
Opowiadanie było publikowane w zbiorku autorskim “Muzyka Sfer Niebieskich”, W drodze, 2009
Właściwie opowiadanie mogłoby nosić tytuł Jeffrey Wszechmogący, ale to byłby epigonizm :)
Opowiadanie było publikowane w zbiorku autorskim “Muzyka Sfer Niebieskich”, W drodze, 2009
Właściwie opowiadanie mogłoby nosić tytuł Jeffrey Wszechmogący, ale to byłby epigonizm :)
Ciężko dysząc, zsunąłem się z Roksany i obróciłem na plecy. Odczekawszy, aż oddech się wyrówna, sięgnąłem po papierosa. Wydmuchując z namaszczeniem dym, obserwowałem jak dwie muchy na suficie usiłują nieudolnie powtórzyć to, co przed chwilą robiliśmy z Roksaną. Patrzyłem na nie z niesmakiem; nie lubię much (któż zresztą je lubi?).
„W porządnych burdelach nie ma much” – pomyślałem. – „Diabeł wie, może już za kilka dni będę mógł zamienić tę spelunę na coś z większym szpanem?”
Nie, nie zamienię. Lubię tę małą dziwkę. Zwłaszcza, że będzie mnie stać na dodatkowe pięć dolców… Za te pięć dolców Roksana krzyczała. Cholernie mnie to podnieca. Pozwoliłem sobie na taki luksus może ze dwa razy, kiedy byłem przy forsie… a raczej wydawało mi się, że przy niej jestem. Ta prawdziwa dopiero przyjdzie. Widzę ją dokładnie tak samo, jak przerażoną gębę majora Dolthy'ego gapiącego się na swą trójpalczastą dłoń. Będzie jej tyle, że… Właściwie co będę z nią robił? Na co forsa człowiekowi, który może wszystko.
Roksana włożyła już te swoje czarne burdelowe majtki i paradowała tak po pokoju. Wyciągnęła butelkę, nalała do dwóch kieliszków: gin był wliczony w usługę. Przysiadła na skraju łóżka i sącząc swój trunek, patrzyła na mnie. Raczej przeze mnie; myślami była już zapewne przy następnym kliencie.
– Słuchaj – zagadnąłem. – Co byś zrobiła, gdybyś mogła wszystko?
– Jak to: wszystko – burknęła, niechętnie odrywając się od własnych myśli.
– No, wszystko, po prostu wszystko. – Najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.
– Nie trzy?
– To było w innej bajce.
– Aha, w innej. To znaczy, że ta jest twoja.
– Powiedzmy.
Roksana zastanawiała się. Patrzyłem na nią i uświadomiłem sobie nagle, że nawet nie znam jej prawdziwego imienia.
– Zawsze wymyślisz jakąś głupotę – odparła w końcu. – A potem od starej to mnie się obrywa. Mnie tam wystarczyłoby jedno życzenie.
– Jedno?
– Tak. Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy.
– Ale wymyśliłaś.
– Dosyć tego. Ubieraj się. Albo płać drugą szychtę.
– Jeszcze nie dzisiaj – mruknąłem, wkładając spodnie.
***
Do Roksany przygnała mnie euforia. Większość facetów w moim położeniu wybrałaby wódkę. Ja jednak wolałem tracić nadmiary radości, tudzież frustracji w miłosnych zmaganiach. Mówią, że wódka czyni cuda, dodaje pewności siebie… Mnie to nie dotyczy. Mam swoją fideinę. I choć bez wątpienia dawka, którą sobie zaaplikowałem, działała jeszcze, to przecież nie w tym należy upatrywać przyczyn mej euforii. Ta pojawiła się, niby złotowłosa anielica, gdym zbiegał po masywnych, alabastrowych schodach gmaszyska będącego siedzibą Sztabu Północnego. Zostawiwszy Dolthy'ego z trójpalczastą ręką i krówskim łajnem na biurku, nie umiałem odmówić sobie złośliwej satysfakcji. Ale przecież to jego wina: w końcu nie chciałem wiele. Te pięć, dziesięć minut, które zająłbym generałowi Hamiltonowi z pewnością nie zbawiłoby świata. Lecz to, co miałem mu do zaoferowania – owszem. Czy wszyscy adiutanci generała są na tyle tępi, żeby tego nie pojąć?
Może nie wszyscy. Ale major Dolthy z pewnością dorósł do swego nazwiska.
Ledwie wszedłem, przebiwszy się uprzednio przez niezliczone kordony jeszcze bardziej tępych strażników, wykonał od biurka ruch jednoznacznie dający do zrozumienia, że od tej chwili jedynym jego pragnieniem będzie możliwie najszybsze pozbycie się intruza. Odpowiadało mi to: w końcu traktowałem majora jako kolejną barierę na drodze do generała. Lecz zbieżność celów była iluzoryczna: o ile ja chciałem pozbyć się towarzystwa Dolthy'ego, przechodząc przez drzwi znajdujące się za jego plecami, o tyle on widział mnie znikającego w drzwiach przeciwległych – tych, przez które dopiero co wszedłem.
– Generał jest zajęty – warknął w odpowiedzi na me uprzejme, nawet trochę nieśmiałe pytanie.
– To zrozumiałe w przypadku osoby na tak znaczącym stanowisku – odrzekłem, starając się kontynuować linię pojednawczą. Wewnątrz jednak zaczęła zalewać mnie krew. – Zdaję sobie z tego sprawę, toteż nie ośmielałbym się zakłócać panu generałowi spokoju, gdybym nie miał pewności, że…
– Że sprawa jest arcyważna – przerwał mi brutalnie. – Daj pan z tym spokój. Takich arcyważnych spraw jak pańska mamy tu na pęczki. Codziennie.
– A pan, majorze, jest tu chyba od tego, aby z tych pęczków wyłuskać rodzynki. Nie mylę się, prawda? Tymczasem nie umie pan tego robić, czego ja choćby jestem najlepszym dowodem. Długo studiowałem działalność Departamentu d/s Postępu przy Sztabie Północnym. Wniosek nasuwa się tylko jeden: ktoś knoci swoją robotę. Pan, albo generał. Teraz widzę, że raczej pan – dokończyłem szyderczo.
Poskutkowało. Dolthy, purpurowy z wściekłości, zlustrował mnie uważniej i mruknął niedbale, jak gdyby to mogło zatuszować efekt mych słów:
– Z czym pan przychodzi.
– O tym będę rozmawiał z generałem Hamiltonem.
– Nie bądź pan dziecko – zirytował się. – Możesz myśleć, że jestem durniem, ale posadzono mnie tu do wstępnej selekcji i robię to bez względu na to, co o tym myślą tacy jajogłowcy jak pan!
– Teraz lepiej – odparłem z uśmiechem. Dolthy wwiercał we mnie wściekły wzrok. Wyglądał jak nastroszony kogut.
– Więc? – zapytał.
– Panu mogę powiedzieć jedynie tyle: wiem co zrobić, żeby móc wszystko.
– Jeszcze jeden wariat – mruknął Dolthy. – Wszechmogący, psiakrew! Jeśliby tak było, już dawno siedziałby pan u generała.
– Owszem. Lecz nie mogłem sobie odmówić przyjemności…
– Skończmy z tym. Mów pan serio albo zjeżdżaj.
Beznadziejny przypadek.
Skoncentrowałem się. Fideinę zażyłem tuż przed wyjściem, więc powoli zbliżałem się do maksimum możliwości. Krzesło Dolthy'ego. Lokalny, skokowy spadek entropii. Potem lokalna antygrawitacja. Minus g. Wystarczy?
Wystarczyło. Efekt był piorunujący. Dolthy najpierw poczuł, że coś parzy mu pośladki, więc zerwał się energiczne, a że znajdował się już w nieważkości, wyrżnął głową w sufit.
Pozwoliłem mu tam pozostać. Machając rozpaczliwie kończynami, przesunął się poza zasięg komina antygrawitacyjnego i runął w dół, lądując na blacie biurka.
– Nie mogę podać panu szczegółów – powiedziałem niewinnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Dolthy rozcierał potłuczony pośladek. Jego wściekłość sięgała chyba apogeum. Trudno. Chciałem po dobroci, Bóg mi świadkiem.
– Zjeżdżaj – wycharczał – w tej chwili! Bo jeśli nie…
Nie słuchałem go. Koncentracja musi być bardzo głęboka, jeśli chce się precyzyjnie zogniskować działanie woli na efekcie, którego mechanizm też nie może być wyssany z palca: im większe odstępstwo od reguł fizyki makroświata, tym większa musi być poprzeczna amplituda prawdopodobieństwa. A fideina ma swoje ograniczenia, więc trzeba uważać. Najlepsze wyniki daje manipulacja na stałych kwantowych. Ot, choćby lokalna zmiana wartości stałej Plancka. Moment – i przedmioty z biurka Dolthy'ego zaczęły pojawiać się na blacie. Efekt tunelowy w skali makro. Patrzyłem rozbawiony, jak major rzucił się, aby zakryć ciałem pięknie wydany album Fucking on Polynesia, który pojawił się otwarty, o ile dobrze zapamiętałem, na pozycji 72. Chciałem jej kiedyś popróbować z Roksaną, ale ta mała cholera zażądała dziesięciu dolców więcej. Powiedziała, że to i tak tanio, bo za perwersję obowiązuje specjalna taryfa.
W ostatniej chwili dostrzegłem, że Dolthy, czerwony jak komunistyczna szturmówka, sięga ręką w kierunku przycisku na przedniej ściance biurka. Reorientacja koncentracji w tak zawrotnym tempie sporo mnie kosztowała. Ale udało się. Chyba głównie dlatego, że błyskawicznie zdecydowałem pozostać przy efekcie tunelowym. W momencie wkroczenia uzbrojonego strażnika byłem już piętro wyżej, wzbudzając przerażenie i konsternację jakiejś podstarzałej damulki, którą nakryłem właśnie przy zgoła nie urzędowych czynnościach… dam spokój ze szczegółami. Przeprosiwszy ją grzecznie, wyszedłem normalnie, drzwiami, zbiegłem po schodach. Na korytarzu spotkałem rozeźlonego strażnika wracającego na swój posterunek. Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem.
Przeniknąłem przez drzwi gabinetu Dolthy'ego i spytałem:
– Czy to już wystarczy, czy bawimy się dalej?
Zerwał się, jak gdyby zobaczył ducha. Jego ręka – zapewne odruchowo – znów powędrowała w kierunku przycisku, lecz opadła ciężko na blat, ciągnąc za sobą cały tułów, posłuszna nowemu, lokalnie obowiązującemu współczynnikowi w drugiej zasadzie Newtona.
– No i po co ten replay? Tak pan lubi wychodzić na durnia wobec swoich podwładnych?
Dolthy usiadł, masując rękę (łaskawie przywróciłem newtonowski współczynnik do starej, nadanej przez Stwórcę wartości). Potem wyjął chusteczkę i wytarł łysinę. Zrobiło mi się go żal. Ale cóż: za głupotę trzeba płacić.
– Więc? Jak będzie z moją audiencją u generała?
– Nie ma go – odparł tak zmęczonym głosem, że aż mu uwierzyłem. – Czemu się pan nie zgłosi do cyrku u diabła? Za duża konkurencja, co? W armii hipnotyzerzy są spaleni. Ale zapiszę pana. – Sięgnął po pióro. – Tylko uprzedzam: jest spora kolejka. Proszę się zgłosić za – obliczał coś w myślach – za dwa tygodnie. Wtedy uściślę termin.
Nie jestem nerwusem. Lecz teraz krew mnie zalała tak dokumentnie, że zobaczyłem jej czerwony blask pod powiekami (kto wie, może to jakieś działanie uboczne fideiny?). Mimo to zdołałem się skoncentrować. Anihilacja z transmisją energii. Dolthy'emu pióro wypadło z ręki. Trudno, aby było inaczej, skoro nie miał już tych palców, co je podtrzymywały.
– To zostawiam ci na pamiątkę, nędzny biurokrato – warknąłem ze złością. – Odzyskasz te swoje kochane, tłuściutkie paluszki, gdy będę opuszczał gabinet generała Hamiltona, nie prędzej, daję ci na to me uroczyste słowo honoru. Zapewne nie jesteś na tyle tępy, by nie wiedzieć, że będzie to możliwe jedynie wtedy, gdy tam uprzednio wejdę. A uczynię to tylko w sytuacji, gdy mnie osobiście zaanonsujesz, choć teraz już chyba nie wątpisz, że mógłbym na sto innych sposobów. Może to oduczy cię nazywać mnie hipnotyzerem. Będę tu jutro o dwunastej – skierowałem się do drzwi. Już je zamykałem, gdy szatan podsunął mi raczej nieelegancki pomysł. Uchyliłem więc drzwi i przez szparę powiedziałem:
– A to zamiast tortu.
W tym momencie na samym środku biurka Dolthy'ego pojawił się okazały, świeżutki krowi placek, który teleportowałem tu z pobliskiego pastwiska.
***
Generał był całkiem inny. Gdyby nie mundur, przysiągłbym, że jest astrofizykiem, tym typem dziwaka, który nawet w czas urlopu nie opuszcza wzgórza Kitt Peak. To wrażenie jakoś mnie podbudowało, choć dobrze przecież wiedziałem, jak złudna bywa ocena dokonywana jedynie na podstawie oglądu powierzchowności fizycznej.
– Słyszałem o pańskich wyczynach. – Sprawiał wrażenie rozbawionego. Może też nie cierpiał Dolthy'ego. – Musiało panu bardzo zależeć na spotkaniu ze mną. Albo jest pan nieprzeciętnym cholerykiem.
– I jedno i drugie – mruknąłem, niezupełnie zgodnie z prawdą. Po co ma zaraz wiedzieć o mnie wszystko.
Hamilton wskazał mi fotel. Gdy usiadłem, wyciągnął pudełko z cygarami. Odmówiłem, choć mnie skręcało, żeby zapalić. Fideina i nikotyna dają w sumie mieszankę piorunującą. A musiałem się troszkę naszprycować, pewien, że dojdzie do demonstracji.
– I co? Mógłby pan to wszystko powtórzyć dzisiaj? – Hamilton jak gdyby czytał w moich myślach.
Skinąłem głową.
– Oraz podtrzymuje pan, że to nie ma nic wspólnego z hipnotyzerką.
– Dokładnie nic.
– A z… hm… parapsychologią?
Zawahałem się. Na dzisiejsze spotkanie przygotowałem sobie trzy taktyki. A rozmowa podążała w takim kierunku, że wszystkie mogły okazać się bezużyteczne.
– Trochę – odparłem lakonicznie. Generał przestał się uśmiechać.
– Proszę pana. Żebyśmy się rozumieli. Sztuczki mnie nie interesują. Tylko podstawy. Mam nadzieję, że jest to jednoznaczne.
Aha. Więc demonstracji nie będzie. No i dobrze.
– Rozumiem. Tylko że…
– Tylko co?
– To może być… no… trochę trudne. Dla pana.
Zmarszczył brwi.
– W jakim sensie?
– W każdym. Musiałby pan być dobry we wszystkim, generale. W fizyce, psychochemii, psychoneurologii… A nawet w filozofii. I religioznawstwie.
– Może mnie pan nie docenia – mruknął, zapalając wygasłe cygaro.
– Może. Ale nawet jeśli… i tak może pan nie dać wiary.
– A to czemu?
– Widzi pan… Posłużmy się przykładem. W fizyce mieliśmy dwa przeskoki, że tak powiem, świadomościowe. To znaczy takie, które zburzyły podstawy filozoficznego pojmowania świata: kopernikańsko-newtonowski i einsteinowski. Wie pan dobrze, ile wywołały oporów. Niełatwo przełamywać paradygmaty…
– Chce mi pan dać do zrozumienia, że to pańskie… hm… odkrycie może spowodować podobne konsekwencje?
– Tak.
– Kim pan jest u diabła.
– Nie przeczytał pan na wizytówce, generale?
– Przeczytałem. Ale nie przychodzi chyba pan do mnie jako farmakolog!
– Owszem, częściowo.
Generał wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.
– Wie pan, ile kosztuje moja minuta. Proszę więc zaczynać.
– Od podstaw?
– Od podstaw.
– Dobrze. Zna pan teorię superprzestrzeni Wheelera?
Przyjrzał mi się uważnie.
– Ależ z pana farmakolog. Dobrze. Jeden zero dla pana. Proszę spróbować. Przystępnie, jeśli to możliwe.
– Owszem, możliwe. Otóż Wheeler wraz z Everettem i Grahamem zaproponowali, bodaj jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku, własną interpretację mechaniki kwantowej, znaną jako teoria EWG. Poglądowa interpretacja tego nieskazitelnego modelu matematycznego przedstawia superprzestrzeń jako twór, w którym dowolny punkt stanowi wirtualny Wszechświat. Faktyczna rzeczywistość realizuje się w czasie poprzez sekwencyjne „aktualizowanie się” tych wirtualnych wszechświatów. Dzieje się to zgodnie z powszechną w fizyce zasadą najmniejszego działania – tutaj rozumianą, jako maksymalizacja prawdopodobieństwa. Tak jak rzeka płynie drogą minimum potencjału grawitacyjnego, tak Wszechświat toczy się w czasie poprzez realizację tych punktów superprzestrzeni, które są najbardziej prawdopodobne.
– Faktycznie zaczął pan od podstaw – mruknął generał.
