– Hekate! – Zeus rozłożył ręce w geście powitania.
Pozostali bogowie siedzieli po obu stronach sali w dwóch rzędach wysokich ław.
Hekate ruszyła między nimi, patrząc przed siebie. Powietrze wypełniało wibrujące pole energii. Wyczuła w nim wdzięczność Demeter, szacunek Heliosa, niechęć Ateny i łączącą się z pogardą zazdrość Afrodyty. Reszta zebranych truchlała wpatrzona w swoje kolana. Nawet Ares, zawstydzony, nie śmiał podnieść wzroku.
Czarna, potężna suka towarzysząca bogini podbiegła do Zeusa i dumnie usiadła obok szafirowego tronu. Położyła wielki łeb obok boskich stóp i rozlewających się po błyszczącej posadzce szat, farbowanych tyryjską purpurą.
Hekate sunęła niczym gęsta mgła, a towarzyszyła jej tylko krucha cisza. Kiedy zatrzymała się przed obliczem Gromowładnego, ten wstał i przemówił.
– Bogowie, przez wieki rozproszeni po świecie! Oto z podziemi przybyła ta, której imię zostało wymazane z kart pamięci. Moja ulubienica.
Hekate stała zawieszona w ezoterycznej przestrzeni, niewzruszona czułym słowem.
– Ludzie o nas zapomnieli – kontynuował najwyższy z bogów, zaciskając w gniewie pięści. – Jednak ona, bohaterka tytanomachii, przypomni o nas światu.
Zeus podniósł ręce w geście triumfu. Był pewny, że bogini ciemności go nie zawiedzie. Ubłagał ją, by wyszła z podziemi i pomogła w walce o jedyną słuszną wiarę. I teraz, stała tuż przed nim, zimna, chłodna, tajemnicza. A on patrzył na nią z ojcowską czułością, ponieważ jako jeden z niewielu, dostrzegał w niej światło.
Większość zebranych wstała, oklaskując przemowę Gromowładnego. Nie mieli wyjścia. Po wiekach nieudanych prób powrotu na ołtarze, musieli zaufać tej, która mogłaby ich albo zbawić, albo unicestwić . Zachodzili w głowę, jakim sposobem ta dwulicowa pani, nawróci śmiertelników.
Niewzruszona Hekate ledwo zauważalnym skinieniem głowy podziękowała towarzystwu. Kiedy bogowie opuścili salę, Zeus objął boginię.
– Nie zawiodę cię – obiecała. – Twoja sława znów sięgnie niebios.
***
Hekate obserwowała świat pod postacią czarnej suki. Włóczyła się po zakamarkach Londynu, aż pewnego dnia trafiła na tłum zmierzający w stronę stadionu. Usiadła na chodniku po drugiej stronie ulicy i obserwowała powiększającą się kolejkę do kas. Czuła rosnące podniecenie, woń marihuany, tytoniu i alkoholu. Musiała przekonać się na własne oczy, co zwabiło tylu śmiertelników. Przebiegła przez jezdnię. Wśliznęła się między wieszaki z koszulkami dla fanów, gdzie przeobraziła się w piękną, czarnowłosą dziewczynę o porcelanowej cerze i niebieskich oczach. Nigdy dotąd nie nosiła spodni, ale, ku swojemu zdziwieniu, dobrze czuła się w obcisłych dżinsach. Podeszła do mężczyzny, który wpuszczał ludzi do środka.
– Bilet, proszę. – Znudzony wyciągnął dłoń po kwitek.
– Bilet nie jest mi potrzebny. – Hekate użyła czaru perswazji.
Przez chwilę facet stał otępiały, po czym powiedział:
– Ma panienka rację, proszę wchodzić. – Otworzył przed nią bramkę.
Hekate ujrzała stadion po brzegi wypełniony młodzieżą. Nawet w Hadesie ciężko było zorganizować takie przedsięwzięcie. Zmarli byli nietowarzyscy i niewiele ich obchodziło. Włóczyli się raczej samotnie lub w małych grupkach. Pewna siebie bogini kierowała się pod scenę. Chłopcy oglądali się za nią, czuła na sobie ich spojrzenia. Jak psy, jak psy… – przewróciła oczami.
