– A teraz – zaczął licytator – specjalnie dla państwa, coś naprawdę niezwykłego: głowa, w niektórych kręgach bardzo sławnego, barona Feigla, zdjęta w dniu śmierci prosto z katowskiego pieńka! – Pociągnął czerwoną serwetę, dotąd zakrywającą blat stoliczka, przy którym stał.
Zapowiedziana głowa barona ukazała się publiczności. W namiocie rozbrzmiał chóralny zachwyt jej widokiem.
W przeciwieństwie do pozostałych zebranych, Jeremiasz nie widział najmniejszego powodu do ekscytacji. Baron Feigel, a przynajmniej to, co z niego zostało, wyglądał okropnie: ziemista cera, rozwarte i zastygłe w grymasie bólu usta otoczone kozią bródką, z kącika których ku brodzie ciągnął się ślad po zaschniętej krwi, oczy przewrócone do góry tak, że widać było tylko białka, no i czaszka – łysa na czubku, po bokach zarośnięta czarnymi jak heban włosami. Baron Feigel jeszcze za życia nie był zbyt urodziwym człowiekiem, a po śmierci, z tym swoim agonalnym grymasem, wyglądał jeszcze gorzej – powiedzieć, że wyglądał jak siedem nieszczęść, to nie powiedzieć nic.
Nieco speszony i nie rozumiejący ogólnego zachwytu Jeremiasz spojrzał na siedzącego po jego lewej mistrza, pana Macarskiego. Widząc, że ten również nie podziela emocji tłumu, rozluźnił się nieco.
Mistrz siedział dumnie wyprostowany, z siwiejącą brodą ciętą w szpic uniesioną wysoko, i z tej pozycji obserwował przedstawienie. Obiema dłońmi trzymał się za kolano prawej nogi, spoczywającej na nodze lewej. Jeremiasz przez chwilę bał się, że przez uniesione oblicze czarny cylinder mistrza spadnie i zgubi się gdzieś pod siedzeniami, ale niepotrzebnie. Nakrycie głowy trzymało się swego pana jak zaczarowane i ani myślało opuszczać swojego miejsca.
– Słusznie wpadają państwo w zachwyt – ciągnął dalej licytator – gdyż nie co dzień trafia nam się taka gratka. Głowa zachowana w dobrym stanie, niemal nie zestarzała się od momentu rozdzielenia z ciałem, za co, jestem pewien, baron podziękowałby nam, gdyby tylko mógł.
Na sali rozbrzmiał śmiech. Stojący na scenie mężczyzna przeczekał go, po czym mówił dalej:
– Podziękowałby nam również, gdyby wiedział, że pośmiertnie trafi w ręce kogoś tak zacnego, jak wy, obecni tutaj. – Zatrzymał się na moment, dając ludziom czas na oswojenie z pochwałą. Potem ciągnął: – Niesamowita gratka dla kolekcjonerów, gdyż głowa należała do człowieka sławnego, w niektórych kręgach posądzanego o czarnoksięstwo, ale skazanego i zgładzonego za zwykły mord na gościach swojego przybytku. Kto wie – poderwał się nagle – co kryje się w tej głowie?! Jakie myśli nurtowały naszego pechowego barona?! Może ktoś z państwa zechce się dowiedzieć, wejść w posiadanie tego cennego okazu?! Rozpocznijmy licytację!
Przeszedł dwa kroki na lewo od stolika z głową, do skromnej mównicy, podniósł drewniany młotek i gestem dał sygnał, że jest gotów odebrać pierwszą ofertę.
Jakiś facet w różowym garniturze tylko na to czekał. Poderwał się z krzesła, by wszyscy go widzieli i zawołał:
– Trzydzieści!
– Mamy odważnego gracza – podjął licytator. – Proszę państwa, trzydzieści złotych monet po raz pierwszy!
Rąbnął młotkiem o pulpit.
Z drugiej strony loży, pewna dama w kapeluszu z szerokim rondem i spuszczoną zeń czarną woalką skrywającą twarz, uniosła z gracją chudziutką niczym patyk rękę i powiedziała dźwięcznym głosem:
– Czterdzieści.
Licytator wskazał ją główką młotka.
– Brawo! Czterdzieści po raz pierwszy! – I znowu rąbnął o blat.
Różowy ponownie poderwał się z miejsca.
– Pięćdziesiąt! – zawołał.
Jeremiasz tak się wciągnął w licytację, że nie zauważył momentu, w którym mistrz pochylił się dyskretnie ku niemu. Sługa niemal podskoczył na stołku, gdy usłyszał słowa pana Macarskiego:
– Chcę mieć tę głowę – szepnął. – Będziesz licytował, masz do wykorzystania dwieście monet. Wszystko, co zaoszczędzisz, możesz zachować dla siebie. Mnie zależy jedynie na głowie.
Jeremiasz przełknął ślinę. Nie był na to przygotowany; rzadko kiedy miał ten luksus, by oswoić się z nowym zadaniem. Ale tym razem miał dodatkową motywację. Złote monety! Wszystkie, które zachowa, będą jego! Może, przy odrobinie szczęścia, uda mu się jednak zgarnąć coś dla siebie z tego dziwacznego zjazdu.
Musiał przeoczyć odpowiedź damy, bo znowu przebijał różowy garnitur.
– Siedemdziesiąt! – krzyknął.
Dama nie odpowiedziała od razu. Jeremiasz uznał, że to dobry moment na wejście do gry. Wykorzystał jej wahanie i wstał z miejsca.
– Sto! – przebił znacznie.
Wszyscy zebrani spojrzeli na niego. Na ich twarzach widział nie tyle zdziwienie, co jawne i szydercze uśmieszki. W swoim uniformie nie wyglądał ani przekonująco, ani zamożnie. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie dał się złamać.
Siedzący obok mistrz – mistrz, który zupełnie ignorował zachowanie tłumu – mistrz, który wziął go pod swoje skrzydła i obiecał wynagrodzenie za dobrą licytację, mistrz, który za dobro wynagradzał, a za zło karał, miałby mu za złe, jeśliby zrezygnował. Gdy pan Macarski czegoś chciał, należało to dla niego zdobyć. Nikt nie ryzykował poznania jego złej strony – tyle Jeremiasz zdążył się nauczyć podczas swojej bardzo krótkiej służby w posiadłości. I wyciągał wnioski.
– Sto? – zapytał licytator, również nie traktujący sługi poważnie.
– Sto – powtórzył pewnie Jeremiasz, nie zrażając się nieprzychylnymi spojrzeniami.
– A zatem sto po raz pierwszy – powiedział zupełnie nieprzekonany prowadzący i uderzył młotkiem w pulpit.
Cisza.
Wszyscy obecni na sali nadal wpatrywali się w sługę, jakby nie potrafili przyjąć do wiadomości jego kontrpropozycji. Tylko nieliczni – ktoś powiedziałby: ci bardziej rozgarnięci – zerkali ukradkiem na pana Macarskiego, będącego prowodyrem zamieszania i sponsorem Jeremiasza.
– Sto po raz drugi – przypomniał zebranym licytator i ponowił uderzenie.
Pierwsza z oszołomienia wyrwała się dama skryta za woalką, w falbaniastej, sukni z gorsetem, rodem z osiemnastego wieku. Uniosła nieśmiało chudziutką rękę i przebiła ofertę:
– Sto dziesięć.
– Mamy sto dziesięć! Po raz pierwszy! – przyjął ofertę licytator. Stuknął dla potwierdzenia.
– Sto dwadzieścia! – ryknął różowy.
– Sto dwadzieścia po raz pierwszy!
Stuknięcie.
– Sto pięćdziesiąt! – Jeremiasz znowu przeskoczył stawkę, wprawiając wszystkich w nowe zdumienie.
Nawet mistrz spojrzał na niego z ukosa. Sługa nie mógł się zdecydować, czy to spojrzenie było pełne podziwu, czy może wręcz przeciwnie.
Tajemnicza dama machnęła patykowatą ręką, podwinęła suknię pod tyłkiem i siadła na swoim miejscu. Facet w różowym garniturze nadal stał, choć zrobił się cały czerwony na twarzy. Wpatrywał się gniewnie w Jeremiasza.
– Sto pięćdziesiąt po raz pierwszy! – zawołał licytator.
Stuknięcie.
– Sto sześćdziesiąt! – przebił różowy.
– Mamy sto sześćdziesiąt! Po raz pierwszy!
Stuknięcie.
– Sto siedemdziesiąt pięć! – zawołał Jeremiasz. Na tym etapie miał szczerą nadzieję, że jego przeciwnik zrezygnuje.
– Po raz pierwszy!
Stuknięcie.
Mężczyzna w różu zrobił się taki czerwony, że – dosłownie – zaczął wyglądać jeszcze zabawniej, niż jego strój. Odwrócił się do licytatora.
– Po raz drugi! – przypomniał tamten.
Młotek uderzył w drewniany pulpit.
– Sto osiemdziesiąt pięć! – ryknął różowy.
Jeremiasz przełknął nerwowo ślinę. Powoli kończyły mu się fundusze przeznaczone na licytację, a przeciwnik prawdopodobnie nie miał takiego problemu. Jeśli ktoś ubierał się w taki sposób, musiał być albo obrzydliwie bogaty, albo obrzydliwie głupi.
– Sto dziewięćdziesiąt! – zawołał sługa i choć starał się nie okazywać emocji, to poczuł, jak na czoło występują mu krople potu. Zaczął mieć wątpliwości, czy wygra, bał się nawet zerknąć na swojego mistrza.
Dało się usłyszeć jakieś szmery i pojedyncze chichoty wśród reszty zebranych. Mężczyzna w fikuśnym garniturze trząsł się niecierpliwie.
Licytator pochylił się nad mównicą, bliżej publiki, i przyjrzał Jeremiaszowi przez okrągłe okulary.
– Chyba jest pan u nas pierwszy raz – zauważył słusznie. – Nie szkodzi. Jednak jeśli zapoznałby się pan z regulaminem, wiedziałby pan, że minimalna kwota przebicia czyjejś oferty, to dziesięć monet – tłumaczył z profesjonalną obojętnością.
Jeremiasz zgiął się kurtuazyjnie, wpierw na prawo, potem na lewo, przepraszając zebranych za swoją niewiedzę. Jego rywal, pan od różu, nie wyglądał na usatysfakcjonowanego tym ukorzeniem się – stał i patrzył wrogo, czerwony od złości, z rękami splecionymi na piersiach, a do tego tupał niecierpliwie nogą.
Sługa wolał na niego nie patrzeć; wyprostował się godnie i skupił na licytatorze, który po raz kolejny uderzył młotkiem w pulpit.
– Sto osiemdziesiąt pięć po raz drugi! – przypomniał publiczności.
– Sto dziewięćdziesiąt pięć! – poprawił się Jeremiasz.
– Po raz pierwszy! – potwierdził licytator.
I stuknął w pulpit.
Wszyscy oczekiwali na reakcję pana w różowym garniturze, który teraz wpatrywał się w głowę nieszczęsnego barona – pewnie zastanawiając się, czy naprawdę jest tyle warta.
– Po raz drugi! – rozbrzmiał głos licytatora.
Młotek zderzył się z drewnem.
Teraz nawet Jeremiasz patrzył na swojego przeciwnika – co tam Jeremiasz! – teraz nawet pan Macarski patrzył na tego dziwaka strojącego się w róż. Nawet on, mistrz, obawiał się, że tym razem jego zachcianka nie zostanie spełniona.