– Sam pan chciał. Jeśli powiązać z teorią EWG koncepcję kolapsu wektora stanu zaproponowaną przez Walkera – spojrzałem nań wyczekująco: pokręcił głową – z tym na razie dam panu spokój – to okaże się nie całkiem bezsensowne twierdzenie, że świat NIE ZAWSZE podąża linią maksimum prawdopodobieństwa.
– A to czemu?
– Cóż, nie da się bez Walkera – westchnąłem. – W swej interpretacji mechaniki kwantowej założył on istnienie zaburzeń w wektorze stanu zdeterminowane działaniem świadomości. Wolą.
– Aha, słyszałem. Pseudofizyczne podstawy parapsychologii.
– Istotnie, pseudofizyczne, bo istnienie owych związanych ze świadomością zmiennych ukrytych jest absolutnie nieweryfikowalne fizycznie. Ale są weryfikowalne efekty…
– Doprawdy? Pozytywne efekty opisane są jedynie przez entuzjastów. Prawdziwa nauka, oparta na sceptycyzmie poznawczym…
– Właśnie, tu pan trafił! Na sceptycyzmie. Zaś efekty parapsychologiczne, jeśli tylko istotnie zależą, jak twierdzi Walker, od kolapsu wektora stanu uwarunkowanego działaniem woli – będą obserwowane jedynie przy istnieniu owego czynnika świadomości – w warunkach pozytywnego, a nie sceptycznego nastawienia do eksperymentu. Wola, wiara – rozumie pan?
– Tak, tak – wydawał się być rozczarowany. – A co z tym EWG?
– EWG stanowi doskonały grunt dla koncepcji Walkera. Przecież jasno widać, że jeśli odchylić linię „aktualizacji” Wszechświata od tej normalnej, naturalnej – czyli biegnącej zgodnie z zasadą maksimum prawdopodobieństwa – to możliwe są do pomyślenia efekty niezupełnie zgodne z prawami fizyki.
– Ach tak – ożywił się. – I tym czynnikiem powodującym odchylenie od normalnej – jak to pan ujął – linii miałaby być świadomość. Siła woli. Tak?
– Owszem.
– Zgrabna bajeczka – wydmuchnął dym przed siebie, skazując mnie na katusze.
– Też tak myślałem. Lecz uderzyła mnie pewna myśl przy czytaniu – nie zgadnie pan czego – Ewangelii. Nie jestem człowiekiem wierzącym, zawsze chcę wszystko wyjaśniać zgodnie z naturą i żywię przekonanie, że jest to możliwe. Żadnych tam cudów – rozumie pan. No, a co pan powie o cudach Jezusa?
Wzruszył ramionami.
– Nie zajmowałem się tym.
– A ja tak. Zrobiłem nawet pewną statystykę. Proszę pana, on prawie zawsze bazował na silnej wierze uzdrawianego. A jak szedł po wodzie – pamięta pan? Szymon ruszył ku niemu, lecz w pewnej chwili zwątpił – i co? Zaczął tonąć. – Czemuś zwątpił – pyta Chrystus. Gdzie indziej mówi wprost: wiara góry przenosi. Albo: gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, całkiem jak gdyby to był mierzalny parametr! Najbardziej frapujące jest jednak zdarzenie – bodaj w Nazarecie, gdzie wszyscy Go znali jako zwyczajnego śmiertelnika. – Co z niego za prorok – mówili. I cóż pisze ewangelista? Żadnego cudu nie mógł tam zdziałać – bez poparcia ich wiarą! On, Bóg – a nie mógł!
– To istotnie zastanawiające – zamyślił się generał.
– Traf chciał, że akurat wtedy pracowałem nad doktoratem… jest pan dobrze poinformowany – dodałem, widząc jak unosi brwi w wyrazie zdziwienia. – Nie dokończyłem go. Oczywiście, dotyczył farmakologii. „Rozkład salw impulsów w synapsach aksodendrytycznych układu limbicznego w warunkach działania trankwilizatorów”. Ładnie brzmi, nieprawdaż? Lecz gdy wpadłem na ten trop, zorientowałem się, że to temat nie na doktorat…
– Może pan wyrażać się jaśniej?
– Proszę. Słyszał pan o tym narkomanie, co to pod wpływem środków psychotropowych wyskoczył z ósmego piętra, bo wydało mu się nagle, że jest orłem?
– Nie słyszałem. Ale co to ma do…
– Jeszcze trochę cierpliwości. Długo myślałem, czemu tamten się zabił, jeśli naprawdę uwierzył, że ma skrzydła. Wniosek był taki: albo ta cała koncepcja jest bełkotem, albo… albo jego wiary było za mało, żeby wyrosły te cholerne skrzydła. Tertium non datur. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Lecz rzecz nie jest tak prosta. Skrzydła to, wbrew pozorom, wielka sprawa. Kiedy się dobrze przyjrzymy koncepcji – nazwijmy ją Wheelera-Walkera – okaże się, że sterowanie poprzecznymi amplitudami prawdopodobieństwa w procesie aktualizacji świata wymaga tym większych nakładów woli, im bardziej wymuszane zmiany odbiegają od poziomu kwantowego. Inaczej: tym łatwiej zmienić naturę danego zjawiska, im bardziej elementarnych mechanizmów dotykamy. Toteż łatwiej było Chrystusowi przejść przez zamknięte drzwi Wieczernika – efekt tunelowy w skali makro (powtórzyłem go zresztą wobec pańskiego adiutanta) – niż temu nieszczęśnikowi sprawić sobie aktem wiary skrzydła.
– Chce pan powiedzieć, że potrzebna jest… hm… koncentracja woli na fizycznym mechanizmie zjawiska, żeby zmienić jego naturę? – patrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Z ust mi pan to wyjął, generale – odpowiedziałem uprzejmie.
– I pan nauczył się to robić – ni spytał, ni stwierdził.
– Nauczył – to niewłaściwe słowo.
– Proszę nie odpowiadać zagadkami.
– Po prostu: wynalazłem środek będący swoistym wzmacniaczem woli.
– Farmaceutyczny?
– Podziwiam pańską przenikliwość.
Zignorował moją złośliwość.
– Rodzaj narkotyku?
– Można by powiedzieć, że jest to daleki krewny środków halucynogennych. Ale ma się do nich tak, jak komputer piątej generacji do liczydła.
Generał milczał wyczekująco.
– Najistotniejszą cechą fideiny – tak nazwałem ten mój „narkotyk” – jest możliwość sterowania kierunkiem i poziomem koncentracji woli. Klasyczny halucynogen nie daje tych szans. Działa probabilistycznie, albo deterministycznie, zależnie od typu. I w jednym i w drugim przypadku pozostajemy bez wpływu na rodzaj i jakość osiąganych wizji. Mając takie możliwości, mogę kierować wolę na te zjawiska, które wybiorę. Także na mechanizmy kwantowe. Ot, wszystko.
– Wszystko? Ależ nawet pan nie zaczął!
– Chciał pan podstaw.
– Chciałem od podstaw, a to jest różnica. Teraz konkrety. Receptura, skład chemiczny. Przyniósł pan pisemne opracowanie?
– Bierze mnie pan za durnia, generale. Konkrety będą, owszem. Jak podpiszemy umowę.
– W ciemno? Obawiam się, że to pan mnie ma za…
– Tak, w ciemno. To są moje warunki. Bo to jest mój wynalazek.
Generał zastanawiał się dłuższą chwilę. Potem popatrzył na mnie chłodno.
– Wie pan, co my możemy…
– Spróbujcie – rzuciłem kpiąco. – Zupełnie jakby pan nie chwycił, co ja mogę.
– Panu się wydaje, że ja nie mam przełożonych – westchnął nieoczekiwanie i podrapał się w łysinę. – To może potrwać koło tygodnia. Specjaliści ocenią te pańskie… podstawy. Od tego zależy, czy zaryzykujemy. Będziemy w kontakcie – wstał, dając mi do zrozumienia, że rozmowę uważa za skończoną. Podniosłem się również.
– Teraz pan nie może?
– Co?
– Zaryzykować. Tak na pięć, dziesięć procent. Jestem spłukany.
Myślał chwilę.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Dolthy wypisze panu czek. Ale – dodał znacząco – pięcioma palcami!
– Jasne – roześmiałem się. – Obiecałem mu.
– Co to za czarodziej – powiedział generał, odprowadzając mnie do drzwi – który nie umie wyprodukować paru zielonych…
Pokręciłem głową.
– Niewiele pan zrozumiał, generale. Zielone są z drukarni, a nie z poziomu kwantowego.
– Żartowałem – roześmiał się. Położył rękę na klamce, lecz zatrzymał ją. – Jeszcze jedno. Czemu przychodzi pan z tym właśnie do nas?
– Myślałem, że to jasne, zwłaszcza po tym, co powiedziałem ostatnio. Dla forsy, oczywiście.
Generał patrzył na mnie wyczekująco, więc kontynuowałem: – Jaką miałem alternatywę? Chyba się pan domyśla: cyrk. Naharowałbym się jak osioł, a i tak nie zgarnąłbym nawet dwudziestu procent tego, co wezmę u was.
– Nie liczy pan na zbyt wiele?
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
– Może jak pan przemyśli rzecz na spokojnie, jak wypowiedzą się pańscy specjaliści – może wtedy uświadomi sobie pan, co może znaczyć dla armii umiejętność zmiany fizycznych mechanizmów zjawisk. A wtedy da pan każdą cenę.
***
Wyszedłem z banku naładowany zadowoleniem dokładnie tak, jak mój portfel naładowany był forsą i skierowałem się wprost do tego burdeliku o obiecującej nazwie „Uniesienie”, gdzie pracowała Roksana. Otworzyła mi sama szefowa i już od drzwi wiedziałem, że stało się coś złego. Bo tylko coś niewyobrażalnie złego jest w stanie wycisnąć z oczu tak zatwardziałego dusigrosza łzy, których niedawną obecność zdradzały czerwone, opuchłe powieki.
– Och, drogi panie Jeffrey! – załkała na mój widok, zarzucając mi ramiona na szyję. Ugiąłem się pod jej ciężarem. – Och, panie Jeffrey kochany, cóż za nieszczęście!
– Co się stało? – spytałem, starając uwolnić się z jej objęć.
– Dlaczego to zrobiła? Dlaczego?! Przecież miała tu, jak u Pana Boga za piecem!
– Na litość boską! – potrząsnąłem nią silnie. – Co się stało, pani Judyto!
– Prawda, przecież pan nic nie wie! Roksana otruła się dziś w nocy!
Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się tak, jak zatrzymuje się kierowca przepuszczający na zatłoczonej ulicy mknący z wwiercającym się w uszy wizgiem syreny ambulans. Wraz ze mną zatrzymały się wszystkie myśli – zjechały na pobocze, żeby przepuścić tę jedną, nową, której bolesny ogrom każe z trudem torować sobie drogę do świadomości. Szefowa odpłynęła gdzieś wraz ze swoim zawodzącym płaczem, choć stała przecież obok, w dalszym ciągu obdarzając mnie znaczną częścią swego niemałego ciężaru.
Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim ruszyłem dalej. Usiadłem na rokokowym krześle, dojrzałem stojącą na stole karafkę. Nalałem sobie i wypiłem. Potem zamknąłem oczy i przywołałem twarz Roksany. Jej fragmenty jęły napływać z zakamarków mózgu, leniwie jak niezdyscyplinowani żołnierze na zbiórkę. Twarz była już gotowa, gdy z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nie pamiętam koloru oczu Roksany.
***
Dotąd nie wyobrażałem sobie, że może istnieć jakieś wydarzenie zdolne dokumentnie przenicować psychikę takiego twardziela jak ja. A jeśli już coś podobnego mógłbym kiedykolwiek przypuścić, to żadną miarą nie byłaby to śmierć tej małej kurewki, do której, owszem, przywiązałem się nieco, lecz przecież poza wspólnotą interesów (z mojej strony była to możliwość nienajgorszej próby zaspokajania biologicznych potrzeb samca) nic mnie z nią nie łączyło. Takie było przynajmniej do tej pory moje przeświadczenie. I może takim pozostałoby ono mimo tej samobójczej śmierci, gdyby nie wczorajsze słowa Roksany. Słowa, które połknąłem, nieświadom – jak ryba połyka robaka, nie wiedząc nic o ukrytym wewnątrz stalowym haczyku.
„Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy”.
Lecz chyba nigdy nie dojrzałbym w tym zdaniu haczyka, gdyby z kolei nie owa śmierć. Roksana odeszła, niemal w ostatniej chwili – i z pewnością całkiem nieświadomie – zarzucając wędkę. Siedziałem nad butelką rumu (nic innego w barku nie znalazłem), której dno prześwitywało już złowieszczo. Bolał mnie żołądek, bo nie odczekałem należytych pięciu godzin po zażyciu fideiny, która alkoholu nie cierpiała bodaj bardziej jeszcze, niż nikotyny. Lecz ból ten był niczym w porównaniu z katuszami ducha tym dotkliwszymi, że kąsającymi znienacka rodzajem udręki całkiem obcym dotąd memu doświadczeniu.
„Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy”.
Dwa krótkie, niepozorne zdania piekły jak świeżo wypalone piętno. Przewiercały świadomość w gorączkowych poszukiwaniach mej etycznej jaźni, której wszak nie było.
Nie jestem masochistą. W poszukiwaniu lekarstwa mogącego uśmierzyć ten ból olśniła mnie nagle myśl: skoro śmierć Roksany rozjuszyła we mnie ową sentencję, to tylko jedno może ją ugłaskać. Zmartwychwstanie.
***
Stałem w chłodzie kostnicy i wpatrywałem się w twarz Roksany. Byłem skupiony, spokojny, by nie rzec – pewien sukcesu. Olśnienie, którego doznałem, przepędziło gdzieś gnębiącą mnie sentencję, czego nie zdołała dokonać nawet półlitrowa butelka rumu. Byłem sam. Grabarz, filigranowy człowieczek o mysim spojrzeniu, dostał w łapę wystarczająco, by już siedzieć nad butelką. Miałem więc dość czasu i jeśli mi było spieszno, to pewnie z powodu owej gorączki, podniecenia, które ogarnia naukowca w chwili przeprowadzania epokowego eksperymentu. Zresztą i tak spalałem się w domu, czekając aż zatrucie alkoholem spadnie do tego stopnia, żebym mógł zażyć fideinę. Uspokajałem się argumentem, że Łazarz leżał kilka dni w skwarze Palestyny, podczas gdy Roksana dopiero dzień, do tego w chłodni.
Żeby nie być całkiem zielonym, a może też dla zajęcia czymś umysłu, odświeżyłem sobie wiadomości z fizjologii układu krążenia i – niestety już całkiem pobieżnie – z neurofizjologii mózgu. Tak czy owak wychodziło na to, że będę musiał wykroczyć poza efekty kwantowe, bo wielka była moja w tym przedmiocie ignorancja. Zresztą bezpośrednich, klarownych powiązań mechanizmów funkcjonowania sieci nerwowej z kwantowymi dotąd nauka nie wypracowała. Wziąłem zatem sporą dawkę – na granicy ryzyka. Odwróciłem wzrok od Roksany i wykonałem kilka testów.
Najpierw, tak dla wprawy, doprowadziłem świeżutkie jabłko do zgniłki. Potem w drugą stronę: było trudniej, ale jakoś poszło. Podbudowany tym, spróbowałem na śniętej rybie, którą kupiłem przed godziną na straganie (jeszcze dziś mam w pamięci podejrzliwą minę handlarza, gdy zażądałem nieświeżej). Powiodło się za trzecim razem. Ryba trzaskała ogonem w kafle aż miło. Żałowałem, że nie ma tu basenu z wodą, gdzie mógłbym ją wpuścić.
Eksperyment z rybą rozjaśnił mi trochę strategię koncentracji, jaką należałoby przyjąć w przypadku Roksany. Początkowo sądziłem, że najlepiej rozpocząć od aktywizacji układu krążenia (uprzednio przywróciwszy krwi jej właściwe, „żywe” cechy) zupełnie jak przy reanimacji elektrowstrząsami. Okazało się jednak, że nawet w przypadku ryby rzecz nie jest tak prosta: obok aktywizacji centr tyłomózgowia należało wcześniej przygotować właściwe ośrodki układu autonomicznego w rdzeniu przedłużonym, a nade wszystko – uruchomić twór siatkowy regulujący i koordynujący procesy zachodzące w różnych regionach układu ośrodkowego.
Wzbogacony tymi doświadczeniami, z otuchą odwróciłem się ku Roksanie. Teraz widzę, że kierowała mną prosta naiwność. Eksperyment z rybą powinien na zdrowy rozum obudzić we mnie sceptycyzm: w końcu od ssaka na szczycie drabiny naczelnych dzieli ją biologiczna przepaść.
Patrząc później, chłodnym już okiem, nie mogłem nadziwić się mej podówczas beztrosce. Jakoś nie przyszło mi do głowy wziąć pod uwagę choćby tak elementarnej rzeczy, jak fakt powiązań układu autonomicznego z polem kojarzeniowym przednim, zlokalizowanym w kresomózgowiu, o którym rybie nawet się nie śniło.
Tymczasem otucha moja rosła: już po pięciu minutach udało mi się uzyskać pierwszy skurcz serca. Potykając się jak zepsuty, stary zegar, ruszyło ono w końcu i po następnym kwadransie miałem już pełne krążenie. Ustaliwszy tętno i ciśnienie na minimalnym poziomie, poczułem pierwsze objawy „przesterowania” koncentracji. Musiałem więc zrelaksować się, choć moment nie był najkorzystniejszy.
