach mo­je­go ojca? – Cla­pey­ron ledwo mógł od­dy­chać. Nie uwie­rzył­by w nic po­dob­ne­go, prze­nig­dy nie dałby wiary w coś tak sza­lo­ne­go… ale usły­szał to od ży­we­go trupa, który ta­so­wał po­piół po spa­lo­nych kar­tach. – Jaki… Jaki był? Czy coś mówił?

Aye. – Szkie­let wy­rów­nał kupkę kart. Wy­świech­ta­ne, po­żół­kłe i stare, przy­po­mi­na­ły jego sa­me­go. – Cho­ciaż po­zna­łem go, kiedy obaj by­li­śmy jesz­cze żywi.

Cisza za­pa­dła tak nagle, jakby ktoś chlu­snął na blat wodą z bla­sza­ne­go wia­dra. Na­pię­cie ście­ka­ło z kra­wę­dzi po­kie­re­szo­wa­ne­go stołu.

– Mó­wisz o swo­jej opo­wie­ści? – spy­tał za­chryp­nię­tym gło­sem wyż­szy drab. Nie od­ry­wał oczu od sępa, który łasił się do ko­ści­stej ręki po­ke­rzy­sty. – O chłop­cu i…

– O Tym, Który Nosił Gwiezd­ny Pan­cerz. – Koy ścią­gnął ka­pe­lusz. Dłu­gie włosy roz­sy­pa­ły się wokół ru­mia­nej, ko­bie­cej twa­rzy. – Per­spek­ty­wa zmie­nia na­praw­dę wiele, ale to wciąż ta sama hi­sto­ria.

Szkie­let mil­czał. Było coś od­cią­ża­ją­ce­go w mil­cze­niu mar­twych, coś, co przy­no­si­ło wy­tchnie­nie i ulgę ich bli­skim, jed­nak pod gro­bo­wą deską tej ciszy go­to­wa­ła się go­rycz.

– Jak miał na imię twój oj­ciec? – spy­tał cicho.

– Ty je­steś Ta­da­wi?

– Jak?!

– Alary Cla­pey­ron.

Bro­dzą­cy w reszt­kach pyłu sęp prze­krzy­wił łeb i z wrza­skiem rzu­cił się na kość przed­ra­mie­nia nie­wzru­szo­ne­go trupa. Roz­legł się prze­szy­wa­ją­cy me­ta­licz­ny dźwięk i ptak roz­sy­pał się na zę­bat­ki, śrub­ki i na­kręt­ki.

– Pan­cerz ko­me­ty – wy­szep­ta­ła Koy. Jej za­chłan­ne oczy wy­ry­wa­ły się spoj­rze­niem do przo­du. – Bra­ku­ją­ca część. Bło­go­sła­wień­stwo Ma­chi­ny.

Szkie­let mruk­nął. Ro­zej­rzał się.

– Tak my­śli­cie? – Za­trzy­mał roz­ju­szo­ny wzrok na Cla­pey­ro­nie. – Ty też?

Od­dy­chał cięż­ko, ledwo łą­cząc myśli w pły­nie bie­gną­cą ca­łość. Szkie­let cze­kał, w jego pu­stych oczo­do­łach był nie­mal ludz­ki blask, odro­bi­na tę­sk­no­ty za tym, co już nigdy nie wróci. Jakby wspo­mi­nał przez krót­ką chwi­lę, jak to było, żyć.

Esa­mee otwo­rzył usta, ale nie zdą­żył nic po­wie­dzieć.

Koy chwy­ci­ła re­wol­wer i wbiła czu­bek lufy w skroń Cla­pey­ro­na.

– Oddaj metal, tru­pia kukło, albo ze łba pi­sar­czy­ka wy­le­je się zupa.

Szkie­let scho­wał karty nie­spiesz­nie za mo­stek.

– Chyba nie słu­cha­łaś do­kład­nie – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się po­sęp­nie. – Wy­rę­czy­li­ście mnie w do­po­wie­dze­niu końca tej opo­wie­ści. I imie­niem ojca, i hu­kiem wy­strza­łu. Oba po­win­ny po­zo­stać nieme, i głosy obu to moja wina.

– Co teraz bę­dzie? – pi­snął Cla­pey­ron.

– Wschód Ma­chi­ny – od­parł szkie­let, wsta­jąc. – Kto by po­my­ślał, że nawet trupy będą mu­sia­ły to oglą­dać.

Kiedy re­wol­wer wy­strze­lił, na pod­ło­gę padły dwa trupy. Jeden z prze­ra­że­niem za­sty­głym na twa­rzy i dło­nią za­ci­śnię­tą kur­czo­wo na no­tat­ni­ku. Drugi roz­padł się wśród kle­ko­tu roz­rzu­co­nych kości.

Koniec

Komentarze

Prze­czy­ta­łem wszyst­ko i trud­no po­go­dzić mi się z tym, że to wszyst­ko to już wszyst­ko… 

Świet­nie za­ry­so­wa­ny świat i po­chła­nia­ją­cy kli­mat. Gdzie­kol­wiek roz­gry­wa­ła się akcja, każdy ele­ment oto­cze­nia zda­wał się na­ma­cal­ny. W pew­nym mo­men­cie za­po­mnia­łem nawet o pierw­szym wątku i nie do­my­śli­łem się, że to hi­sto­ria opo­wia­da­na przez szkie­let.

Za­mysł Ma­chi­ny jako bó­stwa i skut­ki tak wszech­mo­gą­ce­go i po­moc­ne­go sprzę­tu jest cie­ka­wy… cho­ciaż jego skut­ki są nieco prze­ra­ża­ją­ce ;) 

Za­koń­cze­nie także nie­spo­dzie­wa­ne, cho­ciaż nie spa­dłem z krze­sła :)

Tutaj kilka rze­czy, które udało mi się wy­ła­pać: 

Cla­pey­ro­no­wi ścier­pła mu lewa ręka, jak zwy­kle, kiedy miał złe prze­czu­cia.

Taki cosik się wkradł, chyba nie­po­trzeb­ny. 

Dym ota­czał pia­ni­no kłę­ba­mi sza­re­go dymu.

Taki ge­ne­rał Dym, roz­sy­ła­ją­cy swój dy­mo­wy szwa­dron. 

Za­ko­pa­li go ze sznu­rem na szui, tym samym, na któ­rym za­wisł.

Zmie­ścił się razem z tą szują w trum­nie? 

Prze­pra­szam za szy­der­stwa… 

 

Na sam ko­niec po raz ko­lej­ny na­pi­szę, że tekst na­praw­dę mi się po­do­bał i je­że­li kie­dyś po­ja­wi się dru­czek zwią­za­ny z tym uni­wer­sum, to pierw­szy stanę w ko­lej­ce po książ­kę i au­to­graf!

Świet­ne tak­to­wa­nie, w pierw­szej czę­ści the best! Masz swój głos. Słowa są Ci pod­le­głe, coś tam po­wy­kre­śla­ła­bym, ale to dro­bia­zgi re­dak­cyj­ne. Roz­pły­wam się w Two­ich po­rów­na­niach, me­ta­fo­rach, są w punkt, nie prze­sa­dzasz. Sza­le­nie mi się spodo­ba­ły.

Kur­cze i utrzy­ma­łaś się w kli­ma­cie!

A teraz po­na­rze­kam. 

O Re­tro­wi­zje nie będę się mar­twić, są ju­ro­rzy. Nie do końca hi­sto­ria spina się, choć muszę przy­znać, że bar­dzo do­brze pro­wa­dzisz po po­szcze­gól­nych klat­kach, no i że one są – dobre, takie jakie są – dobre. Umiar­ko­wa­nie mi się to skła­da w ca­łość i nie ro­zu­miem, lecz za­mysł masz, cho­ciaż – dla mnie – nie­ja­sno wy­ło­żo­ny, bądź ten, który mi się jawi – od­rzu­cam, ale może dla­te­go że go nie znam? Dla­cze­go, może zo­rien­tu­jesz się po tej uwa­dze: słowo – Ma­chi­na– trze­ba wy­my­ślić inne, nie­ma­szy­no­we, Dziki też mnie razi.