A dziwak w różu patrzył na głowę martwego barona.
A baron wywrócił oczy ku podstawie czaszki i na nic już nie patrzył.
Wtedy młotek licytatora uderzył w pulpit po raz trzeci, mocniej i pewniej, ogłaszając koniec licytacji.
– Sprzedane! – zawołał jegomość w okularach. – Głowa zmarłego przedwcześnie barona Feigla stała się własnością szanownego pana – tu wskazał Jeremiasza – za jedyne sto dziewięćdziesiąt pięć złotych monet! Brawa!
Zaczął klaskać pierwszy, a publika zawtórowała mu w całości – nie licząc niedawnego przeciwnika, który spoczął dumnie, mimo przegranej, na swoim stołku. Pan Macarski również wstrzymał się od braw – co Jeremiasz zauważył dopiero po chwili, gdy zerknął na mistrza, oczekując pochwały. W zamian otrzymał jedynie krótkie skinienie, niewiele, ale w słowniku mowy ciała eleganta z siwiejącą szpicbródką znaczyło to uznanie, a co najmniej zadowolenie z dobrze wykonanego zadania.
Na scenę namiotu weszły dwa karły ubrane we fraki, owinęły głowę czerwoną płachtą, zdjęły ze stolika i niosąc ją wspólnie, poczłapały zabawnie za kulisy.
– Zwycięzca licytacji będzie mógł odebrać swoją własność na zapleczu namiotu, gdzie będzie na niego czekała zapakowana i gotowa do transportu – poinformował licytator.
Chwilę później pan Macarski chwycił opartą o krzesło laskę z motywem kruka na trzonku, wstał i poprawił wpierw cylinder, później krojony na miarę garnitur.
– Pora na nas – poinformował Jeremiasza, odwrócił się w stronę wyjścia i ruszył, nie czekając na odpowiedź.
Sługa nie miał wielkiego wyboru. Mógł jedynie pójść za swoim mistrzem.
– Jeśli myśleliście, że baron Feigel to ostatnie lub najlepsze, co mamy w zanadrzu, to grubo się myliliście! Nie kończymy jeszcze aukcji! Teraz coś naprawdę interesującego: dłoń kurtyzany Jokaty, znanej wszem i wobec wiedźmy, żywiącej się energią swoich klientów! Co dodatkowo ciekawe, dłoń sprzedajemy z prąciem ostatniego z nieszczęśliwców, na którym się zacisnęła i nie sposób jej oderwać! Kto pierwszy?! Kto zacznie?! – wołał licytator, zachęcając publiczność.
Więcej Jeremiasz nie słyszał, bo mistrz właśnie uniósł połę namiotu i wyszedł na zewnątrz – to samo zrobił sługa.
*
– Życzę pociechy z nowego nabytku – powiedział łysy grubas w odblaskowej kamizelce, magazynier Targu artefaktów, jak zwano wielki namiot, z którego przed chwilą wyszli.
– Dziękuję – odparł grzecznie Jeremiasz i przejął karton z zapakowaną wewnątrz głową, uprzednio płacąc należność.
To ostatnie przyszło mu uczynić bez satysfakcji.
Szkoda mu było pieniędzy, które nomen omen były jego. Żałował, że tak marnie poprowadził licytację i zgarnął tylko pięć złotych monet.
Wyszedł z zaplecza, stanął obok oczekującego pod gołym niebem mistrza i wysunął karton nieco przed siebie, niczym trofeum.
– Mam – poinformował z dumą.
Pan Macarski przytaknął.
– Dobrze.
Stał wyprostowany, z obiema rękami przed sobą, wspierającymi się na lasce. Zerkał co chwila w niebo, jakby jasne tej nocy gwiazdy szeptały mu jakieś tajemnice.
– Zanieś do samochodu i powiedz Tomaszowi, żeby uruchomił silnik – dodał zaraz.
– A mistrz? – spytał pokornie sługa.
Pan Macarski spojrzał na niego z góry. Ani jeden mięsień nie drgnął na zrelaksowanej, acz obojętnej twarzy.
– Zaraz do was dołączę – powiedział chłodno.
Jeremiasz zrozumiał, że nie powinien drążyć tematu, więc posłusznie poszedł z głową do samochodu. Po kilku krokach odwrócił się jeszcze, trochę ciekawy, trochę obawiając się zostawić mistrza samego.
Wtedy panu Macarskiemu towarzyszył już jakiś mężczyzna. Odchodzący sługa w mroku widział tylko jego kontur – obcy miał na sobie płaszcz i czapkę, chyba kaszkiet.
*
Otworzył tylne drzwi limuzyny i wsunął się ostrożnie do środka, uważając, by nie uszkodzić ciężkiego kartonu. Wewnątrz położył go sobie na kolanach, które uznał za najbezpieczniejsze dla cennego nabytku.
Nacisnął przycisk przy drzwiach. Ciemna szybka w ściance naprzeciw, oddzielająca świat kierowcy od świata pasażerów, zaczęła się cofać. Po chwili Jeremiasz ujrzał tył wygolonej głowy Tomasza, skrytej pod szoferską czapką.
– Włączaj samochód, mistrz zaraz przyjdzie – polecił.
Tomasz zerknął przez ramię do pasażerskiej loży.
– A gdzie go podziało? Chyba nie zatrzymały go cyrkowe atrakcje, co? – zapytał, odsłaniając białe zęby.
– Miał sprawę, spotkanie. Nie nam dociekać, jakie.
– Patrzcie go. „Nie nam dociekać, jakie”. Szybko złapałeś, o co chodzi. Zachowujesz się już prawie tak samo, jak twój poprzednik.
Jeremiasz zmarszczył brwi.
– Co się z nim w ogóle stało? – zaciekawił się.
– Nie wiadomo. Popytaj w posiadłości, może ktoś ci powie – poradził Tomasz. – Jak na moje, to wpienił czymś Macarskiego, a ten się go pozbył. Może lepiej nie wiedzieć, w jaki sposób…
– Próbujesz mnie nastraszyć?
Kierowca prychnął, w tym samym momencie przekręcił klucz w stacyjce. Limuzyna wpierw zawarkotała groźnie, by potem zacząć głośno mruczeć. Jej silnik to nie były przelewki – bez specjalnie wytłumianego wnętrza można było przy nim ogłuchnąć.
– Tylko mówię, żeby potem nie było zdziwienia. Wiesz jak to jest: wielkie zaszczyty, wielkie straty – powiedział szofer.
“Jakie wielkie zaszczyty?” – pomyślał Jeremiasz. Może był przybocznym mistrza, ale nie nazwałby tej pracy szczególnie zaszczytną. Czasem udało mu się czegoś nauczyć, czasem uszczknąć coś dla siebie, jak dzisiaj te pięć złotych monet, ale nic poza tym.
Rozciągnął usta, skwaszony.
Nagle drzwi pasażera po przeciwnej stronie otworzyły się. W środku pojawiła się wpierw jedna szczupła noga pana Macarskiego, skryta pod czarnymi jak smoła spodniami z kantem i zakończona błyszczącym lakierkiem, potem cały pan Macarski. Siadł obok Jeremiasza, swoją laskę z krukiem położył między nimi, zdjął cylinder i powiesił go na niej, po czym zamknął drzwi.
– Możesz ruszać – polecił szoferowi.
– Jasna sprawa, szefie – odparł Tomasz.
Dzieląca ich szybka na powrót zaczęła się zasuwać.
Kiedy dojechała do końca, pasażerowie uzyskali trochę prywatności. Sługa zerkał na pana Macarskiego, siedzącego jak zwykle dumnie, z uniesiona głową, przez co szpicbródka wysunęła się groźnie.
Jeremiasz zebrał się na odwagę.
– Mogę o coś zapytać?
Mistrz spojrzał na niego z ukosa.
– Mamy przed sobą trochę drogi, więc czemu nie? Pytaj śmiało, Jeremiaszu.
– Co takiego jest w tej głowie, że mistrz był gotów aż tyle za nią zapłacić? Dwieście złotych monet to przecież majątek!
– Jeśli przegrałbyś aukcję, zapłaciłbym nawet więcej. – Kącik jego ust wykrzywił się ku górze. – Ale udało ci się.
Jeremiasz poprawił ręce obejmujące karton, jakby bał się, że mu spadnie.
– A co, jakby… jakby się nie udało?
Pan Macarski spojrzał wprost na niego. Błękit oczu arystokraty był hipnotyzujący.
– Mój drogi Jeremiaszu, dam ci dobrą radę: nie martw się sprawami, które mogłyby być, tylko tymi, które są.
– Oczywiście mistrzu. – Sługa ukorzył się. – Lecz czemu ta głowa jest tyle warta?
Mistrz odwrócił wzrok, spojrzał na podłogę limuzyny i uśmiechnął się do siebie. Siwiejąca bródka ułożyła się na złotym krawacie, jakby była eksponatem na jakimś pokazie.
– Cóż – odezwał się po chwili – pamiętasz jeszcze, co ten człowiek mówił o naszym tragicznie zmarłym baronie Feiglu?
Jeremiasz uznał, że „ten człowiek”, którego miał na myśli mistrz, był licytatorem na targu artefaktów.
– Że został ścięty?
Mistrz skinął głową.
– A dalej?
Sługa zastanowił się chwilę, po czym spróbował znowu:
– Że został skazany za mordowanie swoich gości?
Tym razem mistrz potwierdził bardziej niecierpliwie.
– To też, ale co jeszcze? Coś ważniejszego.
Jeremiasz wytężył pamięć. Próbował sobie przypomnieć wszystkie słowa licytatora, co było trudne, bo mężczyzna ów wypowiedział ich dużo. Jednak nagle go oświeciło – to musiało być to.
– Mówił, że był czarnoksiężnikiem! – wystrzelił.
Mistrz skinął głową bardzo powoli, wręcz teatralnie.
– Otóż to Jeremiaszu, zgadłeś. Ale licytator mylił się. Baron Feigel nie był czarnoksiężnikiem
– Nie? – zapytał bezmyślnie sługa.
Siedzący obok Pan Macarski pokręcił głową, założył nogę na nogę, poprawił ciemną kamizelkę.
– Nie – potwierdził. – Baron Feigel nie był jakimś tam czarnoksiężnikiem od siedmiu boleści. Baron Feigel był kimś więcej, zapalonym nekromantą. – Rozciągnął usta w szerokim, zadowolonym uśmiechu i spojrzał na Jeremiasza. – Teraz pytanie do ciebie, sprawdzimy, czy moje nauki nie idą na marne. Czego pragnie każdy nekromanta?
Przyboczny skupił się, próbował sobie przypomnieć odpowiednią lekcję.
– Chyba… nieśmiertelności?
– Mhm. A jaka nieśmiertelność przypada w udziale nekromantom? Kim jest nasz szanowny baron Feigel, którego trzymasz na kolanach?
Spojrzał na karton. Na początku nie wiedział, o co mistrzowi chodzi, ale w końcu do niego doszło.
– On… on jest liczem!
Karton nagle wydał mu się dwa razy cięższy.
*
Tomasz wjechał na posesję. Limuzyna wolno pokonała żwirową ścieżkę, objechała wielki kwietnik przed posiadłością i zatrzymała się przy szerokich schodach prowadzących do wejścia.
Mistrz i sługa wysiedli, zatrzaskując za sobą drzwi. To był sygnał dla szofera. Przejechał rondo i opuścił posesję tą samą drogą. Nie miał innego wyjścia, samochody garażowano z drugiej strony posiadłości.