Odpoczywając, starałem się wytyczyć dalszą drogę. Logika nakazywała zająć się układem oddechowym; bez tlenu krew może sobie krążyć ile wlezie, nie poruszy to nawet ciepłego jeszcze nieboszczyka. Nie powinno to nastręczać trudności – w końcu ośrodek regulujący pracę układu oddechowego znajduje się tuż obok naczynioruchowego, w rdzeniu podłużnym.
Tak też postąpiłem. Po kolejnym kwadransie miałem już regularną pracę płuc. Patrzyłem pełnym tryumfu wzrokiem na podnoszące się i opadające piersi.
Wtedy Roksana usiadła. Zaskoczony, spojrzałem na jej twarz i nie mogłem opanować przerażenia. To nie była ludzka twarz. W zawrotnym tempie biegły po niej skurcze, tiki, których powtórzenia nie podjąłby się nawet zwycięzca ogólnoświatowego konkursu na miny. Przypominało to trochę oblicze na ekranie telewizora, szarpane raz po raz zniekształceniem wskutek przebicia kondensatora. Co ja plotę. Wcale nie przypominało. Tam zawsze jest jakaś prawidłowość: szarpnięcia są poziome, albo skośne, gdy „zrywa się” synchronizacja. Tutaj żadnej prawidłowości nie było. Wargi chodziły w grymasach, jedna nie wiedząc o drugiej. Nos to rozszerzał się, to kurczył, to znów wpadał w jakieś wściekłe drgawki. Policzki przebiegało mrowienie; zmarszczki płynęły przez nie z łatwością fal na tafli jeziora lizanej łagodnym zefirkiem i – o zgrozo – interferowały ze sobą w okolicach ust, modyfikując ich suwerenne grymasy.
Potem ruszyło całe ciało. Niezależnie od wszystkich tych okropności dziejących się z twarzą, głowa poczęła podrygiwać nieregularnie, niby dynia na furmance jadącej wyboistą polną drogą. Ruchów rąk opisać nie sposób. Brakuje porównania. I niech się schowają wszystkie gałęzie animowane wichurą w czas burzy.
Skóra raz po raz nadymała się w bąbelki na kształt czyraków, które znikały nagle, by nieoczekiwanie pojawić się w innym miejscu. Wyglądało to jak powierzchnia gotującego się syropu.
Jednak najbardziej niesamowity widok przedstawiały piersi. To pęczniały, rozdymały się jak balon, to kurczyły, skręcały się, podrygiwały i to bez żadnej koordynacji: prawa sobie, lewa sobie.
Zamknąłem oczy, chcąc opanować narastającą falę mdłości. Musiałem nawet w tym celu zogniskować na moment wolę.
„Wygląda na to” – myślałem intensywnie – „że samoczynnie wystartował ośrodek ruchowy układu somatycznego. I to prawdopodobnie piramidowego, odpowiedzialnego za ruchy wyuczone. Ponieważ jednak nie pracowało kresomózgowie – zatem także pole kojarzeniowe przednie, odgrywające jak wiadomo rolę regulatora ruchów dowolnych – pola elektromotoryczne i somatoruchowe kory, pozbawione sygnałów sterujących, reagowały na szum. Gdyby udało mi się uaktywnić kresomózgowie… Ba, ale jak!”
Coś dotknęło mojej nogi. Otworzyłem oczy: ciało Roksany (jak i kiedy zeszło? spadło?) wiło się bezładnie po podłodze. Odskoczyłem jak oparzony. Opanowałem się jednak. Przecież to Roksana. Schyliłem się, żeby ją podnieść, położyć na katafalku. Gdzież tam. Wymykała mi się jak ryba. W ruchach, tak przecież chaotycznych, przejawiała się nadspodziewanie siła dorosłego mężczyzny. Po kilku bezowocnych próbach spasowałem i, usiłując nie patrzeć na przerażające podrygi trupa (osłabiało to moją koncentrację) próbowałem uaktywnić kresomózgowie.
Walczyłem tak może ze trzy kwadranse. Trup Roksany cały ten czas tańczył swój wariacki taniec. Nic nie wskórałem. Pojąwszy, że przegrałem, usiłowałem zablokować spontanicznie uruchomiony ośrodek ruchowy. Jedynym skutkiem było to, że Roksana zaczęła wyć. Nie, to nie jest właściwe słowo. Bo dźwięki wydobywające się z jej krtani nie dadzą się nazwać żadnym ludzkim określeniem. Najprawdopodobniej wystartował ośrodek Broca odpowiedzialny za skoordynowane działanie wszystkich mięśni niezbędnych do wydawania artykułowanych dźwięków. Lecz z kresomózgowia – miast właściwych sygnałów – płynął szum…
Nie dało się tego znieść. Wsadziłem palce w uszy i za wszelką cenę usiłowałem odwrócić bieg wydarzeń – to znaczy zablokować układ oddechowy i krwionośny. Bez rezultatu. Ponawiałem próby raz po raz – niestety coraz bardziej nerwowe, więc pozbawione szans. W trakcie jednej z nich poczułem (oczy miałem cały czas zamknięte) na policzku oddech. Odruchowo podniosłem powieki. Przede mną była twarz Roksany. Oczy naprzeciw oczu. Nie dalej, niż dziesięć centymetrów.
Oczy. Te oczy będę pamiętał do końca życia. Popełniłem potem wielki błąd, nie koncentrując się na zapomnieniu ich właśnie.
Były to, oczywiście niewidzące oczy trupa. Ale tam, w tym momencie – teraz, biorąc rzecz na rozum, wiem: to musiało być złudzenie, bądź przypadkowy grymas – dojrzałem w nich rozpacz, bezdenną rozpacz błagającą, żebrzącą o powrót: gdzie – nie umiem powiedzieć – może do życia, może na katafalk. Ani jednego, ani drugiego dać nie umiałem.
Wpadłem w panikę. Balansując na granicy „przesterowania” koncentracji bardzo o to łatwo. Wybiegłem z kostnicy, wydając ciało Roksany na pastwę losowych sygnałów mających swe źródło gdzieś w termicznych ruchach molekuł… Biegłem, biegłem… Ocknąłem się w lesie. Dobre dziesięć kilometrów za miastem, jak się okazało.
Nie wiem jak długo to mogło tam trwać. Zapewne do momentu, w którym skończyły się zapasy energetyczne organizmu. Mówiąc inaczej – do chwili, w której ciało trupa umęczyło się na śmierć…
Znacznie później dowiedziałem się, że grabarz, ten, którego przekupiłem, wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Nie dziwię się. Nawet jeśli był pijany…
Łapiąc bezskutecznie okazję w drodze powrotnej, uświadomiłem sobie, że Chrystus jednak wskrzesił Łazarza. Wypadało albo nie dać wiary Ewangelii, albo przyjąć, że miał on tak dużą wiedzę (myślę o kwantowych podstawach neurofizjologii), albo…
Pierwsze rozwalało w proch przesłanki mojej teorii, którą na tyle błyskotliwie wyłożyłem Hamiltonowi, że dał się złapać, teorii przecież zweryfikowanej empirycznie!
Drugie było niewiarygodne. Wręcz absurdalne. Chyba żeby założyć, że Chrystus rzeczywiście był Bogiem. Lecz w Boga przecież nie wierzyłem… Lub że był – jak chcą danikenowscy ufoentuzjaści – kosmitą. W te brednie też nie wierzyłem.
Pozostało to „albo”.
Odgrzebałem w pamięci ów ewangeliczny przekaz. Zaraz też spostrzegłem, że stało się tam coś, czego na próżno było szukać w przypadku innych cudów: przed wskrzeszeniem Łazarza Chrystus zapłakał.
Zapłakał. Czemu zapłakał?
Bo kochał Łazarza.
Czyżby… czyżby była jeszcze jedna, inna opcja? Koncentracja woli zmienia rzeczywistość – zgodnie z obowiązującymi mechanizmami fizycznych zjawisk, jeśli ich istota jest rozpoznana przez kontrolujący wolę umysł. To wiedziałem. Wyglądało na to, że analogiczne zmiany rzeczywistości są możliwe nawet bez wiedzy o mechanizmie – o ile koncentracji woli towarzyszy dość silne uczucie. Miłość.
Ja nie kochałem Roksany. Chęć jej wskrzeszenia wynikała przecież z jak najbardziej egoistycznych intencji.
Dotarłem do domu w stanie krańcowego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Lecz mimo to nie uszedł mej uwadze człowiek w beżowym prochowcu, czytający gazetę na ławce, dokładnie naprzeciw mej klatki schodowej. Lecz było mi wszystko jedno. Walnąłem się na tapczan i natychmiast zasnąłem twardym, pijackim snem.
***
Obudziłem się następnego dnia koło południa i ledwie oprzytomniałem, skierowałem się w stronę okna. Zerknąłem zza zasłony. Był, oczywiście. Nie ten sam, inny, ale nawet dziecko nie dałoby się nabrać.
Zaparzyłem kawę, myśląc cały czas intensywnie. Radio bormotało niewyraźnie wiadomości; pogłośniłem pilotem. Nic. Ani słowa o incydencie z Roksaną. Ani słowa! To symptomatyczne. Więc są na tyle głupi, by nie przewidzieć, że to jest dla mnie sygnał: wiedzą.
Wykąpałem się i ogoliłem. Potem przeszedłem do mojego pokoiku-laboratorium. Zgarnąłem butelki i słoiki z półek, opróżniłem je do zlewu. Napełniwszy butelki octem, słoiki zaś solą, ustawiłem je z powrotem równiutko na półce.
Wyjąłem z sejfu zapas fideiny i, wymieszawszy ją z kwaśnym węglanem sodu (powoduje on rozpad jej podstawowych struktur), też wysypałem do zlewu. Zostawiłem tylko jedną dawkę – końską, ale jedną. Spaliłem całą dokumentację – recepturę i tak miałem w głowie. Zabrało mi to niemało czasu: chciałem być dokładny, więc przetrząsnąłem wszystkie książki. Mam zwyczaj zostawiania w nich własnych notatek. Przy okazji przekonałem się, że jeszcze nie zrobili żadnej rewizji.
Nabrawszy pewności, że mieszkanie oczyściłem w miarę dokładnie, usiadłem w fotelu i jąłem wertować notesik. Wybór padł na ciebie. Dlaczego? Bo nie mieściło mi się w głowie, aby mogli dotrzeć do tej libacji sprzed trzech lat, w zapadłej dziurze opodal Twin Falls, gdzie oberwałem od ciebie po gębie za to, że po pijaku przystawiałem się do twojej żony.
Pewnie, że przyszło mi do głowy, iż telefon może być na podsłuchu. Ale innego wyjścia nie miałem. Faceci zmieniali się równo co godzinę czterdzieści (jakby w wojsku pomiar czasu był dziesiętny, nie sześćdziesiątkowy) i nie spuszczali wzroku nawet z przedszkolaków, jeśli tylko przekraczały drzwi mojej klatki schodowej.
Byłeś cholernie punktualny. Kiedy, dokładnie o ósmej jeden, udając pijaka, wszcząłeś awanturę na skwerku, włożyłem szybko płaszcz i korzystając z zamieszania, które sprokurowałeś, wypadłem z bramy. Za rogiem miał stać czerwony mercury. Stał. Wskoczyłem, zapaliłem silnik i ruszyłem z impetem.
Gdzieś w połowie drogi sięgnąłem do skrytki. Był: Caracas, godzina dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć, lot nr 407.
Wywiązałeś się co do joty. A ja nawet ci nie podziękowałem. Nawet nie spytałem, ile przeze mnie wycierpiałeś przez nich. Wdzięczność godna podziwu, prawda?
Gdy przeszedłem kontrolę celną, opuściło mnie podniecenie. Byłem bezpieczny.
Czułem się jak nowożeniec. No, może lepiej – jak rozwodnik. Niespodziewanie bieg wydarzeń sprawił, że życie moje odmieniło się, lecz zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem i zaplanowałem po odkryciu fideiny. Miałem w kieszeni niezłą sumkę – zaliczkę od Hamiltona, a w głowie recepturę mego wynalazku. Lecz wczorajsze doświadczenie z Roksaną nie tylko nauczyło mnie ostrożności; także do reszty zreorientowało mój kościec etyczny. Toteż solennie postanowiłem dziesięć razy pomyśleć, zanim podejmę znów jakąś próbę wykorzystania fideiny. Nie spodziewałem się, że już za chwilę los tak okrutnie zadrwi z mojej decyzji.
Usłyszawszy intymny, lecz wszechobecny, górujący nad lotniskowym gwarem głos spikerki zapowiadającej mój lot, wstałem i włączyłem się w potok podróżnych. Przy końcu pasażu, tuż przed wyjściem na płytę lotniska oczekiwał autobus mający uwieźć nas w kierunku srebrzącego się w świetle jupiterów cygara samolotu. Właśnie tutaj dwie podążające obok mnie panie wykręciły mi ręce tak zgrabnie, że w oczach pozostałych pasażerów musiało to wyglądać na familijny uścisk. Nim się zorientowałem, skręciliśmy w boczny, całkiem pusty korytarz. Już po pierwszej próbie zaniechałem stawiania oporu; te zgrabne dziewoje znały się na rzeczach, które kojarzą się nam raczej z płcią brzydką i na dobrą sprawę jedna z nich wystarczyłaby w zupełności na mnie: zwariowanego wynalazcę, który sztukę samoobrony poznał jedynie poprzez przypadkiem obejrzane filmy z Brucem Lee.
Szliśmy ciągle pustymi korytarzami, klucząc tak, że wkrótce straciłem orientację zwłaszcza, że byłem zaabsorbowany intensywnym myśleniem, co zwykle ma miejsce u faceta kompletnie zaskoczonego rozwojem wydarzeń.
Były dwie możliwości: albo moje przeczucia o podsłuchu sprawdziły się, albo… albo zdążyli już coś wydusić z ciebie. Jak by nie było, miałem dowód namacalny na to, że Hamilton uwierzył do końca. Jeszcze wczoraj stanowiłoby to szczególny powód do poprawy samopoczucia, ale dziś…
Wyszliśmy wreszcie z dworca jakimiś bocznymi drzwiami, wprost w objęcia czarnego cadillaca; całość w sposób dość żenujący przypominała kadry tanich sensacyjnych filmów. Cóż z tego, skoro była to bezwzględna realność.
Załamałem się. Mam silny charakter, stać mnie na upór, lecz dotyczy to zmagań intelektualnych. Stając naprzeciw przymusu bezpośredniego, do tego bez żadnych w tym względzie doświadczeń (przed Hamiltonem tylko udawałem chojraka), czułem bezsilność.
Możliwe, że popełniłem błąd; moja psychika jeszcze nie wróciła do równowagi po wczorajszym diabelskim młynie z Roksaną. Znów uległem panice, temu nieprzejednanemu wrogowi roztropności.
To był moment. Korzystając z chwilowego zamieszania przy wysiadaniu z samochodu, dobyłem ukradkiem ostatnią porcję fideiny i połknąłem ją.
Może jednak nie postąpiłem najgorzej. Bo oczywiście, pierwszą czynnością po dojechaniu na miejsce (nigdy nie dowiedziałem się, gdzie to było) rozebrali mnie do naga i zrewidowali.
Strach pomyśleć, co stałoby się ze światem, gdybym… Strach też pomyśleć, co stałoby się ze mną.
Hamilton był inteligentny. Po odkryciu tego, co wyrabiałem w kostnicy, nie tylko uwierzył w prawdziwość mych słów, ale przewidział też moją moralną metamorfozę. Nie docenił jednak jej zasięgu; widać nie był w stanie pojąć, że jestem gotów posunąć się do tego stopnia, żeby zabrać tajemnicę fideiny nawet sobie.
Tak zrobiłem. Na pierwszym przesłuchaniu grałem na zwłokę: czekałem na działanie narkotyku. Gdyby mi zrobili – ale to zaraz po przyjeździe – płukanie żołądka, mieliby wszystko: skład chemiczny i mnie.
Zrobili to. Lecz za późno. Bo po około czterdziestu minutach od doustnego zażycia kwas solny rozbija strukturę podstawowych quasihalucynogenów, których skojarzone działanie – ale dopiero we krwi – daje pożądany efekt. Zmiany te są tak nieodwracalne, że jakakolwiek próba odtworzenia składu chemicznego – bez znajomości podstaw, oczywiście – musi zakończyć się fiaskiem.
Tymczasem we krwi miałem dość fideiny, by skoncentrować wolę na ośrodku pamięci mojego mózgu. Był w tym pewien heroizm z mej strony, zwłaszcza po negatywnych wynikach prób z Roksaną; manipulacje na własnym mózgu narażały mnie na niebezpieczeństwo, w najlepszym przypadku śmierci – bo wolałbym ją od niemożliwej do przewidzenia mnogości rodzajów kalectwa umysłowego. Działałem więc ostrożnie, posuwając się trochę jak ślepiec (z trudem przypominałem sobie topografię pól korowych). Odszukawszy engramy pamięci długotrwałej, rozpocząłem proces dezintegracji struktur pre– i postsynaptycznych, cały czas kontrolując efekty tego specyficznego „kasowania” (w istocie bardzo to jest podobne do usuwania zapisu na taśmie magnetycznej poprzez porządkowanie jej elementów ferromagnetycznych).