 

Chyba do po­pra­wie­nia, kiedy już bę­dzie można:

roz­tro­jo­ne

roz­stro­jo­ne

z od­ko­pa­niem ży­we­go trupa,

na?

Chmur­na Twa­rzy

Twarz?

tyle gwiazd

tylu?

Wgłąb Ja­ski­ni

W Głąb?

 

Oj, za­zdrosz­czę tych ob­ra­zów, me­ta­for:DDD

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

Hej, Żon­glo.

Prze­czy­ta­łem jakiś czas temu, jed­nak po­trze­bo­wa­łem po­chy­lić się jesz­cze nad tek­stem.

 

Do­tych­czas za­glą­da­łem do Cie­bie tylko “przez okno” i znie­chę­ca­łem się wi­dząc za­rzu­ty nie­zro­zu­mia­ło­ści.

I oba­wiam się, że w pew­nej mie­rze będę zmu­szo­ny je po­wtó­rzyć ;p

 

Za­czy­na się… w sumie śred­nio. Scena gra­nia na for­te­pia­nie, do­pie­ro póź­niej strza­ła, która zwia­stu­je coś cie­ka­we­go.

Na­stęp­na część po­do­ba­ła mi się bar­dzo. Było kla­sycz­nie – bo­ha­ter tra­fia do mia­stecz­ka, w któ­rym dzie­ją się dziw­ne rze­czy, jest ta­jem­ni­ca, jest cho­dzą­cy tru­pek. Już za­cie­ra­łem hra­biow­skie dło­nie, a tu nagle za­czy­na się “opo­wia­da­nie wła­ści­we” XD

I co?

No, przez więk­szość czasu czu­łem zdez­o­rien­to­wa­nie, które spra­wi­ło, że hi­sto­ria nie wcią­ga­ła – li­czy­łem na po­wrót tego Cla­pey­ro­na, a ten na­stą­pił do­pie­ro pod ko­niec, gdy nawet za­czy­na­ło się ry­so­wać w gło­wie, co mia­łaś na myśli ;)

Sło­wem – nu­dzi­łem się w trak­cie czy­ta­nia.

Głów­ny pro­blem po­le­ga moim zda­niem na tym, że nie wska­za­łaś, w którą stro­nę ta opo­wieść bę­dzie zmie­rzać. Ni stąd ni zowąd prze­szłaś do Ducha i Ma­chi­ny, do nie­okre­ślo­nych cza­sów i miejsc, za­ra­zem po­zwa­la­jąc za­po­mnieć o gra­ją­cym Ala­rym. Bra­ko­wa­ło mi po­rząd­ku, za­ko­twi­cze­nia… Celu tej opo­wie­ści.

A szko­da, bo wizję mia­łaś pięk­ną. Gdy już do­tar­łem do końca i mniej wię­cej zro­zu­mia­łem opi­sy­wa­ny  przez Cie­bie kon­flikt Boga i Ma­szy­ny, cof­ną­łem się, przej­rza­łem tekst raz jesz­cze i do­pie­ro wtedy ele­men­ty za­czę­ły wska­ki­wać na wła­ści­we miej­sca. Aka­pi­ty, o któ­rych za­po­mi­na­łem, nie wie­dząc, jak do­kład­nie je ro­zu­mieć.

Po­do­ba­ło mi się też na po­zio­mie li­te­rac­kim. Zda­nia są cza­sem na­zbyt wy­szu­ka­ne, ale ładne, gra­fo­ma­nii bym ra­czej nie za­rzu­cił. Nie prze­gi­nasz ;)

Tytuł fajny.

 

Ko­niec koń­ców stwier­dzam, że to dobre opo­wia­da­nie. Masz roz­mach i warsz­tat – to na pewno. Część po­cząt­ku­ją­cych pi­sa­rzy ma pro­blem z wyj­ściem w swo­ich tek­stach poza pew­ne­go ro­dza­ju “za­ścian­ko­wość” i dla­te­go nie osią­ga­ją na­praw­dę wy­so­kie­go po­zio­mu. Ty wy­kra­czasz, ale coś szwan­ku­je na po­zio­mie prze­ka­zu.

Su­ge­ro­wał­bym Ci chyba na­pi­sa­nie pro­ste­go, ło­pa­to­lo­gicz­ne­go opo­wia­da­nia – cza­sem taki krok wstecz po­zwa­la zro­bić trzy do przo­du ;)

Łap hra­biow­ski stem­pel ja­ko­ści.

 

I trzy­maj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Pi­szesz pięk­nym ję­zy­kiem. Sceny, które opi­su­jesz są pla­stycz­ne, czy­ta­jąc mam przed ocza­mi ob­ra­zy. Nie każdy tak po­tra­fi. :D

Z dru­giej stro­ny przy­znam, że się po­gu­bi­łam i nie ro­zu­miem ca­ło­ści. Ra­czej do­my­ślam się, niż wiem, co chcia­łaś po­wie­dzieć. Mam wra­że­nie, że tak bar­dzo kon­cen­tru­jesz się na ję­zy­ku, kli­ma­cie i pla­stycz­no­ści opo­wie­ści, że za­po­mi­nasz o kla­row­nym prze­ka­za­niu jej sensu.

 

Ło­pa­ty wzno­si­ły się i opa­da­ły, jedne ryt­micz­nie, inne w zu­peł­nym cha­osie, jed­nak wszyst­kie roz­gar­nia­ły upra­żo­ny słoń­cem piach sta­re­go cmen­ta­rza, któ­re­go do tej pory od­wie­dza­ły je­dy­nie po­dró­żu­ją­ce z su­chym wia­trem cier­ni­ste ba­dy­le, kule wi­zy­tu­ją­cych za­ka­mar­ki bie­ga­czy oraz wy­chu­dzo­ne pu­styn­ne lisy, py­ska­mi przy ziemi wo­dzą­ce wzdłuż pro­sto­ką­tów za­pa­dłej ziemi, pod którą le­ża­ły kości.

Moim zda­niem po­win­no być “cmen­ta­rza, który od­wie­dza­ły…”

Nie ro­zu­miem wy­ra­że­nia “kule wi­zy­tu­ją­cych za­ka­mar­ki bie­ga­czy”

 

osła­nia­jąc głowę łok­cia­mi

???

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Ze smut­kiem stwier­dzam, że po­śpiech jest wska­za­ny przy ła­pa­niu pcheł, a nie przy wrzu­ca­niu opo­wia­dań na por­tal.

Bo tak – hi­sto­ria jak zwy­kle u cie­bie ta­jem­ni­cza, me­an­dru­ją­ca. Nie wszyst­ko zro­zu­mia­łem, ale kli­mat jest. No, może po­wtó­rzę za Hra­bią, że na po­cząt­ku dwie opo­wie­ści ni­czym się nie łączą, ale niech bę­dzie.

I był­bym w sumie za­do­wo­lo­ny, gdyby nie…

…gdyby nie morze ba­bo­li, nie­zręcz­no­ści i po­tknięć. Po­ni­żej wy­pi­szę, a po­nie­waż strasz­nie się zi­ry­to­wa­łem w cza­sie czy­ta­nia, może je­stem cza­sem za­nad­to su­ro­wy.