Na polecenie mistrza Jeremiasz odniósł karton do gabinetu. Wszedł tam pierwszy i prędko dotarł do biurka, na które odstawił pakunek. Odetchnął z ulgą, strzepnął wymęczonymi rękoma, starając się rozluźnić mięśnie.
– Czyżby baron aż tyle ważył? – zainteresował się pan Macarski, który dopiero teraz przekraczał próg.
– Lekki nie jest – przyznał Jeremiasz. – Ale to chyba wina pakunku, nie barona…
Mistrz prychnął, podszedł i zawiesił wzrok na kartonie. Przyboczny czekał na dalsze polecenia.
– Będę teraz potrzebował trochę prywatności – odezwał się po krótkiej ciszy pan Macarski, wciąż skupiony na nowym nabytku. – Poślę po ciebie, kiedy będziesz mi potrzebny.
Jeremiasz zgiął się w talii, nieznacznie i szybko, po czym wymaszerował z gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
Udał się do kuchni, gdzie po godzinach zwykle zbierała się służba. Tym razem było inaczej. Zastał tam jedynie grubą Madzię, kucharkę, i wąsatego, siwego ogrodnika, Józefa. Królowa kuchni krzątała się przy zlewie, jednym z dwóch, a stary siedział przy końcu ogromnej wyspy kuchennej – prawie nie było go widać od wejścia.
Przyboczny mistrza zajął jedno z wolnych krzeseł, blisko Magdy.
– Wolne? – zapytała, nie przerywając pracy.
– Chwilowo.
– Jeść chcesz?
Jeremiasz wahał się chwilę, ale finalnie zaprzeczył. Nie był głodny.
Poza tym po głowie chodziło mu coś innego.
– Magda? – zagadnął kucharkę.
Ta zerknęła na niego, ale zaraz otworzyła dolną szafkę i wcisnęła do środka świeżo umyty garnek. Dopiero po tym odwróciła się w stronę Jeremiasza, oparła potężne ręce na blacie wyspy kuchennej.
– No?
– Znałaś mojego poprzednika? – zapytał wprost i nie działał pochopnie, pytając właśnie ją.
Gruba Magda miała w posiadłości posłuch jak mało kto i była swego rodzaju szefową dla żeńskiej części pracowników. Miała pod sobą dwie sprzątaczki, trzy pomocnice kuchenne i jedną sekretarkę – tak, jakimś cudem sekretarka pana Macarskiego również traktowała kucharkę jak swoją przełożoną.
Tylko mężczyźni byli poniekąd wolni od jej rządów, podlegając bezpośrednio pod mistrza, ale i tak darzyli tę potężną kobietę szacunkiem. „Spróbowałby który nie, to ode mnie jedzenia już nie dostanie” – żartowała często Magda.
Teraz również uśmiechnęła się serdecznie i przekrzywiła nieco potężną głowę.
– Co ci chodzi po głowie, Jeremiaszu? – zapytała.
– Szofer coś mi o nim wspominał i zaciekawiło mnie to. Jakby nie było, to mój poprzednik, chciałbym wiedzieć, co mnie czeka w przyszłości. – Zaśmiał się nerwowo.
– Oj Jeremi, Jeremi… – Podparła się lewą ręką pod bok, prawą nadal opierała o blat. – Słyszałeś, że ciekawość zabiła kota?
Sługa spoważniał.
– To jakaś sugestia?
Domyślał się, że kucharka i tak mu nie powie, ale co szkodziło zapytać. Jednak za nic w świecie nie spodziewał się takiej reakcji – Magda roześmiała się w głos, a w odpowiedzi jej ciało zatrzęsło się jak galareta.
– Tak! – zawołała. – Żebyś nie był taki poważny!
Rzuciła w niego szmatką. Jeremiasz złapał ją w ostatniej chwili w locie, broniąc twarz przed wilgotną niespodzianką.
Mimo woli uśmiechnął się, ale tematu nie porzucił.
– Wiesz coś o nim, czy nie? – napierał.
Magda westchnęła.
– Niewiele, a skoro ja nie wiem za dużo… – „…to nikt inny nie mógł wiedzieć więcej”, Jeremiasz doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Ale coś wiesz? – nie ustępował.
Kucharka wyciągnęła ku niemu prawicę, żądając zwrotu szmatki. Odrzucił jej własność. Magda automatycznie przetarła blat, zmrużyła nagle oczy, po czym zdrapała pazurem jakaś zaschniętą plamę. Jeszcze raz przejechała szmatą.
– Władek nie był w posiadłości zbyt popularny – zdradziła w końcu. – Strasznie cichy człowiek, i ponury. Ty też powoli taki się stajesz. Nigdy z nikim się nie trzymał, toteż nikt za bardzo go nie znał. Jeśli się nad tym zastanowić, to tak naprawdę rozmawiał tylko z panem Macarskim. W sumie się cieszę, że zniknął.
Spojrzała na Jeremiasza i rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Tylko miałam nadzieję, że jego następca będzie bardziej wesoły – dodała.
Zignorował ten przytyk. Co innego go zainteresowało.
– Zniknął? W jakim sensie?
Wzruszyła ramionami.
– Krążą różne plotki, ale nikt nie wie na pewno. Uciekł, został zwolniony, a niektórzy – nachyliła się, przeszła do szeptu – powiadają, że zaszedł za skórę szefowi i…
Jej wzrok nagle powędrował ku drzwiom.
– Panie Macarski, już pan wrócił? – zapytała serdecznie. – Przygotować coś do jedzenia? Razem z Jeremiaszem rozminęliście się z obiadem, a miałam pieczoną kaczkę.
Jeremiasz odwrócił się w stronę wyjścia.
Mistrz machnął ręką, jakby jedzenie w ogóle go nie obchodziło, po czym zwrócił się do niego:
– Jeremiaszu, pora, żebyś mi pomógł. Baron już wystarczająco się naczekał.
Sługa wymienił spojrzenia z zupełnie nie orientującą się w temacie kucharką, następnie wstał z krzesła.
*
Wrócili do gabinetu pana Macarskiego.
Karton, w którym dotychczas spoczywała głowa, leżał rozwalony na podłodze, jego miejsce na biurku zajmował teraz spory słój, wypełniony po nakrętkę żółtawym płynem. Wewnątrz pływała najważniejsza część barona.
Zagadka ciężaru wygranej sama się rozwiązała. Nic dziwnego, że Jeremiasz musiał się tak namęczyć, skoro ci z targu artefaktów wpakowali głowę do słoja pełnego…
– Formalina? – chciał się upewnić.
– Tak – potwierdził mistrz.
Podszedł do naczynia, stanął obok i przesunął je lekko w stronę Jeremiasza. Denko słoja zaszurało po blacie.
– Czas uwolnić barona z kąpieli. To będzie twoje zadanie. Wyjmiesz głowę, osuszysz ją…
Przerwał. Przyjrzał się minie Feigla, która – jak na zdjęciu – zatrzymała się w grymasie bólu i przerażenia.
– …i może jakoś… – zakręcił dłonią – nie wiem… poprawisz?
– Poprawię… mój mistrzu? – zdziwił się Jeremiasz.
Pan Macarski wrócił do swojej dumnej pozy.
– Tak, niech baron odzyska trochę godności, wygląda teraz jak jakiś pospolity bandyta. Nie godzi się budzić człowieka w takim stanie. No, już, nie mamy zbyt wiele czasu – pogonił sługę.
Na samą myśl o tym, że będzie musiał bezpośrednio obcować z tą głową, twarz Jeremiasza sama wykrzywiła się niesmacznie. Już wydostanie barona z formaliny wydawało się obrzydliwym zajęciem, a co dopiero „poprawianie” jego wyglądu.
Ale sługa nie pozwolił mistrzowi zauważyć swojego niezadowolenia. Niemal w tym samym momencie, gdy się pojawiło, zgiął się w pół, ukrywając emocje, po czym zabrał słój i powędrował z nim do łazienki.
*
Ustawił szklane naczynie na umywalce, spróbował odkręcić nakrętkę. Cholernie się z nią namęczył, próbował kilka razy, ale nie chciała ustąpić. Uparcie blokowała dostępu do głowy.
W przypływie złości pchnął słój, a ten zjechał z umywalki i rąbnął z impetem o posadzkę, roztrzaskując się na kawałeczki. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony, formalina rozlała się w kałużę, a niczego nieświadomy baron leżał w jej środku, niczym wisienka na torcie. Po łazience rozniósł się nieprzyjemny, ostry zapach z ledwie wyczuwalną, mdłą nutą padliny.
Na policzku umarlaka Jeremiasz dojrzał ranę, której wcześniej nie było.
– O kurwa… – zaklął pod nosem i szybko podniósł głowę. Ustawił ją na brzegu umywalki, przyjrzał się dokładnie rozciętej skórze.
„Kawałek szkła musiał go drasnąć. Jeśli mistrz to zauważy… na cholerę mi była ta złość?” – myślał, przecierając kciukiem policzek barona. Całe szczęście, że krew dawno zmarłego nekromanty zapewne była teraz gęstsza, niż masa na ciasto, w którym lubowała się Magda, przez co rana w ogóle nie krwawiła.
Jeremiasz przemył Feigla pod bieżącą wodą, pozbywając się resztek formaliny. Potem wziął go w ręce i, panując nad obrzydzeniem, wyniósł z łazienki.
Zaraz za drzwiami trafił na jedną z pokojówek, piegowatą i zgrabną Julię, która właśnie kończyła obchód po pokojach. Niemal zablokował jej drogę, więc nie mogła go nie zauważyć – głowy też.
Widząc barona, tę jego rozdziawioną gębę, przewrócone oczy i, co gorsza, brak reszty ciała, wrzasnęła jak opętana, prawie wywracając swój wózek z detergentami. Zapewne rzuciłaby się do ucieczki, gdyby Jeremiasz jej nie zatrzymał – a może to nie przez to została, może praca w tej posiadłości uodporniła ją na podobne widoki.
– Nie bój nic, to tylko głowa, niegroźna – powiedział zupełnie spokojnie, jakby niósł dzbanek, a nie odcięty łeb.
Julia przełknęła ślinę. Może opanowała początkowe przerażenie, ale nadal trzęsła się jak osika. Mimo strachu, częściej i bardziej intensywnie wpatrywała się w Feigla, niż w jego tragarza.
– Kto to? – zdobyła się na odwagę, żeby zapytać.
– Jakiś baron, sam dokładnie nie wiem.
– Nie żyje?
To pytanie było albo wyjątkowo głupie, albo – wręcz przeciwnie – przebiegle inteligentne. Jeremiasz nie był pewien, która z tych wersji była prawdą w przypadku Julii.
– A nie widać? – zapytał dosadnie.
Ruda pokojówka jeszcze intensywniej przyjrzała się głowie, jakby chciała się upewnić, że nic jej ze strony zmarłego nie grozi. Nie minęły dwie sekundy, kiedy podskoczyła, jakby zobaczyła ducha, trzęsąc przy tym wózkiem. Kilka brudnych, leżących na nim naczyń rozdzwoniło się nieprzyjemnie.
Jeremiasz spojrzał na nią z ukosa.
– Co ty? Jeszcze ci nie przeszło?
Pokojówka wyciągnęła rękę, wskazując palcem na głowę.
– On… on… on… – Traciła głos.
– Co? Co on?
– Mrugnął do mnie – dokończyła szeptem.
Przyboczny mistrza zmarszczył brwi. Za cholerę nie uwierzył sprzątaczce, ale mimo to, z ciekawości, podniósł głowę za włosy i zbadał twarz barona. Nic się na niej nie zmieniło, odkąd pierwszy raz ją zobaczył.