Resekcja informacji z tak zwanej pamięci dawnej okazała się niewystarczająca: część wiadomości dotyczących struktury fideiny znajdowała się jeszcze w polu kojarzeniowym przednim, gdzie lokuje się pamięć „nowa”. Poruszałem się po niej szczególnie ostrożnie: zachowane tu struktury synaptyczne zdradzały własności swoistej „interferencji” informacji i właśnie teraz łatwo było zrobić z siebie debilka, a w najlepszym wypadku sklerotyka.
Półtorej godziny wytężonej koncentracji przyniosło efekt satysfakcjonujący: o fideinie wiedziałem teraz akurat tyle, co generał Hamilton.
Poszedłem na całość, wiem. Mogłem próbować blokady czasowej. Na pięć, powiedzmy, dziesięć lat. Ale: ani wiedziałem, jakimi środkami dysponuje armia (sądzę, że sam, bez fideiny poradziłbym sobie z taką blokadą, a oni tam, w sztabie też – przypuszczenie to potwierdziło się niebawem aż zanadto – nie mieli głupców za chemików), ani – jak długo generał zechce mnie gościć.
Próbował wszystkiego, trzeba mu to uczciwie przyznać. I nie wypuścił mnie, póki na sto procent nie uwierzył, że naprawdę wszystko zapomniałem.
***
Patrzyłem na niego wyczekująco. Bawił się niklowaną zapalniczką. Kto by pomyślał: gdyby nie ten cholerny katar, który zmusił mnie do odszukania apteki na tym zadupiu, nigdy bym go nie spotkał. Nigdy nie dowiedziałbym się, po co mu był ten bilet do Caracas, czerwony mercury i moje pijackie awantury przed jego domem.
Wyczuł pewnie moje wyczekujące spojrzenie, bo powiedział:
– To wszystko, Frank. Wiem, nie wierzysz mi. Nie dziwię się. Czasem sam nie wierzę w całą tę historię.
– Czemuś nie dał znaku… gdy cię wypuścili?
Spuścił wzrok.
– Tak. Możesz mnie mieć za gnojka. Ale… wyszedłem stamtąd… no… niezupełnie taki… rozumiesz. Mówiłem przecież, że Hamilton próbował wszystkiego. Dopiero po kilku latach… Ale nie mogłem cię znaleźć. Jakoś trafiłem tutaj – i zostałem.
– Nigdy nie próbowałeś?
– Czego?
– Przypomnieć sobie.
Roześmiał się.
– To niemożliwe, Frank. Fideina naprawdę działała.
– Ale… nie rozumiem: przecież odkryłeś ją kiedyś! Też nic wcześniej nie wiedziałeś.
– Tak – zamyślił się. Wyjął papierosa, pobawił się nim i schował z powrotem do paczki. – W odkryciu jest coś z przypadku. Źle mówię. Coś z olśnienia. Iluminacja, która nie wiadomo kiedy i jak się pojawia. Lecz myślę, że zależy też od twoich… hm… psychicznych predyspozycji. Od wiary w odkrycie. Nie darmo jest powiedziane: „szukajcie, a znajdziecie”…
Zdecydował się jednak zapalić.
– Oczywiście, wielokrotnie próbowałem ponownie odkryć fideinę. Ale chyba trochę bez przekonania. Bez tego młodzieńczego zapału, zacietrzewienia. Więc mi nie szło. Aż całkiem utraciłem wiarę w to, że mogę tego dokonać…
Milczeliśmy długo. Potem spytałem, przełamując wewnętrzny opór:
– A Bóg?
– Co – Bóg?
– No, chodzi mi o wiarę. Wierzysz teraz w Boga?
Podniósł głowę i uśmiechnął się. Całkiem tak samo, jak przed laty, w tym schronisku opodal Twin Falls, gdym mu dał w łeb za to, że się podwalał do mojej żony.
Tak samo? Co ja wygaduję. Zupełnie inaczej.
Genialne! Dlaczego TAKICH opowiadań nie ma w Nowej Fantastyce? Ty, kurde, dlaczego tak mało na świecie i na tym portalu takich piep…geniuszy? Kurde, żebym płakał ze śmiechu czytając tytuł pracy naukowej głownego bohatera! Chłopie, gdzieś Ty się uchował z takim mózgiem? Klik, kurde, klik i jeszcze raz klik! Pisz więcej, bo wreszcie się bawię, jak lubię na tej półpustyni:D. Na cały gwizdek!:D Pozdr!
Dziękuję rybaku, ale z geniuszem to już przesadzasz :) Lecz cieszę się, jeśli dobrze się bawisz!
Pozdrawiam wzajemnie!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
NIE przesadzam! Jak ktoś gada metajęzykiem i potrafi zapodawać analogie między analogiami, też potrafię rozpoznać. Trudno, przepadło:D Trzeba było siedzieć cicho, albo lecieć 30-procentami mocy, dla niepoznaki:D. Hi,hi, nadzerowiec jeden:DDD
No to już po mnie…
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
A to zależy , znaczy – kto tu kot, a kto – obserwator ;D. Tak że ten …Nie ma co się mazać, ino trzeba wiencyi pisać!:)
Nie więcej tylko lepiej. Nie będę stachanowcem polskiej fantastyki! :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Dobre, tsole. Bardzo dobre. Tym razem zrobiłeś na mnie wrażenie tym no, warsztatem. To jest bardzo fajnie napisane, wystylizowane i jajeczne. Świetna robota. Jak Ci ktoś znowu zarzuci fizyczny bełkot, osobiście na niego tutaj nafukam. Klikam to jak mój tata windowsowego pasjansa.
Dzięki, Łosiot! Miło mi że dostarczyłem Ci dobrych wrażeń. Takie komentarze czyta się z wielką przyjemnością, więc i Ty mi takich wrażeń dostarczyłeś :) Osobiście uważam Fideinę za mój najlepszy produkt hard SF – “za całokształt”, ale zwłaszcza za pewien wigor, dynamikę i dramaturgię (bo myślę, że intelektualnie “Noosfera” lepsza). Dziękuje też za klika!
A ci spece od “bełkotu” niech sobie powybrzydzają, nie musimy odbierać im dobrego samopoczucia :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Dobre opowiadanie, konstrukcyjnie, narracyjnie, bohaterowo. Kliknę na mur, bo czyta się wyśmienicie.
Najsampierw ponarzekam. Co Wy macie chłopaki z tymi wątkami dziewczyńskimi (Ty, Syf i inni), czy kochanie, seks jest najważniejszą sprawą na całym świecie. Przyglądam się temu tak i wspak i zdaje mi się, że i inne sprawy poruszają mnie równie mocno jak Romeo i Juliet w różnych wersjach i odsłonach.
Kiedy czytam opowiadania z wątkiem kobieco-męskim (kolejność słów w zestawieniu – przypadkowa) to myślę sobie, że ludzie zapomnieli o przyjaźni i innych bliskich relacjach. Nic tylko ta miłość romantyczna i prokreacja w tle. To ona ma dawać szczęście, być impulsem, motorem, punktem wyjścia.
Co prawda, pisałeś o wynalazku pewnego biochemika, ale i tak zeszło na to samo. Chyba dlatego bardziej podobała mi się Noosfera i nawet Chmura, chociażem tę ostatnią kontestowała.
Wiesz ostatnio słuchałam podcastu o neuronowinkach i trybach (sześciu) doznań – odczuć/uczuć/emocji. Ciekawe, czy chemicznie dałoby radę wywołać taki efekt.
U Ciebie jak zwykle królują kwanty, fajny pomysł, acz kompletnie nierealny – dla mnie, z mojego poziomu ignoranctwa – w tym momencie, ale świetnie to opisałeś:)
pzd srd, a
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Dziękuję Asylum, jesteś niezawodna. Już myślałem, że czytelników odstrasza ten pikantny początek, ale Ty dzielnie go zniosłaś, choć wybrzydzanie w tej kwestii mnie nie ominęło :) Zatem pozwolę sobie na kilka słów usprawiedliwienia.
seks jest najważniejszą sprawą na całym świecie
Tak, Asylum, mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia. Nie będę jednak tego tematu rozwijał, od tego są seksuolodzy, a poza tym to nie z tego powodu moje opowiadanie zaczyna się jak zaczyna. Był mi potrzebny jakiś element w narracji dla zilustrowania przemiany etycznej bohatera. Nie ma tu ani miłości romantycznej ani prokreacji tylko sprzedawany seks – mimo to tragiczna śmierć Roksany “do reszty zreorientowała kościec etyczny bohatera”.
A tak naprawdę istota opowiadania tkwi w przesłaniu, że nie tylko wiara góry przenosi – także miłość (a właściwie Miłość). I z tego powodu jest to opowiadanie SF inspirowane myślą chrześcijańską. Także i z tego, że mamy do czynienia z nawróceniem, o czym świadczy ostatnie zdanie tekstu.
fajny pomysł, acz kompletnie nierealny
No nie wiem czy kompletnie. Teoria EWG (którą wyeksploatowałem w moich opowiadaniach do granic możliwości) funkcjonuje w fizyce i to wcale nie pałęta się gdzieś po peryferiach, jak choćby pomysły Walkera, które z tą teorią tu pożeniłem – i tu właśnie w tym opku biegnie granica między nauką a fantastyką.
Raz jeszcze bardzo Ci dziękuję – za pamięć, ciekawy komentarz i klika!
Serdeczności!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Dobry tekst. Fajny pomysł na wynalazek – chociaż postrzegam go bardziej jako magię niż naukę – fabuła też nie odstaje. Ciągle coś się zmienia. I do tego jeszcze przemiana protagonisty. Dużo tu zawarłeś.
Acz przecinkologie widywałam lepsze, tu masz jeszcze potencjał do poprawy.
Babska logika rządzi!
Dzięki Finkla, jestem zaskoczony mile, oczywiście pozytywnym wydźwiękiem tej minirecenzji, ale też tym, ze pojawiła się ona tak szybko, bo sygnalizowałaś, że masz sporą kolejkę.
Acz przecinkologie widywałam lepsze, tu masz jeszcze potencjał do poprawy.
Akurat w tej konkurencji nie mam ambicji się ścigać, uważam, że to pole kompetencyjne korektorów :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Mnie też się spodobało. Ciekawy pomysł i nieustępująca mu realizacja. Główny bohater też wypadł intersująco. Może nie do końca mój gatunek, to, tak czy inaczej, uważam tekst za bardzo dobry i oczywiście klikam :)
Nie, początek nie odstrasza, raczej wywróciłam oczami, że znowu to samo;), jakby nie było innych motywów z Szekspira, gdyż chyba on większość dramatów i komedii spisał.
W ogóle myślę sobie, że fantastyka (tak ogólnie rzecz ujmując) jest bardzo sterylna pod tym względem, jest seks, gwałt, przemoc i morze krwi, ale jakieś takie papierowe (naturalnie trochę przesadzam i uogólniam). Może jest to kwestia zbudowania wiarygodnej postaci. U Ciebie są ujmujący tzn. mam do nich jakiś stosunek, ponieważ są jacyś i konsekwentnie prowadzeni i lubię ich, nie lubię itd.
Odnośnie – „mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia”, zrobiłeś mi dobry wieczór :DDD, który niestety już się kończy – buu. Objaśniasz mi świat:) – skąd ten cytat?
Jasne, faceci tak mają, ale nie zawsze, nie ciągle i nie jest to dla nich najważniejsze. Podobnie kobiety – teraz też tak mają. Seks jest ważną sferą życia, Życia pisanego dużą literą, z tym się zgodzę i na tym poprzestańmy. Zabieg literacki rozumiem, acz właśnie jemu się dziwię, czemu musi się zawsze tak zaczynać?
Czy „Miłość góry przenosi”? Tak, przenosi przez – musiałabym sprawdzić – ile tygodni – bo potem jest przywiązanie i głęboka relacja, naturalnie jeśli udało się ją zbudować i mamy w miarę stabilne osobowości, ponieważ dzisiaj wszystko sprzyja rozpadowi.
Z nawróceniem i inspiracją chrześcijańską – zaskoczyłeś mnie, chociaż pobrzmiewały mi w trakcie czytania jakieś głosy o poprawie, refleksji, sumieniu. Przeczytam jeszcze raz, aczkolwiek „dialogu” tu za dużo nie było, bardziej ekspiacja, chociaż może. Zobaczę, ja jestem z „sekty" dialogu:)
Czy kompletnie ta kwantowość i EWG jest od czapy – też tego nie wiem, więc jesteśmy w grupie, no nie, para to jeszcze nie grupa (chociaż niektórzy socjolodzy mają inne zdanie na ten temat). Masz rację, że pęta się to EWG, ale jakośpanie jej nie cierpię i coraz bardziej drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio) jako marketingowego sloganu w różnych sferach naszego życia. Wszystko jest kwantowane, choć nie powinno, bo takim nie jest i pewnie stąd moja alergia (przeczulenie), ale nie ma to związku z Twoim opowiadaniem.
dobranocka:)
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Katia72: Bardzo dziękuje za wizytę i miły komentarz, tym dla mnie cenniejszy, że od osoby niespecjalnie będącej miłośnikiem gatunku. Pozdrawiam serdecznie!
Asylum:
skąd ten cytat?
Napisałem to ad hoc, jeśli nieświadomie kogoś splagiatowałem, to przepraszam :)
„Miłość góry przenosi”
Miałem tu na myśli Miłość będącą esencją chrześcijaństwa. Nie będę poszerzał tematu bo zaraz by mi jakaś homilia wyszła :) napomknę tylko, że ową “esencję” najlepiej opisał św. Paweł w pierwszym liście do Koryntian.
ja jestem z „sekty" dialogu
Ja też i to chyba widać w innych opowiadaniach. Akurat tutaj “moralne boje” bohatera dzieją się w głębi jego duszy i choć (co się okazuje pod koniec) jest jakąś formą “spowiedzi” wobec przyjaciela z dawnych lat, to jednak (w przeciwieństwie do tajemniczego spowiednika w “Noosferze”) ów przyjaciel milczy, ergo mamy do czynienia z monologiem.
drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio)
Mnie też :)
Silne pozdro!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
skąd ten cytat?
Napisałem to ad hoc, jeśli nieświadomie kogoś splagiatowałem, to przepraszam :)
Nie, nie, nie to ja przepraszam:), zawiodła komunikacja. Już tłumaczę – kiedy tak objaśniałeś mi, że kobiety to… a mężczyźni to… to natychmiast uruchomiło mi się skojarzenie z książką, a właściwie esejami R. Solnit “Mężczyźni objaśniają mi świat”. Przezabawne (chociaż niekiedy to taki śmiech przez łzy), chyba ze dwa lata temu było stosunkowo głośno na temat tej książki (są tam zebrane jej eseje). Dam link do tego pierwszego, od którego się zaczęło i nie złość się, że z Krytyki Politycznej, bo tylko tam ten tekst jest “wolny”
https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/mezczyzni-objasniaja-mi-swiat/
Hm, miłość, czy agape?
Kurcze nie wiem, czy jest esencją. Jestem na tak, kiedy czytam Tischnera – zwłaszcza zakochanam w filozofii dramatu i – bo krótsze;) – ostatnich jego esejach “Inny. Eseje o spotkaniu”, a potem odejście Rosenzweig i Heshel (ten niestety leży na półkach i kwiczy)
Masz rację, że ćmoje-boje dzieją się w duszy tego bohatera. Teraz, kiedy o tym napisałeś, zaczęłam zastanawiać się, czemu ten przyjaciel milczy i jak można byłoby to “podkręcić”, aby nie koncentrować się na miłości romantycznej – a może Roksanie nie o to chodziło?
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
aby nie koncentrować się na miłości romantycznej – a może Roksanie nie o to chodziło?
Lubię zostawiać otwarte pola w opowiadaniach. Niech czytelnik ma szansę pomyśleć, poszukać własnych interpretacji. Wedle autora Roksanie nie chodziło o miłość romantyczną. To postać mająca w założeniu przypominać troszkę Sonię ze “Zbrodni i kary” – oczywiście z dokładnością do kontekstu kulturowo-cywilizacyjnego. Tak jak Sonia ma pewną rolę w przemianie wewnętrznej Raskolnikowa, tak Roksana ma podobną (choć działa już “zza grobu”) w przemianie Jeffreya.
Ale czytelnik ma pełne prawo do własnych dociekań w tym zakresie :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Witaj, tsole!
Zrobiłeś mi tym opowiadaniem dzień! Powtórzę, to co rybak – genialne!
Tekst jest napisany świetnie. Czytało się płynnie, piękny język.
Bardzo dobrze przedstawiłeś scenę w burdelu. Wydaje się taka rzeczywista (to tylko domysły, nie sprawdzałam ;)).
Postać Roksany bardzo ciekawa, nie uważam, żeby była papierowa, tak samo jak jej relacja z naukowcem.
Świetny pomysł na wynalazek. Uwielbiam taką tematykę.
“Teoria EWG (którą wyeksploatowałem w moich opowiadaniach do granic możliwości) funkcjonuje w fizyce i to wcale nie pałęta się gdzieś po peryferiach, jak choćby pomysły Walkera, które z tą teorią tu pożeniłem – i tu właśnie w tym opku biegnie granica między nauką a fantastyką.”
Znam tę teorię. Ciekawa jest też tematyka teleportacji (ty teleportowałeś krowi placek).
Fabuła świetna. Wciąga, nie mogłam się oderwać. Moim zdaniem dobrze, że eksperyment na Roksanie nie wypalił. Podobały mi się nawiązania do Ewangelii i wierzeń. Wszystko doskonale wyważone.