No to do dzie­ła:

– “mię­dzy skrzy­pie­nia­mi uchy­lo­nych drzwi” – skrzyp­nię­cia­mi;

– “piach sta­re­go cmen­ta­rza, któ­re­go” – który;

– “stę­żo­ne po­wie­trze” – hę? a wczym było roz­pusz­czo­ne? sprę­żo­ne chyba?;

– “miał tą nie­przy­jem­ność” – tę;

– “w to­wa­rzy­stwie nie­sły­cha­nie am­bit­ne­go Cze­cha. Twier­dził” – o kim mowa w dru­gim zda­niu i kto jest pod­mio­tem w pierw­szym?;

– “cho­ciaż za­po­mniał za­py­tać się, czy te­stu­ją­cy” – po co to “się”?;

– “Cla­pey­ro­no­wi ścier­pła mu lewa ręka” – po co to “mu”?;

– “roz­tro­jo­ne pia­ni­no” – li­te­rów­ka;

– “dolna szczę­ka z ką­ci­ka żu­chwy” – a dolna szczę­ka to nie żu­chwa?;

– “sznu­rem na szui” – li­te­rów­ka;

– “sty­gną­ce­go na mro­zie pia­sku” – kra­ina jak z Dzi­kie­go Za­cho­du, to skąd tam mróz w nocy?;

– “Jego nos bar­dzo się wy­ostrzył” – ra­czej po­wo­nie­nie, bo Pi­no­kiem wszak nie był;

– “po­rwać z czy­jeś głowy” – li­te­rów­ka;

– “niech przy­nie­sie stołu!” – to taka kon­wen­cja czy li­te­rów­ka?;

– “na sę­ka­tym bla­cie” – sę­ka­tym? prze­czy­taj de­fi­ni­cję tego słowa – sę­ka­ty blat byłby bar­dzo nie­po­ręcz­ny;

– “od­pa­dła mu dolna żu­chwa” – a wi­dzia­łaś kie­dyś górną żu­chwę?;

– “wie­lo­ry­bie wycie” – wie­lo­ry­by na­da­ją w pa­śmie bar­dzo ni­skim, trud­no to na­zwać wy­ciem;

– “Oczy ka­pe­lusz­ni­ka” – tak dla po­rząd­ku: ka­pe­lusz­nik pro­du­ku­je ka­pe­lu­sze, a nie je nosi;

– “wrza­snął umie­ra­ją­cy bizon” – co tak u cie­bie wszy­scy wrzesz­czą? może ktoś by ryk­nął?;

– “jak do­trzy­mać kroku wy­prze­dza­ją­cych ich je­le­niom” – wy­prze­dza­ją­cym;

– “Trawa wyła wśród niego” – hę? nie ro­zu­miem;

– “Ga­ze­le pa­są­ce się po­śród traw” – to miał być Dziki Za­chód, czy coś w tym stylu, tak? to tam ga­ze­le nie żyją;

– “Pod całym ma­je­sta­tem” – a można pod po­ło­wą?;

– “Spoj­rzał na niego” – kto na kogo, bo się po­gu­bi­łem?;

– “stłu­czo­nych ka­mie­niach” – stłuc można coś kru­che­go; ka­mie­nie się do kru­chych nie za­li­cza­ją z re­gu­ły;

– “Ro­zej­rzał się, oszo­ło­mio­ny, o lśnią­cych oczach” – co? cze­goś tu za­bra­kło;

– “Dmu­cha Wgłąb Ja­ski­ni” – W Głąb;

– “po­de­rwa­ny­mi nagle sno­pa­mi” – nie mogę sobie wy­obra­zić po­de­rwa­nych sno­pów świa­tła;

– “obi­ja­jąc o sie­bie głu­che pa­licz­ki” – tzn. pa­licz­ki utra­ci­ły zdol­ność słu­chu? nie miało być “głu­cho”?;

– “No? – po­go­nił szkie­let mil­czą­ce­go Cla­pey­ro­na” – moim zda­niem “po­go­nił” to nie czyn­ność gę­bo­wa, więc wiel­ką.

 

Ech, a mogło być takie fajne opo­wia­da­nie…

 

EDIT: Zdaje się, że cier­pisz na syn­drom Stna (albo Stn cier­pi na syn­drom Żon­gler­ki?). Tak usil­nie szu­kasz ory­gi­nal­nych zdań, że cza­sem prze­faj­no­wu­jesz i wy­cho­dzi coś “nie po pol­skie­mu” :(.

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

Ja się po opo­wia­da­niu spe­cjal­nie wiele nie spo­dzie­wam, wła­śnie ze wzglę­du na po­śpiech. Nie uspra­wie­dli­wia mnie to, ale po­mysł przy­szedł do mnie nagle i po­le­ża­ko­wać nie zdą­żył. Wy­bacz­cie wszyst­kie po­tknię­cia :< No ale dzię­ki za prze­czy­ta­nie, pod­no­si mnie na duchu fakt, że nie­któ­re ele­men­ty przy­pa­dły wam do gustu. Zo­sta­je mi usiąść do ła­ta­nia dziur po za­koń­cze­niu kon­kur­su ;)

 

Eddy: Po­pra­wi­łam “szuję” i “wgłę­bię”, bo nie mo­głam na to pa­trzeć… Na nie­któ­re inne rze­czy też nie mogę, ale to kara za pi­sa­nie na ostat­nią chwi­lę :d Reg, jeśli to czy­tasz, to nie krzycz…

Hmmm. Ja też nie sku­ma­łam wszyst­kie­go. Zna­czy – po­szcze­gól­ne sceny OK, ale trud­niej po­łą­czyć je w sen­sow­ną ca­łość. Za­pew­ne spory wpływ na moją nie­ku­ma­tość miało czy­ta­nie na raty.

W ko­men­ta­rzach po­wia­da­ją, że to walka Boga i Ma­chi­ny. Cóż, może tak. A może Boga z ra­cjo­na­li­zmem albo nauką? Dia­bli wie­dzą…

Ech, jak można grać w po­ke­ra kar­ta­mi, które nie lubią kłam­ców? ;-)

Ba­bol­ków tro­chę jest.

Czło­wiek prze­żuł zęby.

A potem po­łknął czy wy­pluł? ;-)

Cla­pey­ron miał tą nie­przy­jem­ność,

Tę nie­przy­jem­ność.

– Tak my­śli­cie? – Za­trzy­mał roz­ju­szo­ny wzrok na Cla­pey­ro­nie. – Ty też?

Od­dy­chał cięż­ko, ledwo łą­cząc myśli w pły­nie bie­gną­cą ca­łość. Szkie­let cze­kał,

Co jest pod­mio­tem w środ­ku? Mocno się po­gu­bi­łam w tym frag­men­cie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Zaj­rza­łam, prze­czy­ta­łam.

ninedin.home.blog

Żon­gler­ko, mam po­dob­ne od­czu­cia, co po­zo­sta­li. Na­pi­sa­łaś ładne opo­wia­da­nie, me­ta­fo­ry w punkt, nic tu nie jest prze­sa­dzo­ne, ogól­nie, mimo po­tknięć, które wy­pi­sał Sta­ruch, je­stem na tak, jeśli cho­dzi o język.

Fa­bu­ła na­to­miast mi “nie klik­nę­ła”. Za­po­wia­da się cie­ka­wie, roz­sia­dam się wy­god­nie w fo­te­lu, wpro­wa­dzasz stop­nio­wo po­stać Cla­pey­ro­na. Czy­tam, czy­tam i nagle bam, Cla­pey­ron znika i po­ja­wia się zu­peł­nie coś in­ne­go. Je­stem zdez­o­rien­to­wa­na :(. Po­je­dyn­cze roz­dzia­ły niby łączą się ze sobą, choć mam wra­że­nie, że cze­goś bra­ku­je w tej hi­sto­rii.

Za Chiny nie zro­zu­mia­łam też, co chcia­łaś prze­ka­zać w kwe­stii Ma­chi­ny. Po pro­stu nie je­stem do końca pewna, czy od­bie­ram ją tak, jak­byś chcia­ła, żeby czy­tel­nik ją od­bie­rał :D. Ale może to też ja za­wi­ni­łam, bo opo­wia­da­nie czy­ta­łam w ka­wał­kach.

Nie ma tra­ge­dii, ale prze­kaz jed­nak gdzieś umyka :).