– Coś ci się przywidziało – mruknął niezadowolony.
Julia otworzyła usta, chyba chciała coś powiedzieć, ale nie zdołała, bo zaraz złapała się za gardło. Pokręciła tylko głową.
Jeremiasz machnął na nią ręką i odszedł. Gdzieś z boku usłyszał nadbiegających ludzi, więc objął głowę oburącz tak, żeby nie było jej widać. Nie chciał po raz kolejny tłumaczyć komuś, o co tu chodzi.
To siwy ogrodnik razem z kucharką biegli z kuchni. Jeremiasza zobaczyli jako pierwszego, więc już z daleka wołali:
– Co się stało?! Co to za krzyki?!
– Nic się nie stało! – odkrzyknął im. – Julia jak zwykle się wystraszyła! – dodał zaraz i szedł dalej.
Chyba nie uwierzyli mu na słowo, bo kątem oka widział, jak zmienili kierunek i pobiegli do pokojówki.
Nic go to już nie obchodziło.
Musiał zająć się baronem.
*
Zamknął się w swoim pokoju, gdzie trzymał kilka podstawowych sprzętów pielęgnacyjnych i parę prywatnych kosmetyków – jeśli wystarczały jemu, powinny też zadowolić barona. Jakby nie było, pozbawiony ciała zdechlak nie był w pozycji do składania jakichkolwiek skarg.
Jeremiasz położył go na marmurowym blacie, przy umywalce– tym razem swojej, prywatnej – i przyjrzał się uważnie baronowej facjacie. Skosmacone, czarne włosy w połączeniu z łysiną na skalpie przywodziły na myśl skojarzenia z jakimś szalonym naukowcem, znowu wywrócone gałki oczne i rozwarte usta z bolesną śmiercią. Do tego dochodziło to rozcięcie na policzku…
„Na co mi były te nerwy?” – pomyślał jeszcze raz Jeremiasz.
Jednak nie było ani sensu, ani czasu rozwodzić się nad tym, co zaszło. Mistrz czekał, a baron wyglądał jeszcze gorzej, niż gdy go przywieźli.
Sługa zabrał się do roboty.
Wziął własny grzebień, wyczesał i ułożył włosy barona, a następnie pokrył pomadą, by efekt nie poszedł w diabły. Potem złapał gąbkę i wyszorował łysinę zmarłego na wysoki połysk, kończąc ostrożnym przemyciem jego twarzy.
Skupił się na rozdziawionych ustach; rzucił gąbkę w kąt i złapał jedną ręką za policzki, drugą za szczękę, chcąc zmusić trupa do zamknięcia mordy. Ta za nic w świecie nie chciała ustąpić. Puścił więc, zajrzał do ust, ale nic tam nie dostrzegł. Następnie zbadał linię żuchwy barona. Zauważył dziwne wybrzuszenie za lewym policzkiem. Dotknął, sprawdził i wymacał przyczynę – baron przed śmiercią musiał tak mocno rozewrzeć paszczę, że aż przeskoczył mu staw.
Jeremiasz ostrożnie włożył palce lewej dłoni w usta zmarłego, pokonując irracjonalną obawę przed tym, że ten może go ugryźć, a prawą dłonią objął żuchwę od zewnątrz. Przygotował się, po czym jednym zdecydowanym ruchem odblokował kość. Coś w szczęce strzeliło niesmacznie, a górna linia zębów barona opadła na dłoń Jeremiasza.
Wystraszył się, wyszarpał rękę, przy okazji ciągnąc za nią głowę. W ostatniej chwili udało mu się ją złapać. Westchnął ciężko i cofnął zmarłego na środek marmurowego blatu.
Po raz kolejny obejrzał go dokładnie. Z ułożonymi włosami, wyszorowaną skórą i zamkniętymi ustami baron wyglądał dużo lepiej. Tylko wywrócone oczy i rana na policzku nadal przypominały o jego mało atrakcyjnej kondycji – pomijając, oczywiście, brak ciała.
Przy oczach Jeremiasz nie chciał majstrować, by ich przypadkiem nie uszkodzić, więc ograniczył się jedynie do zamknięcia powiek zmarłego i zapewnienia mu tym samym bardziej godziwego wyglądu. Z raną sprawa miała się inaczej – rana była winą wyłącznie Jeremiasza i musiał coś na nią poradzić. Złapał pierwszy lepszy krem do twarzy i wsmarował go w policzek.
Niewiele to dało, ale zaraz wpadł na inny pomysł.
Wybiegł z łazienki, z pokoju i pognał korytarzem poszukać którejś z pracujących tu kobiet. Pech chciał, że znowu trafił na Julię. Właśnie próbowała dostać się do jednego z wolnych pokoi, ale dłoń, w której trzymała klucz tak jej się trzęsła, że miała problem z trafieniem w zamek.
– Julia! – zawołał z daleka.
Tak się wystraszyła, że klucz wypadł jej z ręki i z metalicznym brzękiem wylądował na podłodze. Ze strachem w oczach spojrzała w kierunku Jeremiasza, a gdy dostrzegła, że to on, uspokoiła się odrobinę. Położyła dłoń na sercu, jakby w strachu przed zawałem.
Przyboczny mistrza podbiegł.
– A gdzie głowa? – zapytała od razu, wciąż mając przed oczami obraz mrugającego do niej barona.
– Nieważne. Potrzebuję czegoś do makijażu, jakiegoś pudru czy podkładu, żeby zamaskować ranę – tłumaczył pospiesznie.
– Ranę?
– Rozcięcie, szramę… masz coś takiego?
Julia, pomimo nerwów, uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Chodzi ci o korektor? – zapytała zawodowo.
– Jeśli zamaskuje ranę, to tak.
– Znalazłabym jakiś, którego już nie używam. To ma być dla ciebie? – Przyjrzała mu się. – Nie widzę żadnej rany…
– To nie dla mnie – zaprzeczył nerwowo. – Zresztą, co za różnica?
– Jest różnica, i to duża. Trzeba dobrać odpowiedni do cery – wyjaśniła.
Jeremiasz uniósł brwi i popatrzył na nią jak na kosmitę.
– Odpowiedni do cery… – powtórzył szeptem, opuszczając wzrok gdzieś na podłogę. Myślał chwilę, po czym wypalił: – Ziemista! Jest taka, prawda? Ziemista?
– Ziemista… nie wiem, czy… – zacięła się.
Nagle zesztywniała.
– Co? Nie wiesz czy co?
– To dla… tej głowy? – wydusiła z siebie z trudem.
– Może, zresztą nieważne, nie ma czasu! Pan Macarski czeka! Chodź, pomożesz mi, będzie szybciej! – Złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.
Julia, poderwana do biegu, zahaczyła biodrem o swój wózek i prawie runęłaby na twarz, ale uratował ją mocny chwyt Jeremiasza.
– Stój! Czekaj! – krzyczała. – Nie mam przy sobie korektora!
– A gdzie masz?
– U siebie!
Jeremiasz mruknął i zawrócił w kierunku lokum pokojówki, ciągnąc ją za sobą. Weszli do środka, Julia zabrała odpowiednie kosmetyki i już gnali z powrotem do sypialni Jeremiasza. W całym tym zamieszaniu pokojówka nawet nie zdążyła pomyśleć, że właśnie biegnie zrobić makijaż zdechlakowi, który niedawno do niej mrugał. W jej głowie nadal tańczyło upomnienie, że „pan Macarski czeka”.
Pan Macarski czeka! Pan Macarski nie mógł za długo czekać!
Nawet się nie obejrzała, a już stała w łazience przybocznego mistrza, pochylona nad głową barona i poprawiała korektorem rozciętą skórę na martwym policzku. Miała wrażenie, że włosy na całym ciele stoją jej dęba. Starała się nad tym zapanować, skupiała głównie na ręce, żeby nie trzęsła się za mocno, bo makijaż nie wyjdzie.
Jeremiasz stał obok, obserwując uważnie przebieg zabiegu. Może w innych okolicznościach zwróciłby więcej uwagi na zgięte w pół, zgrabne ciało Julii, próbującej podołać zadaniu, ale jego myśli krążyły teraz gdzie indziej. Również w jego głowie dudniła świadomość, że pan Macarski nie może czekać – tyle że Jeremiasz wiedział o tym dużo lepiej, niż pokojówka.
Poza tym rozwarte powieki zmarłego, odsłaniające wywrócone gałki oczne, nie dawały mu spokoju. Mógłby przysiąc, że zamknął oczy barona. Zachował jednak to spostrzeżenie dla siebie, inaczej Julia – i tak ledwie trzymająca się w ryzach – mogłaby spanikować.
*
Kiedy wpadł do gabinetu mistrza, ten siedział za biurkiem. Na nosie miał okulary o okrągłych szkiełkach i czytał jakiś dokument. Nie podnosząc głowy, spojrzał na swojego sługę, gnającego ku niemu z Feiglem.
– Mam, mistrzu! Baron gotowy i zadbany! – krzyczał przyboczny.
Pan Macarski wyprostował się, oparł wygodnie na krześle i zdjął z nosa okulary.
– Myślałem, że już się nie doczekam – powiedział spokojnie.
– Wybacz opóźnienie, mistrzu, ale ostatecznie udało mi się doprowadzić barona do ładu – zapewnił Jeremiasz.
Dla potwierdzenia swoich słów położył głowę na wolnym miejscu na blacie, twarzą do mistrza.
Ten zerknął na trupa z zainteresowaniem. Potem jego uwaga wróciła do sługi – patrzył i stukał się okularami po policzku. Trwało to kilka długich sekund, podczas których Jeremiasz nie miał odwagi nawet drgnąć.
– Dobrze – powiedział w końcu pan Macarski. Rzucił okulary na blat, odjechał krzesłem od biurka i wstał. – Muszę przyznać, że dobrze sobie poradziłeś. Baron znowu wygląda jak baron.
Jeremiasz odetchnął z ulgą, Julia wykonała dobrą robotę z zamaskowaniem rany, skoro mistrz jej nie zauważył.
Pan Macarski odwrócił się w stronę wielkiej, dębowej meblościanki zajmującej całą tylną ścianę, podszedł do jednej z szuflad, otworzył i włożył weń dłoń w poszukiwaniu czegoś.
– Chyba już pora, Jeremiaszu, żebyś zaczął mi pomagać w sprawach bardziej złożonych, aniżeli zwyczajne usługiwanie – mówił, grzebiąc w szufladzie.
– Jak sobie życzysz, mistrzu – odparł sługa, chociaż nie mógł wiedzieć, na czym miały polegać te „bardziej złożone sprawy”.
– Widzisz – mówił dalej odwrócony plecami mistrz – jestem całkiem zadowolony z twojej służby i chciałbym w zamian za nią zaoferować ci bardziej wyszukaną wiedzę.
Przyboczny stał wyprostowany, z rękami założonymi za plecami. Czuł dumę z otrzymanych pochwał.
– Co uważasz za stosowne, mistrzu – rzekł usłużnie.
– No, jest! – zawołał nagle pan Macarski i wyjął z szuflady jakiś przedmiot. – Baronie Feiglu, nie ma potrzeby dłużej udawać – powiedział, o dziwo, do głowy i odwrócił się.
W dłoni ściskał jakiś niebieskawy kryształ, obudowany metalową siatką. Trochę przypominało to fiolkę.
– Tutaj jesteśmy sami swoi – dodał zaraz.
Jeremiasz spojrzał na głowę. Nie wierzył własnym oczom – poruszyła się. Jasne, zawczasu wiedział, że mają do czynienia z liczem, ale co innego słowa, co innego zobaczyć to na żywo.
Pan Macarski przywołał go do siebie gestem. Podszedł i stanął obok. Obydwaj patrzyli na głowę, która – sługa nadal w to nie wierzył – wpierw mieliła ozorem, jakby chciała przełknąć ślinę, a po chwili przewróciła oczami i spojrzała wprost na nich. Feigel miał bladoniebieski, prawie biały kolor oczu i taki sam chłód budził w Jeremiaszu, kiedy na niego patrzył.
Zdechlak próbował coś powiedzieć, ale wyszedł z tego niezrozumiały ciąg chrząknięć, syknięć i mruknięć.
– Nie ma potrzeby się trudzić, mości baronie – odpowiedział na to mistrz – wydaje mi się, że brakuje panu kilku strun głosowych, żebyśmy mogli w miarę sprawnie się porozumieć.
Baron mruknął, a później tak energicznie rozwarł szczękę w próbie krzyku, że prawie zrobił fikołka.
– Baron Feigel jeszcze widać nie pogodził się z utratą głosu. – Pan Macarski przemówił do Jeremiasza.
Ten przełknął ślinę, zebrał się w sobie, żeby cokolwiek odpowiedzieć.
– Mi… mistrzu, czy on nie jest niebezpieczny? – zapytał, dodając zaraz szeptem: – Jako nekromanta?
Pan Macarski przeciągnął wolną dłonią po szpicbródce i spojrzał na sługę pobłażliwie.
– Skądże znowu, Jeremiaszu. Baron Feigel w tym stanie jest zupełnie niegroźny. Nie potrafi mówić, ani nic zrobić bez naszej pomocy, jest zdany całkowicie na naszą łaskę. Poza tym – odezwał się jeszcze, jakby te argumenty były niewystarczające – gdyby nawet chciał nam zagrozić, to nie może.
– Dlaczego? – zapytał przejęty Jeremiasz.
Mistrz wysunął zajętą dłoń i rozwarł nieznacznie, ujawniając większą część dziwacznego klejnotu. Sługa spojrzał na artefakt z zafascynowaniem, ale nie takim, jak licz Feigel. Jeremiasz mógłby przysiąc, że oczy umarlaka aż rozbłysły, gdy zobaczył klejnot.
– Dlatego – odparł pan Macarski i na powrót zacisnął dłoń na artefakcie. – Mam jego filakterium.
– Filakterium, mistrzu? – zdziwił się przyboczny. Pierwszy raz usłyszał to słowo.
– Ach, wybacz Jeremiaszu. Czasem zdarza mi się zapominać, że jeszcze niewiele wiesz o naszym świecie. Ale nie martw się, niedługo nadejdzie odpowiednia pora, żeby wszystko ci wyjaśnić – odpowiedział spokojnie mistrz, po czym skupił się na głowie. – A teraz bądź łaskaw zabrać naszego gościa na drugi poziom piwnic.
– Drugi poziom piwnic jest zamknięty, mistrzu – raczył przypomnieć przyboczny.
– Ktoś tam będzie na ciebie czekał, otworzy ci – uspokoił go pan Macarski. – Ruszaj, już wystarczająco czasu roztrwoniliśmy.
Jeremiasz skłonił się, zachowując pełną etykietę. Potem obszedł biurko, stając tuż za głową. Chciał złapać ją za boki. Baron Feigel wykrzywił twarz w gniewnym grymasie i spoglądał raz w lewo, raz w prawo, obserwując zbliżające się dłonie sługi.
– Jeszcze jedno, Jeremiaszu – odezwał się mistrz.
– Tak?
– Zachowaj ostrożność. Może pan Feigel został pozbawiony ciała, ale zachował większość zębów. Nie daj się ugryźć.
Jeremiasz natychmiast cofnął ręce od ust licza.
*
Nie pamiętał, kiedy ostatnio korzystał z tej klatki schodowej. Na drugi poziom piwnic zszedł może dwa razy, jeszcze na początku służby u Macarskiego i dwa razy został zatrzymany przez potężne, drewniane wrota blokujące dalszą drogę. Przeszkoda nie do sforsowania skutecznie zabiła jego ciekawość i więcej tam nie chodził – prawdę mówiąc prawie zapomniał, że istnieje coś takiego, jak drugi poziom piwnic. Ale widocznie mistrz regularnie z niego korzystał, skoro teraz go tu wysłał.
Pokonał spiralne schody, trzymając chrząkającego i mielącego szczęką barona przed sobą, i stanął przed krótkim korytarzem, prowadzącym do wrót. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętał – z tą jedną różnicą, że teraz przy wrotach, oparty o ścianę, czekał jakiś jegomość.
Chociaż Jeremiasz był pewien, że nie znał człowieka, to miał przedziwnie wrażenie, że już go kiedyś widział. Chyba chodziło o jego ubranie: ten kaszkiet, płaszcz – wydawały się znajome. Wtedy przypomniał sobie targ artefaktów i nieznajomego, z którym spotkał się mistrz. Był tak samo ubrany, jak ten tutaj.
Kiedy mężczyzna dostrzegł Jeremiasza, odkleił się od ściany i stanął prosto. Skórę miał bladą (a może to tylko te światło?), zarost krótki, ale niezadbany.
– To na ciebie tu czekam? – zapytał, głos miał jakiś pusty. Nie dał Jeremiaszowi dojść do słowa, bo gdy zobaczył barona, odpowiedział sobie sam: – To na ciebie tu czekam. Nareszcie. Chodź za mną.
Odwrócił się i pchnął lekko wrota, a te otworzyły się bezszelestnie, jakby ważyły mniej niż powietrze. Zaskoczony Jeremiasz zaczął się zastanawiać, czy masywne drzwi nie były aby otwarte przez cały czas? Ale nie, to niemożliwe. Przypomniał sobie, że kiedy schodził tu samemu, próbował je przepchnąć – bez skutku.
Murowany, oświetlony zimnym, białym światłem płaskich, ściennych lamp korytarz stanął przed nimi otworem. Przypominał trochę szpitalną piwnicę, ale znowu panujący w nim zapach kojarzył się bardziej ze stodołą – i to mało zadbaną.
Nieznajomy w kaszkiecie ruszył przed siebie, Jeremiasz ostrożnie szedł za nim. Mijali kolejne przejścia, kolejne odnogi wychodzące z głównego korytarza, wszystkie zablokowane mniejszymi wersjami wrót, przez które tu weszli.
Jeremiasz chrząknął.
– Kim jesteś? – zapytał przewodnika. – Pracujesz dla pana Macarskiego?
– Ta – odparł krótko nieznajomy.
– Nigdy wcześniej cię nie widziałem.
Obcy spojrzał na niego przez ramię.
– Czyżby?
Teraz przyboczny mistrza się upewnił – mężczyzna w kaszkiecie był blady, trupio blady. Jeremiasz poczuł ciarki na plecach.
– Tak – potwierdził cicho.
– A ja myślałem, że już się widzieliśmy, na targu artefaktów – powiedział obcy.
Sługa speszył się. Nie chciał przyznawać, że podglądał, co robi mistrz, ale w tej sytuacji nie było sensu grać głupa.
– To byłeś ty?
– Ja.
Przez chwilę szli w milczeniu, minęli kilka kolejnych przejść. Zza drzwi po prawej dobiegł ich przeraźliwy jęk. Jeremiasz od razu spojrzał w tamtą stronę i wzdrygnął się. Mimo woli mocniej uścisnął głowę.
Baron syknął i tak głośno kłapnął zębami, że aż zwrócił uwagę mężczyzny w płaszczu.
– To nic. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć, co tam jest – powiedział obcy, nie przerywając marszu. – Lepiej pilnuj naszego nekromanty. I swoich palców.
Jeremiasz jeszcze chwilę patrzył na drzwi. Bolesne wycie ustało tak szybko, jak się pojawiło. „Może faktycznie lepiej się tym interesować?” – pomyślał.
Podgonił swojego przewodnika, odważył się z nim zrównać.
– Masz jakieś imię? – zapytał.
– Po co ci to wiedzieć?
– Muszę się jakoś do ciebie zwracać.
Obcy myślał chwilę. W końcu westchnął.
– Władysław – zdradził.
Tak miał przecież na imię…
– Władysław? Władek? Mój poprzednik?
– Ten sam.
Sługa zmierzył przewodnika wzrokiem od stóp do głowy. Poprzedni przyboczny mistrza był szczupłym mężczyzną, za to wysokim; przez długi płaszcz nie sposób było lepiej przyjrzeć się jego posturze, za to twarz zdradzała chorobliwą bladość, którą Jeremiasz dostrzegł już wcześniej.
Jednak teraz, kiedy wiedział już, z kim idzie, te wszystkie szczegóły interesowały go dużo bardziej.
– A więc, nic ci się nie stało? – zapytał ostrożnie.
Ciemne ślepia Władysława wpatrzyły się w niego.
– A co miało się stać?
– W posiadłości uznano ogólnie, że nie żyjesz…
Dawny przyboczny prychnął, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Uśmiech, który zupełnie do tej twarzy nie pasował.
– A to ciekawe, co jeszcze mówią w posiadłości? Jaką przyczynę śmierci mi wymyślili? – zainteresował się.
Jeremiasz nie był pewien, czy może sobie pozwolić na taką niedyskrecję – w końcu służył panu Macarskiemu i winien mu był lojalność – ale skoro już podjął ten temat, to nie mógł się tak po prostu wycofać.
– Niektórzy obstawiali, że nie zginąłeś, tylko uciekłeś, jednak większość była za tym, że przydarzył ci się jakiś wypadek…
Zamilknął na chwilę, złapał pewniej głowę. Później nareszcie odważył się podzielić najniebezpieczniejszą z plotek:
– Chodzą nawet słuchy, że to mistrz coś ci zrobił, że był niezadowolony z twojej służby…
– Ha! Doprawdy? – Władysław przetarł dłonią po zaroście. – Niech zgadnę, to ostatnie wymyśliła Magda? Ta tłusta świnia nigdy mnie nie lubiła. Chociaż przyznaję, że nie szukałem w posiadłości przyjaciół. Tędy! – rozkazał nagle i skręcił z głównego korytarza w lewo. Jeremiasz ruszył za nim.
Kontynuowali podróż bliźniaczo podobną odnogą, ale już pozbawioną bocznych przejść.
Chwilę ciszy przerwało parsknięcie Władysława.
– To wymyśliła! – powiedział, a jego głos po raz pierwszy zdradził się jakimś zalążkiem emocji, który zaraz zniknął. – Ale nie dziwię jej się, szefo ma nie lada renomę wśród tych prostaków, co?
Jeremiaszowi od razu przyszły na myśl perypetie z Julią. Skinął zgodnie i znowu nastała cisza.
W oddali zamajaczyły drzwi, kolejna kopia tych wszystkich, które minęli do tej pory.
– A ty cały czas byłeś tutaj? – podjął na nowo Jeremiasz.
– Nie licząc „spraw”, które załatwiałem dla szefa… tak, mniej więcej można powiedzieć, że byłem tutaj.
– To dlatego jesteś taki blady? – wymsknęło się słudze.
Oczy Władysława, dwie czarne perły, natychmiast wpatrzyły się w niego. Jeremiasz naprawdę zląkł się tego spojrzenia, jednak jakimś cudem udało mu się nie dać nic po sobie poznać. Tylko baron poczuł, jak niosące go dłonie zadrżały ze strachu.
Dawny przyboczny w końcu ponownie skupił się na drodze przed nimi.
– Ta – mruknął – to zapewne dlatego…
Nie wiedzieć czemu, Jeremiasz poczuł, że otarł się właśnie o jakąś tajemnicę i że jeśli zrobi to ponownie, to na własną odpowiedzialność. Wolał nie próbować. Już do końca drogi nie odezwali się do siebie.
Stanęli przed solidnymi, drewnianymi drzwiami zakończonymi łukiem. Władysław nacisnął potężną, mosiężną klamkę, po czym pchnął je do środka. Zawiasy zaskrzypiały, drzwi otworzyły się na oścież, sekretne wnętrze przestało być tajemnicą.
„Krzyże” – zdążył pomyśleć Jeremiasz, zanim przewodnik rozkazał mu wejść do środka.
Posłuchał.
Władysław wszedł za nim i zatrzasnął drzwi.
*
Pan Macarski przewracał naprędce strony, zatrzymując się wyłącznie przy najważniejszych fragmentach. Wtedy wodził palcem po tekście i czytał, przypominając sobie niezbędne wersy. Gdy miał już pewność, że zna ich treść, przewracał dalej. I znowu się zatrzymywał. I znowu czytał. I znowu przerzucał kartki. Dotarł tak do ostatnich stron Filozofii śmierci, księgi bez autora, bez historii, bez pamięci.
Znali ją tylko nieliczni, a z nich jeno garstka wiedziała, jakie znaczenie mają – na pozór szalone – zdania w niej zawarte. Ci wybrańcy, a pośród nich aktualny gość pana Macarskigo, baron Feigel, zwykle albo parali się nekromancją, albo dopiero chcieli ją zgłębiać.
Mistrz zamknął egzemplarz, wstał i odłożył go na półkę.
Spojrzał na zegarek. Zasiedział się, za bardzo zagłębił w lekturze. Słudzy oczekujący w piwnicy zapewne wszystko już przygotowali.
Zabrał z szuflady filakterium. W niebieskim krysztale wiła się jasna poświata, jakby wewnątrz zimnych ścian zamknięto obłok, podmuch wiatru, zalążek trąby powietrznej. Spokojny, jaskrawy nurt wodził w tę i z powrotem, szukając nieistniejącego wyjścia z kryształowej pułapki.
„Zadziwiające, że nawet w przypadku tak podłego człeka, dusza zachowuje swój boski majestat. Jednocześnie przerażające i… dające nadzieję” – pomyślał mistrz, rozmarzony nad pięknem uwięzionym w artefakcie.
Potem ścisnął go, tym samym miażdżąc swój filozoficzny nastrój. Mądry człowiek odróżniał czas dla idei i czas dla akcji, a pan Macarski bez dwóch zdań mądrym człowiekiem był.
Wiedział, że teraz należało działać.
Wyjął z szuflady starą butlę w kształcie Maryi Panny, odkręcił nakrętkę-koronę i obficie oblał kryształ zawartością Bogurodzicy. „Jak to mawiała Magda? Strzeżonego pan bóg strzeże?” – przypomniał sobie i mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
*
Jeremiasz stał za oparciem krzesła i trzymał sztywno głowę barona. W tym samym czasie klęczący po przeciwnej stronie Władysław operował igłą, nicią i podręcznym palnikiem, starając się przyszyć – a może raczej przyspawać – Feigla do oczekującego na niego ciała.
– Podnieś, wyżej, jeszcze, stop. Dobra! Teraz na dół, ale powoli, jeszcze, jeszcze, już! Trzymaj sztywno! Dobra, przechyl na lewo. Wystarczy. Trzymaj tak. Ok, wyrównaj, już. Teraz na prawo. Ale powoli! Bo szwy puszczą! – komenderował dawny przyboczny.
Jeremiasz robił, co mu kazano, przy okazji starając się ze swojej pozycji podpatrzeć starania Władysława. Nie mógł dokładnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób blady towarzysz przyszywa głowę do szyi, ale za to dobrze widział jego przygotowania.
Władysław nawlekał nicią igłę, szył ile się dało. Potem odrywał nadmiar, łapał za palnik i podgrzewał igłę pod syczącym płomieniem do czerwoności. Rozgrzanym ostrzem sięgał gdzieś głębiej i chyba przypalał barona, bo za każdym razem gdy to robił, w powietrzu unosił się swąd pieczonego mięsa. Później znowu szył.
Nieumarły Feigel widocznie nie przejmował się tym szczególnie, bo stał się wyjątkowo spokojny, odkąd Władysław zaczął pracę. Nie kłapał zębami, nie mielił ozorem, tylko od czasu do czasu zaciskał szczękę.
– Znasz się na tym? – zapytał znudzony Jeremiasz.
– Od niedawna – odparł Władysław, nie przerywając pracy. – Ale trzymaj prosto!
Sługa wyrównał głowę.
– Myślisz, że będzie działało? Znaczy, że się zrośnie?
Dawny przyboczny nawlekł nowy kawałek nici i rozpoczął kolejną turę szycia.
– Cholera tam zdechlaka wie – bąknął. – Ważne, żeby umiał gadać, reszta mało go obchodzi.
– Go? – zdziwił się Jeremiasz.
– Szefa – doprecyzował bladoskóry.
Sługa uniósł brodę w geście zrozumienia. Potem skupił się na zwłokach.
Kiedy po wejściu do sali zobaczył je, bezgłowe, przypięte pasami za nogi i ręce do solidnego krzesła, domyślił się, co będą tu robili. Ale nadal nie znał przeznaczenia dziesiątek, a może i setek krzyży w różnych rozmiarach i kolorach, zdobiących ściany – zgadywał, że to jakieś zabezpieczenie, ale nie sądził, że przed baronem. Feigel do tej pory nie jawił się jako ktoś szczególnie groźny, a to chuchrowate ciałko, które tu na niego czekało, w żaden sposób nie dodawało mu grozy.
Jeremiasz jeszcze raz spojrzał na pasy, trzymające te wychudłe kończyny w ryzach.
– W takim razie po co one? – zapytał, wskazując pęta.
– Na wypadek, jakby za dobrze mi poszło… albo szefowi – wyjaśnił Władysław.
– Nie rozumiem…
– Niedługo zrozumiesz! – warknął dawny przyboczny. – Daj mi dokończyć, bo jak Macarski tu wejdzie i nie będziemy gotowi, to ty będziesz świecił oczami. Mnie już za wiele nie zrobi. – Uśmiechnął się gorzko.
Jego ostatnie zdanie było dla Jeremiasza zagadką. Może i by zapytał, co Władysław miał na myśli, ale z początku się bał, a potem… potem nie było już okazji. Do ich uszu dotarło znajome skrzypienie zawiasów, drzwi uchyliły się.
Wreszcie dołączył do nich mistrz.
*
– Gotowi? – zapytał pan Macarski, podchodząc.
Jeremiasz rozchylił powieki szeroko, stał sztywno i patrzył na swojego pana trochę wystraszony, bo niepewny poziomu przygotowań; baron, już niemal połączony ze zwłokami, zmrużył ślepia i obrzucił eleganta wrogim spojrzeniem. Z kolei Władysław nie pofatygował się chociażby odwrócić – klęczał na jednym kolanie przed Feiglem, kończył pracę i nawet nadejście pana Macarskiego nie było wystarczającym powodem, by przerwać.
– Prawie – rzucił szefowi, finalizując szycie.
Mistrz poświęcił kilka sekund na obserwację jego zmagań, po czym podniósł wzrok na Jeremiasza.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Jak najbardziej, mistrzu.
Pan Macarski odpowiedział krótkim uśmiechem, Władysław zerknął w górę. Jeremiasz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to sekundowe spojrzenie, którym obdarzył go dawny przyboczny, skrywało w sobie pogardę.
Chwilę później byli świadkami finalnego pociągnięcia igłą i wręcz teatralnego oderwania pozostałej nici.
– Dobra, skończone – poinformował Władysław i wstał w klęczek. Zrównał się ramionami z szefem.
Przy eleganckim mistrzu, bladoskóry sługa w kaszkiecie i płaszczu wyglądał jak pospolity oprych. Był wyższy o pół głowy i stał luźno, nawet nieco się garbił – w przeciwieństwie do swojego szefa, którego poza zawsze była nienaganna: wyprostowane plecy, pierś dumnie wypięta, nogi blisko siebie. Stojąc ramię w ramię wyglądali jak ludzie z zupełnie innych światów – i tak faktycznie było.
Jeremiasz nawet nie zdawał sobie sprawy, jak różne to światy.
– Możesz puścić – poinformował go Władysław. – Głowa już mu nie odpadnie.
Sługa nagle uświadomił sobie, że nadal ściska z boków na wpół łysego barona. Natychmiast zabrał dłonie.
Głowa Feigla, teraz przyszyta do chudego, zupełnie nie pasującego ciała, opadła bezwładnie, uderzając podbródkiem o pierś. Potem podskoczyła, wprawiona w ruch przez szczękę. Baron rozdziawiał ją i zaciskał na przemian, charcząc przy tym głośno.
Mistrz i dawny przyboczny spojrzeli na siebie. Jeremiasz nadal stał za stołkiem, nie śmiąc ruszyć się bez pozwolenia. Dopiero przywołany gestem przez pana Macarskiego, dołączył i razem z nimi przyglądał się liczowi.
– Zrobiłem, co mogłem, szefie. Poskładałem wszystko tak, jak powinno być, według tekstów, które mi dałeś – tłumaczył się Władysław. – Nie wiem, co jeszcze mógłbym…
– Daj mu chwilę – odparł spokojnie mistrz, wpatrując się w czubek zwieszonej głowy Feigla.
Bladoskóry natychmiast zrezygnował z dalszych tłumaczeń i wsparł szefa w obserwacjach. Jeremiasz, najbardziej zagubiony w całej tej sytuacji, zrobił to, co pozostali dwaj.
Feigel charczał, rzęził, kaszlał, jego głowa podskakiwała na szczęce i opadała. Jednak z czasem odgłosy wydobywające się z jego gardła przestawały być chaotyczne, a ruchy stawały się mniej bezwładne. Mięśnie karku zdawały się powoli wznawiać pracę.
– T… t… trr… toz… to zasz… to zaszczyt! – syknął w końcu, a głowa podskoczyła mu prawie do pozycji pionowej. Na ułamek sekundy złapał kontakt wzrokowy z mistrzem, ale nieprzyzwyczajone mięśnie nie poradziły sobie z ciężarem. Głowa opadła z powrotem.
Obserwując tę makabrę Jeremiasz wzdrygnął się. Jego towarzysze nadal stali sztywno jak posągi. Nieco zawstydzony nagłym wyrzutem emocji postarał się opanować wstręt, wyprostował plecy, chciał być bardziej jak oni.
Baron majtał głową przy użyciu nowego karku i mruczał coś pod nosem.
– Co on mówi? – szepnął do mistrza Jeremiasz.
Nagle Feigel poderwał czerep, spojrzał bezpośrednio na sługę – ale już nie na ułamek sekundy, jak wcześniej. Teraz gapił się swoimi martwymi ślepiami długo i nie zapowiadało się na to, że miał zamiar przestać. Widocznie wracało mu czucie w ciele.
– Ty… – syknął. – Ty mi to zrohłeś… ty mi to zroh… zrobiłeś! – poprawił się. Głos miał rdzawy, piaszczysty, zupełnie jak dawno nie oliwiona maszyna.
Zarówno mistrz, jak i Władysław, spojrzeli na Jeremiasza.
– O czym on mówi? – spytał pan Macarski.
Zaniepokojony sługa tylko wzruszył ramionami.
– Zrzucił mnie… stłukł słój… rozciął skórę… – trudził się baron. A przynajmniej brzmiał, jakby się trudził.
Mistrz zmarszczył brwi, prawie niewidocznie pokręcił głową. Potem zwrócił się do nieboszczyka.
– Wybacz baronie. – Ukłonił się lekko. – Zapewne w twoich czasach również miewałeś problemy ze służbą. Mam nadzieję, że nie doświadczyłeś więcej niedogodności.
Baron przerzucił martwe ślepia na pana Macarskiego, chwilę taksował go wzrokiem, jakby coś w wyrafinowanych słowach mistrza nie przypadło mu do gustu, po czym jego uwaga wróciła do Jeremiasza.
– Czesał… szorował… dziwka mnie malowała… – wymieniał dalej głosem podobnym do trących o siebie kół zębatych.
Sługa poczuł na sobie spojrzenia pozostałych. Z trudem zdobył się na to, żeby choćby zerknąć w ich stronę. Ich twarze sugerowały, że nie do końca rozumieli, o co Feiglowi chodziło, ale gniewnie ściągnięte brwi pana Macarskiego domagały się wyjaśnień.
– Chodzi o Julię, nie żadną dziwkę. Miałem doprowadzić go do porządku, a że słój rozciął mu policzek, to poprosiłem ją o pomoc… przypudrowała go trochę i tyle…
Mistrz gestem kazał mu się zamknąć. Stojący kawałek dalej Władysław wykrzywił usta w uśmiechu. Jeremiasz nie wytrzymał i opuścił głowę, wbijając wzrok w surową, betonową podłogę. Był na wpół zagniewany, na wpół zawstydzony.
Pan Macarski znowu zwrócił się do barona:
– Jedyne, co mogę zrobić, to przeprosić po raz wtóry. Mam nadzieję, że nie doświadczył pan więcej niedogodności.
Feigel mlasnął, przekręcił głowę w prawo i przyjrzał się ścianie. Zbadał wzrokiem przybite do niej krzyże od podłogi aż po sufit.
– Przeżyję – mruknął, po czym parsknął, jak po dobrym żarcie. Ponownie zwrócił się do mistrza: – Zgaduję, że to panu mogę być wdzięczny za poskładanie mnie do kupy?
Pan Macarski potwierdził lekkim skinieniem.
Zaraz po tym nastąpiła pierwsza próba użycia mięśni do niedawna bezgłowego ciała. Baron szarpnął rękami, ale pasy trzymały je ciasno przy oparciach krzesła.
– Więc to również panu zawdzięczam to marne ciało i to, że jestem więźniem? – zatrzymał się na chwilę, oczekując odpowiedzi. Mistrz mu jej nie udzielił.
Gdy nieboszczyk zrozumiał, że żadnej nie otrzyma, zmienił się. Dotychczas tylko straszny, ale wciąż ludzki, nagle stracił całe człowieczeństwo. Twarz zupełnie zmieniła wyraz, stała się pusta, jakby doświadczył drugiej śmierci. Oczy, dotychczas blade i zimne, przeszły w biel i zaczęły zionąć przeraźliwym mrozem. Policzki zapadły się, skóra poszarzała.
W chwilę baron stał się potworem, którego Jeremiasz wyobrażał sobie pod określeniem „licza”. Tylko głos się nie zmienił – nadal brzmiał jak stara, zardzewiała maszyna.
– Wystarczy tych fałszywych uprzejmości – powiedział do mistrza. – Skończ z tym arystokratycznym pieprzeniem i powiedz wreszcie, po co to wszystko? Po cholerę zadałeś sobie tyle trudu? Nie wyglądasz na nekromantę, więc raczej nie z miłości do mnie. Albo mojej pracy.
Jeremiasz ani drgnął, chociaż w duchu aż skręcał się z przerażenia. Z tego co widział, Władysław też nie spodziewał się takiej transformacji – był spokojny, ale oczy miał szeroko otwarte, jego źrenice przypominały dwie wielkie, czarne perły. Tylko mistrz wydawał się zupełnie niewzruszony tym, czego stali się świadkami. Przeczesał dłonią bródkę, nawet zdobył się na uśmiech.
– Mylisz się baronie – odparł. – Jestem wielkim fanem twojej pracy i właśnie z jej powodu cię do nas ściągnąłem.
Licz ani drgnął.
– Jaśniej! – zażądał.
Pan Macarski rozłożył teatralnie ręce.
– O ile jaśniej może się wyrażać człowiek? Czyżby pobyt po drugiej stronie wpłynął negatywnie na twoją zdolność dedukcji, drogi Feiglu?
Gniew sprawił, że licz jeszcze bardziej zbladł, jeszcze bardziej wychudł na twarzy, a jego skóra tak się naciągnęła, że głowa zaczęła przypominać czaszkę. Oczy błyszczały wrogo i lodowato.
Jeremiasz pierwszy raz zwątpił w taktykę swojego mistrza. Nie sądził, żeby prowokowanie tego potwora skończyło się dobrze.
– Nie testuj. Mojej. Cierpliwości – wyrzęził wolno baron.
– Jesteś nieśmiertelny, możesz poświęcić mi pięć minut. Ba! Możesz poświęcić mi pięć, a nawet pięćset lat!
– Nie pochlebiaj sobie, człowieku… – Zatrzymał się na sekundę. Potem wykrzywił usta w paskudnym grymasie, który tylko formalnie można nazwać uśmiechem. – Aaa! Już rozumiem. To cię interesuje! Chciałbyś oszukać swoją naturę, nieprawdaż? Tak, jak zrobiłem to ja.
Na twarzy mistrza nie poruszył się ani jeden mięsień, ciało zastygło w swojej pozycji jak zamrożone. Pozostałby nieodgadniony, gdyby nie oczy – pojawił się w nich błysk inny niż wszystkie, które do tej pory widział Jeremiasz. W ten sposób sługa zrozumiał, że przypięty do krzesła potwór trafił w sedno.
– Śmierć jednak nie zeżarła baronowi rozumu – stwierdził pan Macarski. – Chcę twojej wiedzy, baronie. Chcę wiedzieć, jak doprowadziłeś się do stanu, w którym jesteś teraz. Powiesz mi, jak oszukałeś śmierć.
Groteskowy uśmiech Feigla poszerzył się tak, że Jeremiasz oczami wyobraźni widział już, jak skóra twarzy licza pęka i rwie się od naprężenia. Ale, o dziwo, do niczego takiego nie doszło.
– A co każe ci myśleć, że to zrobię, chciwy śmiertelniku?
Pan Macarski nie odpowiedział od razu. Dał sobie czas, by sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki, z której wyjął znane Jeremiaszowi filakterium.
– To – odparł.
Licz chciwie spojrzał na kryształową fiolkę. Jeremiasz poczuł, jak w pomieszczeniu robi się chłodniej – a może to tylko efekt stresu. Zawartość filakterium ożywiła się, wijąca się wewnątrz substancja zwiększyła tempo.
– Poznajesz? – zapytał mistrz. – Ostatnia cząstka ciebie, której nie przeżarło zło…
– Myślisz, że możesz mnie szantażować? – syknął umarlak, gapiąc się fanatycznie w kryształ.
– Myślę, że już to robię.
Zmierzyli się wzrokiem. Żywy i martwy. Intelekt mistrza i moc licza. Cokolwiek miało się stać, dojdzie do tego już za moment.
– Nic ci nie powiem! – uniósł się Feigel. – Obyś zdechł w męczarniach, patrząc, jak biała dama odbiera ci wszystko, co teraz posiadasz, żałosny arystokrato.
– Co teraz zrobimy? – odezwał się Władysław.
– Nic – odparł spokojnie mistrz. – Baron będzie mówił. Powie mi wszystko, co chcę wiedzieć. Dobrze wie, co się stanie, jeśli tego nie zrobi.
Wyciągnął rękę z filakterium, podał je bladoskóremu.
– Weź – mówił dalej – jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, uwolnisz jego duszę. Umknie do światła, a nasz drogi Feigel umrze po raz kolejny, ale tym razem na dobre.
Władysław skinął głową, przejął kryształ.
– A ja? – zapytał Jeremiasz.
– Pójdziesz z nim, dla pewności. A teraz zostawcie mnie sam na sam z naszym gościem. Czeka nas długa rozmowa.
Dawny przyboczny kiwnął głową w stronę wyjścia, każąc nowemu podążać za sobą. Jeremiasz nie kłócił się. Szybko zrównał się z Władysławem i razem udali się do drzwi, zostawiając mistrza za sobą.
– Powinniśmy iść? Ten Feigel może być niebezpieczny – szepnął Jeremiasz.
– Szef wie, co robi. Skoro kazał iść, to idziemy.
– A co, jak coś mu się stanie?
Bladoskóry pokazał mu filakterium.
– To jego zabezpieczenie. I my, oczywiście – stwierdził, ale zauważył, że przyboczny nie jest przekonany. – Nic mu nie będzie, nie takie bestie w swojej karierze przyszło mu ujarzmiać.
Jeremiasz zupełnie nie wiedział, o co chodzi; nawet domyślić się byłoby mu trudno. Władysław nie miał zamiaru tego tłumaczyć.
– Nieważne – powiedział. – Wiedz tylko, że wszystko jest pod kontrolą. A teraz otwórz drzwi.
Sługa złapał za klamkę, nacisnął, pociągnął.
Drzwi ani drgnęły.
– Co jest? – powiedział do siebie, szarpnął jeszcze raz.
– Otwierasz, czy nie?! – zdenerwował się Władysław.
– Nie idzie!
Przyciągnęli uwagę mistrza. Zerknął na nich przez ramię.
– O co chodzi?
– Och, wybacz, mości gospodarzu! – odezwał się baron. – Pomyślałem, że panowie nie chcieliby przegapić naszej rozmowy.
Martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu, odsłaniając wiekowe już zęby.
*
Baron zawachlował palcami dłoni, jakby szykował się do gry na niewidzialnym fortepianie, po czym uniósł z wolna ręce. Pętające go dotąd pasy, posłuszne jego woli, rozplotły się samoczynnie. To samo stało się z tymi opinającymi nogi. Feigel był wolny – w całym, przerażającym znaczeniu tego słowa.
Złapał poręcze krzesła i, wspierając się na nich, spróbował wstać. Ramiona zatrzęsły się, jak u starca, ale w końcu udźwignęły ciężar barona. Głowa przyszyta do wychudzonego, dużo młodszego ciała wyglądała pokracznie.
Mistrz stał o krok przed wyzwolonym potworem i ani drgnął. Jeremiasz nie miał pojęcia, czy była to oznaka odwagi, czy paraliżu powodowanego strachem.
Baron kontynuował swoje przedstawienie. Uniósł prawicę i przyjrzał się jej, podobny w tym geście do aktora teatralnego. Potem strzepał dłoń – raz i drugi.
– Materia – powiedział swoim zardzewiałym głosem. – Potrafi być taka… plastyczna, nie sądzisz, gospodarzu? – Wbił lodowate spojrzenie w pana Macarskiego.
Mistrz nieznacznie przekręcił głowę, zerknął na stojących przy drzwiach.
– Władysław, Jeremiasz, wiecie co… – zaczął, ale nagle sam sobie przerwał okropnym kaszlnięciem.
– Wybaczcie panowie – zwrócił się do nich licz – ale waszemu pracodawcy musiało coś utkwić w gardle…
Macarski złapał się za krtań. Chrząkał, kasłał, łapał strzępy powietrza, ale nic nie pomagało. Przełyk ścisnął mu się, jakby od dziwacznego skurczu.
– Dawaj kryształ – polecił Władysławowi licz – albo to będą ostatnie oddechy pana eleganta.
Bladoskóry spojrzał na szefa, na potwora, wreszcie na filakterium ściskane w prawicy. Szarpnął ręką ponad głowę, celując w betonową podłogę. Cisnął z całych sił uwięzioną w krysztale duszą.
I byłoby po wszystkim, gdyby nie nagłe tąpnięcie. Ziemia zadrżała, potężna fala powietrza znikąd uderzyła we Władysława, powstrzymując jego rękę w połowie drogi. Odrzuciło go, rąbnął plecami o wbite w ścianę, drewniane krzyże. Kilka z nich spadło razem z nim na podłogę. Zadygotał, jak w ataku epilepsji, a potem zesztywniał.
Nietknięte filakterium potoczyło się po betonie, podzwaniając delikatnie.
Jeremiasz natychmiast zlokalizował je wzrokiem. Był ostatnim, który mógł coś zrobić. Przed sobą miał nieprzytomnego Władysława, z boku słyszał siłującego się z własnym gardłem mistrza.
– Przynieś mi je – zażądał licz.
Wielkim wysiłkiem woli panując nad paraliżującym strachem, sługa schylił się i ostrożnie sięgnął po kryształ. Starał się nie wykonać żadnego pochopnego ruchu, by baron nie pomyślał, że próbuje tego samego, co Władysław. Kiedy owinął palce wokół uwięzionej duszy nieboszczyka, podniósł się powoli.
– Tak! – Licz wyciągnął ku niemu kościstą rękę. – Daj mi je, a obejdę się z tobą łagodnie!
Jeremiasz zrobił pierwszy krok w stronę paskudnego, gołego nie swoją golizną Feigla i dławiącego się mistrza.
– Dam ci je – odezwał się drżącym głosem – jeśli nas oszczędzisz.
Odpowiedziało mu miarowe rzężenie, mające być śmiechem w wykonaniu barona.
– Są dużo gorsze rzeczy, niż śmierć, śmiertelniku – powiedział, szczerząc stare zęby. – Twój kolega mógłby ci o tym coś opowiedzieć.
Feiglowi nie mogło chodzić o mistrza, więc pozostał tylko… Jeremiasz odwrócił się, spoglądając na leżącego wśród krzyży Władysława. Dawny przyboczny był blady, był dziwny, od swojego zniknięcia mieszkał w piwnicy posiadłości – czyżby skrywał jeszcze jeden sekret?
– Niegłupiś, niegłupiś – pochwalił go umarlak. – Możesz się jeszcze przydać. Ale teraz dawaj filakterium!
Jeremiasz zrobił kolejny krok w jego stronę.
– Dasz nam odejść? – zapytał jeszcze raz.
Dłoń barona zacisnęła się w pięść. Na ten gest mistrz charknął obrzydliwie, chwycił się oburącz za gardło i padł na kolana. Twarz zgranatowiała mu w przeciągu sekund. Srebrzysta, szpiczasta bródka wydawała się w tej chwili biała jak śnieg.
– Nie testuj mojej cierpliwości, pasożycie! Oddawaj, co moje!
Przerażony mękami mistrza sługa podszedł jeszcze bliżej.
– Jere… miaszu… – wybełkotał pan Macarski, spoglądając na niego zaczerwionymi oczyma.
Nie było łatwo patrzeć na mistrza w tym stanie, obserwować życie ulatujące z człowieka, który przyjął Jeremiasza pod swój dach i stopniowo wprowadzał w arkana swojej działalności. Żaden uczeń nie powinien widzieć swojego mistrza w takim stanie.
Pan Macarski w nerwowym tiku – zapewne wywołanym bezdechem – kiwał głową, jakby na coś się zgadzał. Kiwał wyraźnie i mocno. Jeremiasz z początku był gotów zignorować ten szczegół, dopiero po chwili wydał mu się dziwny.
– Daj! – zażądał stojący przed nim licz.
Jeremiasz popatrzył na oczekującą, rozłożoną dłoń umarlaka. Miał nadzieję, że robi dobrze; miał nadzieję, że się nie pomylił. Jeśli się pomylił, to nie będzie już miał kiedy tego pożałować, albo – z woli barona – będzie tego żałował przez nieskończone wieki.
Włożył filakterium w nieumarłą dłoń.
– Nareszcie! – zawołał licz.
Kościste palce zacisnęły się na krysztale, baron jeszcze bardziej groteskowo wyszczerzył zęby. Ale to, co w pierwszej sekundzie miało być uśmiechem, nagle przemieniło się w bolesny grymas.
Spomiędzy martwych palców wydostał się dym, nie chcąca puścić filakterium ręka zaczęła trząść się w konwulsjach. Do niedawna martwe ścięgna napięły się, jakby rażone prądem.
Feigel zawył głosem nie z tego świata. Jeśli Jeremiasz miałby go opisać, nazwałby go krzykiem z otchłani – nie był w stanie wyjaśnić, czemu. Ryk barona wżerał się w głowę, słudze na chwilę zrobiło się ciemno przed oczami.
Potem nieumarła ręka wreszcie poddała się, puściła kryształ. Ten runął na podłogę pod takim kątem, że w wyniku uderzenia na nieskazitelnym dotąd szkle pojawiła się wyraźna rysa.
W przypływie impulsu Jeremiasz padł na kolana i, wykorzystując impet, dobił filakterium łokciem. Ostry ból piorunem przeszedł mu po ręce – ale poczuł też, że się udało. Kryształ pękł na dobre, a jego zawartość bezgłośnie ulotniła się.
Błyszcząca wiązka energii wpierw nieśmiało uniosła się na wysokość twarzy barona. Ten zapatrzył się w nią, oczarowany, i na ułamek chwili jego twarz na powrót stała się ludzka. Potem to, co miało być duszą, z prędkością światła wystrzeliło ku górze, przeleciało przez sufit i zniknęło im z oczu.
Nogi ugięły się pod baronem, ręce bezwładnie opadły wzdłuż tułowia. Głowa, jeszcze przez chwilę świadoma, patrzyła na Jeremiasza. Mógłby przysiąc, że na moment przed ostateczną śmiercią licza, zobaczył w jego oczach strach.
*
Siedzieli w gabinecie pana Macarskiego. Mistrz w jednej ręce trzymał szklankę wody, drugą masował się po grdyce. Jeremiasz patrzył na leżące na biurku, strzaskane filakterium i pocierał obolały łokieć.
Pan Macarski odchrząknął, odstawił szklankę na blat.
– Cóż, nieszczególnie nam to wyszło, przyznasz, Jeremiaszu?
– Totalna katastrofa – odpowiedział obojętnie sługa, nadal wpatrzony w pozostałości kryształu.
– Katastrofa – może, totalna – na pewno nie. Dowiedzieliśmy się paru przydatnych rzeczy, następnym razem będziemy mądrzejsi.
Jeremiasz spojrzał na mistrza.
– A będzie następny raz?
Pan Macarski przejechał dłonią po bródce i uśmiechnął się pod nosem. Potem wstał z fotela, podszedł do zdobiącej tylną ścianę meblościanki.
– Będzie jeszcze wiele następnych razy, Jeremiaszu. Chociaż żałuję, że zmarnował się taki okaz, jak baron Feigel. Trudno znaleźć licza, jeszcze trudniej licza tak dobrze, jakby to powiedzieć… spakowanego.
Sługa parsknął śmiechem, ale zaraz się opanował. Mistrz widocznie nie miał mu tego za złe, a może nawet na to czekał, bo z zadowoleniem wymalowanym na twarzy kontynuował:
– Ale, jak już mówiłem, baron przydał nam się do czegoś. Wiemy na przykład, że ani krzyże ani poświęcona ziemia nie są liczowi straszne.
Wysunął jedną z szuflad, zanurzył dłoń w jej wnętrzu.
– Znowu zupełnie inaczej sprawa ma się z wodą święconą – dokończył, wyciągając z ukrycia figurkę Marii Panny.
Postawił ją na stole.
Jeremiasz przyjrzał się marnie wykonanej, plastikowej butelce w kształcie najsłynniejszej kobiety świata.
– Woda święcona! To dlatego…
– Właśnie dlatego – potwierdził mistrz.
Jednak sługa wciąż wyglądał na niepocieszonego.
Pan Macarski zamknął szufladę, ponownie siadł na swoim krześle i przysunął się do biurka. Chwilę przyglądał się przybocznemu.
– Coś cię trapi?
– Żyjemy, to dobrze, ale… nie zdobył mistrz tego, czego szukał, no i Władysław…
Mistrz powstrzymał go gestem dłoni.
– O mnie się nie martw, chyba już zdążyłeś zauważyć, że nie ustaję, póki nie osiągnę celu. A Władysław też jest cały, zresztą widziałeś. Żyje… no, prawie. – Westchnął, sposępniał. – Władysław chyba powinien być najbardziej zawiedziony z naszej trójki.
Jeremiaszowi od razu przypomniało się to, co mówił licz.
– Dlaczego? Co z nim? – zapytał.
– Słyszałeś Feigla, więc chyba nie ma sensu trzymać tego przed tobą w tajemnicy. Zapewne zauważyłeś, że Władysław jest nieco… bladszy, niż przeciętny człowiek.
Jeremiasz przytaknął.
– No właśnie – kontynuował mistrz – pełnił twoją rolę, póki pewne okoliczności, wypadek, nie zmusiły mnie do poszukania innego pomocnika. Władysław nie mógł już mi towarzyszyć, przynajmniej nie w każdej sytuacji.
– Co się stało? – zainteresował się Jeremiasz.
– No cóż, badaliśmy sprawę pewnego krwiopijcy… bardzo starego, możliwe, że dotkniętego tą samą klątwą, co sławetny Dracula. Niemniej jednak, dałem mu się zaskoczyć, Władysław mnie uratował i…
– Władysław jest wampirem? – zapytał sługa. O linii krwi i najwidoczniej naprawdę istniejącym kiedyś Draculi natychmiast zapomniał. Za dużo do przetrawienia naraz. Wolał skupić się na swoim poprzedniku.
Mistrz skinął.
– Próbowałem odegnać od niego tę klątwę nie raz, ale zawodziłem. Po to był mi Feigel. Myślałem, że jeśli zgłębię tajemnicę jego nieśmiertelności… ale nie udało się, widocznie nie tym razem.
Jeremiasz zaczynał rozumieć. Posępny nastrój ustąpił, wyparty przez nagły przypływ świeżej werwy. Wyprostował się na stołku.
– Spokojnie mistrzu, znajdziemy kolejnego. Tym razem na pewno nam się uda, pomożemy Władysławowi!
Kąciki ust pana Macarskiego powędrowały ku górze. Potrzebował poparcia Jeremiasza. Jeśli miało się powieść, potrzebował ich obydwu. Nie dla Władysława, chociaż całkiem możliwe, że tajemnica nieśmiertelności mogła go ocalić przed tym bezbożnym stanem. Nie, nie dla niego; pan Macarski poszukiwał nieśmiertelności dla siebie.
Ale o tym żaden ze sług nie musiał wiedzieć.