“Skoncentrowałem się. Fideinę zażyłem tuż przed wyjściem, więc powoli zbliżałem się do maksimum możliwości. Krzesło Dolthy'ego. Lokalny, skokowy spadek entropii. Potem lokalna antygrawitacja. Minus g. Wystarczy?’
Nie rozumiem, dlaczego tu nastąpił spadek entropii. Gdybyś mógł wytłumaczyć lub podesłać link wyjaśniający. Bo ja wciąż mam w głowie “entropia układu zawsze rośnie”.
Oczywiście opowiadanie zdecydowanie biblioteczne!
Pozdrawiam.
Entropia może lokalnie spaść, ale kosztem dopływu energii z zewnątrz. Rośliny budują bardzo skomplikowane cząsteczki z prostych H2O i CO2. Jednak odbywa się to kosztem energii Słońca i rosnącej entropii w nim.
Babska logika rządzi!
No właśnie. Doczytałam też sobie tutaj:
http://home.agh.edu.pl/~kakol/efizyka/w16/main16e.html
Dzięki, Finkla! :)
Saro, wita w swoich progach spłoniony tsole, któremu miód wylałaś na serce swoim komentarzem Widzę w Tobie tyle żaru i temperamentu, że SaraSummer pasowałoby o niebo lepiej (tyle że skrót byłby hmm… mniej atrakcyjny).
Jestem mocno zakłopotany, bo choć mam o tym opowiadaniu dobrą opinię, to nie aż tak dobrą jakby z tego komentarza wynikało. Nie uchodzi więc zaprzeczyć (bo wyjdę na gbura), ale też nie uchodzi potwierdzić (bo wyjdę na pyszałka). Dziękuję więc z całego serca (tego oblanego miodem) i cóż mi pozostaje – chyba tylko ufać, że “Fideina” zachęci Cię do lektury innych moich tekstów – w szczególności Noosfery i Nivriti Stream (gdzie EWG także się pojawia). W każdym razie zapraszam i kłaniam się szarmancko :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Aha, jeszcze sprawa entropii – tu rzeczywiście rozumianej jako miara nieuporządkowania układu termodynamicznego. Szklanka napełniona letnią wodą ma dużą entropię, w każdym razie większą niż wypełniona wodą na dole zimną, na górze gorącą. Podobnie w krześle Dolthy’ego po zaserwowaniu mu lokalnego, skokowego spadku entropii cząsteczki “uporządkowały się” – na górze wysoko-, na dole niskoenergetyczne. Oczywiście, to fantastyka, skoro jednak są ponoć ludzie łamiący siłą woli łyżeczki, to chyba nie przekroczyłem jakiejś granicy absolutnego nieprawdopodobieństwa :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Pozostałe teksty mam zamiar nadrobić, czym prędzej!
A co do entropii – rozumiem, jest ok. :)
Skoro tak, to bardzom rad. Tyle, że troszkę za Twoimi sugestiami na privie zmieniły sie moje sugestie co do kolejności. Szczegóły na privie.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Ok :)
Choć nie jest to opowiadanie tak do końca z gatunku tych, które czytam najchętniej, bo zazwyczaj trafiają się w nich fragmenty – jak na przykład rozmowa bohatera z generałem Hamiltonem – opierające się mojej zdolności pojmowania pewnych terminów, to tym razem lektura przebiegła zadziwiająco lekko i bezboleśnie, dostarczyła świetnej jakości rozrywki i nie ukrywam, że także przyjemności. ;)
Bardzo to zacne opowiadanie i mocno żałuję, że w osiągnięciu pełnej czytelniczej satysfakcji przeszkodziły usterki, każące mi wstrzymać się z odesłaniem Fideiny do Biblioteki.
– „W porządnych burdelach nie ma much” – pomyślałem. – „Diabeł wie, może już za kilka dni będę mógł zamienić tę spelunę na coś z większym szpanem?” –> Zapisu myśli nie rozpoczynamy od półpauzy.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/
– No, wszystko, po prostu wszystko – najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia. –> – No, wszystko, po prostu wszystko. – Najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow
– Zawsze wymyślisz jakąś głupotę. – odparła w końcu. –> Zbędna kropka po wypowiedzi.
– Zjeżdżaj – wycharczał. – w tej chwili! Bo jeśli nie… –> Zbędna kropka po didaskaliach.
…dodałem, widząc jak unosi brwi w geście zdziwienia. –> …dodałem, widząc jak unosi brwi w wyrazie zdziwienia.
Gesty wykonuję się rękami, nie brwiami.
Chce pan powiedzieć, że potrzebna jest…hm… –> Brak spacji po pierwszym wielokropku.
„Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
Ten błąd pojawia się jeszcze kilka zdań dalej.
…i przeprowadziłem kilka testów.
Najpierw, tak dla wprawy, sprowadziłem świeżutkie jabłko… –> Nie brzmi to najlepiej.
(oczy trzymałem cały czas zamknięte) –> Raczej: (oczy miałem cały czas zamknięte)
Nawet nie spytałem ile przeze mnie wycierpiałeś od nich. –> Można cierpieć przez kogoś, ale czy można cierpieć od kogoś?
…wprost w objęcia czarnego Cadillaca… –> …wprost w objęcia czarnego cadillaca…
http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745
Bo po około 40 minutach… –> Bo po około czterdziestu minutach…
…proces dezintegracji struktur pre– i postsynaptycznych… –> W wyrażeniach tego typu używamy dywizu, nie półpauzy: …proces dezintegracji struktur pre- i postsynaptycznych…
Resekcja informacji z tzw. pamięci dawnej… –> Resekcja informacji z tak zwanej pamięci dawnej…
Nie używamy skrótów.
– Czemuś nie dał znaku … gdy cię wypuścili? –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję Reg, wzruszyłaś mnie; słowo “zacne” wiele dla mnie znaczy. Dziękuję też za łapankę; błędy usunąłem (przynajmniej tak mi się wydaje).
Czemu masz problem ze zgłoszeniem do biblioteki?Pytam bo np. Rybak dziś takiego problemu nie miał przy trioletach…
A tu przy Fideinie jest już 5 zgłoszeń, więc tyle ile trzeba ale jakoś nie jest jeszcze przeniesiona do biblioteki.. Ja się w tych regułach gubię :(
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Tsole, Reg robi nam wszystkim dużą uprzejmość, sporym nakładem czasu i sił (na który mnie np. nie stać;). To, co Ci napisała, to ogromny portalowy komplement i konkretna Obietnica. Jako człek kumaty, wyciągniesz z niej wniosek. Jedyny słuszny:D. A Twoje 5 zgłoszeń przełoży się na Bibliotekę, ino trzeba poczekać na Moda Biblioteki, który zatwierdza wnioski Bezpiórkowców i Nielożatych raz na kilka dni . W przypadku Piórkowców i Lożatych dzieje się to automaycznie . Pozdr.
Uważam, Tsole, że Biblioteka jest miejscem dla opowiadań wyróżniających się pod każdym względem. Pod względem wykonania także.
Skoro jednak usunąłeś błędy, kliknęłam. ;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rybak: dziękuję za wyjaśnienia. Wiedz, że doceniam ofiarność Reg i chylę czoła przed Jej mrówczą pracą, która dla mnie byłaby katorgą (inna sprawa, że ze swoim roztargnieniem nie byłbym w stanie wykryć 5% usterek, które Ona wykrywa.
Reg: Dzięki wielkie za klika i w ogóle za sympatię :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Tsole, Rybaku – bardzo dziękuję za tak dobre o mnie mniemanie. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ciekaw jestem, jak dawno temu to napisałeś. Bo ma to opowiadanie taki staroświecki (czyt. XX-wieczny) sznyt. I w dekoracjach, sugerujących zimnowojenne tło, albo i to jak autorzy z naszej strony żelaznej kurtyny postrzegali wojskowych po drugiej jej stronie, i w sposobie prezentacji podłoża naukowego (wykład będący połączeniem solidnego riserczu z błyskaniem lusterkiem po oczach), i w tkwiącym za tym wszystkim poczuciem misji, każącej pisać o rzeczach ważnych.
Niezależnie od tego, czy tak jest, bo opowiadanie pochodzi z tamtej epoki, czy jest to świadoma stylizacja – ja takie pisanie szanuję. A wtręty religijne w SF u mnie zawsze w cenie.
Jestem na TAK.
P.S. Doszukałem się 4 brakujących znaków zapytania.
Dziękuję za wizytę i komentarz; także za dociekliwość :) Fideina powstała w 1988 roku, czyli w końcowych latach PRL-u.
Z pytajnikami może być tak, że coś przegapiłem (ale nie wierzę, że przegapiłaby Reg :-) ), ale też są miejsca, gdzie nie stawiam ich świadomie. np. tu”
– Z czym pan przychodzi.
Chodzi o intonację wypowiadającego zdanie. Idąca w górę oznacza grzeczność, w dół – niechęć – np. sygnał “jesteś intruzem”. Tak właśnie jest w przypadku Dolthy’ego.
Drugi przykład:
Jak to: wszystko – spytała, niechętnie odrywając się od własnych myśli.
Dla zamyślonej Roksany pytanie jest natrętne.
Trzeci przykład:
– Oraz podtrzymuje pan, że to nie ma nic wspólnego z hipnotyzerką.
Generał zadaje pytanie retoryczne, upewnia się.
Podobnie tu:
– I pan nauczył się to robić – ni spytał, ni stwierdził.
raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Ostatniego się nie czepiałem, przedostatnie kupuję, na dwa pierwsze kręcę nosem.
I jeszcze tu:
– Kim pan jest u diabła.
No właśnie to jest takie pytanie, które intonuje się (slowo “diabła”) w dół a nie w górę. :) Przynajmniej ja tak bym to zrobił. I jeśli już miałbym tam coś postawić, to wykrzyknik, ale ten z kolei podnosi emocję, a tu ma być tylko zaintrygowanie. Zatem kropka.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
E, tam, trochę bronisz Częstochowy, Tsole:)
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Asylum, logika nie powinna Cię sprowadzać na manowce :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Hi, hi. A co, manowce są niedobre?
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
(ale nie wierzę, że przegapiłaby Reg :-) )
Lepiej uwierz, Tsole. Łatwo coś przegapić, kiedy tekst jest czytany tylko raz, a uwaga podzielona między ewentualne byczki i śledzenie zajmującej treści. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Jeśli zaintrygowanie, z opadającą intonacją, rozważyłbym wielokropek.
Cokolwiek, tylko nie kropkę, bo kropka nie niesie żadnych emocji.
Asylum: Jeśli nie prowadzą do punktu B to są niedobre :)
Reg: To brzmi jak komplement więc dziękuję :)
Cobold: Może masz rację, wielokropek pasowałby tu lepiej.
wtręty religijne w SF u mnie zawsze w cenie
Jesli tak, to zachęcam do lektury Noosfery”.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Bardzo proszę, Tsole. ;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tsole, pkt B to wyobraźnia:), mam sobie imaginować pytajniki? i czytać na glos z właściwą intonacją?
No dobrze, spróbuję:D
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Asylum, czytanie na głos wiele wnosi, zachęcam :) Miałem w życiu takie doświadczenie, że pisałem sporo tekstów dla lektorów. Musiałem im ciągle tłumaczyć z jaką intonacją trzeba czytać poszczególne fragmenty. Wtedy zacząłem używać znaków interpunkcyjnych w sposób niekonwencjonalnie określający wybór intonacji, akcentu, rytmu etc.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Ano, i mnie też zmuszono:) Była różnica, spora, ale, ale mamy ułatwiać, czyli uniwersalny zapis?
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Najlepiej byłoby dołączać zapis nutowy :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Dobre.
Przeczytałem parę dni temu, na dwa podejścia. I zaznaczam, że przerwa nie była spowodowana znudzeniem tylko hrabiowskimi obowiązkami – samo opowiadanie jest bardzo ciekawe.
Na pierwszy plan wysuwają się naturalnie elementy science i religijny. Ten pierwszy przedstawiłeś w przystępnej formie, nie rozwadniając za bardzo treści. Infodumpy są, ale z pewnością znacznie łatwiej byłoby zepsuć nimi ten tekst, niż uczynić lepszym, więc jestem ukontentowany.
Element religijny też daje radę, stanowi dobrą przeciwwagę. Nie brnąłeś za bardzo w tego Jezusa, skupiłeś się na tym, co ważne.
Na plus również sam pomysł – zgrabny, interesujący – i wykonanie, które pomimo pewnej nieporadności interpunkcyjnej daje radę (”zwłaszcza że” powinno być bez przecinka w środku itd).
Na minus ubogość akcji. Taka fajna zdolność, a w samym opowiadaniu dzieje się właściwie niewiele. Tempo jest wolne i jednostajne. Takie, nie wiem, kontemplacyjne. Przyspieszasz trochę w kostnicy, ale te dwa-trzy akapity to trochę mało jak na 45 tysi.
Bohater też dość bezpłciowy. Brakło mi w nim charakteru – nie musiał zakochać się w prostytutce, ale skoro chodził do niej, by się wyładować, a jego prawdziwą pasją było stworzenie fideiny, mogłeś chyba dodać mu trochę więcej elementu “szalonego naukowca”. Zresztą, może przekraczam granicę – to w sumie wybór autora ;)
Początek właściwie dość nijaki (+banał związany z “jedyną miłością”, którym starałeś się nadać charakteru postaci, którą zaraz później porzuciłeś), zakończenie niezbyt mi się podobało, ale to kwestia zupełnie subiektywna. Jest raczej ok.
Tak więc jestem rozdarty w ocenie. Część elementów bardzo mi się podobała, pozostałe mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że napisałeś kawał dobrego opowiadania. Tak trzymaj ;)
Tyle ode mnie.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Bardzo dziękuję za wizytę i wnikliwy komentarz. Ucieszyła mnie opinia dotycząca zrównoważenia struktury opowiadania, co dla mnie jest rzeczą bardzo istotną i trudnym wyzwaniem. Podobnie moją słabością jest kreowanie wyrazistych osobowości bohaterów – owa “bezpłciowość” o której piszesz. Świadom braku tej umiejętności nigdy nie poważyłem się na dzieło dłuższe np. powieść.
Natomiast nie do końca zgodziłbym się z ubogością akcji. Sądzę, że – zważywszy na objętość tekstu – dzieje się w nim dość, żeby można mówić o wartkiej akcji. W każdym razie tak uważam, zwłaszcza w kontekście innych moich tekstów. Byłbym zatem ciekaw Twojej opinii o np. “Noosferze” i zapraszam do zapoznania się z tym opowiadaniem, jeśli, rzecz jasna, hrabiowskie obowiązki pozwolą :)
Pozdrawiam!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Muszę przyznać, że jeśli czytałem inne Twoje teksty, to ich nie zapamiętałem. Choć to zapewnie wynika z chaosu, który dotyka coraz to innych aspektów moje życiowej działalności – portalowej również – coś zaczynam czytać, porzucam, przeskakuję, wracam, mieszam, zapominam skomentować itd.
"Fideinę" jednak z pewnością zapamiętam, gdy z jest to tekst znakomity. Dynamiczny fabularnie i emocjonalnie, z ciekawym pomysłem podpartym solidną wiedzą, w dodatku napisany tak, że nawet momenty szczegółowego opisywania wydarzenia przy pomocy naukowego (okej – przystępnie naukowego) języka, jak choćby próba resurekcji Roksany, czyta się płynnie i lekko, jak scenę akcji niemalże.
Jest to fantastyka jaką lubię i jaką chcę czytać. Gdzie tam pojawiło się, że tekst powstał trzydzieści lat temu – być może dlatego tak mi się podoba, bo przecież wychowałem się na opowiadaniach z lat osiemdziesiątych, a "Fideina" w niczym nie ustępuje czołówce tego okresu. I co najważniejsze, nie zestarzała się. To wciąż świeży tekst, mimo pewnych zimnowojennych naleciałości (ale to tylko dekoracje, nadające zresztą uroku) a rasowa fantastyka się nie starzeje.
Pozdrawiam!
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Dziękuję pięknie za wizytę i komentarz. Cieszy mnie on niezmiernie, ponieważ w swojej subiektywnej ocenie podobne cechy uważam za mocne strony tego opowiadania. Najbardziej raduje to, że sie nie zestarzało :)
Jestem tu od niedawna, dlatego może być tak, że nie czytałeś moich tekstów (a już na pewno nie komentowałeś). Skoro Fideina się podobała, to zapraszam do lektury pozostałych, bo ta tematyka stanowi mój mainstream – zwłaszcza w takich opowiadaniach jak Nivriti stream, Noosfera, Demon Maxwella.
Pozdrawiam wzajemnie!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Doceniam pomysł, ale wykonanie porwało mnie znacznie mniej. To dość długi tekst, w którym jak dla mnie za dużo technobełkotu, a za mało czegoś, co przemówi do zwykłego czytelniczego żuczka. Fabuła nawet się klei, ale miałam sporo razy dużą chęć przewinięcia kawałków tekstu, żeby wreszcie coś się działo. A nie jestem fetyszystką akcji. Ba, cenię eksperymenty formalne – ale tu tego akurat nie ma. Troszkę drażnił mnie ten religijny wątek, ale to pewnie dlatego, że nie przepadam za clerical fiction; niemniej zakończenie nadrabia.