Uży­wa­nie po­praw­nej pol­sz­czy­zny jest bar­dzo sek­sow­ne

Po­czą­tek mnie za­cie­ka­wił, ko­lej­na scena rów­nież, ale potem na­stą­pi­ła zmia­na de­ko­ra­cji i moja cie­ka­wość jakoś tak roz­pły­nę­ła się i za­stą­pi­ło ją znu­dze­nie, a potem tę­sk­no­ta za koń­cem tej coraz mniej zro­zu­mia­łej opo­wie­ści. Finał też jej ura­to­wał. :(

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia.

 

cała ro­dzi­na za­sia­dła przy ko­la­cji… –> Ra­czej: …cała ro­dzi­na za­sia­dła do ko­la­cji

Można za­siąść do ko­la­cji przy stole.

 

po­zwa­la­jąc gra­ją­ce­mu do­koń­czyć grę. –> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

cmen­ta­rza, któ­re­go do tej pory od­wie­dza­ły je­dy­nie po­dró­żu­ją­ce… – …cmen­ta­rza, któ­ry do tej pory od­wie­dza­ły je­dy­nie po­dró­żu­ją­ce… Lub: …cmen­ta­rza, od­wie­dza­ne­go do tej pory je­dy­nie przez po­dró­żu­ją­ce

 

Oni nie­boszcz­ków z ziemi wy­cią­ga­ją! –> Li­te­rów­ka, czy ce­lo­wo tak na­pi­sa­ne?

 

Czło­wiek prze­żuł zęby. –> Co to zna­czy?

 

– Ale co in­ne­go miał­by robić trup, jak nie pla­no­wać ze­msty? –> – Ale co in­ne­go miał­by robić trup, jak nie pla­no­wać ze­mstę?

 

Na ze­wnątrz po­wo­li zmierz­cha­ło, wiatr po­trzą­sał okien­ni­ca­mi… –> Wiatr może trza­skać okien­ni­ca­mi, ale chyba nie po­trzą­sać.

 

Zła­pa­li za kwa­dra­to­wy, ku­la­wy sto­lik… –> Zła­pa­li kwa­dra­to­wy, ku­la­wy sto­lik

 

cień po­nu­rej izby ota­czał cie­ni­sty­mi pier­ście­nia­mi wą­skie oczy. –> Nie brzmi to naj­le­piej.

W jaki spo­sób izba może rzu­cić cień na czy­jeś oczy?

 

tak, jakby oświad­czył, że umie­ra na tyfus. Szkie­let się nie przed­sta­wił. Wy­glą­dał, jakby cze­kał… –> Po­wtó­rze­nie.

 

Pa­trzy na nas ty­sią­ce oczu. –> Pa­trzą na nas ty­sią­ce oczu.

 

Było tak, jakby byli je­dy­ny­mi ludź­mi na Ziemi. I choć byli razem, chło­piec był zu­peł­nie sam. –> Czy to ce­lo­wa by­ło­za?

 

Ru­szył przed sie­bie, ła­god­nie sta­wia­jąc stopy po­przez ko­ły­sa­ne wia­trem trawy. –> Na czym po­le­ga sta­wia­nie stóp po­przez trawy?

 

Trawa wyła wśród niego. –> ???

A może – choć nie wiem, jak trawa może wyć – miało być: Trawa wyła wokół niego.

 

Spoj­rzał na niego spod zmru­żo­nych brwi. –> Jak można zmru­żyć brwi???

 

Ota­czał oczy śli­ski­mi, kur­czo­wo przy­ci­śnię­ty­mi do czoła dłoń­mi… –> Skoro dło­nie były przy­ci­śnię­te do czoła, to jak mogły ota­czać oczy?

 

obi­ja­jąc o sie­bie głu­che pa­licz­ki. –> Co to zna­czy, że pa­licz­ki były głu­che?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mu­zycz­ka do re­cen­zji.

W mat­czy­nych była prze­sa­da, w oj­cow­skich nie­dba­łość

W obo­wiąz­kach? I – jed­no­cze­śnie nie­dba­le i su­mien­nie?

Z cza­sem, do jego dźwię­ków

Nie widzę po­trze­by tego prze­cin­ka.

 gra­ją­ce­mu do­koń­czyć grę

Mo­żesz wy­ciąć "grę", jasna z kon­tek­stu.

 Po­ma­lo­wa­ne na biało ob­li­cze za­sty­głe­go mię­dzy uchy­lo­ny­mi okien­ni­ca­mi przy­by­sza po­ja­wi­ło się do­kład­nie na wprost chłop­ca.

Uch, oni­rycz­ne.

 ozię­błym, nie­ru­cho­mym wzro­kiem

PWN nie zgła­sza za­strze­żeń, ale mnie to nie brzmi.

 Wrzesz­czą­ca w ciem­no­ści strza­ła

Wy­glą­da tro­chę tak, jakby to długo trwa­ło.

upra­żo­ny słoń­cem

Brzmi tro­chę nie tak. Może się cze­piam.

 py­ska­mi przy ziemi wo­dzą­ce wzdłuż pro­sto­ką­tów za­pa­dłej ziemi

Jakaś ta skład­nia nie­na­tu­ral­na, stra­ci­łam wątek.

 po­śród pia­sko­wych kop­ców

Hmm.

oszczęd­nie szczę­ką

Prze­czy­taj to na głos.

 No to

No, to.

 ob­ra­ne ze sko­ru­pek ro­ba­ki

Ro­ba­ki nie mają sko­ru­pek.

 od­da­la­ją­cy się męż­czy­zna, nie od­wra­ca­jąc się

Dwa "się" – ska­so­wa­ła­bym "od­da­la­ją­cy się", ew. za­stą­pi­ła "od­cho­dzą­cy".

stę­żo­ne po­wie­trze

Po­wie­trze nie tę­że­je, chyba, że ope­ru­jesz na ary­sto­te­lej­skim mo­de­lu świa­ta. Ale może miało być "sprę­żo­ne"?

 tą nie­przy­jem­ność

Tę.

 Cla­pey­ron cenił śmia­łość sza­lo­nych ludzi, więc wydał więk­szą część pie­nię­dzy ojca na ku­lo­od­por­ną ma­ry­nar­kę.

Nie bar­dzo widzę tu zwią­zek, a ta ma­ry­nar­ka to ciut jakby over­kill (zob. splot Szcze­pa­ni­ka) – ale może jest Ci po­trzeb­na? Czy­tam dalej.

 Szyld nad knaj­pą przed­sta­wiał pchłę gra­ją­cą na skrzyp­cach.

Dobry, ob­ra­zo­wy szcze­gół. Punkt.

 Cla­pey­ro­no­wi ścier­pła mu

"Mu" chyba zo­sta­ło po po­praw­kach.

 skocz­ne palce

Jakoś się obraz roz­mył – było po­nu­ro, a teraz nagle skocz­nie?

 odro­bi­nę me­lo­dyj­no­ści

Hmm.

 na pewno dobre miej­sce

Dobre – czy wła­ści­we?

 Spóź­nił się z od­ko­pa­niem

Z – czy na od­ko­pa­nie?

gra­ją­cy na nim czło­wiek mieli w sobie dziu­ry po ku­lach

Na­pi­sa­ne jest, nie strze­lać do pia­ni­sty. Stara się, jak może ;)

 tak samo jak nie­któ­re wy­pa­czo­ne kla­wi­sze

Ja da­ła­bym: tak samo, jak wy­pa­czo­ne kla­wi­sze.

 co do­da­wa­ło temu ab­sur­dal­ne­mu kon­cer­to­wi jesz­cze więk­szej grozy.

Kur­czę, taki świet­ny, mocny opis mu­sia­łaś po­psuć za­pew­nie­niem. :(

 zwał się „Zdo­byw­ca”

Hmm.

 pla­no­wać ze­msty

Ze­mstę.

 nie były ni­czym nie­zwy­kłym

C.t.

 sty­gną­ce­go na mro­zie pia­sku.

