Choć wszyscy wiedzieli, że jest to dzień ich przyjścia, nikt nie powiedział ani słowa. Każdy sumiennie wypełnił swoje obowiązki. W matczynych była przesada, w ojcowskich niedbałość, a na koniec dnia cała rodzina zasiadła przy kolacji, zbyt skromnej dla kogoś, kto je po raz ostatni w swoim życiu.
Po zjedzeniu gotowanej ryby i kukurydzianych placków, najmłodszy syn wstał od stołu i w milczeniu podszedł do pianina. Wszyscy słuchali w ciszy. Chłopiec grał powoli, sztywno poruszając palcami, kilkakrotnie myląc nuty. Muzyka miała ochrypły głos, pianino zbierało się, żeby odkaszlnąć. Z czasem, do jego dźwięków dołączyły inne, ponura, zwiastująca nieszczęście melodia.
– Graj dalej, Alary – powiedziała matka, ze złączonymi dłońmi kiwając się lekko na fotelu. – Chcę usłyszeć, jak się kończy. Nie ma nic piękniejszego od ciszy, która powoli dołącza do ostatniej nuty.
Twarze majaczące w oknach zamarły, pozwalając grającemu dokończyć grę. Pomalowane na biało oblicze zastygłego między uchylonymi okiennicami przybysza pojawiło się dokładnie na wprost chłopca. Patrzyli na siebie, nieznajomy oziębłym, nieruchomym wzrokiem, chłopiec szeroko rozwartymi oczami, wciąż przesuwając drżące palce po klawiszach.
Gdy ostatnia nuta wybrzmiała między skrzypieniami uchylonych drzwi, matka westchnęła. Brzmiało to jak odgłos wzruszenia.
Chłopiec odwrócił się na stołku.
– Podobało ci się, mamo?
Starsza kobieta uśmiechnęła się smutno.
Wrzeszcząca w ciemności strzała przeszyła jej gardło.
*
Pył suchej drogi wzbijał się spod stóp pracujących. Łopaty wznosiły się i opadały, jedne rytmicznie, inne w zupełnym chaosie, jednak wszystkie rozgarniały uprażony słońcem piach starego cmentarza, którego do tej pory odwiedzały jedynie podróżujące z suchym wiatrem cierniste badyle, kule wizytujących zakamarki biegaczy oraz wychudzone pustynne lisy, pyskami przy ziemi wodzące wzdłuż prostokątów zapadłej ziemi, pod którą leżały kości. Sześć trumien z otwartymi wiekami leżało w nieładzie pośród piaskowych kopców. Ludzie w przepoconych koszulach stłoczyli się przy siódmej. Coś było nie tak. Hałas podnieconej gawiedzi nie był czymś, co powinno towarzyszyć ostatniej podróży człowieka.
Clapeyron osłonił oczy dłonią. Spędził w siodle zaledwie dwa dni i zdążył się już opalić, choć opalenizna przypominała raczej brązowe kleksy. Ludzie zza morza źle znosili stare, wciąż nieposkromione słońce równiny.
– Kogo grzebią? – zagadnął Clapeyron przechodzącego obok obdartusa w słomianym kapeluszu.
Ten żuł coś powoli, poruszając oszczędnie szczęką. Kiedy znaczenie pytania do niego dotarło, ryknął śmiechem.
– Grzebią? – parsknął. – Skąd jesteś, hę? Oni nieboszczków z ziemi wyciągają!
W następnym momencie trzasnęło wieko rozłupanej trumny. Zgromadzeni mężczyźni zaczęli kląć, ktoś splunął i machnął ręką, człowiek trzymający łopatę cisnął ją wściekle pośród kopce.
– Martwy! – ryknął. W jego głosie było rozczarowanie.
Reszta podzieliła jego złość, niektórzy ponuro pokręcili głowami, jakby spotkał ich największy zawód życia. Nad wyschniętymi, czarnymi jak węgle drzewami kołowały sztuczne ptaki.
– A jaki niby ma być? – spytał ze zdumieniem Clapeyron, patrząc to na cmentarz, to na wędrowca w słomianym kapeluszu. – Z tego co mi wiadomo, w ziemi chowa się raczej martwych.
– No to guzik ci wiadomo, paniczu zza stawu, bo tutaj, w Wilczej Mesie, wyciągamy z ziemi żywych.
Clapeyron uniósł wysoko brwi.
– Od rana zapijasz smutki, staruszku?
– Nazwij mnie kłamcą, jazda! – zaperzył się strach na wróble. – Swędzi mnie ręka od rewolweru, gdybym tylko go miał, sam byś sobie zbijał trumnę. Poświęconego drewna jest tutaj pod dostatkiem.
Clapeyron rozciągnął popękane od słońca wargi.
– Skoro ludzie wstają z martwych, na co ci rewolwer?
Starzec wydął usta.
– Nie wierzysz mi – zawyrokował. – Oczywiście, że taki plamiasty parchacz nie daje wiary słowom porządnego człowieka. Bo koszula mi ze spodni wystaje? No, powiedz mi, gdzie są te wasze podniebne okręty? Pewnikiem to wyssane z palca historie popitych pastuchów, zupełnie jak…
– …ożywione trupy? – dokończył Clapeyron.
Człowiek przeżuł zęby. Usta miał mięsiste i różowe, jak dwa obrane ze skorupek robaki.
– Jedź do miasta, do Pchlewrogiego. Sam zobaczysz.
Chwiejnym krokiem ruszył dalej. Clapeyron niezgrabnie obrócił konia w miejscu.
– Co niby zobaczę? Trupa? A co może robić taki trup?
– Grać – odpowiedział warknięciem oddalający się mężczyzna, nie odwracając się.
*
Czuł pulsowanie pary wypełniającej kamizelkę, stężone powietrze poruszało się niespokojnie jak pół tuzina węży usiłujących ułożyć się w gnieździe. Clapeyron przeciągnął się z trudem, sapiąc. Wynalazek zza morza był ciężki i niewygodny, ale nie ośmielił się go zdjąć. Kupił go wraz z historią o buntowniczych mieszkańcach Mesy, syczących jak rozżarzone węgle i kłótliwych niczym sprzedawcy odpustów. Po sukcesie latających okrętów wynalazkom rzemieślników nie było końca, a Clapeyron miał tą nieprzyjemność, że spędził podniebną podróż w towarzystwie niesłychanie ambitnego Czecha. Twierdził, że jest wynalazcą, ale w rzeczywistości był tylko szaleńcem. Clapeyron cenił śmiałość szalonych ludzi, więc wydał większą część pieniędzy ojca na kuloodporną marynarkę. Przymrużył nawet oko na wklęśnięcie nad prawą łopatką, które według twórcy było cenną pamiątką po teście bezpieczeństwa. Clapeyronowi bardzo się to spodobało, chociaż zapomniał zapytać się, czy testujący wynalazek przeżył strzał w plecy.