Zgadzam się z Countem, że na tak fajny pomysł strasznie poskąpiłeś akcji – jak dla mnie to jest rozprawka o pomyśle, a nie pełnoprawne opowiadanie. A kilka epizodów jest fajne – najlepszy ten w kostnicy (skądinąd: kostnicy czy domu pogrzebowym? bo jeśli to pierwsze, a o tym jest w pewnym momencie mowa, to nie ma katalalków). To jest rzeczywiście literacko bardzo dobre i szkoda, że reszta tekstu nie dorównuje temu kawałkowi. Te całe przeprawy z wojskiem trochę przegadane i właściwie w takiej dawce niepotrzebne.
Z technikaliami czasem krucho, sporo jest do nadrobienia, ale na portalu są poradniki. Dziwię się tylko, że usterki wskazane przez Reg nie zostały poprawione (część z nich odruchowo wypisałam też – to trochę marnowanie naszego czasu…)
– Słuchaj – zagadnąłem. – Co byś zrobiła, gdybyś mogła wszystko?
– Jak to: wszystko – spytała, niechętnie odrywając się od własnych myśli.
→ Jak to: wszystko[+?}
– No, wszystko, po prostu wszystko – najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.
→ – No, wszystko, po prostu wszystko[+.] – nNajtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze.
Urwane zdanie “Roksana zastanawiała się.” też nie brzmi dobrze. Lepiej np. “R. zamyśliła się.” (Bo poza wszystkim nie masz narratora wszechwiedzącego, więc właściwie nie powinien on znać stanu jej myśli.)
– Z czym pan przychodzi.
To też pytanie. Jeśli bohater ma zwyczaj pytania zadawać tonem oznajmującym, należy to wyjaśnić w didaskalium, a nie poprzez brak pytajnika ;)
Ale zapiszę pana – sięgnął po pióro.
→ Ale zapiszę pana[+.] – sSięgnął po pióro.
– Słyszałem o pańskich wyczynach – wydawał się być rozbawiony
→ – Słyszałem o pańskich wyczynach[+.] – wWydawał się być rozbawiony.
“Być” niepotrzebne. I lepiej: Sprawiał wrażenie rozbawionego. Konstrukcja podobna do łacińskiej AcI jest po polsku mało naturalna, aczkolwiek czasem się używa, ale lepiej nie z “być”.
Błędów w zapisie dialogów jest znacznie więcej, ale nie wypisuję, bo te już wytknięte wcześniej pozostają niepoprawione.
grabarz (…) dostał w łapę na tyle
→ tyle
– „Wygląda na to” – myślałem intensywnie – „że samoczynnie wystartował ośrodek
Zły zapis myśli. Bez pierwszej półpauzy.
głos spikerki zapowiadającej mój lot przerwał me rozważania
Zaimkoza
Po odkryciu tego, co wyrabiałem w kostnicy[+,] nie tylko uwierzył w prawdziwość mych słów,
nigdy go nie spotkałbym
→ nigdy bym go nie spotkał
http://altronapoleone.home.blog
Dziękuję za wizytę i uwagi. Ciut się odniosę.
Dziwię się tylko, że usterki wskazane przez Reg nie zostały poprawione
Przepraszam, nie wiedziałem, że to obligatoryjne. Wprowadziłem zdecydowaną większość, wszystkie, co do których byłem przekonany. Np. nie wprowadziłem poprawki w tym zdaniu
“ – No, wszystko, po prostu wszystko – najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.”
bo taki zapis nie został zakwestionowany przez korektora wydawnictwa, które wydało zbiór “Muzyka Sfer Niebieskich, w którym “Fideina” się znalazła, więc uznałem zapis na poprawny.
Urwane zdanie “Roksana zastanawiała się.” też nie brzmi dobrze.
Nie rozumiem tego zarzutu. Uważam, że opowiadający tę historię człowiek jest w stanie rozpoznać, że ktoś się zastanawia i nie musi wiedzieć o czym on/ona myśli, choć może przypuszczać, że zastanawia się, co odpowiedzieć. Dla mnie taka sytuacja jest naturalna.
Pozostałe uwagi wprowadziłem.
Co do uwag merytorycznych:
nie przepadam za clerical fiction
Myślę, że trzeba sporej wyobraźni, by w tym opku dopatrzeć się clerical fiction :)
strasznie poskąpiłeś akcji
Na ten temat jest chyba największy rozrzut opinii w komentarzach. Nie jestem zbyt dobry w konstrukcji akcji, ale akurat uważam, że w “Fideinie” jest jej w sam raz. Oczywiście, szanuje każdy pogląd.
Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Nic nie jest obligatoryjne, ale techniczne sprawy takie jak błędny zapis dialogów wypada jednak poprawić, bo inaczej kolejny czytający będzie się natykał na błędy i niepotrzebnie irytował… Nie mam pojęcia, jak wygląda redakcja w “W drodze”, bo nigdy z nimi nie współpracowałam, ale z tym zacytowanym zdaniem bym polemizowała, choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że redaktorzy deliberowaliby nad nim ;)
Co do zastanawiające się Roksany – tu się nakładają dwie rzeczy. W jakimś tam stopniu subiektywne, bo człowiek czytając jakoś tam słyszy to, co czyta i albo mu zdanie pasuje, albo nie. A tu po pierwsze chodzi to, o czym napisałam – dla mnie to nieco zbyt duże wejście w głowę bohaterki, która nie jest punktem widzenia. Mogła być zamyślona, ale myśleć o tym, ilu będzie mieć jutro klientów, a nie zastanawiać się nad tym, o czym mówił bohater. To subtelna różnica, ale dla mnie znacząca, może dlatego, że jestem fetyszystką narracji spersonifikowanej i bardzo ostro reaguję na wszystko, co ją łamie.
Druga sprawa: część redaktorów odradza kończenie zaimkiem “się”. Teoretycznie powinno być jeszcze jakieś dopełnienie. Chyba że czasownik go nie wymaga (jak np. zamyślić się, zadumać się; zastanawiać się – może nie wymagać, ale raczej w rozumieniu “wahać się”).
Co do clerical fiction – też nie uważam, że to najlepszy termin tutaj i wahałam się, czy go użyć, ale nie mam lepszego. Zwłaszcza że ten podgatunek jest dość rozlazły, jeśli chodzi o granice. Może więc inaczej: zazwyczaj nie przepadam za wątkami religijnymi czy mistycznymi w fantastyce (w ogóle w literaturze), zawsze podchodzę do nich z nieufnością. Ledwie je trawię u Huberatha, choć bardzo cenię jego wyobraźnię literacką. Ale “Drugiej podobizny w alabastrze” nie mogę, zbyt wiele tam autorskiej tezy. Niemniej, jak napisałam, zakończenie wiele nieufności mi wynagrodziło, więc w sumie wyszedłeś obronną ręką.
Co do konstrukcji – może po prostu to opowiadanie powinno być nieco krótsze? Na początku dużo tłumaczysz w kwestiach technicznych, a ja już i tak zdążyłam zapomnieć, mimo że było prosto i dość łopatologicznie ;)
http://altronapoleone.home.blog
Mogła być zamyślona, ale myśleć o tym, ilu będzie mieć jutro klientów, a nie zastanawiać się nad tym, o czym mówił bohater.
Owszem, wedle bohatera właśnie się nad tym zastanawiała, kilka linijek wyżej:
Przysiadła na skraju łóżka i sącząc swój trunek, patrzyła na mnie. Raczej przeze mnie; myślami była już zapewne przy następnym kliencie.
Tak pomyślał Jeffrey i chciał odwrócić jej uwagę od tego “następnego klienta”:
– Słuchaj – zagadnąłem. – Co byś zrobiła, gdybyś mogła wszystko?
– Jak to: wszystko – burknęła, niechętnie odrywając się od własnych myśli.
To mu się udało, więc naturalnym kolejnym jego przypuszczeniem jest to, że skoro nie odpowiada od razu to się zastanawia. Moim zdaniem psychologicznie jest tu wszystko OK.
A z tym “się” na końcu to już dzielenie włosa na czworo. Co powinno się takim redaktorom odpowiedzieć? “Się odwal”?
Wyznam, że panująca tu interpunkcyjna ortodoksja ciut mnie rozbawia :)
Co do wątków religijnych w fantastyce: jedni reagują alergicznie, inni są zachwyceni, jeszcze innym wsio rawno. De gustibus non disputandum est. Mój przyjaciel, profesor filozofii i żarliwy katolik był zgorszony Fideiną (że niby profanuję głębię wiary stawiając ją na jednym poziomie z prochami), a ojczulkowie dominikanie cmokali z zachwytu :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
I właśnie – jak dajesz “zapewne”, to jest ok, bo nie wypadasz z perspektywy bohatera. On co najwyżej zgaduje, a nie stwierdza, co robiła :) Dałeś idealny przykład tego, jak to działa. A to, że on działa wg swoich podejrzeń – ok, a jak inaczej ma działać?
Z tym “niechętnie” już bym polemizowała. Zostawiłabym “burknęła niechętnie”. Czytelnik domyśli się, podobnie jak bohater, że zapewne była niezadowolona z tego, że jej przeszkadza myśleć. Ale on tego nie wie. Na tym polega narracja z perspektywy bohatera – czytelnik powinien dostawać tylko tyle informacji, ile posiada punkt widzenia. Albo jego podejrzenia. Ale te ostatnie nie mogą być podawane jako fakty.
Nie, z tym się to nie do końca dzielenie włosa na czworo – to zazwyczaj po prostu nieszczególnie brzmi :D A co do interpunkcyjnej ortodoksji – to jedna z wielkich zalet tego portalu, że takich rzeczy się pilnuje. Niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca.
Pełna natomiast zgoda, że jedni lubią określone wątki, inni nie. Na szczęście – bo inaczej świat byłby nudny i przewidywalny :)
Na koniec powtórzę: uważam sam pomysł, scenę w kostnicy i zakończenie za naprawdę dobre. Nieudane “zmartwychwstanie” Roksany to bardzo mocna scena, dla mnie najlepsza w tekście. Ale brakło mi w tym opowiadaniu literackości, stąd ocena niższa niż części komentatorów.
http://altronapoleone.home.blog
A co do interpunkcyjnej ortodoksji – to jedna z wielkich zalet tego portalu, że takich rzeczy się pilnuje. Niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca.
Nie udało mi się, tworząc ten skrót myślowy, wyrazić istoty rzeczy, więc spróbuję inaczej. Obserwując to zjawisko nie mogę opędzić się od wrażenia, że mamy tu do czynienia z “interpunkcyjną poprawnością” rozumianą w sensie politycznej poprawności, stawiającej ową interpunkcję na ołtarzu przynależnym rzeczom istotniejszym. Ja rozumiem, że “niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca” (choć ta opinia jest subiektywna, bo nie dla każdego), lecz jest to domena korektora (z całym szacunkiem dla jego wiedzy i pracy), nie literata.
Nieudane “zmartwychwstanie” Roksany to bardzo mocna scena, dla mnie najlepsza w tekście.
Dla mnie też, choć podejrzewam, że nie do końca z tych samych powodów. :)
A literat ze mnie kiepski, mam tego świadomość i Twoją ocenę przyjmuję z pokorą.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
W kwestii interpunkcji: każdą pracę, każde zadanie należy wykonywać jak najrzetelniej. Reguły interpunkcji i zapisu dialogów nie są aż tak skomplikowane, żeby inteligentny człowiek nie był w stanie ich ogarnąć. A szacunek dla czytelnika wymaga zadbania o szczegóły. Większość polskich wydawnictw i mediów ma to w głębokim poważaniu i jest to bardzo smutne. Dlatego tak cenna jest dbałość tego portalu, a także np. Fantazmatów, ale i wydawnictwa Galeria Książki, z którym współpracuję jako tłumaczka i autorka, o korektę, o poprawność językową. I będę tego bronić jak niepodległości :)
A co do Roksany – dla mnie w tej scenie jest autentyczna tragedia obu stron i to jest dla mnie mocne. Plus jest fajnie opisane, literacko akurat całkiem dobrze wyszło. Jest w tym zaskoczenie bohatera, jest groza, jest bardziej ludzkie przerażenie. Przyznam, że jestem ciekawa Twoich powodów :)
http://altronapoleone.home.blog
I będę tego bronić jak niepodległości
A ja będę jak niepodległości bronił prymatu treści nad formą :)
Przyznam, że jestem ciekawa Twoich powodów
Nie doceniłem Cię, moje powody są bardzo podobne :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Ależ ja też uważam, że treść jest najważniejsza! Niemniej niedopracowana forma mnie boli (jak w przypadku tego tekstu), niechlujność techniczną zaś uważam po prostu za brak szacunku dla czytelnika. Najlepszy pomysł napisany byle jak i na dodatek technicznie szwankujący ma u mnie -10 do atrakcyjności – jest tylko pomysłem.
Nie doceniłem Cię
Proszę, nie mów, że uważałeś mnie za bezduszną grammar nazi :P Nazi to jestem do poezji, tak, przyznaję. Ale to z powodu duszy.
http://altronapoleone.home.blog
-10 do atrakcyjności
Rozumiem, że nasza wymiana zdań jest rozmową. Czyli dialogiem. A w dialogach liczny pisze się słownie: “minus dziesięć”
bezduszną grammar nazi :P Nazi to jestem do poezji, tak, przyznaję. Ale to z powodu duszy.
Bezduszna grammar nazi z powodu duszy? Nie rozumiem…
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Nie jestem grammar nazi, wbrew pozorom :P Ale poetry nazi jestem, tyle że nie bezduszną, bo bierze mi się to ze zbytniego przejęcia duszą i duchem poezji ;)
Dialog, ale nie literacki :P No i komunikacja internetowa dozwala różne zapisy – w końcu inaczej zamiast należałoby napisać “uśmiecham się łobuzersko” ;) I w konktekście cytowania maila, esemesa czy innej tego rodzaju komunikacji przepuściłabym każdy dziwaczny zapis. W sumie w “Mysiej Wieży” mamy dwójkę dzieciaków różnie traktujących esemesy i część nieporozumień pochodzi z tego, że w części z nich nie ma przecinków…
http://altronapoleone.home.blog
Potem wpadnę przeczytać, ale na razie
Większość polskich wydawnictw i mediów ma to w głębokim poważaniu i jest to bardzo smutne. Dlatego tak cenna jest dbałość tego portalu, a także np. Fantazmatów, ale i wydawnictwa Galeria Książki, z którym współpracuję jako tłumaczka i autorka, o korektę, o poprawność językową. I będę tego bronić jak niepodległości :)
https://www.youtube.com/watch?v=_ybGbrBEl9w
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
No to dopiero mnie łomot czeka…
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Bardzo fajny koncept na działanie mocy. Lubię takie naukowe podejście do magii/psioniki/nadnaturalnych mocy. Tutaj wyszedłeś od tego konceptu i pokazałeś jego działanie na trzech przypadkach. Świetny opis każdego z nich to mocne podwaliny tego tekstu.
Tym mocniej więc boli ten “tell” w rozmowie z generałem. Przy trzech przypadkach, kiedy robisz “show” działania narkotyku, jest on po prostu niepotrzebny. Tym bardziej, że niestety w tej formie ma też tendencje do przynudzania, brzmi bowiem jak wykład autora do czytelnika, a nie krótkie streszczenie dla cierpiącego na brak czasu wojskowego.
Trochę też siada napięcie po nieudanym ożywieniu Roksany. Bohatera właśnie pozbawiłeś stawki i niestety nie dałeś mi, czytelnikowi, nic równie mocnego w zamian. Bo usunięcie pamięci, by zagrać na nosie wojskowym jest za krótkie, bym się tym przejął.
Jednak poza tymi dwoma mankamentami, nie mam się czego czepiać. Forma czasem chrzęści, ale nie przeszkadza aż w czytaniu. Bohater może nie wybija się niczym szczególnym, ale jego charakter idealnie pasuje do samej treści.
Podsumowując: koncert fajerwerków ma kilka mocnych scen i punktów, ale też nie jest idealny. Niemniej to bardzo zadowalająca lektura.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Dziękuję za wizytę i wyważoną opinię. Cóż mogę powiedzieć… chyba to, że nie jestem niestety Hitchcockiem, który zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rosło :)
Zaskakujesz mnie twierdzeniem, że “tell” jest niepotrzebny. Mogłem wybrać jakąś inną formę, ale bez objaśnienia jakie mechanizmy fizykalne są kanwą pomysłu ja sobie tego opka nie wyobrażam.
Ale cieszę się, że bilans końcowy jest mimo to in plus :)
Pozdrawiam!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Pomysł podobny jak w "Demonie Maxwella", znowu zabawa prawdopodobieństwem i uzasadnienie mechaniką kwantową i Everettem. I ten tekst również mi się spodobał. Bardzo dobra, lekka narracja pierwszoosobowa, ciekawa makabrycznie-dziwaczna scena ze zmartwychwstaniem. Dobra kompozycja i ukazanie przewartościowania głównego bohatera.