Hmm?

 po­wie­trze jest zba­wien­ne i oczysz­cza­ją­ce ciało

Zba­wien­ne musi być dla kogoś. Da­ła­bym ra­czej "oczysz­cza ciało", tak na­tu­ral­niej.

 zdol­no­ści za­wdzię­cza­li su­mien­no­ści

Rym.

 śrub i gwin­tów

Gwint nie ist­nie­je bez śruby/na­kręt­ki. Może gwin­tow­ni­ków i na­rzy­nek (na­rzę­dzi słu­żą­cych do ro­bie­nia gwin­tów)?

 niech przy­nie­sie stołu

Stół – można przy­nieść kawy albo go­rzał­ki, ale stół jest po­li­czal­ny.

 strą­ci­li z niego do­by­tek

Duże słowo.

 zro­zu­mia­łym było od­da­wać się pasji

Hmm.

 Jego umię­śnio­ne ciało ledwo mie­ści­ło się w za­pię­tym gar­ni­tu­rze, a każdy ruch mógł spro­wo­ko­wać strze­la­ni­nę.

A co ma jedno do dru­gie­go?

 frędz­li ukła­da­ją­ce­go ma­te­riał męż­czy­zny

W życiu nie wi­dzia­łam męż­czy­zny z frędz­la­mi :)

 cień po­nu­rej izby ota­czał cie­ni­sty­mi pier­ście­nia­mi

Primo – po­wta­rzasz "cień", ale se­cun­do jest waż­niej­sze – cie­nie się tak nie ukła­da­ją. Chyba, że…

nie od­zy­wa­jąc się

Zaraz po­wtó­rzy się "się".

 Nie jest dla cie­bie

Dla cie­bie – czy na cie­bie?

 Wy­pa­da­ło­by, by­ście

Tro­chę czkaw­ka.

 Kości jego dłoni były ni­czym me­cha­nizm, każda ko­stecz­ka po­ru­sza­ła się w swoim tem­pie.

Jak dla mnie – non se­qu­itur.

 Cza­sa­mi był wy­jąt­ko­wo am­bit­ny, snu­jąc wy­wo­dy o stwo­rze­niu bra­ku­ją­cej czę­ści Ma­chi­ny.

Tu też – snu­cie wy­wo­dów to jesz­cze nie am­bi­cja.

 Na­stęp­ca musi być lep­szy od po­przed­ni­ka

Hmm, to cie­ka­we. Facet prze­wra­ca na nice sta­ro­żyt­ną, śre­dnio­wiecz­na i kar­te­zjań­ską on­to­lo­gię. EOT.

 dotąd drugi drab

Prze­su­nę­ła­bym "dotąd" słowo wcze­śniej, bo "drugi" jest tu przy­dat­ne.

 pod­po­wie­dział prze­kor­nie szkie­let

Pod­po­wie­dział?

 roz­po­starł prawą rękę

Zwy­kle roz­po­ście­ra się palce. Don't ask me why.

 Esa­mee Cla­pey­ron

My­śla­łam, że na­zwa­łaś go po tym che­mi­ku :)

 cze­kał, żeby ktoś go upo­mniał, z roz­ba­wie­niem zer­ka­jąc

Rym. I trosz­kę nie­ja­sne.

 gramy ży­ciem

A nie "o życie"?

 wy­krzy­wił kości twa­rzy.

Łuu…

 stał wy­pro­sto­wa­ny, z roz­rzu­co­ny­mi ra­mio­na­mi wi­ta­jąc

Nie wiem, chyba bym to prze­or­ga­ni­zo­wa­ła, ale nie mam po­ję­cia, jak.

 że spo­mię­dzy szczę­ka­ją­cych bez­rad­nie zębów bu­cha­ły kłęby pary

Za­uwa­żył­by to? Może ra­czej za­uwa­żył­by, że para prze­sła­nia mu widok?

 Ogni­sko było zbyt da­le­ko od któ­re­go­kol­wiek z nich, ale ognia nie przy­wo­ła­no, by dawał cie­pło

Po­tknę­łam się, potem za­ła­pa­łam. Na­pi­sa­ła­bym ra­czej: ogień przy­wo­ła­no nie po to, by dawał cie­pło.

 po­kry­tym ma­lun­ka­mi męż­czy­zną

Dziw­nie to za­brzmia­ło.

 wy­peł­nia­jąc do­li­nę tu­zi­nem plą­sa­ją­cych syl­we­tek

Are you quite sure?

 w nie­za­chwia­nej pew­no­ści

Tań­czy­ły – w pew­no­ści?

 Jest Duch i jest Ma­chi­na.

heart

 ukłu­ło gład­ką po­wierzch­nię je­zio­ra

Hmm.

 Nie wiem, gdzie

Dokąd.

 jed­nak tutaj nie ośmie­lił­by się o nim po­my­śleć

Ale po­my­ślał.

 choć­by

Wy­cię­ła­bym.

 Nigdy nie miał pro­ble­mu, by

Ko­lo­kwial­ne, trosz­kę razi.

 pod ocza­mi

Idiom. Przed ocza­mi, albo na oczach.

 Pod całym ma­je­sta­tem

No, nie wiem.

 drob­nym pło­my­ku

Drob­nym?

 każdy był jedną zdo­by­tą umie­jęt­no­ścią

Hmm.

 zmru­żo­nych brwi

Ekwi­li­bry­stycz­ne.

 wy­giąć ciało jego śla­dem

Po­ła­ma­ny idiom. W ten sam spo­sób, albo na jego modłę.

 skute w bez­ru­chu

Hmm? Co mia­łaś na myśli?

 Brzy­dzi­łem się tego

Brzy­dzi­łem się tym.

pró­bo­wa­łem opo­wie­dzieć im

Na­tu­ral­niej: pró­bo­wa­łem im opo­wie­dzieć.

 Służy po to, żeby jeść.

Służy do tego, żeby je zja­dać.

 krzyk­nąć, nawet jeśli

Krzyk­nąć nawet, jeśli.

 Mok­nął

Mókł. Ale mo­żesz to prze­for­mu­ło­wać.

 drżąc z prze­ra­że­nia przed war­ko­tem burzy

Drżał przed war­ko­tem? Czy prze­ra­żo­ny war­ko­tem?

 Nie wie­dział czym jest.

Nie wie­dział, czym jest.

 In­dia­ni­na nie było w po­bli­żu, żeby mu w tym pomóc.

Hmm.

 śli­ski­mi, kur­czo­wo przy­ci­śnię­ty­mi do czoła dłoń­mi,

Hmm.

 jedna z ty­się­cy plam cie­nia roz­bi­te­go na dro­bi­ny o ścia­nę skar­py

… per­fect.

 nie­mal nie spadł

Omal nie spadł. Albo nie­mal spadł, ale to słab­sze.

 Po­ru­sza­ły się, roz­cią­ga­jąc, palce

Coś tu jest nie­ja­sne. Co się roz­cią­ga­ło?

 wy­cie­ka­ła ciur­kiem

Po­wtó­rzo­ny dźwięk.

 o lśnią­cych oczach

Hmm. Nie tak bym to uło­ży­ła.

 pierś rwała go pul­su­ją­cym bólem

Wy­cię­ła­bym "go".

 deszcz wbi­jał go kol­cza­sty­mi kro­pla­mi

No, nie wiem. Chyba się za­pę­dzi­łaś.

są to nazwy bogów

Bo­go­wie mają imio­na, ale skoro nie chcesz po­wta­rzać, to może: że na­zy­wa­ją bogów?

 ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby

To się kłóci z wy­krzyk­ni­kiem.

 nie­wzru­szo­ny w swo­ich po­dzia­łach

Hem?

 jego głos nie jest szcze­ry

Głos nie może być szcze­ry, naj­wy­żej brzmieć szcze­rze.

 Wy­zwól spod jego nie­wo­li

Z jego nie­wo­li, a le­piej: spod jego wła­dzy.

 ra­żą­ce

Ra­żą­ce oczy?

 po­de­rwa­ny­mi nagle sno­pa­mi świa­tła

Dziw­ne.