Po chwili stanęła tuż przy barierce oddzielającej widzów od sceny. Światła przygasły. Stojące w pierwszym rzędzie blond lalki obgryzały paznokcie prawie do krwi, a kiedy muzycy wyszli na scenę, pisk dziewcząt niemal pozbawił boginię słuchu.
Cisza wokół – Hekate stłumiła zaklęciem głosy wszystkich fanów. Słyszała już tylko muzykę i śpiew. Melodie tak różne od tych, które dotąd znała – elektryzujące, dudniące, hipnotyzujące. Blondyn z obnażoną piersią i spodniami ciasno opinającymi przyrodzenie zawodził przy akompaniamencie elektrycznej gitary, basu i bębnów. Wyglądał jak bóg, a reakcja śmiertelników upewniła Hekate w przekonaniu, że jest jak bóg traktowany. Ludzie go uwielbiali, czcili, płakali ze szczęścia, że mogą usłyszeć go na żywo. Utwór się rozwijał, aż na pierwszy plan wyszedł gitarzysta. Sięgnął smyczek i przeciągnął nim po strunach. Hekate była zachwycona, bo właśnie, zupełnie przez przypadek, znalazła sposób na dotarcie do śmiertelników.
W dniu przesilenia zimowego bogini udała się na południe w poszukiwaniu zespołu. Z początkiem roku, wabiona znajomą siłą, dotarła do hrabstwa Hampshire. Wieczorem stanęła przed bramą z kutej stali. Usiadła i wpatrywała się w dwupiętrowy budynek wzniesiony z czerwonej cegły, opleciony martwym bluszczem. Do głównego wejścia prowadziła żwirowa droga, wzdłuż której rosły drzewa pokryte mchem.
W pokojach posiadłości tliły się światła.
Usłyszała ludzkie głosy i podeszła bliżej. Zatrzymała się pod oknem, z którego strużką wymykała się ciepła poświata. Przez szczelinę w zasłonie dostrzegła czterech mężczyzn. Upijali się przy psychodelicznych dźwiękach.
Długowłosy młodzieniec otworzył okno, by się orzeźwić. Wsparty łokciami o parapet odpalił skręta. Wypuścił białoszary dym, opadający pod wpływem wilgoci. Chłopak spojrzał w dół. Zauważył czarnego psa. Zwierzę siedziało nieruchomo niczym gargulec, a jego oczy błyszczały jak świeży atrament.
– Hej! Ludzie! – zawołał do towarzyszy. – Jakiś pies tu siedzi i się gapi!
– Ty już więcej nie pij! – krzyknął któryś z kolegów. – To za dużo jak na twoją głowę.
– Ujarał się – skomentował kolejny.
Blondyn zignorował te docinki. Z niepokojem wpatrywał się w wielkiego psa. Nie rozumiał dlaczego nagle przeszedł go dreszcz i zimny pot zalał skronie. Ostatni raz wciągnął dym do płuc, po czym przestraszony wycofał się z okna.
Za dużo zioła – pomyślał.
– Uwielbiam ten dom – wyznał Jimmy po raz setny, wpatrując się w drewniane belki pod sufitem.
– Gdzie Bonham i Jones? – spytał Plant.
– Poszli na dziwki – rzucił od niechcenia. – Ja dziś nie mam ochoty. Są ważniejsze sprawy. Skup się! Napisz coś zajebistego, dobra?
Robert przytaknął. Siedział przy stole pochylony nad kartką papieru. Od jakiegoś czasu niczego nie napisał. Alkohol, narkotyki i kobiety zbyt często mu w tym przeszkadzały. Menadżer wydzwaniał co drugi dzień i pytał o szczegóły pracy nad nowym albumem. Jakby trucia dupy było mało, wpadał raz w tygodniu, by najpierw zespół opieprzyć, po czym kończył zalany w trupa na dywanie. I tak w kółko.
Każdy kolejny album był lepszy od poprzedniego i Plant sądził, że osiągnęli już apogeum. Przestał wierzyć w swoje pisarskie zdolności. Ciężko mu się żyło w Headley Grange. Wciąż miał wrażenie, że nie są w domu sami. Włoski na karku stawały mu dęba, kiedy tylko usłyszał skrzypienie podłóg. Do tego ta dziwna, czarna suka, którą Page wpuszczał do środka…
Robert szukał natchnienia w tańczących w kominku płomieniach. Nic. Pustka. Klapa. Grant mnie zabije – pomyślał. Ukradkiem spojrzał na Jimmy’ego, który w skupieniu grał na gitarze. Zamknął oczy i słuchał genialnej solówki.
I nagle w głowie zaświtała mu myśl. Chwycił za pióro. Kiedy skończył, spojrzał na tekst:
„(…)
And as we wind on down the road
Our shadows taller than our soul
There walks a lady we all know
Who shines white light and wants to show
How everything still turns to gold
And if you listen very hard
The tune will come to you at last
When all are one and one is all
To be a rock and not to roll.”
– O kurwa! – wykrzyknął i mało nie spadł z krzesła.
Zaintrygowany Page natychmiast odłożył gitarę.
– Pokaż mi to. – Wziął od kolegi kartkę z tekstem. Wodził po niej oczami z coraz większym podziwem. – Ja pierdolę! Plant! To jest najlepsza rzecz, jaką napisałeś. – Podniecony prawie wyrywał sobie kędziory z głowy. – Skąd ci się to wzięło? I to w kilka minut! – Jimmy kręcił się po pokoju jak porażony.
– Nie wiem, miałem natchnienie, czy coś – zgodnie z prawdą wyznał Plant. – Coś… – próbował wyrazić to słowami. Nie chciał zabrzmieć jak opętany. – Coś prowadziło moją rękę.
– Chłopie! To jest zajebiste! Zrobimy z tego arcydzieło!
Plant siedział wbity w krzesło nie podzielając entuzjazmu. Wciąż nie pojmował, co go natchnęło. Z niepokojem patrzył na tekst piosenki, której sam do końca nie rozumiał. Jakby ktoś pisał za niego. Wyrwał się z głębokiego transu i teraz onieśmielony własnym geniuszem, drżąc na całym ciele, usiłował zrozumieć, kim jest ta pani zmieniająca wszystko w złoto.
A czarny pies kręcił się po domu.
***
– Bogowie! Znalazłam sposób! – oświadczyła Hekate na zebraniu w pałacu Zeusa.
– Czerpiemy moc i żyjemy dzięki temu, że ludzie nas czczą. Jednak siła nie tkwi w naszych imionach, a w wartościach, które pielęgnujemy w śmiertelnikach. Nie płaczcie już, że nikt w was nie wierzy. Znajdźcie sobie ludzi i natchnijcie ich, jak niegdyś czyniliście to swoim wyznawcom.
Bogom spodobał się pomysł Hekate. Niemal natychmiast ruszyli na polowanie. Atena i Apollo odwiedzili uniwersytety, Eros został asystentem reżysera filmów romantycznych, Ares wciąż krążył po świecie i szeptał o wojnach głowom państw. Ku uciesze Hekate, Hades wpadł na pomysł, by co roku, ostatniego dnia października wyprowadzać zmarłych na powierzchnię. A Zeus? Cóż, Zeus szczególnie upodobał sobie naukowców, którzy odtworzyli dla niego Promień Śmierci Tesli. Najwyższy bóg był zachwycony nową zabawką. Z obawy przed powtórką z historii, piorunem uśmiercił wszystkich, którzy wiedzieli o istnieniu promienia.
Hekate nie poprzestała na Led Zeppelin. Szczególną opieką objęła grupę Black Sabbath, między innymi dlatego, że spodobała jej się ich nazwa. Gazety rozpisywały się o nowym nurcie muzycznym: „Muzyka rockowa to zło”, „Gwiazdy rocka i czarna magia”. Najbardziej bawiły Hekate słyszane gdzieniegdzie oskarżenia starszych pań, jakoby ludzie słuchający rocka byli opętani. Co za nonsens. Popularność zespołów i samotnych artystów przyniosła zamierzony efekt – ludzie zaczęli mówić o magii, interesować się nią, igrać z nią. Dzięki popkulturze figurki bogów powoli wracały na ołtarze.