„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota
Dziękuję za wizytę i opinię. Rzeczywiście koncept EWG wyeksploatowałem do granic możliwości (bo i w “Noosferze” i w “Nivriti Stream” są one obecne, choć w każdym w nieco innej optyce). Przy czym uczciwie zaznaczam, że chronologicznie Fideina jest tu pierwsza, a “Demon” ostatni :)
Pozdrawiam!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Koncept na tyle fascynujący, że warto go eksploatować na mnóstwo sposobów. Pewnie zajrzę i do tamtych dwóch tekstów na “N”. :)
„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota
Asylum: tak a propos Twojej uwagi
drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio)
Przejrzałem właśnie na S24 notkę Arkadiusza Jadczyka, fizyka teoretyka “Parapsychologia 2019 w Paryżu”
https://www.salon24.pl/u/arkadiusz-jadczyk/968507,parapsychologia-2019-w-paryzu
i jest tam taki wpis, który Ci się powinien spodobać (podkreślenie moje):
Jeszcze jeden znajomy "przypadkiem" się napatoczył:
http://biocuantica-original.com/?page_id=163
Przegadaliśmy ze dwie godziny. Nie wiem co o tym mysleć. Że niby "Kwantowa biologia". Powiedział mi otwarcie, że nic kwantowego w tym nie ma, ale jak się dziś chce coś sprzedać, to w nazwie musi być, że kwantowe. Niemniej twierdzi, że jego odkrycie działa i fotografia Kirliana się nie umywa, bo on nie tylko aurę rejestruje, ale i ludzi leczy i aurę naprawia. Będziemy sprawdzać.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Exactly, aby Tarnina się nie zdrzaźniła, że nie po polsku:DDD
Myślę tak samo, no, ja to betka, nawet nie mrówka.
Edit: Muszę dodać, że moje poparcie było dla Twojego podkreślenia.
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Cześć, tsole :)
Mam problem z tym opowiadaniem. Jedyną mocną, należycie zbudowaną sceną jest w moim odczuciu sytuacja w kostnicy. Ma fabułę, akcję, klimat, jest obciążona moralnie i emocjonalnie. Pokazuje ograniczenia stworzonego przez ciebie świata. No właśnie, pokazuje. Poza tym ów świat – świat fideiny – pokazuje jedynie scena druga, która właściwie wydaje się niepotrzebnie rozwlekła; pokaz umiejętności nie robi wrażenia. Natomiast ponad połowa opowiadania to gadanie narracyjne, gadanie dialogowe i gadanie wewnętrzne, a dodatkowo gadanie o rzeczach mocno hermetycznych, które jednak nawet mnie wydają się ze sobą nie zazębiać. Konstrukcja Wszechświata, narkotyki i wola (boska) – mix strawny jak dla mnie tylko dzięki niezłym umiejętnościom warsztatowym. Kompozycja pozostawia wiele do życzenia, motywacje bohatera są gwałtowne i niejasne; przywiązanie do prostytutki obracające go o 180 stopni, a potem łatwa ucieczka, łatwa pułapka i łatwa rezygnacja z wynalazku – to wszystko mnie nie przekonało. Przekonał mnie sam pomysł na fideinę, ale to za mało.
Tak, Asylum, mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia.
Istnieją mężczyźni, którzy tak nie mają, i kobiety, które tak mają, są też ludzie, którzy wymykają się temu podziałowi, a ów podział ma również bardzo dużo wymiarów, łącznie z takim, w którym nie istnieje ;)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Rozkład salw synaps aksodendrytycznych układu limbicznego w warunkach działania trankwilizatorów
Synapsa to po prostu “miejsce styku” dwóch neuronów lub neuronu i efektora, stąd nie rozumiem określenia “salwy synaps”. Na moje brakuje tutaj słowa “impuls” → rozkład salw implusów w synapsach…
„Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy”.
Dwa krótkie, niepozorne zdania
Ja tu widzę jedno zdanie. W drugim wyrażeniu brak orzeczenia.
Cóż, zmęczyło mnie to opowiadanie. Na fizyce znam się jak kura na pieprzu, toteż scenę u generała odebrałem jak “Krótką historię czasu” Hawkinga, tyle że z dialogami – czyli staram się nadążać, nie zawsze się udaje, brzmi to może i intrygująco, ale jednak zbyt abstrakcyjnie. Scena ożywiania z kolei, tutaj już bez dialogów, to znowu wykład z dziedziny anatomii i fizjologii, o których jakieś tam pojęcie mam, stąd myślę, że należą się tutaj pochwały za szczegółowe oddanie rzeczywistości, jednak nie ukrywam, że poczułem, jakbym czytał Bochenka czy Konturka. A nie są to wybitnie porywające lektury.
I tak znaki lecą, tymczasem w opowiadaniu dzieje się bardzo niewiele. Jakkolwiek pochwalam zakotwiczenie wątku fantastycznego w nauce, tak uważam, że zbyt dużo znaków poświęcono tutaj na erudycyjne popisy. Niewątpliwie taki zabieg zawęzi grono w pełni usatysfakcjonowanych czytelników.
Spodobał mi się pomysł na nadnaturalną umiejętność i zgrabne splątanie go z motywami biblijnymi. W moim odczuciu sama końcówka wypada najlepiej. Możliwości fideiny pokazujesz w praktyce, gdy bohater zostaje przyszpilony przez wojsko, a nie tylko popisujesz się słownictwem i samymi możliwościami. Rozbudzenie wiary w samej końcówce odebrałem jako wiarygodne.
Postać głównego bohatera jest natomiast dla mnie wybitnie antypatyczna i wręcz czekałem, aż w końcu trafi go szlag. Erotoman, mizogin, zarozumialec, omnibus z syndromem boga. Naprawdę trudno mi dostrzec jakieś jego pozytywne cechy. Jego wspaniałość osiągnęła kuriozum, gdy niszczył notatki i zapasy fideiny, w międzyczasie powtarzając, że na pewno nikt jeszcze nie przeszukał jego mieszkania. Momentalnie na myśl przyszła mi postać orwellowskiego Winstona, który odkładając paproch na swój notatnik był równie pewien swojego bezpieczeństwa, co Twój bohater.
Naz:
Przykro mi, że w swych opowiadaniach nie sięgam poziomu który dałby Ci satysfakcję. Ale cóż: jedyną odpowiedzią z mojej strony może tu być mądrość ludowa, która dawno zamknęła istotę rzeczy w powiedzonku: „wyżej pępka nie podskoczysz”.
Łączę wyrazy szacunku.
MrBrightside:
Na moje brakuje tutaj słowa “impuls” → rozkład salw implusów w synapsach…
Słuszna uwaga (z dokładnością do słowa “implusów”) – poszedłem na skróty. Byłoby to dopuszczalne w mało znaczącej rozmowie, ale nie w tytule pracy doktorskiej :)
Postać głównego bohatera jest natomiast dla mnie wybitnie antypatyczna i wręcz czekałem, aż w końcu trafi go szlag.
Ależ trafia go przecież! Bohater przechodzi gruntowną metamorfozę, której może łopatologicznie nie przedstawiam, lecz jest na tyle czytelna żeby zdołali ją znaleźć inni czytelnicy. Szczególnie widać to w końcówce, ale może byłeś już na tyle zmęcczony, by tego nie wyłapać. A propos – przykro mi, że opowiadanie Cię zmęczyło. Przysięgam, że nie było to moim zamiarem. Lecz chyba przyznasz, że mierne opowiadania też spełniają użyteczną funkcję: na ich tle wyraźniej odbijają się te dobre, te, które nie męczą :)
Pozdrawiam.
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Bardzo mnie ten tekst zaintrygował – w kwestii styku nauki i wiary trafił dokładnie w moje zainteresowania. Nie słyszałem wcześniej o teorii EWG, ale jest pod pewnymi względami mocno zbieżna z moimi własnymi przemyśleniami na temat świadomości/wiary/woli jako czynnika kształtującego rzeczywistość. No ale to temat na dłuższą rozmowę, którą musielibyśmy zacząć od roli dzielenia przez zero w konstrukcji wszechświata – i piszę to całkiem serio.
Od tej strony jest naprawdę ciekawie i dobrze. Fabularnie natomiast – cóż, tutaj mam wrażenie, że tekst się nieco rozjechał. Przekonuje mnie relacja bohatera z prostytutką – namiastka bliskości, przywiązanie pomylone z głębszym uczuciem. Facet jest egoistyczny i antypatyczny, ale rozumiem, że taki ma być – udało Ci się go pod tym względem wiarygodnie skonstruować. Natomiast szwankuje cały wątek kontaktu z wojskiem – choćby ze względu na to, że w momencie, kiedy bohater zademonstrował swoje umiejętności majorowi, na pewno nie zostałby dopuszczony przed oblicze generała. Mógłby najwyżej spodziewać się postawienia całego miejsca na nogi, wyrojenia się żołnierzy i mniej lub bardziej krwawych prób zneutralizowania zagrożenia, jakie stanowił. Nie mówiąc o tym, że po tej wstępnej rozmowie również najprawdopodobniej zostałby potraktowany zupełnie inaczej.
No i prosta sprawa na koniec: facet nie musi zarabiać sprzedając swój wynalazek armii. Wystarczyłoby, żeby zmienił na swoją korzyść wyniki w totolotku oglądając losowanie w telewizji, z kuponem w garści naginając prawdopodobieństwo pod swoje potrzeby i decydując, które piłeczki zostaną wyłowione przez maszynę. Nie musi drukować banknotów, niczego materializować, itp. – dyskretna manipulacja entropią, o której tylko on jeden by wiedział. No, chyba że piłeczki byłyby trefne, losowanie ustawione, a ktoś mógłby się bardzo zdziwić, że wynik jest inny od zamierzonego. Ale to już punkt wyjściowy całkiem innej historii. ;)
Bardzo dziękuję za wizytę i interesujący komentarz.
Jeśli chodzi o EWG i okolice (Walker), korzystałem z eseju Laurence M. Beynama “Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne” Choć było to lata temu, można go jeszcze znaleźć w necie, choćby tu:
https://pl.scribd.com/document/72474986/Beynam-Laurence-M-Fizyka-Kwantowa-i-Zjawiska-Paranormalne
W szerszym kontekście sprawę prezentuje Andrzej Łukasik w publikacji Mechanika kwantowa dla kognitywistów http://www.old.if.pwr.wroc.pl/~wsalejda/skrypt5.pdf
W przypisach można tu znaleźć także polski akcent – osobę Wojciecha Żurka który dokonał modyfikacji teorii multiświata Everetta-DeWitta, który to wątek wykorzystałem w “Demonie Maxwella”.
Natomiast co do drugiej części komentarza – zgadzam się, że jest wiele rozwiązań taktycznych, jakie mógł rozważać bohater. Autor podpowiedział mu właśnie to, bo w czasach gdy pisał to opowiadanie (PRL) wydało mu się najbardziej atrakcyjne (dziś trąci myszką, co już zauważył pewien komentator). Nie zastanawiałem się, co wybrałbym dziś, ale z pewnością nie wygraną w totolotka – mógłbym zostać posądzony o aluzje do Lecha Wałęsy, a wprowadzenie wątku politycznie “wrażliwego” raczej mnie nie interesuje :)
Nie do końca zgodzę się tez z tym, że
w momencie, kiedy bohater zademonstrował swoje umiejętności majorowi, na pewno nie zostałby dopuszczony przed oblicze generała.
Można przyjąć za wiarygodną hipotezę, że Dolthy zarekomendował Hamiltonowi Jeffreya bo przede wszystkim chciał odzyskać swoje tłuściutkie paluszki. Z drugiej strony tak naprawdę niewiele się dowiedział od Jeffreya w kwestii mechanizmów jakie ten wykorzystywał w swoich “cudach”, więc kto miałby powód do postawienia “całego miejsca na nogi”?
A po tej rozmowie z Hamiltonem został potraktowany inaczej (czyli objęty troskliwą inwigilacją, zakończoną ostatecznie ujęciem na lotnisku). Przecież
Hamilton był inteligentny. Po odkryciu tego, co wyrabiałem w kostnicy, nie tylko uwierzył w prawdziwość mych słów, ale przewidział też moją moralną metamorfozę.
więc nie działał z grubej rury tylko subtelnie. Wydaje mi się ten wariant logiczny i prawdopodobny. No ale każdy może mieć własne wyobrażenie odnośnie kierunku rozwoju akcji.
Pozdrawiam i łączę wyrazy szacunku!
Edit:
zacząć od roli dzielenia przez zero w konstrukcji wszechświata
Rolę dzielenia przez zero opisał tu niedawno SzyszkowyDziadek :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
“Rolę dzielenia przez zero opisał tu niedawno SzyszkowyDziadek :)”
A mogę poprosić o link? Ciekaw jestem, czy jego spostrzeżenia są zbieżne z moimi. :)
Proszę bardzo, to dość świeża publikacja
https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/21098
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Dzięki za reklamę, oczywiście zapraszam :)
„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota
Gratuluję piórka.
Opowiadanie czytało się szybko i bez przerw, co z pewnością jest zasługą wyrobionego pióra.
Przeszkadzała mi trochę początkowa łopatologia w scenie rozmowy z generałem (fragment zaczynający się od słów “Owszem, możliwe. Otóż Wheeler wraz z Everettem i Grahamem zaproponowali, bodaj jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku…” to wręcz bolesne uderzenie czytelnika w twarz kantem encyklopedii); scena zresztą stoi w opozycji do późniejszej w postawie do zasady “show, don’t tell”. Irytowała mnie również epizodyczność opowiadania, które skakało od sceny do sceny, jakbyś nie mógł się zdecydować na temat przewodni i cel bohatera.
Z kolei scena stojąca w opozycji do rozmowy z Hamiltonem, o której wspominałam, to wizyta u Roksany w kostnicy. Tam, wykorzystując swoją wiedzę, przeplatasz informacje akcją. Dobra robota – w ten sposób powinieneś edukować czytelnika, jak dobry nauczyciel – na praktycznych przykładach.
Świetna była też dynamika historii, jakby nie patrzeć długiej, w której niewiele się działo. Dzięki językowi i sposobowi opowieści czytałam tekst z niesłabnącym zaciekawieniem.
Jeszcze kilka brakujących przecinków:
Panu mogę powiedzieć jedynie tyle: wiem[+,] co zrobić, żeby móc wszystko.
– I jedno[+,] i drugie – mruknąłem, niezupełnie zgodnie z prawdą.
Kim pan jest [+,] u diabła.
Ten brak pytajników w niektórych miejscach też gryzł w oczy i przyznam, że “oznajmująca intonacja” niespecjalnie mnie przekonuje.
Gdyby mi zrobili – ale to zaraz po przyjeździe – płukanie żołądka, mieliby wszystko: skład chemiczny i mnie.
Czy gdyby to wystarczyło do odkrycia przepisu na narkotyk, czy nie wystarczyłoby zbadać składu żołądka osoby, która wypiła Colę, by odkryć jej tajemną recepturę? (Cola to przykład, wiem, że sporo marek robi sekret ze składu swoich produktów).
Dzięki za kawał dobrej lektury, uściski!
www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/
Dziękuję za wizytę, komentarz i gratulacje. Nie liczyłem na to, że ktoś tu jeszcze zajrzy, a tu taka miła niespodzianka!
Z niektórymi uwagami się zgadzam, z innymi mniej– jak to w życiu. Np. ta jest znakomita:
bolesne uderzenie czytelnika w twarz kantem encyklopedii
Pięknie to ujęłaś :)
Zasada “show, don’t tell” jest oczywiście słuszna, choć dla mnie trudna do wdrożenia, bo ja okropny gaduła jestem (tu przypomniała mi się zabawna scena jaka miała miejsce podczas wykładu ks. prof. Michała Hellera jeszcze w latach 70. XX w. w Toruniu. W fazie pytań jeden ze studentów poprosił o opinię dot. Lema i Jego twórczości. Heller uśmiechnął się i powiedział: Z Lemem znakomicie się rozmawia – pod warunkiem, że się go słucha.)
Czy gdyby to wystarczyło do odkrycia przepisu na narkotyk, czy nie wystarczyłoby zbadać składu żołądka osoby, która wypiła Colę, by odkryć jej tajemną recepturę?
Nie wiem, może by wystarczyło? Tylko po co ten trud z pobieraniem treści żołądka, skoro można próbkę wziąć wprost z butelki? :)
Nie wiem jak Coca Cola “utajnia” skład chemiczny swojego sztandarowego produktu, natomiast podstawowe narkotyki można wykryć w ślinie czy w moczu, nawet w domowych warunkach:
https://www.allecco.pl/multi-test-wykrywa-narkotyki-w-moczu-1-szt.html
https://www.aleleki.pl/produkt/8598-multi-test-do-wykrywania-narkotykow-1-sztuka-hydrex.html
Myślę jednak, że te testery mają też ograniczenie czasowe, bo narkotyk jakoś się tam rozpuszcza i ostatecznie trafia do krwi.
Wiem natomiast jak to się dzieje w przypadku fideiny, bo sam ją odkryłem :)
po około czterdziestu minutach od doustnego zażycia kwas solny rozbija strukturę podstawowych quasihalucynogenów, których skojarzone działanie – ale dopiero we krwi – daje pożądany efekt. Zmiany te są tak nieodwracalne, że jakakolwiek próba odtworzenia składu chemicznego – bez znajomości podstaw, oczywiście – musi zakończyć się fiaskiem.
Pozdrawiam i uściski odwzajemniam
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Mimo że tekst trochę długi, przeczytałem go za pierwszym podejściem. Opowiadanie bardzo mi się podobało, a zwłaszcza scenka w kaplicy ( jako fan horroru musiałem nadmienić ;)
Dla mnie wszystko jest tu na plus, może poza dość długimi rozmowami w których porusza się terminy jak EWG. Zdaję sobie również sprawę, że była to istotna kwestia, aby zrozumień to opowiadanie, ale jednak trochę to mi się ciągnęło :D Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń.