 Po­zba­wio­ne duszy, było

Tu nie da­ła­bym prze­cin­ka.

 chło­piec o (…) po­dar­tym ubra­niu

W po­dar­tym ubra­niu.

 Kle­iły się w karty, złą­cza­jąc się w ca­łość.

Co się kle­iło? "Złą­cza­jąc" brzmi brzyd­ko, może "łą­cząc"?

 Na­pię­cie ście­ka­ło z kra­wę­dzi po­kie­re­szo­wa­ne­go stołu.

Chyba prze­do­brzy­łaś.

 ru­mia­nej, ko­bie­cej twa­rzy

Bez prze­cin­ka, grupa no­mi­nal­na.

 w pły­nie bie­gną­cą ca­łość

Płyn­nie.

 

… wow, part­ner. That's one hell of a cli­ma­te there. Wię­cej nie po­wie­dzia­łaś, niż po­wie­dzia­łaś, ale zro­bi­łaś to w taki spo­sób, że chce się wie­dzieć, co bę­dzie dalej. Szko­da tylko, że upy­cha­jąc w 40 ty­się­cy zna­ków cały ogrom­ny świat, nie da się go po­ka­zać do­głęb­nie. Zo­ba­czy­łam od­bi­cia w szkle, nie­wy­raź­ne, choć wiem, że to od­bi­cia cze­goś cie­ka­we­go. I zde­cy­do­wa­nie pa­su­je mi Twoja on­to­lo­gia.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Za­cznę od stwier­dze­nia, że pi­szesz na­praw­dę pięk­nie. Pa­nu­jesz nad sło­wa­mi w spo­sób nie­sa­mo­wi­ty. Le­pisz z nich zda­nia z taką ła­two­ścią i płyn­no­ścią, że na­praw­dę trud­no Ci tego nie za­zdro­ścić. Tyle, że jak­byś się tro­chę upar­ła, żeby nie po­zwo­lić czy­tel­ni­ko­wi tego do końca do­ce­nić.

Moja opi­nia bę­dzie w dużej mie­rze zbież­na z ko­men­ta­rza­mi przed­pi­ś­ców. Czy­ta­jąc, mia­łem takie wra­że­nie (być może mylne), że ko­niecz­nie chcesz tego czy­tel­ni­ka za­chwy­cić. Że to opo­wia­da­nie musi być ge­nial­ne, cu­dow­ne, za­chwy­ca­ją­ce. I to od A do Z. Od pierw­sze­go zda­nia aż po ostat­nie. Nie jest to kry­ty­ka, ale od­czu­cia pro­ste­go od­bior­cy. Mimo ka­pi­tal­ne­go ję­zy­ka, mimo tych zdań przez które można sobie tak po pro­stu pły­nąć, mo­men­ta­mi to­ną­łem w tym tek­ście. Efekt był taki, że na końcu, za­miast za­chwy­cać się ja­ko­ścią wy­ko­na­nia, iry­to­wa­ła mnie nie­moż­ność zro­zu­mie­nia nie­któ­rych jego ele­men­tów. Pi­sząc wprost, cięż­ko było mi pewne rze­czy po­skła­dać w lo­gicz­ną ca­łość.

W pełni pod­pi­su­ję się pod su­ge­stią Co­un­ta. Na­pisz pro­szę ja­kieś pro­ste opo­wia­da­nia. Zbu­duj tekst wokół nie­skom­pli­ko­wa­nej fa­bu­ły. Daj się tro­chę na­cie­szyć i po­za­chwy­cać tym wy­ko­na­niem, które dla wielu bę­dzie pew­nie nie­osią­gal­ne. Taki pro­sty tekst też może do­star­czyć czy­tel­ni­ko­wi dużo fraj­dy.

Cho­le­ra…

Pra­wię ci ka­za­nia jak jakiś mi­sjo­narz, na­wra­ca­ją­cy na wła­ści­wą drogę…

Dobra. Koń­czę.

Mój ko­men­tarz może su­ge­ro­wać, że to opo­wia­da­nie nie przy­pa­dło mi do gustu. Ale to nie­praw­da. Czy­ta­ło się faj­nie, do­tar­łem bez­bo­le­śnie do końca i to nawet mimo faktu, że, jak już wspo­mnia­łem, nie za­wsze mo­głem się w tym opo­wia­da­niu od­na­leźć.

Ma­ru­dzę więc głów­nie dla­te­go, że po­ka­zu­jesz nie­sa­mo­wi­ty po­ten­cjał. I faj­nie bę­dzie do­stać szan­sę, żeby móc to do­ce­nić.

I tro­chę się nim po­za­chwy­cać.

Tyle ode mnie.

Po­zdra­wiam.

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

Dobra, chwi­la, bo od dłuż­sze­go czasu chcę wszyst­kim od­po­wie­dzieć, a tu coraz wię­cej za­le­gło­ści.

 

Ma­Skrol,

 

„je­że­li kie­dyś po­ja­wi się dru­czek zwią­za­ny z tym uni­wer­sum, to pierw­szy stanę w ko­lej­ce po książ­kę i au­to­graf!”

 

Wy­da­je mi się, że prę­dzej sprze­dam to uni­wer­sum za nie­przy­zwo­ite pie­nią­dze, niż na­pi­szę coś opa­słe­go z nim w roli głów­nej, ale kon­ty­nu­acji nie wy­klu­czam, kto tam wie. Wiel­kie dzię­ki za taki ko­lo­sal­ny kom­ple­ment, to bę­dzie dla mnie ko­twi­ca, żeby do tek­stu jesz­cze wró­cić.

 

Asy­lum,

Jak zwy­kle bar­dzo mi miło, kiedy do mnie za­glą­dasz, znaj­du­ję przy­jem­ność w czy­ta­niu Two­ich prze­pla­ta­nek ;) Co do Ma­chi­ny jako słowa, jest efek­tem koń­co­wym ko­pa­nia w sy­no­ni­mach i stro­ni­cach wi­ki­pe­dii (do­ty­czą­cych bu­do­wy sil­ni­ków pa­ro­wych, jeśli kogoś to ob­cho­dzi), także ko­niec koń­ców po­sta­wi­łam na coś ogól­ne­go i w miarę kla­row­ne­go, żeby mi tu nie na­rze­ka­no na me­ta­fo­ry. No i dzię­ki za wska­za­nie zgrzy­tów.

 

Count,

Jakże mi przy­kro, że z tego za­cie­ra­nia hra­biow­skich dłoni nie strze­li­ła żadna iskra – cho­ciaż przy­naj­mniej nie ma tutaj po­ża­ru gnie­wu, right? – ale skoro opo­wia­da­nie się wy­ze­ro­wa­ło, to chyba do­brze ;) Fajno, że wizja warta stem­pla. Może wrócę tutaj z roz­pę­du po tym kroku w tył?

 

Irko,

Wy­zna­nia o po­gu­bie­niu się można u mnie szcze­rze wy­gła­szać, nie ob­ra­żam się. Jak zwy­kle je­stem pełna po­dzi­wu, że nie­za­do­wo­lo­ny fa­bu­lar­nie czy­tel­nik do­cie­ra jakoś do końca… A, bie­ga­cze to te dzi­wacz­ne ro­ślin­ki, co to wy­glą­da­ją jak kotki kurzu i hu­la­ją w tle pod­czas po­je­dyn­ków re­wol­we­row­ców.

 

Sta­ru­cho­wi na służ­bie sa­lu­tu­ję, dziu­ry za­ła­tam jak tylko bę­dzie wolno. Ła­ja­nie wska­za­ne, bo star­cze oko czuj­nie do­strze­gło po­śpiech. Ale „prze­faj­no­wy­wa­nie” i „Sy­drom Ż-S” idzie ko­niecz­nie do słow­ni­ka, niech ktoś to za­pro­to­ko­łu­je.

 

Fin­klo,

 

„Ech, jak można grać w po­ke­ra kar­ta­mi, które nie lubią kłam­ców? ;-)”

 

No kurde, czo­ło­wym oksy­mo­ro­nem jest tu żywy trup!

Moja in­ter­pre­ta­cja nie jest aż tak gór­no­lot­na, żeby jakoś strasz­li­wie fi­lo­zo­fo­wać (aku­rat w tym tek­ście, mówię, że oksy­mo­ro­ny), ale faj­nie zo­ba­czyć, co wie­dzą dia­bli :)

 

sy,

ale to wła­śnie miała być tra­ge­dia… ;) Zdez­o­rien­to­wa­nie biorę na sie­bie, resz­tę na pi­sa­nie na ostat­nią chwi­lę, trosz­kę na limit. Chęt­nie bym prze­czy­ta­ła, co Twoim zda­niem tutaj fa­bu­lar­nie dodać – ja­śniej­sze­go wy­ja­śnie­nia, o co cho, czy za­bra­kło klu­czo­wej czę­ści hi­sto­rii?

 

Reg,

wszyst­kie uwagi oczy­wi­ście wpro­wa­dzę, ser­decz­ne dzię­ki. Cie­szę się, że cho­ciaż po­czą­tek za­cie­ka­wił.

 

Tar­ni­no.

ależ ja pi­sa­łam wła­śnie do pół tu­zi­na ta­kich dark co­un­try play­list, no i do tego ochry­płe­go sa­lo­ono­we­go pia­ni­na, jak­kol­wiek ono się zwie. Za­po­mnia­łam wkle­ić w przed­mo­wie, no trud­no.

Się wy­kle­pie, jak bę­dzie wolno. Za­wsze je­stem w szoku, że Ci się chce. Thanks, ber­ry-pal.

Cla­pey­ron fak­tycz­nie po che­mi­ku, ale taka al­ter­na­ty­wa. Gu­glo­wać kto nie zna (i kto to czyta)!

Od­ki­wu­ję głową do gifa. Faj­nie, że ten po­spie­szo­ny, wko­pa­ny w limit ka­wa­łek ku­la­we­go tek­stu Ci się spodo­bał. Jak jest „part­ner”, zna­czy że jest też sza­cun na dziel­ni, chyba jakoś tak to dzia­ła?

 

CM,

bar­dzo mnie cie­szy, że na­pi­sa­łeś taki zróż­ni­co­wa­ny, me­ry­to­rycz­ny ko­men­tarz, bar­dzo przy­jem­nie czyta się ka­wa­łek kon­struk­tyw­nej kry­ty­ki. Praw ka­za­nia, praw, serio. Co do sa­me­go opo­wia­da­nia… w tym kon­kret­nym tek­ście limit rzad­ko po­zwo­lił mi zwol­nić z fa­bu­łą – ech, słaby ar­gu­ment, w kon­tek­ście świa­to­two­rze­nia wy­pa­da jesz­cze sła­biej, no ale cóż, to już tylko moja wina. Przy­zna­ję, że sporo bym na­pi­sa­ła jesz­cze raz, tekst nie jest zu­peł­nie taki, jak wy­glą­dał w mojej gło­wie. Wiem, że strze­li­łam sobie w stopę.

Z tym na­pi­sa­niem cze­goś prost­sze­go, spró­bu­ję, ale jest takie po­wie­dze­nie o skraj­no­ściach… Wciąż ćwi­czę ten ba­lans, nikt nie po­wie­dział, że fak­tycz­nie umiem żon­glo­wać ;)

 

Dzię­ki wam wszyst­kim za od­wie­dzi­ny!

jest też sza­cun na dziel­ni, chyba jakoś tak to dzia­ła?

Joł :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mel­du­ję, że prze­czy­ta­łam. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Prze­czy­ta­łem.

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Veni, vidi, legi.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Prze­czy­ta­łem.

Prze­kom­bi­no­wa­łaś.

Świet­ny tytuł (co zresz­tą dla Cie­bie cha­rak­te­ry­stycz­ne) i in­diań­ska te­ma­ty­ka obie­cy­wa­ły wiele. Li­czy­łem na czer­wo­no­skó­rych, któ­rzy z to­ma­haw­ków prze­rzu­ci­li się na ja­kieś lep­sze bro­nie i któ­rzy udo­sko­na­li­li sztu­kę bu­do­wa­nia obo­zo­wisk – wy­obraź sobie wiel­kie kon­struk­cje nie tra­cą­ce ducha tipi. Nie wiem, czy ist­nie­je jakiś in­dian­punk, ale z de­fi­ni­cji byłby u mnie bar­dzo wy­so­ko. No tylko że w opo­wia­da­niu do­sta­łem coś in­ne­go niż to, na co na­pa­li­ła się moja wy­obraź­nia…

I wyj­ścio­wo Twój po­mysł też jest dobry. Widzę tu co praw­da tylko jego za­ry­sy. Kon­fron­ta­cja magii z nauką, Ducha z Ma­szy­ną, No­we­go Świa­ta ze Sta­rym – to wszyst­ko jest fajne, pa­su­ją­ce do kon­kur­su. Nie­ste­ty cała hi­sto­ria me­an­dru­je i trud­no wła­ści­wie stwier­dzić, o czym tak na­praw­dę chcia­łaś opo­wie­dzieć. Wy­da­je mi się, że po­le­głaś, po­ry­wa­jąc się na dzi­wacz­ną kon­struk­cję. Mamy tu bo­wiem opo­wieść szka­tuł­ko­wą z wpro­wa­dza­ją­cym do­dat­ko­we za­mie­sza­nie pro­lo­giem. Oswa­jasz z jed­nym bo­ha­te­rem, potem wpro­wa­dzasz dru­gie­go, a potem po­ja­wia się ko­lej­ny punkt wi­dze­nia nar­ra­cji. Czy­tel­nik nie ma się czego zła­pać, traci punkt od­nie­sie­nia.

 Do­ce­niam po­dob­nie am­bit­ne próby, ale wiem, że to za­wsze jest ry­zy­ko. Przy na­stęp­nych eks­pe­ry­men­tach po­le­cam za­sta­no­wić się, czy ty­tu­ły pod­roz­dzia­łów nie po­mo­gą. Albo ope­ro­wa­nie róż­ny­mi nar­ra­cja­mi: pierw­sza, druga, trze­cia osoba, trzy czasy do wy­bo­ru. Gdy­byś opo­wieść „in­diań­ską” za­pi­sa­ła w pierw­szej oso­bie, czy­tel­nik wie­dział­by, że to nie jest rów­no­rzęd­ny wątek. Albo na od­wrót: niech frag­men­ty o Cla­pey­ro­nie będą jego nar­ra­cją. Wtedy czy­tel­nik bę­dzie wie­dział, że to po­wró­ci. Bo skoro ska­czesz po wąt­kach i bo­ha­te­rach, skąd czy­tel­nik ma wie­dzieć, co jest punk­tem od­nie­sie­nia?

To taka garść prze­my­śleń pod kątem kom­po­zy­cji. Oczy­wi­ście to tylko su­ge­stie, mo­gła­byś to ro­ze­grać na dzie­siąt­ki in­nych spo­so­bów.

Ale wy­szło, jak wy­szło. Są fajne ele­men­ty, jed­nak ca­łość mi się nie ukła­da w gło­wie.

Na­pi­sa­ne ład­nie.

Do kon­kur­su pa­su­je.

Szko­da tylko, że tak prze­kom­bi­no­wa­ne. Nawet w obec­nym sta­nie na plus, ale gdy­byś za­pa­no­wa­ła nad cha­osem kon­struk­cyj­no-nar­ra­cyj­nym, mógł­by być mocny fa­wo­ryt. 

 

Do­pi­sek po kon­kur­sie:

Po­dob­nie jak inni ju­ro­rzy, wy­czu­wam w tym opo­wia­da­niu duży po­ten­cjał. Sporo się już na­pro­du­ko­wa­łem w ko­men­ta­rzu, więc nie będę już nic do­da­wał, poza ogól­ni­ka­mi. Po­cze­kaj na resz­tę opi­nii, prze­myśl sobie to wszyst­ko, zbierz jakąś wy­pad­ko­wą uwag. I jeśli już bę­dziesz go­to­wa na re­mont ge­ne­ral­ny, to wstęp­nie ofe­ru­ję się do po­mo­cy. Ale naj­pierw mu­sisz wie­dzieć, co chcia­łaś w tym tek­ście osią­gnąć – wła­ści­wie nie tylko wie­dzieć, ale też umieć to wy­tłu­ma­czyć innym :P Wie­rzę, że dasz radę, i bar­dzo liczę na “Po­gro­bo­wiec”. 

Gra­tu­lu­ję wy­róż­nie­nia :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dziw­ny tekst. Bar­dzo po­do­bał mi się kli­mat po­szcze­gól­nych czę­ści, me­ta­fo­ry i sym­bo­li­ka Ducha, Ma­szy­ny, trupa. Zwłasz­cza kwe­stie wy­po­wia­da­ne przez tego ostat­nie­go to czy­ste złoto. Niby zwy­czaj­ne, a jed­nak prze­wrot­ność tek­stów mocna. Jak za­wsze też po­tra­fisz two­rzyć kli­mat – tutaj nie­zwy­kło­ści, nad­na­tu­ral­no­ści i in­diań­skich wie­rzeń.

Jed­nak o ile po­szcze­gól­ne sceny to frag­men­ty nad wyraz in­te­re­su­ją­ce, za nic nie chcą mi się uło­żyć w pełną ca­łość. Po­dob­nie świat – ko­ja­rzy mi się z rpg "De­adlands" (we­stern fan­ta­sy), jest rów­nie prze­wrot­ny i hor­ro­ro­wa­ty, ale też nie do końca przy­sta­je do wy­obra­żeń. Po­le­cia­łaś tak mocno w chmu­ry, że w pew­nym mo­men­cie stra­ci­łem kon­takt z zie­mią. I przez to nie do końca ro­zu­miem za­mysł ca­łe­go tek­stu.

Pod­su­mo­wu­jąc: ślicz­ny kon­cert fa­jer­wer­ków, jed­nak mocno ode­rwa­ny od ziemi. A przez to nie­ła­two zro­zu­mieć sens ca­ło­ści, nawet jeśli po­je­dyn­cze sceny za­chwy­ca­ją.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Po pierw­sze dzię­ki za wy­róż­nie­nie i wspar­cie. Po­sta­ram się nie zmar­no­wać tego po­ten­cja­łu, skoro już jakiś jest.

 

Myślę, że głów­ny pro­blem z tek­stem jest taki, że nie miał czasu od­le­żeć, więc dla­te­go chaos nar­ra­cyj­ny rzuca się tak bar­dzo w oczy – w mojej gło­wie wy­glą­da­ło to nieco ina­czej, tu się roz­je­cha­ła klam­ra po­cząt­ku i końca, a prze­pla­ta­nie się dwóch nar­ra­to­rów – za­miast współ­pra­co­wać – kom­pli­ku­je spra­wę. Ja­kieś spe­cjal­nej sur­re­ali­stycz­nej am­bi­cji tu nie ma, tylko na­ostat­nio­chwi­lo­wość :D Winię tylko sie­bie (i tro­chę limit, a ra­czej brak umie­jęt­no­ści na­pi­sa­nia krót­szej, zgrab­niej­szej, a przy tym do­brze zgra­nej hi­sto­rii – po pro­stu nie umiem). Świa­ta rów­nież nie mia­łam czasu prze­my­śleć, po­wstał na fun­da­men­cie jed­ne­go dzi­wacz­ne­go po­my­słu, a resz­ta to im­pro­wi­za­cja. Słu­cha­łam sobie sa­lo­ono­we­go pia­ni­na i pi­sa­łam. Wiem, co chciał osią­gnąć pro­ta­go­ni­sta, wiem jak, ale wiem też, że za mało jest tutaj dą­że­nia do celu, a za dużo łat fa­bu­lar­nych. Droga do re­mon­tu, sam kli­mat nie wy­star­czy.

 

Liczę na to, że te po­je­dyn­cze sceny na­bio­rą po re­mon­cie płyn­no­ści i ja­kie­goś bar­dziej przy­stęp­ne­go kształ­tu. Mam teraz tro­chę wię­cej czasu, obie­cu­ję po­pra­wę ;) Nie wiem tylko, czy nie jest to po­mysł na dużo wię­cej niż 40k – albo ina­czej, czy ja wgl umiem rzu­cać las­sem za tymi ucie­ka­ją­cy­mi frag­men­ta­mi tek­stu, co to sobie wła­ści­wie same przy­by­wa­ją na wadze. Ale ogar­nę, słowo kow­bo­ja.

Oj, Żon­gler, Żon­gler…

Bę­dziesz Ty pisać nor­mal­nie?

Świet­ny jest ten kli­mat, rodem z „Tru­po­sza” Jar­mu­scha. Bra­ko­wa­ło nam w ze­sta­wie tek­stu z Dzi­kie­go Za­cho­du. Jest przy tym cał­kiem zgrab­nie po­da­ny motyw eko­lo­gicz­ny. I temu wszyst­kie­mu za­wdzię­czasz awans do an­to­lo­gii. Bo za kom­po­zy­cję na­le­ży się karny jeżyk.

Po kiego grzy­ba to opo­wia­da­nie ma dwa nie­po­wią­za­ne pro­lo­gi, cią­gną­ce się przez 2/5 tek­stu? Nie ma nic bar­dziej de­ner­wu­ją­ce­go czy­tel­ni­ka niż prze­ry­wa­nie opo­wie­ści, w mo­men­cie, gdy udało mu się w tę opo­wieść wcią­gnąć i pod­su­wa­nie mu ko­lej­nych no­wych bo­ha­te­rów do za­przy­jaź­nie­nia. Po co wpro­wa­dzać w fi­na­le twi­sty, które ni­cze­mu nie służą (Koy)?

Za­miast tego na­pisz wię­cej o Ma­chi­nie.

A tak w ogóle, to pierw­szy epi­zod za­słu­gu­je na to, żeby go wy­ciąć i zro­bić z niego osob­ne opo­wia­da­nie. Bo tego ka­wał­ka Ci szcze­rze za­zdrosz­czę.

 

Dzię­ku­ję za udział w kon­kur­sie!

Cla­pey­ro­no­wi ścier­pła mu lewa ręka, jak zwy­kle, kiedy miał złe prze­czu­cia.

Nie są­dził, że kto­kol­wiek przed nim wkro­czył do por­to­wej knaj­py bez ja­kiej­kol­wiek broni, Cla­pey­ron lubił jed­nak być pierw­szy. Spóź­nił się z od­ko­pa­niem ży­we­go trupa, ale wciąż mógł być tym, który jako pierw­szy usły­szy jego hi­sto­rię.

A nie: spóź­nił się na od­ko­pa­nie?

Nie wie­dział[+,] czym jest.

Do­my­ślam się, że nie wie­dział, czym jest burza, ale za­trzy­ma­ło mnie to.

Czy­ta­ło mi się cał­kiem przy­jem­nie, tyle, że osta­tecz­nie nie zło­ży­ło mi się to w ca­łość.

Przy­no­szę ra­dość :)

Mia­łem już dwa po­dej­ścia do tego tek­stu i nie udało mi się go do­czy­tać nawet do po­ło­wy. Tek­stu faj­ne­go tech­nicz­nie, ale… nie przy­cią­gnął mnie nie­ste­ty. Chyba spró­bu­ję jesz­cze trze­ci raz, ale mam wra­że­nie, że jed­nak w po­rów­na­niu do in­nych Two­ich tek­stów do od­bio­ru tego się nie na­da­ję.

Nowa Fantastyka