Szyld nad knajpą przedstawiał pchłę grającą na skrzypcach.
Clapeyronowi ścierpła mu lewa ręka, jak zwykle, kiedy miał złe przeczucia. Słyszał zachrypłe, rozstrojone pianino, z którego czyjeś skoczne palce usiłowały wydobyć odrobinę melodyjności. Gdyby nie fałszywe nuty, muzyka przepadłaby pośród krzyków, siorbania, szurania, brzdęku i kaszlu wypełniających spelunę gości.
To na pewno dobre miejsce, ojcze?
Nie sądził, że ktokolwiek przed nim wkroczył do portowej knajpy bez jakiejkolwiek broni, Clapeyron lubił jednak być pierwszy. Spóźnił się z odkopaniem żywego trupa, ale wciąż mógł być tym, który jako pierwszy usłyszy jego historię.
I pianino, i grający na nim człowiek mieli w sobie dziury po kulach. Wydawali się być w podobnym stanie rozkładu, kości żeber sterczały tak samo jak niektóre wypaczone klawisze, zęby obu były pożółkłe, klapa zwisała smętnie z rogu blatu jak dolna szczęka z kącika żuchwy. Wyblakłe strzępki porwanego ubrania były niczym zwinięte w ruloniki paski drewna.
Trup palił papierosa, a raczej przesuwał go między zębami, żując tytoń. Dym otaczał pianino kłębami szarego dymu, co dodawało temu absurdalnemu koncertowi jeszcze większej grozy.
Clapeyron znał melodię, choć nie pamiętał, gdzie ją słyszał. Pewnie na okręcie. Statek zwał się „Zdobywca” i niezmiennie zdobywał serca kolejnych podróżników, gdyż stale od sześćdziesięciu lat przewoził ludzi przez ocean. Wspomnienie podniebnego rejsu nie należało do tych, do których Clapeyron lubił wracać myślami. Strząsnął z siebie widmowy hałas lin oraz trzepoczących żagli, zrobił parę min, i począł przeciskać się przez tłum.
– …dwadzieścia lat, tak mówią – tłumaczył mężczyzna w czerwonym kapeluszu. – Zakopali go ze sznurem na szyi, tym samym, na którym zawisł. Teraz planuje odszukać swoich oprawców i zacisnąć pętelkę na ich gardłach.
– Tak powiedział? – Clapeyron przystanął obok. – Ma jakieś imię, ten trup?
– Nie wiem, jakie trupy dotychczas widziałeś, mieszczuchu, ale ten tutaj nie wydaje się martwy. Nigdy nie słyszałem, żeby martwi grali na pianinie.
– Ani na gitarach – wtrącił chłopak o płowych włosach. – Tak go znaleźli, wierz lub nie, wisiał na gałęzi i grał „Słodką Sue”…
– Znaleźli go ludzie Szramy! – sprzeciwił się inny. – Kopali w cmentarzysku, jak każdego miesiąca, a tu patrzą: świeży grób leży na starej trumnie. To znaczy tylko jedno. Skarby. Rozwalili wieko łopatą, a ten tam… – szarpnął głową w stronę podskakującego w rytm melodii grajka – …pozdrawia ich, jak gdyby nigdy nic i pyta się, czy nie mają przypadkiem tytoniu…
– I co? – drążył Clapeyron.
– Co? Dali mu ten tytoń, ty byś nie dał?
– Nie tytoń! Trup! Mówiliście, że idzie się mścić. Skąd niby to wiecie?
– Nie wiedzą – odparł młodzieniec o płowych włosach. – Ale co innego miałby robić trup, jak nie planować zemsty? Kule go nie biją, sznur go nie udusi. Być takim martwym, to dopiero życie…
– Nie wygląda na kłótliwego – mruknął ktoś. – Raczej wesoły z niego trupek.
– Boś ty widział w życiu inne ożywione trupy, które wyglądają na kłótliwe. Paplasz jak stara baba, Jessie, tak samo jak wtedy, gdy…
Ale Clapeyron już ich nie słuchał. Wyglądało na to, że trupy grające na pianinie nie były niczym niezwykłym w Wilczej Mesie. Jeżeli tak było, to co czekało na niego za granicami świata, w Limbie? Przeszedł go dreszcz. Na zewnątrz powoli zmierzchało, wiatr potrząsał okiennicami, przypominając biesiadnikom, że czas świętowania dobiega końca. Clapeyron czuł zapach stygnącego na mrozie piasku. Jego nos bardzo się wyostrzył podczas trzytygodniowego pobytu na statku. Ludzie mówili, że tak wysoko pod gwiazdami powietrze jest zbawienne i oczyszczające ciało, Clapeyron wiedział jednak, że dodatkowe zdolności zawdzięczali sumienności kucharza. Dodawał on codziennie rano i wieczorem guletsi do owsianki. Kiedy kadź trafiała do kuchni była tak biała, jakby jej zawartość stanowiła jedynie kostna mączka, natomiast gdy kocioł wyjeżdżał na salę, breja była już ciemnobrązowa.
Clapeyron pisał o tym w swoim notesie, który planował kiedyś sprzedać za nieprzyzwoitą sumę pieniędzy.
– Co my w ogóle jemy? – spytał pewnego poranka ambitnego szaleńca od nadmuchiwanej kamizelki.
Jego część stołu była pełna nakrętek, śrub i gwintów, parę dryfowało nawet beztrosko na mlecznym kożuchu. Wynalazca spojrzał na Clapeyrona nieprzytomnie.
– Czyjeś uszy – odparł zadziwiająco trzeźwym głosem. – Czyjeś oczy. Panie kolego, czy wie pan, do jakiego piekła zmierzamy?
Do piekła pełnego grających szkieletów, odpowiedział mu w myślach Clapeyron, usiłując otrząsnąć się ze zdumienia. Tymczasem trup wbił w oporne klawisze ostatnią nutę, po czym zerwał się na nogi z kartami w dłoni. Prostując się z klekotem, zapalił zapałkę o własny piszczel.
– Kto potnie kurzu ze starym Łysym Drzewem? – zawołał. Jego głos brzmiał tak, jakby dobiegał z dna pustej beczki. Karty zapłonęły, on zaczął rechotać. – Fandango dla najśmielszych u Długorogiego!
Nie przestając się śmiać, kopniakiem zrzucił z pobliskiego krzesła drzemiącego pijaka, po czym zaciągnął je do kąta, gdzie zasiadł, zdążywszy jeszcze porwać z czyjeś głowy wyświechtany kapelusz i wciągnąć go na czubek własnej, poobijanej czaszki.
– Stołu! – zażądał głośno. – Kto chce grać, niech przyniesie stołu!
Dwóch mężczyzn natychmiast spełniło jego rozkaz. Złapali za kwadratowy, kulawy stolik, strącili z niego dobytek biesiadników i pomaszerowali z nim przez izbę. Clapeyron, widząc, co się szykuje, natychmiast chwycił za wolny róg. Kiedy na niego spojrzano, uśmiechnął się niewinnie.
– Nie boisz się? – spytał ochryple wyższy z dwóch drabów.
Jego towarzysz uśmiechnął się paskudnie.
Szkielet obserwował ich wysiłki, tasując płonące karty. Clapeyron widział coś takiego po raz pierwszy. Gdyby tylko ojciec mógł zobaczyć te wszystkie cuda! Ponad Wężami, jak przezywano tutaj szlaki rejsów statków, co rusz powstawały nowe pomysły. Podróże trwały tak długo, że zrozumiałym było oddawać się pasji. Karty płonęły ogniem tak żywym, jakby szkielet co rusz podlewał je gorzałą.
– Tylko tylu? – rozczarował się martwy. – Myślałem, żeście zmężnieli odrobinę przez te wszystkie lata. Nikt nie ma odwagi zagrać z gryzącym piach?
Dłoń Clapeyrona pełzła po przodzie kamizelki, szukając kieszeni z notatnikiem.
– Ile dokładnie? – spytał pospiesznie. – Tych lat?
Trup łypnął na Clapeyrona podejrzliwie.
– Tyle, ile było trzeba, ośmielam się przypuszczać.
– Religijny trup? – Wyższy drab usiadł na stołku. Jego umięśnione ciało ledwo mieściło się w zapiętym garniturze, a każdy ruch mógł sprowokować strzelaninę. Z ramienia sterczało coś, co przypominało sklejoną z zapałek ptasią żerdź. – Jak tam jest, po drugiej stronie?
Karty przesypywały się z dłoni do dłoni, sycząc i trzeszcząc jak polana pękające w kominku.
– Cicho – odparł beznamiętnie szkielet.
Dłoń Clapeyrona wędrowała teraz po spodniach, szukając ołówka.
Drugi z drabów usiadł, rozkładając długie, kolorowe palto. Clapeyron, który wzrok miał skupiony na dolnej kieszeni, ujrzał parę smukłych nóg, wyłaniających się na chwilę spomiędzy frędzli układającego materiał mężczyzny. Pospiesznie spojrzał na skrywaną pod kapeluszem twarz, jednak sztywny kołnierz zasłaniał znaczną jej część, a cień ponurej izby otaczał cienistymi pierścieniami wąskie oczy. Istota położyła na sękatym blacie ciężki rewolwer, nie odzywając się.
Szkielet roześmiał się tak życzliwie, że niemal odpadła mu dolna żuchwa.
– Masz spore zaufanie do tej krzywej lufy, co, chłopcze? – zaklekotał.
– Nie jest dla ciebie – burknął wielki drab z zapałkami na ramieniu. – Dla tego podniebnego, co nie może przestać się iskać.
Clapeyron usiadł sztywno na krześle.
– A więc czterech – podjął szkielet. – Gramy jak prawdziwi kurzący, nie dzikie psy. Trochę kultury, padalce. Jakie to czasy nastały, żeby to martwi musieli przypominać żywym, jak żyć?
Draby wymieniły spojrzenia.
– Gramy w mokrego – zadecydował wyższy.
– Nie będziemy grać w kości moimi kośćmi. – Szkielet już rozdawał płonące karty. – Gramy w pokera. Wypadałoby, byście postawili kolejkę temu, który dzieli się z wami majątkiem.
– Możemy postawić co innego – wtrącił Clapeyron, rozkładając na kolanach notes i pospiesznie prostując kartki.
– Nie macie nic, co chciałby trup – podsumował szkielet. – A ja nie mam nic, co chcieliby żywi.
Kości jego dłoni były niczym mechanizm, każda kosteczka poruszała się w swoim tempie.
– Jest coś, co chcemy usłyszeć – zaryzykował Clapeyron. – Twoją historię. Co ty na to? Chyba nie chcesz…
– …zabrać jej do piachu? Właśnie żeście ją odkopali, przebrzydłe sukinsyny. Chcecie mojej historii? W takim razie musicie też dawać. Kto przegra, ten opowiada.
Clapeyron powiódł wzrokiem wokół stołu, szukając kogoś, z kim mógłby wymienić spojrzenie. Chciał zaprzeczyć, ale ugryzł się w język. Podczas rejsu, kiedy nie mógł spać, dręczony przez przeciągłe, wielorybie wycie olbrzymich silników, próbował nauczyć się przybierania kamiennej twarzy. Stroił miny do poduszki, a ona znosiła to cierpliwie. „Możesz być kimkolwiek tylko zechcesz”, powiedział mu kiedyś szalony wynalazca, skręcając automatyczną łopatkę do kopania latryn. Czasami był wyjątkowo ambitny, snując wywody o stworzeniu brakującej części Machiny.
– Następca musi być lepszy od poprzednika – mówił, a oczy mu błyszczały. – Machina musi mieć w sobie pierwiastek ludzki, to jej najważniejszy składnik, oczyszczona dusza. Nie można tego tak po prostu powielić. Dziecko kury i łabędzia będzie tylko szkaradnym, nieforemnym pisklakiem, z którego będą się śmiały i kury, i łabędzie.
Clapeyron rzadko rozumiał wynalazcę.
– Mamy całą noc – zawyrokował ochrypłym głosem milczący dotąd drugi drab. Kapelusz opadł mu jeszcze głębiej na oczy. – Kula wycelowana w serce trupa, że nie uwierzycie w połowę tego, co powiem.
– Nie mam serca – podpowiedział przekornie szkielet.
Oczy kapelusznika uśmiechnęły się paskudnie.
Clapeyron był tak podniecony, że podrygiwał razem z krzesłem. Wyższy drab rozpostarł prawą rękę, metaliczny szmer rozległ się w powietrzu, po czym na budowli z zapałek wylądował mechaniczny sęp. Ptak trzymał w dziobie cygaro, mężczyzna włożył je sobie niedbale do ust. Wyciągnął ponad stołem dłoń.
– Imiona są poza pulą. Łata. Tak mnie zwą.
– Nie zgadzam się – odparł szkielet. – Poza tym, to nie jest imię.
– To blef. – Drab nawet nie drgnął. – Mam na plecach dwadzieścia dwie mechaniczne łaty. A może nie.
– Koy – burknął typ w kapeluszu, zniecierpliwiony albo zły.
– Esamee Clapeyron – wtrącił Clapeyron, pospiesznie wymyślając imię ciekawsze od własnego. – Dziejopisarz.
Obecni spojrzeli na niego tak, jakby oświadczył, że umiera na tyfus. Szkielet się nie przedstawił. Wyglądał, jakby czekał, żeby ktoś go upomniał, z rozbawieniem zerkając na twarze pozostałych. Nikt tego nie zrobił.
– A więc gramy życiem – powiedział Łata. Jego sęp wrzasnął jak mosiężny dzwon, tak przeraźliwie, że po przeciwnej stronie izby zabulgotało brzuszysko pianina.
Szkieletowi zapłonęły oczy, sztukmistrz spod trumiennego wieka wykrzywił kości twarzy.
– O cały bank – zachichotał.

Nagi mężczyzna stał wyprostowany, z rozrzuconymi ramionami witając kolory rozlewające się na niebie. Purpura, zieleń, błękit i złoto, niczym pióropusz olbrzymiego gromowego ptaka, który rozpostarł skrzydła nad nieskończonym horyzontem.
Związany chłopak patrzył na to w przerażeniu. Było tak zimno, że spomiędzy szczękających bezradnie zębów buchały kłęby pary, blada skóra twarzy i odsłoniętych ramion zdawała się być sina w krótkotrwałych rozbłyskach podskakujących iskier.
Ognisko było zbyt daleko od któregokolwiek z nich, ale ognia nie przywołano, by dawał ciepło – tej nocy chodziło tylko o cienie.
Tańczyły w rytm wiatru wraz z nagim, pokrytym malunkami mężczyzną, wypełniając dolinę tuzinem pląsających sylwetek. Podskakiwały, prężyły się, obracały – równocześnie, w niezachwianej pewności. Wszystkie tańce, jakie do tej pory widział chłopak, wypędzały kurz ze skrzypiącej podłogi, robiły się coraz szybsze i szybsze wraz z kolejnymi łykami przepalanki. W tańcu obcego była równowaga i spokój, każdy ruch był kontynuacją poprzedniego. Niczym zaklęcie, które tancerz tkał misternie jak pająk swoją sieć.
– Czy to były czary? – spytał chłopiec, gdy mężczyzna ubrał się i wrócił w plamę światła ogniska.
To były pierwsze słowa, jakie do niego powiedział.
Dziki człowiek spoglądał przez chwilę w oczy chłopca, z uwagą i zastanowieniem.
– To była rozmowa – odpowiedział gładkim tonem kogoś, kto rozumie język, w którym mówi.
Po czym zajął się rozwiązywaniem rzemieni bukłaka.
To, że przemówił, zdumiało chłopca, ale złość przesłoniła strach.
– Z kim rozmawiałeś? Jesteśmy tutaj sami.
– Jest nas o wiele więcej, niż tylko my, Chmurna Twarzy. – Powoli uniósł rękę i wskazał niebo. – Patrzy na nas tysiące oczu. – Jego własne zdawały się lśnić światłem purpurowo-zielonej łuny. – Twoja maszyna także.
– Skąd wiesz o Machinie? Myślałem… wy… Macie przecież swojego ducha.
– Jest Duch i jest Machina.
– Modlisz się do obu? Czy to znaczy, że są jednym?
– Nie. – Przerwał żmudne zajęcie. – Są tak różne, jak to tylko możliwe. Machina czerpie z Ducha, lecz nigdy nim nie będzie. Dwa wilki wyją w głuszy, a choć ich głosy zlewają się w jedno, wprawny słuchacz wie, który z nich jest silniejszy.
– To nieprawda. Machina jest wielka. Nieomylna. Nie istnieje nic potężniejszego. Dzięki niej okręty latają po niebie, a ludzie wracają z martwych. Każdy chce być pod opieką Machiny.
Chłopiec nie znał niczego prócz echa słów innych ludzi, spokojny człowiek był więc wyrozumiały.
– Czego miałby szukać martwy w świecie żywych? – spytał tylko.

Przeciął jego więzy w chwili, kiedy gdzieś w kanionie wrzasnął umierający bizon. Echo zmierzwiło sztywną od mrozu trawę, poruszyło stos dogasających polan, ukłuło gładką powierzchnię jeziora. Wszystko ocknęło się, żeby odprowadzić zwierzę na pastwiska Wielkiego Ducha.
– Jego dusza uciekła w strachu przed śmiercią – powiedział spokojnie człowiek, ściskając nóż w dłoni. – Jak koń, który rwie się do galopu pod świstem bicza. W jego biegu nie ma radości, tylko chęć przetrwania. Wbiegła tutaj. – Wskazał czubkiem noża na pierś chłopca. Dźgnął go delikatnie, lecz boleśnie, by zapamiętał ten moment. – Słyszysz? Bije kopytami i rzuca łbem. Biegnij. – Cofnął się nagle, stając na nogi. – Uciekaj, jeśli tego chcesz.
Pod nieskończonym niebem nie było nic prócz niebieskiej trawy. Coś szeptała… lecz wszystko było obce, wrogie i przerażające.
– Nie chcę – powiedział chłopiec. – Nie wiem, gdzie miałbym pójść.
Indianin przekrzywił lekko głowę. Miał pociągłą, brązową twarz, na której zawsze błąkał się cień. Jego oczy były czarne jak smar maszyn, które znał chłopiec, jednak tutaj nie ośmieliłby się o nim pomyśleć. „Czarne jak to dziwne niebo”, przyszło mu więc do głowy.
– Jesteś wolny, a nie wiesz, gdzie masz iść? – spytał z niedowierzaniem Dziki. W jego głosie zabrzmiała nuta gniewu. Odwrócił się i zaczął zwijać posłanie, gotowy odejść.
Było tak, jakby byli jedynymi ludźmi na Ziemi. I choć byli razem, chłopiec był zupełnie sam.
– Pozwól mi iść z tobą.
– Nie.
– Proszę.
– Nie.
– Zabrałeś mnie, a teraz zostawiasz? Po tym wszystkim? Nie daliście nam choćby szansy, by się bronić… Związałeś mnie i kazałeś milczeć, ciągnąłeś aż tutaj! Teraz mnie wypuszczasz?
– Nie. Nie moi ludzie. Obcy.
– Kłamiesz! – wrzasnął chłopiec, jak młody bawół, lekkomyślny i łatwo wpadający w gniew. Pędził przed siebie, nieświadomy zbliżającej się przepaści. – Widziałem ich! Byli czerwoni, jak ty! Nosili strzały! Mówili w twoim języku…
– Skąd wiesz, w jakim języku mówię, skoro nie rozumiesz żadnego prócz swojego własnego? – spytał mężczyzna tak chłodno, że chłopiec umilkł natychmiast. Obrócił się. Nigdy nie miał problemu, by spojrzeć mu prosto w oczy, zawsze wiedział dokładnie, gdzie są. Wiedział bardzo dużo. W którą stronę zawieje wiatr, albo jak dotrzymać kroku wyprzedzających ich jeleniom. Jego mądrość lśniła skrawkami czarnego nieba w jego wielkich oczach. – Wolność to dar, Yansi. Zwracam ci ją pod oczami twojego boga, Machiny.
Chłopak trząsł się bezradnie.
– Tu nie ma… Jest tylko trawa.
– Czyż nie wierzycie, że niebo składa się z zębatek i trybików, a parowe rury co rano wciągają słońce na nieboskłon?
Wypowiedział to tak, jakby kpił. Chłopiec stał z otwartymi ustami, nie rozumiejąc. Zimny wiatr muskał go po twarzy. Tutaj, pośród tej mroźnej, otępiającej nicości, nie wiedział już, w co powinien wierzyć.
– Machina zbudowała niebo, żeby na świecie zawsze był dzień.
Skinął mu nieznacznie głową. To mogła być przekora, ale jego oczy nie zalśniły drwiąco, wargi nie poruszyły się.
– To, co widzisz, to noc. Nie rozumiesz, co to znaczy?
– Znaczy… To musi znaczyć, że… Machina się zepsuła, ale… Już jutro wszystko będzie na swoim miejscu. Naprawi się. Nie możemy wątpić w niezawodność Machiny. Na świecie nie ma już nocy.
– Wasze wieczne słońce was oślepiło. – W głosie Indianina był smutek. – Twoje oczy nie pamiętają nocy, ale serce tak. Obudź się – nakazał mu. – Jesteś tutaj, pod nocnym niebem, wolny.
Echo jego głosu wybrzmiewało w głowie chłopca.
– Co znaczy "Yansi"? – spytał cicho.
– Bizon. Masz w sobie jego gwałtowność. Widziałem, jak wstępuje w ciebie biegnący byk. Kiedyś będziesz silnym, wielkim mężczyzną, chociaż jesteś białym człowiekiem.
– Biali ludzie nie mogą być silni?
– Nie, jeśli wierzą w mechaniczne niebo, a czerwonych ludzi mają za opiłki spod parowych pił.
– Przecież sam modliłeś się do Machiny. Powiedziałeś, że…
Odwrócił się gwałtownie.
– Idź już, Bizonie. Stiyu.
– Co to znaczy?
Nie odpowiedział. Ruszył przed siebie, łagodnie stawiając stopy poprzez kołysane wiatrem trawy.
– Powiedz mi! – krzyczał za nim chłopiec. – Proszę! Nie zostawiaj mnie! – wołał za nim, przełykając łzy. Postawił parę chybotliwych kroków, ale kolana drżały mu tak bardzo, że upadł. Trawa wyła wśród niego. – Pójdę z tobą! Zrobię, co każesz! Nauczę się twojego języka! Pozwól mi…
Spoglądał w nocne niebo szeroko rozwartymi oczami. Tysiące gwiazd wisiało bez ruchu, iskry zastygłe na powierzchni atramentowego, gładkiego jeziora. Chłopcu zdawało się, że widzi różne kształty. Gazele pasące się pośród traw, ryby płynące z prądem, kroczące dumnie niedźwiedzie. Wiatr poruszał nimi łagodnie, pozwalając mu ujrzeć wszystko.
Drobna sylwetka Indianina stała w oczekiwaniu nieopodal. Pierś człowieka unosiła się i opadała, oddychał głęboko powietrzem pachnącym wolnością. Kątem oka zobaczył, jak chłopiec podnosi się z kolan i chwiejnym krokiem rusza w jego kierunku. Upewnił się, że nie zwalnia, a potem sam ruszył w drogę.

Pod całym majestatem gładkiej, chłodnej nocy, siedzieli przy drobnym płomyku, jedząc suche rybie mięso. Pod powiekami chłopca nie było jeszcze tyle gwiazd, co w oczach mężczyzny, jednak jego oczy były tak szczere, że zdawały się pochłaniać horyzont. Zdobywał gwiazdy z każdym minionym dniem, a każdy był jedną zdobytą umiejętnością. Musiał je posiąść, jeśli chciał dotrzymać kroku smagłemu człowiekowi.
– Czy idziemy do twojej wioski? Miejsca, gdzie jest więcej takich, jak ty?
– Nie.
– Nie? Ale… Gdzie ona jest? Ma jakąś nazwę? Ilu was jest? Macie kukurydzę, mięso? Konie, proch, smary, śruby?
Spojrzał na niego spod zmrużonych brwi. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, dziwnie zawiniętymi, plecy miał proste, a palce dłoni splecione. Choć chłopiec bardzo chciał wygiąć ciało jego śladem, nie potrafił tego powtórzyć.
– Nie mamy smaru ani śrub.
– W takim razie jak orzecie pola? Jak pływacie po jeziorach, czyścicie ryby albo przesuwacie cienie?
– Wiatr przesuwa słońce i księżyc. Wszystko inne robimy rękami.
Pokazał mu je, dwie szorstkie dłonie.
– Nie wierzę ci.
– Nie wierzysz w sporo rzeczy, Yansi. Dzieci bez iskry ciekawości wyrastają na ponurych ludzi. Moglibyśmy spotkać moich pobratymców, ale nie tam prowadzi nasza droga.
– Dlaczego?
Rozważał to pytanie w milczeniu. Na nieskończonych polach wszystko miało w sobie dźwięk, coś, co z pozoru wydawało się skute w bezruchu i ciszy, szemrało najgłośniej. Noc wydobywała ze świata głosy. Tak przedstawił mu ją Indianin, Noc. Szanowali się wzajemnie, więc czekał na jego odpowiedź.
– Wygnano mnie z niej – odparł.
– Wygnano?
– Widywałem waszych jeźdźców, ciężkich i nieudolnych, którzy zniewalają konie, jakby były ich własnością. Nie mieli do niczego szacunku, a w swoich obozowiskach zostawiali resztki swoich mechanicznych modlitw. Brzydziłem się tego, jak moi pobratymcy, gdy jednak z nieba spadła mechaniczna kometa, próbowałem opowiedzieć im o waszych zwyczajach. Wtedy nazwali mnie Kenduri.
Chłopiec zdążył już poznać parę słów w języku człowieka, ale tego nigdy nie słyszał.
– Co to znaczy?
– Noc Dnia tego, czym jestem teraz. Kim jestem. Tadawi. Takie nadałem sobie imię.
Chłopiec wiedział, kiedy należało pozwolić echu wybrzmieć. Nauczył się tego u boku Indianina.
– Tadawi znaczy wolny.
Kiwnął głową.
– A więc dokąd idziemy, Tadawi?
Położył na skórzanym tobołku dłoń o długich palcach. Chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że są szare.
– Oddać mechaniczną kometę temu, kto ją stworzył.

– Przyciągnij do piersi. Trzymaj wyżej łokieć.
– Nie potrafię. Nie mam tyle siły. W moim świecie… Zwierzęta mają miejsca, do których przychodzą, żeby umrzeć. Machina zna godzinę ich śmierci. Jest bardzo dokładna, więc nigdy nie głodujemy.
– Wasze zwierzęta to tylko blaszane pudła bez duszy. Tam. Widzisz je? Opuść łuk, spójrz. Brązowa fala.
– Co to takiego?
– Nie wiesz, czym są jelenie.
– Jelenie? Wiem. To nie są jelenie. Jelenie stoją w miejscu. To coś, tam… co one robią?
– Biegną. Boją się.
– Czego?
– Nas.
– Przecież to mięso. Służy po to, żeby jeść. Mięso nie może się bać.
– Zabijacie je. Czy nie umierają głośno, w bólu?
– Nie wiem. Machina sprawia, że wydają dźwięki, ale… to chyba po to, żeby było trochę tak, jak dawniej. Nie wiem, dlaczego. Nigdy nie słyszałem prawdziwego jelenia. Czemu Machina każe im krzyczeć?
Tadawi patrzył na kłusujące stado.
– Bo ludzie lubią słuchać, jak umierają ich poprzednicy.

Nie zapamiętał koloru tych, którzy ich napadli, jakby wcale nie byli ludźmi, lecz istotami z cienia i mgły, które wypełniły kanion po brzegi. Jedno z tych smukłych ciał spadło w przepaść razem z Indianinem, rozdzierając ciasno rosnące cierniste chaszcze i tryskając kroplami zmieszanego z piachem deszczu. Choć wtedy nie mógł tego wiedzieć, teraz rozumiał, że byli to inni gwiezdni ludzie Kri, polujący i pożerający dusze współplemieńców. Tadawi wspomniał o nich tylko raz, w dodatku używając swojego języka, tłumacząc, że nie można opisać Ucztujących słowami białych ludzi.
– Nocą staw odbija gwiazdy, ale nie jest częścią nieba – powiedział kiedyś. – W oczach gwiazd woda jest niema, tak samo jak gwiazdy dla wody.
Woda zalewała mu twarz, w górze pruły się rozrywane błyskawicami chmury, a chłopiec klęczał, przewieszony przez krawędź skarpy, rozpaczliwie wypatrując Tadawiego. Nie mógłby krzyknąć, nawet jeśli zależałoby od tego jego życie. Moknął, drżąc z przerażenia przed warkotem burzy. Nie wiedział czym jest. Machina, która rządziła jego poprzednim życiem, nie miała w rurach smolistej, wściekłej zawiei, pełnej bulgoczących chmur i lodowatej, rozrywającej skórę wody. Chłopiec nie rozumiał, co się dzieje, a Indianina nie było w pobliżu, żeby mu w tym pomóc.
Otaczał oczy śliskimi, kurczowo przyciśniętymi do czoła dłońmi, ledwo będąc w stanie wsysać powietrze przez uderzające o siebie zęby.
Coś poruszyło się w dole, jedna z tysięcy plam cienia rozbitego na drobiny o ścianę skarpy. Dogorywały, osamotnione, powykrzywiane i czerwone.
Tadawi krzyczał coś, ale jego głos przepadał w deszczu. Ziemia trzęsła się pod kolanami chłopca, jakby szarżowało na niego biegnące stado bizonów. Gdy się poruszył, niemal nie spadł w rozchybotaną czerń. Wirowała, kadź wciągająca dusze. Chłopiec zacisnął powieki. Kiedy je otworzył, majaczyła przed nim wyciągnięta ręka.
Nie mogła należeć do człowieka. Pokrywała ją skorupa, coś na kształt trójkątnych, misternie dopasowanych do siebie łusek, choć nie były toporne i chropowate, a gładkie i metalowe. Poruszały się, rozciągając, palce wodziły po strzępkach rozerwanych korzeni i stłuczonych kamieniach, każdy obracał się wokół własnej osi, by chwycić się czegokolwiek, niczym jakieś wygłodniałe pasożyty, za wszelką cenę usiłujące dosięgnąć ofiary. Dłoń zdawała się oddychać, jej rozciągliwa skóra spływała wraz z deszczem, by wrócić na górę z każdym kolejnym ruchem nadgarstka.
Nim chłopiec zdążył pomyśleć, ręka złapała go za przedramię. Zaparł się stopami, wolną dłonią wczepił w grząski piach. Słyszał jęki, rumor odrywanych kamieni. Obolały i przemoczony, wyciągnął zza krawędzi grani rannego Indianina.
Gdy ten uderzył plecami o stały grunt, dziwaczna ręka wróciła do normalnych rozmiarów, a skóra dopasowała się kolorem do reszty ciała. Oczy Indianina wpatrywały się w burzę, choć woda lała się strumieniami z nieba. Spod jego koszuli wyciekała ciurkiem czerwona woda.
– Yansi…
– Kim jesteś…? – Chłopiec poderwał się na nogi, osłaniając głowę łokciami. Rozejrzał się, oszołomiony, o lśniących oczach zapędzonego na ubój zwierzęcia. Każdy dźwięk odległych gromów kurczył jego serce, pierś rwała go pulsującym bólem, strach nakazywał uciekać. – Co to za miejsce? Co to wszystko znaczy…?
– Yansi… – Głos leżącego był tak cichy, że deszcz wbijał go kolczastymi kroplami w rozmokłą ziemię. – To tylko burza… Wielki Duch rozpruł chmury końcem swojej włóczni, by dały ziemi wodę…
– Są wściekłe! Dlaczego? Nie słyszysz? Ten hałas… Nie mogę! Za głośno…
– Już dobrze. Odchodzi. Ona… już odchodzi. Nie bój się. Biedny, okaleczony Yansi… W twojej klatce burza leżała pokornie w misce u twoich stóp… Tutaj jest wolna.
Chłopiec płakał, skulony. Indianin leżał bez ruchu na czerwonej ziemi, oddychając płytko.
– Spraw, żeby przestało! – krzyczał chłopiec. – Machina to potrafi! Dlaczego ty nie? – Poderwał się skokiem na nogi, by stanąć nad skurczonym Indianinem. – Jesteś kłamcą! – Nad nim ryknął grom. – Nie masz pojęcia, dokąd idziemy, cały czas nadkładasz drogi, by zabiły nas te stwory albo to, co biegnie po niebie! Nienawidzę cię!
– Yansi…
Poruszył ustami, lecz po chwili zacisnął je mocno. Umierający człowiek powinien wygłosić wszystko, czego nie zdążył wyznać, jednak nie zawsze w pobliżu był ktoś, kto mógł go wysłuchać.
Teraz był tutaj tylko wściekły bizon.
– Kłamałeś o komecie! Skoro spadła z nieba, gdzie niby jest?!
Granatowe niebo mocowało się z czarnymi chmurami, przepychając się wzajemnie wzdłuż linii horyzontu. Tadawi poruszył się słabo. Ostatnim wysiłkiem uniósł rękę o rozcapierzonych palcach.
– Tutaj – szepnął, zamykając oczy.

Chłopiec modlił się, powtarzając imiona, które usłyszał przypadkiem podczas wędrówki, wierząc, że są to nazwy bogów.
Aponivi, Ten, Który Dmucha W Głąb Jaskini oraz Mantotohpa, Cztery Niedźwiedzie, nie odpowiedzieli.
Zrozpaczony chłopiec klęczał wśród zdeptanej trawy i rozkopanego piachu, mówiąc znakami, paląc symbole, krzycząc, szepcząc i naśladując zwierzęta, lecz pomoc nie nadeszła.
Czy to dlatego, że był białym człowiekiem?
– Nie proszę dla siebie, tylko dla niego! – cedził przez zaciśnięte zęby. – Skoro jesteś dobry i wszechmocny, zrób coś!
Dygocząc, starł z palców suchy piasek i powoli wytarł twarz. Skoro Wielki Duch przejrzał jego maskę, niewzruszony w swoich podziałach, chłopiec musiał zwrócić się do boga białych ludzi.
– Machino…
Z początku bał się, że jego głos nie jest szczery, ale znajome słowa budowały obraz domu o białych ścianach, krzywego kominka i poobijanego pianina pod oknem. Poruszały się opornie, niczym pozostawiona na zimnie maszyna, lecz z czasem nabierały płynności i rytmu. Słowa pasowały jak ulał, zębatka obracała kolejną, wajchy podnosiły się i opadały.
– Graj dalej, Alary – powiedziała cierpliwie matka, obłok pary, którą Machina zabrała do swoich kominów.
– Machino. Jesteś we wszystkim, a wszystko jest Machiną. Jesteś niezawodna, a więc pokonaj Wielkiego Ducha, który jest jedynie chmurą pyłu. Wyzwól spod jego niewoli człowieka, który służy twojej produktywności. Dałaś mu część, którą mógł zespawać swoje ciało. Pozwól mu być twoją parą, jaką jest każdy człowiek. Bo wszystko było, jest i będzie parą, która nie przestaje płynąć.
Machina była łaskawa. Zmartwychwstanki zakwitły na biało, a spomiędzy chmur wyjrzało blade, nieprzyjemne słońce. Kiedy chłopiec usłyszał oddech, rozpłakał się… ale to nie były szczere łzy wdzięczności, a jedynie ulga, że nie przejrzała jego podstępu.
Trwała ona bardzo krótko.
Ożywiony Indianin rzucił się na chłopca, zaciskając palce na jego gardle. Oczy miał tak jasne, rażące i przeszywające poderwanymi nagle snopami światła, zbyt obce, by mogły należeć do niego.
Gdyby ta istota, czymkolwiek nie była, postanowiła zacisnąć dłonie mocniej na grdyce bezradnego dziecka, chłopiec zginąłby w tym okrutnym, wrogim świecie, w którym nie było dla niego miejsca.
Jednak nad wszystkim czuwała Machina.
Skarciła Indianina jego własną dłonią, łuskowatą i szarą, nie przypominającą już wcale doskonałego wynalazku, lecz coś odrażającego, oblezionego przez setki chrabąszczy o metalowych pancerzykach, wijących się w agonii, krwawiących czarnych smarem. Kiedy Indianin upadł, sięgnęła do gardła, paskudna, pełznąca wytrwale po jego piersi.
Usta Tadawiego poruszały się bezgłośnie.
– Nie! – Chłopiec chwycił za mechaniczną kończynę i szarpnął nią, ale ona nie zwolniła uścisku. – Miałaś wrócić mu życie, nie je zabierać!
Siłował się z Indianinem w ciszy, aż ten znieruchomiał. W jednej chwili leżał w piachu, w następnej wstał. Ruszył płynnym krokiem w stronę wschodzącego słońca.
– Dokąd idziesz?
Nie było odpowiedzi.
– Tadawi!
Imię przepadło na wietrze. Pozbawione duszy, było tylko bezwartościowym słowem, a człowiek stał się bezwolnym zwierzęciem.
Brudny chłopiec o rozwichrzonych włosach i podartym ubraniu pobiegł wiernie za nim.

Szkielet westchnął.
– Wygrałem.
Do tej pory przegrywał, a talia płonęła coraz zajadlej, tryskając iskrami i kopcąc szarym dymem. Trup przesunął kośćmi dłoni po swoich kartach, gasząc je. Był spokojny.
– Koniec ględzenia podziurawionej kulami łepetyny – powiedział beznamiętnie, obijając o siebie głuche paliczki. – Spójrzmy, na kogo padnie zaszczyt.
Tylko jeden zestaw kart nie przestawał płonąć. Ogień raził Clapeyrona w oczy.
– Ja nie mam nic, co chcielibyście usłyszeć – powiedział szybko.
– Jesteś dziejopisarzem – nie ustępował szkielet. – Spisujesz dzieje. Masz do opowiedzenia tysiące historii. Nie bądź taki nieśmiały, chłopcze. Martwi nie powtarzają sekretów.
Clapeyron bardzo się spocił.
– Jestem dziejopisarzem, ale nic jeszcze nie napisałem. Przybyłem tutaj, żeby zacząć. Miałem nadzieję, że…
– Ach. – Szkielet oparł się wygodniej na krześle. – To dobre – mruknął. – Bardzo dobre.
– Liczyłem, że skończysz swoją opowieść.
– Skończę ją – zapewnił. Wgłębienia po oczach były pełne blasku, jaki pełznie po ziemi wokół ogniska. – Chciałeś okraść starego trupa z jedynego dobytku?
– Nie…
Karty w dłoniach Clapeyrona spłonęły gwałtownie, w jednej chwili obróciły się w ziarnisty, cuchnący popiół. Clapeyron syknął, zrywając się na nogi. Palce pulsowały mu straszliwym bólem, karą, której przecież powinien się spodziewać.
– Wspominałem, że te karty nienawidzą kłamców? – rzucił niedbale szkielet.
– Nie. – Drab z mechanicznym sępem posadził Clapeyrona ponownie na krześle. – Twoja kolej. Trzymaj się zasad, kolego.
Clapeyron nerwowym ruchem przetarł czoło.
– Moja historia jest krótka. Przyleciałem na pokładzie „Zdobywcy”, by na własne oczy zobaczyć Limbo.
– Dlaczego? Nikt tak po prostu nie wsiada na podniebnego żeglarza, żeby pooglądać prawdziwe, paskudne słońce. Czy w świecie Tam nie uczą was, że żyją tutaj tylko dzikusy, bluźniercy i pchły na ich karkach? No? – pogonił szkielet milczącego Clapeyrona. – Nie obrazisz jego pamięci, wypowiadając parę słów.
Ten drgnął.
– Skąd wiesz? – wyszeptał, czując woń kwaśnego, obrzydliwego strachu. – Skąd wiesz, że…
Szkielet podparł opadającą szczękę, skłaniając ją do kłapnięcia. Zaczął kreślić coś palcem w kopcu zimnego popiołu, skłaniając go do współpracy. Kleiły się w karty, złączając się w całość. Sęp, dziwnie zafascynowany hipnotyzującymi ruchami trupa, chwycił w krzywy dziób strzępek po damie Clapeyrona i podsunął ją szkieletowi. Martwy pogładził ptaka po metalowej szyi.
– Martwi znają martwych – odparł.
– Chcesz powiedzieć, że spotkałeś w zaświatach mojego ojca? – Clapeyron ledwo mógł oddychać. Nie uwierzyłby w nic podobnego, przenigdy nie dałby wiary w coś tak szalonego… ale usłyszał to od żywego trupa, który tasował popiół po spalonych kartach. – Jaki… Jaki był? Czy coś mówił?
– Aye. – Szkielet wyrównał kupkę kart. Wyświechtane, pożółkłe i stare, przypominały jego samego. – Chociaż poznałem go, kiedy obaj byliśmy jeszcze żywi.
Cisza zapadła tak nagle, jakby ktoś chlusnął na blat wodą z blaszanego wiadra. Napięcie ściekało z krawędzi pokiereszowanego stołu.
– Mówisz o swojej opowieści? – spytał zachrypniętym głosem wyższy drab. Nie odrywał oczu od sępa, który łasił się do kościstej ręki pokerzysty. – O chłopcu i…
– O Tym, Który Nosił Gwiezdny Pancerz. – Koy ściągnął kapelusz. Długie włosy rozsypały się wokół rumianej, kobiecej twarzy. – Perspektywa zmienia naprawdę wiele, ale to wciąż ta sama historia.
Szkielet milczał. Było coś odciążającego w milczeniu martwych, coś, co przynosiło wytchnienie i ulgę ich bliskim, jednak pod grobową deską tej ciszy gotowała się gorycz.
– Jak miał na imię twój ojciec? – spytał cicho.
– Ty jesteś Tadawi?
– Jak?!
– Alary Clapeyron.
Brodzący w resztkach pyłu sęp przekrzywił łeb i z wrzaskiem rzucił się na kość przedramienia niewzruszonego trupa. Rozległ się przeszywający metaliczny dźwięk i ptak rozsypał się na zębatki, śrubki i nakrętki.
– Pancerz komety – wyszeptała Koy. Jej zachłanne oczy wyrywały się spojrzeniem do przodu. – Brakująca część. Błogosławieństwo Machiny.
Szkielet mruknął. Rozejrzał się.
– Tak myślicie? – Zatrzymał rozjuszony wzrok na Clapeyronie. – Ty też?
Oddychał ciężko, ledwo łącząc myśli w płynie biegnącą całość. Szkielet czekał, w jego pustych oczodołach był niemal ludzki blask, odrobina tęsknoty za tym, co już nigdy nie wróci. Jakby wspominał przez krótką chwilę, jak to było, żyć.
Esamee otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć.
Koy chwyciła rewolwer i wbiła czubek lufy w skroń Clapeyrona.
– Oddaj metal, trupia kukło, albo ze łba pisarczyka wyleje się zupa.
Szkielet schował karty niespiesznie za mostek.
– Chyba nie słuchałaś dokładnie – powiedział, uśmiechając się posępnie. – Wyręczyliście mnie w dopowiedzeniu końca tej opowieści. I imieniem ojca, i hukiem wystrzału. Oba powinny pozostać nieme, i głosy obu to moja wina.
– Co teraz będzie? – pisnął Clapeyron.
– Wschód Machiny – odparł szkielet, wstając. – Kto by pomyślał, że nawet trupy będą musiały to oglądać.
Kiedy rewolwer wystrzelił, na podłogę padły dwa trupy. Jeden z przerażeniem zastygłym na twarzy i dłonią zaciśniętą kurczowo na notatniku. Drugi rozpadł się wśród klekotu rozrzuconych kości.