To trzecie opowiadanie, które miałam okazję przeczytać ( te akurat Pan mi polecił), i nie żałuję, że zajrzałem. Styl pisarki jest rewelacyjny, tematyka również jak dla mnie zachęcająca, zatem już niedługo przeczytam kolejne ;)
Serdecznie pozdrawiam!
Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada
Dziękuje za wizytę i komentarz. Miło, że się podobało. mam tylko jedną prośbę: o dostosowanie się do obyczaju na tym portalu, że nikt nikogo nie “panuje”. Wszyscyśmy równi, niezależnie od wieku, wykształcenia, zawodu, pozycji społecznej, osiągów literackich etc. Jak byłem w Twoim wieku (a był to czas głębokiej komuny) to w takich sytuacjach mawiało się “panowie to do Londynu wyjechali” :)
Pozdrawiam wzajemnie!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
A to przepraszam :D Mimo młodego wieku nigdy nie miałem konta na żadnym forum i w ogóle i stąd taki zwyczaj. Zatem dzięki Ci za uwagę ;p
Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada
Pierwsze skojarzenie w trakcie czytania to film Lucy z Scarlet Johanson.
Drugie skojarzenie mam z tym cytatem
„Rozkład salw impulsów w synapsach aksodendrytycznych układu limbicznego w warunkach działania trankwilizatorów”
a dotyczy kursu filozofii na studiach czyli, że “byty jednostkowe są akcydensami esensji rozwojowej” – dobrze to zapamiętałem choć do dziś nic nie kapuję o co w tym chodziło . Ten rozkład salw jest mi jaśniejszy.
Przeszkadzał mi : burdel i ukryta (chyba) afirmacja seksu za kasę. Było to tłem dla fabuły ale tło mogło by być piękniejsze. No i mucha i seks . Papieros z trudem ale ujdzie . Kojarzy mi się on z filmami usmańskimi.
Dla mnie średnie. Główny bohater jest mało rozgarnięty. Przecież mógłby się zachować jak bohater z filmu Jumper.
Warsztat pisarski na wysokim poziomie. A co do Coca – Coli. Mój syn ma doskonały smak a nie odróżnił Coli Original z Biedry od Pepsi-Coli :-). Ja też jej nie widzę a czasami pijam – oryginal bo jeśli nie ma różnicy, to po co przepłacać.
nie ma
“byty jednostkowe są akcydensami esensji rozwojowej” – dobrze to zapamiętałem choć do dziś nic nie kapuję o co w tym chodziło
Źle zapamiętałeś. “Esensja” to zin internetowy. Reszta to bełkot. Objaśniam:
Ten post sponsoruje fundacja “Przywróćmy Tarninie poczucie humoru”.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
ukryta (chyba) afirmacja seksu za kasę
Co w takim razie powiedzieć o “Zbrodni i karze”?
Scena ta jest nieodzowna dla zilustrowania metamorfozy moralnej głównego bohatera. Gdyby Antonioni kręcił z tego film, kamera pokazałaby bogaty wystrój ścian w tym burdelu :)
Dla mnie średnie. Główny bohater jest mało rozgarnięty.
Dlatego że bohater mało rozgarnięty? Co w takim razie z powieścią “Kwiaty dla Algernona” i filmem Charly? Też słabe? :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Z tej afirmacji się wycofuję. A o tych bytach to tekst wykuty jest z książki „Filozofia marksistowska”. Innej nie uczyli na kierunku technicznym. Być może esencji.
nie ma
– Na czym opiera się filozofia marksistowska?
– Na Kancie i Nietzschem…
Babska logika rządzi!
Innej nie uczyli na kierunku technicznym.
… to kiedyś Ty studiował? Chłopie, na przyszłość: gorszy bełkot od marksistów produkują tylko egzystencjaliści ateistyczni i postmoderniści (zresztą jedni i drudzy z marksizmem związani). Gonią ich fenomenolodzy, którym w popadnięciu w całkowity nonsens przeszkadza wrodzona dociekliwość.
– Na czym opiera się filozofia marksistowska?
– Na Kancie i Nietzschem…
Fundacja “Przywróćmy Tarninie poczucie humoru” chciałaby zaprosić na charytatywny występ kabaretu “Finkla” – bilety do nabycia w kasie.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Brawo Fundacja!
A propos bytów, mój homonim do odgadnięcia”
Hymnów pochwalnych trwanie
zapewnia wypróżnianie
:)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
To była ta książka. Obowiązywała chyba do końca 1990 roku a a może nieco dalej ?
https://static.tezeusz.pl/product_show/images/76/0f/5d//filozofia-marksistowska.jpeg
Żyjemy w twardym, pozbawionym skrupułów świecie. Każdy produkt – w tym książka – ma być i musi być towarem. Jej głównym zadaniem jest przede wszystkim się sprzedawać. Opowiadanie kolegi jest świetne jako wyjściowy materiał do scenariusza filmu. Film lubi kuso odziane panienki. Być może forma krótka opowiadania wymusza inny styl pisania ?. A może ja jestem zbyt wybredny albo marudny ?. Wkrótce pokażę co napisałem ( wersja treiler ) i bardzo żałuje, że nie mam takiego warsztatu jak kolega i kilka koleżanek. Bo na starcie będę miał mocno pod górkę
Ale dialogów idzie się nauczyć. Wezmę się za to nie wcześniej jak przejdę na emeryturę – za 5 lat . O ile będę miał talent i najbardziej by mnie ucieszyło gdybym jego nie miał. Aby się przekonać trzeba coś napisać
Innej drogi nie ma.
nie ma
Życzę zatem talentu pod choinkę! :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Jeden procent talentu i 99 procent harówy :P Książki nie znam, na szczęście. (Jak mawia mój wykładowca filozofii polskiej – Na co umarł Hegel? Na szczęście!)
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
:DDD
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Na co umarł Hegel? Na szczęście!)
https://www.youtube.com/watch?v=2MSZ4Xoz_yo
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Najpierw przymierzyłem się do Nupole, początek jednak mnie zmęczył i odpuściłem. Trochę się bałem, że będziesz wpisywał się w tematykę, której nie lubię, że trzymał się będziesz PRLu, albo ciągle (czytaj w wielu opowiadaniach) do niego nawiązywał. Takie to były czasy, które mocno odcisnęły się na starszym pokoleniu. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Ale tu było naprawdę nieźle, oryginalny pomysł, ciekawie i zawadiacko opisany. Nie wszystko zrozumiałem z naukowych wywodów, ale nie przeszkadza to w całościowym odbiorze opowiadania. Bohater charakterystyczny, przypominający co prawda polskiego męczennika we własnym mniemaniu, ale Twój ma też sporo wad, które tworzą z niego wielowymiarowego bohatera, co za tym idzie – wiarygodnego. Nawet Roksana, której dałeś raptem parę zdań, brzmi autentycznie. Dobra robota. Mimo, że opowiadanie napisane dawno temu, jego stylem wpuściłeś na portal trochę świeżości.
Pozdrawiam.
Darconie, jeśli przezwyciężysz początkową niechęć do Nupoli i przeczytasz opowiadanie do końca, powinieneś byś usatysfakcjonowany lekturą. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Darconie, dziękuję za komentarz, cieszy mnie, że dobrze Ci się czytało. Śladem reg zachęcam do przełamania drętwoty pierwszych stron Nupoli, bo potem jest nieco żywiej (choć może nie tak zawadiacko (jestem wdzięczny za to słowo) jak w Fideinie :)
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Tsole, za czytanie Fideiny zabrałem się już dawno temu, ale z jakiegoś powodu nie udało mi się wówczas doczytać do końca. Musiał jednak ten początek opowiadania mieć coś w sobie, skoro zdecydowałem się do niego wrócić po kilku miesiącach.
Osobliwa pierwsza scena. Zaryzykuję stwierdzenie, że erotyka w takim wydaniu, w dzisiejszych czasach się już nie pojawia. Pojawia się albo bardziej subtelna i zmysłowa, albo bardziej wulgarna. U ciebie jest taka, że dostrzegam zmianę pokoleniową, która zaszła w tej dziedzinie. I nie jest to ani zarzut, ani pochwała. Raczej luźna, subiektywna obserwacja.
I wcale nie uważam, że jest to afirmacja seksu za pieniądze. Raczej przedstawienie jednego z oblicz naszej rzeczywistości, bo owszem seks za pieniądze istnieje, dla wielu ludzi pełni w życiu ważną rolę, bez względu na społeczną ocenę takich zachowań. W tym przypadku pełni istotną rolę zarówno dla fabuły, jak i przedstawienia głównego bohatera, o którym ta scena wiele nam mówi.
Wspomniane muchy na suficie również mi nie przeszkadzały. Całkiem ciekawe porównanie aktu z natury pięknego, aczkolwiek skażonego mamoną, który się właśnie dokonał, z czysto biologicznym aktem stworzeń uważanych za obrzydliwe.
Fabuła i pomysł to duży plus. Wiem, że lubisz wiązać wiarę z nauką i w tej wizji wyszło Ci to naprawdę nieźle. Troszkę przesadzasz czasem z technicznym slangiem, przez co momentami tekst jest mało przyjazny. Warto nad tym popracować, bo da się te same procesy i idee przedstawić w bardziej przyswajalny sposób.
Jeżeli miałbym się czepiać, to oprócz popisów słownictwa z zakresu mechaniki kwantowej, dwa fragmenty zaburzyły mą satysfakcję z lektury:
Tymczasem otucha moja rosła: już po pięciu minutach udało mi się uzyskać pierwszy skurcz serca. Potykając się jak zepsuty, stary zegar, ruszyło ono w końcu i po następnym kwadransie miałem już pełne krążenie. Ustaliwszy tętno i ciśnienie na minimalnym poziomie, poczułem pierwsze objawy „przesterowania” koncentracji. Musiałem więc zrelaksować się, choć moment nie był najkorzystniejszy.
Odpoczywając, starałem się wytyczyć dalszą drogę. Logika nakazywała zająć się układem oddechowym; bez tlenu krew może sobie krążyć ile wlezie, nie poruszy to nawet ciepłego jeszcze nieboszczyka. Nie powinno to nastręczać trudności – w końcu ośrodek regulujący pracę układu oddechowego znajduje się tuż obok naczynioruchowego, w rdzeniu podłużnym.
Tutaj jest poważny błąd logiczny. Serce to nie perpetuum mobile. Zakładając, że Twój bohater ma zdolności przywrócenia krążenia, by to miało sens musiałby jednocześnie przywrócić oddychanie oraz pracę mózgu. Serce nie będzie biło bez impulsów z mózgu, nie będzie też w stanie bić, gdy jego komórki nie zostaną natlenione. Tymczasem u Ciebie, serce bije sobie przez kilkanaście minut, bez akcji płuc i przy obumarłym mózgu, a bohater relaksuje się w najlepsze.
zachowane tu struktury synaptyczne zdradzały własności swoistej „interferencji” informacji i właśnie teraz łatwo było zrobić z siebie debilka, a w najlepszym wypadku sklerotyka.
Dlaczego zdrobniłeś słowo debil? Bohater wypowiada się w sposób naukowy, używa sformułowań medycznych, więc powinien użyć słowa “debil” jako medycznej nazwy osoby lekko upośledzonej.
Zdrobnienie tego słowa, sprawia, że ma ono wydźwięk pejoratywny, pogardliwy.
Czy Twój bohater gardzi osobami upośledzonymi? Jeżeli tak, to mógłby tak rzec, jeżeli nie (a nie zauważyłem u niego takich zachowań), to słowo to tu nie pasuje.
Zdarzyło mu się używać słowa “kurewka”, ale tutaj zdrobnienie ma swoje uzasadnienie, bo jako człowiek w miłości niespełniony, mógł swoją frustrację i osobiste niepowodzenia, przelewać na osobę, która z racji zawodu (wyboru), w jego opinii na szacunek nie zasługiwała.
Poza tymi kilkoma ułomnościami tekst bardzo udany. Dużo bardziej mi się podobał niż Noosfera.
Stylistycznie napisany poprawnie z pewną naleciałością czasów minionych ;).
Moja ocenia 5.2/6.
Piórko zasłużone.
"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.
Chrościsko, dziękuję za ten komentarz, szczerze mówiąc już straciłem nadzieję i żałowałem, bo bardzo sobie Twoje komentarze ceniłem. Są takie wyważone, wręcz uderzają bezstronnością a jednocześnie celnością zarówno w tych krytycznych jak też pozytywnych partiach. Doczekałem się i nie zawiodłem, naprawdę można by ten komentarz wysłać do Sevres jako wzorzec :)
Co do scen erotycznych, masz rację, dzisiejsze trendy są inne, przy czym wydaje mi się, że te wulgarne dominują (a może po prostu za dużo się Houellebecqa naczytałem :)
Przyznam się, że tej sceny jakoś specjalnie nie projektowałem, po prostu napisałem ją machinalnie, z marszu.
bo da się te same procesy i idee przedstawić w bardziej przyswajalny sposób.
Oczywiście, może nawet dałbym radę, gdybym się przyłożył. Tu jednak użyłem celowo tego manewru ze względu na okoliczności. Jeffrey świadomie próbuje zademonstrować swoją przewagę w tej “konkurencji” (zauważ, że ani jeden ani drugi nie są fizykami) i to mu się udaje. Najpierw jest przepychanka (Musiałby pan być dobry we wszystkim, generale. W fizyce, psychochemii, psychoneurologii… A nawet w filozofii. I religioznawstwie.
– Może mnie pan nie docenia. )
a potem Hamilton poddaje się (– Kim pan jest u diabła.) Konsekwentnie stosując naukowy slang, Jeffrey chce utrzymać zdobytą przewagę.
Serce nie będzie biło bez impulsów z mózgu
Cały Twój wywód jest słuszny, poszedłem tu na duże skróty (i nie tylko tu), niemniej trzeba wziąć pod uwagę, że wedle Jeffrey zamysłu jest “wszechmogący”. Skoro można zmusić serce do pracy defibrylatorem, to uruchomienie przez Jeffreya takiego defibrylatora “wirtualnego” jest do pomyślenia.
Swoją drogą osobiście tę scenę uważam za najlepszą z punktu widzenia dramaturgii i najsłabszą “infodumpowo”. Po prostu jestem z wykształcenia bardziej fizykiem (konkretnie astrofizykiem) a w neurofizjologii profanem. Przygotowując tę scenę przeczytałem podręcznik do neurofizjologii, taki na poziomie podstawowym. To trochę mało, ale akurat wśród moich znajomych nie miałem z kim się skonsultować (a betowania jeszcze nie było :). )
Z debilkiem masz rację, to efekt niedopracowania, użyłem tego słowa zupełnie bezrefleksyjnie, w żadnym przypadku nie dla zilustrowania jakiejś pogardy. Teraz, gdy mi zwróciłeś uwagę, myślę, że chyba bardziej pasowałoby określenie imbecyl.
Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam noworocznie!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię
Podchodziłem do tego tekstu, co tu dużo ukrywać, niechętnie. Wprowadzenie – scena z kobietą negocjowalnej cnoty – nie zachęcała do dalszej lektury. Nie dlatego nawet nawet, że coś z nią było nie tak. Zwyczajnie miałem poczucie, że znacznie wykracza ona poza obszar zainteresowań literackich CM-a.
Czytałem więc, trochę pogodzony z tym, że się od tego tekstu odbiję, ale opowiadanie (chwała mu za to!) było na tyle łaskawe, że szybko jednak wskoczyło w to pole moich zainteresowań. Momentami nawet obiecująco zbliżało się do jego środka. Jest tu bowiem fajny fantastyczny pomysł, czyli to, czego w opowiadaniach szukam najbardziej. Jest też praktyczna prezentacja tego pomysłu, co cenię jako czytelnik. Dlaczego? Bo z tego typu tekstami (opartymi na konkretnym pomyśle lub jakiejś wymyślnej koncepcji) jest trochę tak, jak z robotem wielofunkcyjnym. Jeśli przymierzamy się do takiego robota, to najważniejsze jest dla nas: co ten robot może? Dopiero w dalszym rzędzie interesuje nas jak (i dlaczego) działa.
Z tym opowiadaniem w moim przypadku było dokładnie tak samo. Koncept fideiny aż się prosił o dokładną prezentację, z uwzględnieniem wszystkich elementów: na samym sposobie działania zaczynając i na wszystkich skutkach tego działania kończąc. Prośba to została niejako w tym tekście spełniona. I ponieważ tego typu opowiadań pisze się – odnoszę takie wrażenie – coraz mniej, tym bardziej je doceniam. Zwłaszcza, że jest napisane w taki sposób, że i obcowanie z tą warstwą informacyjną czy techniczną (omówienie fideiny) wydaje się dosyć przystępne.
Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków
Dzięki CM za ten komentarz. Zaczyna mi się we łbie rysować taka prawidłowość dot. reakcji czytelników na moje opowiadania: początek jest zniechęcający, czasem wręcz odpychający. Taka przynajmniej była reakcja wielu w przypadku dwóch opowiadań Fideina i Nupole, które uważam za najlepsze (nie tylko ja zresztą, bo są one także najwyżej uhonorowane tutaj przez czytelników).
Pewnie ma to związek z tym, że bardzo jest mi trudno rozpocząć pisanie, wszystko wychodzi takie “drewniane”. Dopiero jak się rozkręcę, leci lżej. A może jest to przepustka do tych atrakcyjniejszych partii tekstu? :)
Pozdrawiam!
Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię