Młody mężczyzna, ubrany w pożółkły płaszcz, długo wpatrywał się w zardzewiałą bramkę, nim zdecydował, by przejść w głąb ogrodu. Gdy tylko usłyszał od przełożonego dokąd ma się udać, chciał zrezygnować. Ale nie miał innego wyjścia, jak nie zaakceptować misji. Stracił możliwość wolnego wyboru już kilkanaście lat temu. Chwasty zalegające na powierzchni dawnego ogródka zraszały odrobiną wilgoci popękaną skórę. Wędrowiec włożył krótkie spodenki, bo ostrzeżono go, że temperatura w tym miejscu dochodziła aż do 45 stopni Celsjusza. Co prawda, minusem takiego ubioru były sparzone pokrzywami i ostem łydki. Jednak wciąż lepsze to, niż upadek misji.
Mężczyzna zerkał na miejsca, w których niegdyś się wspinał, poddając próbom swoją zwierzęcą naturę, jak każdy młokos w wieku dojrzewania.
Drzewa wycięte w desperackiej próbie ludzkości dla uratowania świata, nigdy nie odżyły. Rozłożyste korony nie przytulały nieba. Suche gałęzie nie czekały na przyjście wiosennej odżywki. Gdzieniegdzie, jak gdyby w ostatnich przebłyskach litości, zostawiono pniaczek, albo dwa. Ale były to tylko szczątkowe akty dobroci.
Niegdyś, na tej rozległej powierzchni znajdowały się trzy gaje, a tuż za działką rósł w spokoju las. Teraz, jedynie ocalałe pniaczki, swoim istnieniem przekazywały wiedzę o naturze, wyniszczonej przez człowieka. Okres Przymusowego Wyzwolenia zadał jej bolesny cios, prawie śmiertelny. Drewno stało się niesnaską bogacza, a sadzonki drzew bezcennym, niezwykle rzadkim trofeum. Szczęście chciało, że bystry Anny Reiroth zdołał utworzyć maszyny odgrywające rolę drzewa w procesie fotosyntezy. "Celem człowieka jest ratowanie własnej dupy", tak powiedział ten wyzwoliciel tlenu, kiedy opatentował swoje cudo.
Wchodząc na teren swojej przeszłości, wędrowiec nie spodziewał się aż takiego uderzenia. Do tej pory uważał, że treningi instytutu całkowicie wykrzewiły z niego wszystkie elementy ludzkiej ekspresji. A jednak, w tym momencie, poddawał się emocjom przywoływanym przez teatrzyk wspomnień, przekazując swojej twarzy pierwsze od wielu lat, wibracje.
Niegdyś w tym miejscu zamiast powoli umierających pokrzyw i ostów, bujnie rosły także kępy kwiatów. Wiosną kwitły olśniewające złotem żonkile, nakładające się na siebie krokusy a także białe narcyzy napawające nadzieją dumną właścicielkę. Raz na jakiś czas jabłonki, które do tej pory przeistoczyły się w pył, dawały naprawdę soczyste owoce. Szarlotka przygotowana z takich jabłek, stanowiła gwiazdkę dla właścicielki, na comiesięcznych spotkaniach kur domowych. Tak było kiedyś. Dzisiaj niewiele brakowało temu kawałkowi, do okrzyknięcia mianem "spalonej ziemi".
Pośrodku wznosił się dwupiętrowy domek jednorodzinny, oblepiony sprężystą substancją, wszechobecną na terenach spowitych całunem. Bez względu na temperaturę lepiszcze zawsze pozostawało jednolite. Wzmianki najstarszych mówią, że jest ono w stanie wytrzymać wpływ nawet 130 stopni Celsjusza. Betonowa budowla, jeszcze szerzej rozwarła dziurę w sercu mężczyzny, wywołując setki filmów – wspomnień. Umysł bezlitośnie odtwarzał je przed oczami. Smoliste, brudne dachówki przykrywały szare jak niebo po Armageddonie ściany. Dziury w oknach, przyozdobione zaschniętą farbą, przywoływały złudne uczucie pustki, kruszone natarczywym wołaniem mary sennej. Ruch za nimi był czymś, co bez wątpienia zwiastowało dłuższą wizytę. Wędrowiec dobrze o tym wiedział. Co prawda, nie przejmował się tym, co żywe, czychające w środku, lecz nieoczekiwanie silny wpływ duchów tego miejsca – wspomnień, przywracał do życia kolejny niechciany aspekt, posiadający dostęp w głąb szczelnie zamkniętych rejonów umysłu.
Najgorsza rzecz jaka może ci się przytrafić to żałość. Żałować, można przez całe życie. Umrzeć możesz tylko raz. Zazwyczaj. Obserwując pozostałości drzew, nieznajomy widział huśtawkę, wprawianą w ruch przez jego ojca. Wpatrując się w pokrzywy, widział swoją matkę, pielęgnującą kwiaty, uśmiechającą się od ucha do ucha mimo wielu problemów przytłaczających jej małą duszyczkę. Zaś przelatując wzrokiem po budynku widział każdą cegłę, opadającą w spowolnionym tempie na świeże spoiwo. Szpachlarz z dziurawymi portami, roztaczał dym papierosowy na niemalże całe wnętrze. Gospodyni powiadała, że nawet ten obrzydliwy swąd jest fundamentalną częścią domu. Czasem opowiadała historyjki o strażniku imieniem Pecin, który ukształtowany z roboczych oparów, stał się opiekunem jej dzieci. Ten cały teren wzmagał w wędrowcu wrażenie, że rzeczywistość w istocie jest jedynie fatamorganą pijanego człeka, poszukującego odłamków jakości w nieodpowiednim miejscu.
Mężczyzna przykucnął przed niegdyś swym ulubionym miejscem, gdzie, ignorując pieczenie, wbił dłonie w grunt. Wyrwał jedną z pokrzyw i wykopał odrobinę ziemi z kamyczkami. Ze zmodyfikowanej przez specjalistów, wojskowej torby, wyciągnął średniej wielkości słoik. Wsypał do niego piach, po czym na wierzchu ostrożnie położył pokrzywę. Zakręcił pokrywkę słoika, wsunął go do torby, po czym zwinnym ruchem usunął grudki z kolan i dłoni. Nie było to częścią jego misji, ale chciał to zrobić. Kolekcjonował, z ogromnym zapałem, przedmioty, należące do jego przeszłości (w tym przedmioty związane z przeszłością gatunku ludzkiego). Powiadano, że to chore. Ale mówili to zazwyczaj ludzie z pretensjami do świata za jego powolny rozkład, którzy nie zrobili nic dla jego ratunku. Ludzie, którzy znęcali się nad swoimi ukochanymi, traktujący prawdziwe uczucia, jako kartę w swojej grze. Ludzie, którzy zbyt późno nauczyli się, co to znaczy żyć. Dlatego też negują teraz odstępstwa. Bo przypominają im zbyt dużo o ich samych z przeszłości. O ich pomyłkach. O ich porażce.
Wędrowiec nie przejmował się zdaniem innych. Wydarzenia, których był uczestnikiem, ukształtowały z niego człowieka o niskiej uczuciowości. Niemalże nic nie mogło naruszyć jego spokoju wewnętrznego. Nic oprócz napływu wspomnień, dotyczących jego przeszłości. Ten element zachowywał moc, niezależnie od przepływu lat.
Mężczyzna otrząsnął się z transu. Wyjął butelkę wody i wypił z niej kilka łyków. Podchodząc do wejścia budynku, w nerwach drapał kołnierz. Gdyby nie miał na sobie ubrania, rozdrapywałby rany na ciele. Gdy był zdenerwowany, a z przepływem lat zdarzało mu się to coraz rzadziej, musiał coś podrapać, potarmosić, albo po prostu podotykać. Ubranie zazwyczaj działało odstresowująco, zaś skóra wręcz przeciwnie. Bardzo rzadko, ów tik napadał go pod prysznicem. Jeżeli w takim momencie nie miał przy sobie ręcznika, to najczęściej dochodziło do rozdrapywania strupów, czy tworzenia nowych. Raz prawie udało mu się wydłubać własne oko, jednak w porę poleciała krew. Tak, krew była elementem hamującym te dziwne ataki. Na początku swojego szkolenia, obawiał się tej wady, ale towarzysze poinformowali go, że jest to najłagodniejsza wersja, w dodatku nieszkodliwa, jeżeli masz przy sobie kawałek tkaniny.
Płaszcz jest koniecznością, zwłaszcza wtedy, gdy cel misji znajduje się w pomieszczeniach otoczonych sprężystą substancją. Wewnątrz takich miejsc jest o wiele chłodniej niż na zewnątrz. Gdy na podwórzu może dochodzić do 100 stopni Celsjusza, temperatura wewnątrz otuliny oscyluje w okolicach 4 – 10 stopni Celsjusza. Co prawda, w niektórych budynkach objętych promieniowaniem, temperatura wnętrza dochodzi nawet do 30-40 stopni. Ale są to miejsca w których to wszystko się zaczęło.
Wędrowiec próbował otworzyć drzwi. Odpowiedział mu jedynie niemiły dla ucha skrzypot mazi.
Westchnął z dezaprobatą, wyciągając palnik do lutowania i wzmocnionego przez znawcę tomahawka. Przedmioty te należały do zaopatrzenia podstawowego wszystkich wędrowców tego świata. Nieznajomy przypalił substancję na drzwiach, utwardzając jej konsystencję. Następnie wykruszył ją tomahawkiem. Ciemne kawałki odpadały z dźwiękiem rozbijanego szkła.
Mężczyzna spróbował otworzyć drzwi. Metalowe płyty, jak gdyby od niechcenia, uchyliły swoją tajemnicę, eksponując część przejścia. Tamujące wejście przedmioty uniemożliwiały otwarcie drzwi na oścież. Wewnątrz panowała ciemność, zniekształcona kilkoma prześwitami. Ubogie światło nie pozwalało na konkretną analizę pomieszczeń.
Nieznajomy wyjął ze swojej torby pięć flar, pistolet z doczepionym tłumikiem, a także trzy zapasowe magazynki. Na wszelki wypadek, poluzował także pochwę przyczepioną przy nodze. Znajdował się tam nóż myśliwski, rzecz jasna starannie wyostrzony. Włożył palnik z powrotem na swoje miejsce, choć niechętnie, bo lubił z nim pracować. Czuł się wtedy jak władca ognia, rozpuszczający swoim żarem wszystkie przeszkody. Ktoś wszechmocny. Ktoś potężny. Czterema flarami zapełnił prawą kieszeń. Piątą odpalił i rzucił w ciemność. Załadował magazynek. Resztę wsunął do lewej kieszeni płaszcza.
Wczołgał się powoli przez otwór, starając się myśleć tylko o swojej misji. Ale wspomnienia radosnej przeszłości były silniejsze. Oczami wyobraźni widział swojego ojca żegnanego czułym pocałunkiem i ciepłym przytulasem. Miękkość jego uścisku czyniła cuda, zwłaszcza dla pełnego konfliktów umysłu nastolatka. Są rodzice, którzy wychowują dzieci, jak gladiatorów, przez trud i znój, w emocjonalnej próżni, nieświadomie kształtując z nich wyzute z uczuć kaleki. Ten ojciec czasami zachowywał się podobnie. Jednak potrafił nagrodzić. Nie karał surowo. Nie zapominał być ojcem, gdy dziecku było to potrzebne.
Na schodach wiodących na drugie piętro kleiły się pajęcze sieci. Błyszczały w świetle flary, uwydatniając tymczasowy brak swojego twórcy.
Nieznajomy wyjął z torby butelkę z substancją koloru szczyn. Wypił całą zawartość jednym haustem, krzywiąc się przy tym nieznacznie. Od razu się rozbudził. Beknął ukradkiem, aby nikt, lub nic go nie usłyszało, po czym powolnym krokiem wkroczył do kuchni.
Wchodząc w głąb pomieszczenia, mężczyźnie wydawało się, jakby czuł zapach klopsa, tak często przyrządzanego przez jego matkę. Wspomnienie słodkiego mięsa, oblanego domowym sosem, sprawiło, że jego kubki smakowe, wszczęły bunt. Ciało domagało się jedzenia. Plecak i na to miał rozwiązanie. Wszak dwa kawałki glutowatego chleba z wstawką szynkopodobnej pianki nie były zbyt smacznym posiłkiem, ale pozwoliły mężczyźnie zachować trzeźwość umysłu. W bazie czekała na niego potężna wyżerka. Kupiony po siedemdziesięcioprocentowej obniżce stół, był od góry do dołu zaklejony mazią. Blaty naokoło, nieruszone przez czas, ni potencjalne stworzenia, wzmacniały strumień nostalgii. Gdy mężczyzna podchodził do lodówki, kafelki wydały serię głuchych odgłosów. Takich samych jak zawsze. Większość przeszłaby, nie zwracając uwagi na tak błachy detal, ot, po prostu zwykły stukot, lecz wędrowiec rozkoszował się symfonią, kreowaną przez starych przyjaciół. Po dłuższej chwili stepowania, mężczyzna otrzeźwiał. Miał misję. Musiał się upewnić, czy raport, który otrzymał jest prawdziwy. Lodówka będąca jednym z celów, nie należała do nowych, ale wyglądała lepiej, niż większość elektroniki, znajdowanej w gniazdach. Jedzenie przechowywane wewnątrz, zapewne już dawno uległo rozkładowi. Może niektóre puszki, jeszcze trzymały się na ostatniej prostej. Nieznajomy nie potrzebował tego sprawdzać. Wyjął z małej kieszonki, umieszczonej na piersi, tycie urządzenie. Przypominało ono teleskop zespawany z wieżą komunikacji komórkowej. Pod niby szklaną powłoką zewnętrzną, widniały setki cienkich kabelków. Ktokolwiek zajmował się produkcją takich mechanizmów, musiał być niezwykle wprawny w łączeniu mikroskopijnych elementów. Nie wystarczyło podążać za planami. Trzeba było mieć mechaniczne dłonie, albo dłonie mechanika. Większość wolała tą pierwszą opcję. Protezy ze stopu z gwiazdy gwarantowały większe bezpieczeństwo kosztem mniejszej precyzji. Za każdym razem, gdy opuszki ze specjalnej tkaniny rejestrowały zmiany temperatury, wylatujący proszek natychmiast oklejał przedmiot warstwą tłumiącą. Wpływało to na większą żywotność naukowców, acz słabsze jakościowo wynalazki. Na szczęście wytwór, który wędrowiec trzymał w ręku był zrobiony przez profesjonalistę, jednego z ostatnich zdolniachów obróbki ręcznej, bez pomocy maszyn.
Przystawił urządzenie z tyłu lodówki, starając się myśleć wyłącznie o misji. Teleskopik zadziałał natychmiastowo. Najpierw zabłysnął, niczym mikro kula disco, po czym zaczął wibrować, wydając przy tym chlupoczący odgłos.
Mężczyzna odwrócił się, celując pistoletem w jedyne wyjście. Nie usłyszał żadnego alarmującego odgłosu. Opuścił broń. Cienki świergot wróbla, zawiadomił o skończonej analizie. Wynik pozytywny. Nieznajomy niemalże uśmiechnął się z tego powodu. Odczepił ustrojstwo i zabrał się do przeszukiwania pomieszczenia. Podejrzewał, że to czego szukał, znajduje się piętro wyżej, ale wolał się upewnić. Nie… Prawda była taka, że nie chciał zbyt szybko opuszczać tego miejsca. Czuł się tu bezpiecznie, bez intryg, stworów, braku człowieczeństwa. Blaty stanowiły pewnego rodzaju mur. Wprawdzie nie chroniły przed istotami, czającymi się w ciemności, ale przyciągały przyjemne wspomnienia. Mężczyzna wiedział, że im dłużej zostaje w tym miejscu, tym mniejsza szansa, że wróci. A wtedy cywilizacje upadną. Góra się nie myli. Przyłożył opuszki palców do wiekowego drewna i przesunął nimi po powierzchni drzwiczek. Nic nie poczuł. Emocje zaczęły się stabilizować. Wspomnienia zacierać. Wędrowiec, prawie zirytowany, przesunął palce raz jeszcze, i drugi, i trzeci, i nic.
Nogi kierowane przez racjonalny umysł pociągnęły właściciela w stronę schodów, zaś dłonie prowadzone przez instynkt, wycelowały broń w stronę salonu. Ciemność to syczała, to miauczała. Trzecim odgłosem były rytmiczne uderzenia w posadzkę. Mężczyzna rzucił drugą flarę w kierunku dawnego salonu. Trafił stwora prosto w jego kanciasty łeb. Flara utkwiła w nim, niczym flaga znacząca nowy teren. Wciąż płonęła, zapewniając dostateczne oświetlenie. Tłusty tułów, szurany z bulgotem po podłodze, pokrywała gęsta sierść. Na brzuchu, niczym pęcherzyki powietrza podczas gotowania wody, rytmicznie pulsowały podskórne bąble. Nieboską kreację unosiło siedem pajęczych odnóży, zakończonych parodią kocich łap. Wysuszone, o żylastej fakturze, zapewniały rozstaw na 360 stopni. Każda z nich, zaopatrzona w skierowany ku górze szpon, stanowiła znakomite narzędzie do ataku. Czarne dziury charakterystycznej czaszki czujnie wpatrywały się w intruza. Trzy pary wąsów ciągnęły się na tułowiu i łączyły z długim batem, wijącym się niczym żmija. Pośrodku wilgotnego ogona widniała para skrzydełek. Wirowały nieprzerwanie to w jedną, to w drugą stronę. Gęba stwora otworzyła się. Na podłogę chlasnęło kilkanaście obślizgłych pasemek, wijących się jak dżdżownice. Wydawany przez kreaturę odgłos uległ znacznej zmianie. Ton stał się bardzo niski, wręcz operowy. Jednocześnie, jakby z ogona, rozległ się rozstrojony klekot. Skrzydła wirowały z coraz większą częstotliwością. Podczas gdy z czaszki wyłaniało się dwoje uszu, roztańczone macki wysuwały się coraz dalej. Po chwili, cielsko spoczęło nieruchomo, jak snajper szykujący się do strzału. Rozwarty łeb zaskowyczał przeciągle, jednocześnie nieustannie symulując bogate zawodzenie, lekko przytłumione przez śliskie serpentyny. Stwór skoczył. Zbyt wolno.
Nieznajomy wystrzelił trzy naboje, choć wydawało mu się, że usłyszał tylko jeden odgłos. Każdy trafił w coś innego. Pierwszy pocisk przebił łeb, drugi wwiercając się w macki, przestrzelił brzuch, zaś trzeci rozrywając skrzydełka, utkwił w ogonie.
Na jedną sekundę nastała głucha cisza. Po chwili, z wnętrza stwora wysypały się tysiące jego miniaturowych kopii. Zjadając zwłoki swojej matki, młode mieszały dźwięk przeżuwania z miaukotem. Te sztuki, które jadły najwięcej, rosły w zatrważającym tempie, jakby od niechcenia pożerając też swoich braci i siostry. Nieznajomy nie chciał dłużej oglądać tego widowiska. Mijając postrzelone cielsko, szybko wbiegł po schodach, wiodących na wyższe piętro. Czujność przesłaniała jego cały umysł. Skupiał się na swojej broni i dłoniach, które jeszcze nigdy go nie zawiodły. Do tej pory widział wiele agresywnych stworzeń roju, stworzonych z istniejącej formy życiowej, ale nie było wśród nich żadnego zdolnego do rozrodu. Mężczyzna miał nadzieję, że ubity a la pajęczak stanowił wyjątek, a nie regułę. Nie był jednak w stanie odpędzić od siebie tej drugiej możliwości.
Naprędce wchodząc po stopniach, wzniósł pod swój nos opary kurzu. Kichnął głośno. Tak głośno, że bez wątpienia obudził wszystkich lokatorów. Zapewne nawet tych martwych. Nie dopadała go hiperwentylacja. Oddychał płynnie. Żadna myśl nie zaburzała uporządkowanych faz umysłu, zaprojektowanych na wszystkie, choćby w niewielkim stopniu stresogenne, sytuacje. Mężczyzna odciął się od parteru. Cel wyprawy oczekiwał w innym miejscu. Wyżej.
Na piętrze znajdowały się trzy pomieszczenia. Tylko jedno z nich przechowywało klucze do nowego, lepszego świata. Wędrowiec doskonale wiedział które. Tam odrabiał lekcje, uczył się języków, niekiedy rozmawiał z rozwścieczonymi rodzicami ( spokojne pogawędki zazwyczaj odbywały się w jadalni). Tam przechodził okres nastoletniego buntu, kiedy to zagrywał się do nieprzytomności w grach strategicznych, czasami robiąc przerwę na przeglądanie stron pornograficznych. Przez dłuższy okres żałował tych momentów, gdyż mógł równie dobrze rozwijać się, lub poznawać nowych ludzi. Teraz chciałby wrócić do tamtych czasów. Kiedy tak łatwo było się zmienić. Kiedy miał więcej alternatyw. Kiedy mógł w spokoju odczuwać. Kiedy wszystko było nowe.
Mężczyzna wszedł do pokoju, rozkoszując się tymi szczątkowymi emocjami, którym udawało się wydostać poza rutynę. Mały, ale przytulny schron typowego nastolatka, cały oblepiony w pajęczynie, był prawie taki sam, jak go zostawiono, kilkadziesiąt lat temu. Pilnowane przez pluszowego Batmana łóżko, zajmowało niemal całą lewą stronę pomieszczenia. Spod pajęczyny opadającej na jego but, wyłaniały się okładki pożółkłych książek.
Przedmiot misji szklił się w wejściu USB, widniejącym na obudowie artefaktu dawnych czasów – komputera stacjonarnego. Monitor zajmował mniej więcej trzy czwarte biurka. Zasłonięty siwym welonem ekran, wraz z wystającym z tyłu plecaczkiem, przypominał swojemu właścicielowi smak dzieciństwa. To na tej maszynie ścigał się ze swoją siostrą w grach wyścigowych, gdzie na szali stawiano prace domowe – najczęściej odkurzanie domu, czy mycie naczyń. Na tej maszynce rozmawiał też ze swoim ojcem na Skypie, gdy ten przebywał za granicą. Tutaj nauczył się roli stosunku seksualnego, chociaż akurat tego nie uważał za warty zapamiętania punkt. Zwłaszcza, że kobiety w realnym świecie były o wiele bardziej interesujące. No, ale skoro to wspomnienie oddziaływało na jego komórki, to zamierzał się nim rozkoszować. Trzeba korzystać z sytuacji, a nie narzekać na potencjalnie smaczne danie.
Wędrowiec machinalnie przetarł dłonią obrazki stojące przy biurku. Ukazywały one młodego chłopczyka, który z rumieńcami na twarzy wspinał się właśnie na górę Fuji. Rodzice, którzy właśnie skończyli słuchać przewodnika, biegli do swoich dzieci. Siostrę czekał już opieprz. Wprawdzie krótki, ale porządny. Matka – wielka paranoiczka – mówiła, aby nie oddalać się tak daleko. Powiadała: „Słyszałam, że niedźwiedzie często atakują w tej porze roku. Uspokójcie się i trzymajcie blisko przewodnika!”
To ona. Na zdjęciu tuż obok. A na jej ramieniu siedzi urwis z poprzedniej fotografii i uśmiecha się łobuzersko. Są nad morzem. Zbierają się do kąpieli. Róg tworzywa ukazuje cztery dumnie wystawione zęby. Ojciec nie zdążył wejść w kadr. Udało mu się to dopiero na trzecim zdjęciu. Tu widać go w całej okazałości. Był to osobnik po czterdziestce, z pełnymi zakolami, nad którymi unosiły się resztki blond włosów. Pszenica pod nosem i żyto na brodzie stanowiły wielką dumę dla władcy domowego pasa. Niejednokrotnie, gdy szykował się na przyjęcia, hojnie polewał swe atrybuty błyszczącym woskiem. Ale jak to mówiła matka: „Ojczulo nie pije, nie pali, nie zdradza, więc jak chce, niech cudaczy z tą plantacją kopru na gębie." Dzieci przestały więc oceniać zachowanie ojca, skupiając się na pozytywach. A miał ich równie dużo, co włosów na twarzy.
Ostatnie zdjęcie ukazywało całą rodzinkę w komplecie. Rodzinę, która już dawno temu przeistoczyła się w nawóz. No prawie.
Wędrowiec podszedł do komputera, zsunął kurzowy welon z monitora, po czym podłączył małe ustrojstwo tuż obok pendriva. Ekran mrygnął, zgasł i znowu zaczął mrygać. Po krótkiej chwili, cyferki przelatywały już szybko, niczym puls umierającego, walczącego wściekle o chociażby najmniejszy skrawek ziemskiego powietrza. Maleńka lampeczka na USB zapaliła się, i równie szybko pękła. Na szczęście, maszynka obok zdążyła już wyssać wszystkie ważne informacje. Od tego momentu nieznajomy miał kilka dni, aby dostarczyć dane do bazy dowodzenia. Po trzech, pliki zaczną zanikać. Po czterech, wyparują całkowicie. Wędrowiec zakładał, że do tej pory będzie już sączył słodką Coca-Colę – produkt deficytowy – leżąc na hamaku. Dotarcie do bazy z domostwa to jakieś maksymalnie dwa dni. Rzecz jasna, nie licząc przerwy na nocleg.
Przyszedł czas, aby wracać, ale nieznajomy nie mógł ruszyć się z miejsca. Opadł bezwładnie na łóżko. Nie potrafił się zmusić do opuszczenia tego budynku. Był z nim związany. Dodatkowo, zatrzymywało go poczucie nieprawości tego co robi. Zdawało mu się, jakoby dane, które wynosił, zawierały coś skrajnie niebezpiecznego. Nasuwała mu się myśl, że właśnie przynosi zagładę ludzkości, a nie jej ocalenie. To tylko głupie przeczucie. Nie możesz wiedzieć co jest w tych plikach. Skupiony na dumaniu nie zauważył wynurzającego się zza łóżka kokonu. Dopiero odgłosy szamotaniny rozbudziły go z transu. Pajęczyna gwałtownie unosiła się i opadała. Coś chciało się wydostać z wnętrza, ale miało zbyt małą siłę.
Przez moment nieznajomy pomyślał o poszturchaniu tej masy jakimś kijem, lub stalową belką, ale
wiedział, że to tylko myślenie nostalgicznego smarka. Odrzucił od siebie wszystkie niepotrzebne bodźce i jak gdyby nigdy nic usiadł na fotelu. Zrobił dwa głębokie oddechy przeponą. Odliczył od jednego do dziesięciu, od dziesięciu do jednego. Niepokój znikł.
Zawartością plików zajmą się specjaliści – pomyślał, drapiąc się po długiej brodzie – Nie jesteś uzdolniony w żadnej z dziedzin wymaganych do odczytania wykresów, rysunków, czy też obliczeń. Pamiętasz, że miałeś dwóję z matmy. No. To teraz nie pieprz, tylko wynoś się jak najszybciej z tego zardzewiałego obserwatorium. Faktycznie, pomogło. Wędrowiec podniósł się z siedziska, szczelnie zapakował ustrojstwo z danymi w dwie folie ochronne – na wszelki wypadek – po czym zmierzał się do wyjścia z pokoju. Jednak, zanim zdążył wystawić jedną nogę za próg pomieszczenia, znieruchomiał.
Wytarł pot z czoła swoim rękawem, brudząc je resztkami ziemi. Coś było nie tak.
Podłoga była starta, nie było na niej kurzu, nawet w tych miejscach w których nieznajomy nie postawił stopy. Mężczyzna zaczął zauważać pewne nieprawidłowości w swoim zachowaniu, a także w stanie zawartości swoich toreb. Na piętrze nie odpalił ani jednej flary, a w jego torbie brakowało trzech sztuk. Przerażało go również to, że bez problemu spostrzegał wszystko co się dzieje na piętrze. Nie tak, jak ludzie widzą, po przyzwyczajeniu oczu do ciemności, lecz tak, jakby tej ciemności nie było od samego początku.
Dobra, błąd percepcji, albo reakcja na substancje zawarte w powietrzu – tak próbował pocieszyć się wędrowiec, ale im dłużej myślał, tym więcej luk znajdował.
Do tej pory myślał, że agresorom ze szkolenia udało się okiełznać jego strach. Teraz zastanawiał się, czy nie mogło dojść do jakiejś pomyłki. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, aby kontynuować misję, bez względu na realizm sytuacji. Operacja miała kategorię A. Na tym poziomie wtajemniczenia zezwalano na wszystko, aby tylko wypełnić cel, nawet na użycie siły wobec potencjalnie niewinnych istot.
Jak mu podpowiadała główna myśl, tak zrobił. Zanim jednak zszedł po podejrzanie czystych schodach, wyciągnął broń i załadował jeden z dwóch znajdujących się w kieszeni magazynków. Nie zauważył, że wszystkie z nich były puste. Zerkając na panele podłogowe parteru, spodziewał się ujrzeć rozkładające się truchło pająkopodobnego stwora. Dreszcze przebiegły przez ciało wędrowca. Opuścił broń. Po krótkiej chwili niemej realizacji wypuścił broń z rąk. Zamiast setki małych kanibali, czy szczątków nadnaturalnego okazu, na posadce ręce rozkładał zwykły człowiek. Ściślej rzecz ujmując: kobieta. Jakieś 30 -45 lat. Przyczynę zgonu łatwo było odczytać z głębokiej dziury w prawej części kości czołowej. Pocisk. Kaliber 45 mm. Natychmiastowa śmierć. Valia…
Wędrowiec nachylił się nad ciałem, po czym zaszlochał nieprzekonany co do swoich uczuć. Słyszał już o osobach uzdolnionych psychicznie, władających umysłami innych, nieświadomych tego osób. Nie dbał jednak o to, czy robi to człowiek, czy mutant, czy monstrum. Miał do niego tylko jedną informację.
-Spalę ten cały dom! A wraz z nim i ciebie! – krzyknął roniąc jedną łezkę, która powoli ściekając po jego policzku, skapnęła na trupio blade lico. Uradował się w duchu, że udało mu się uronić tą jedną kroplę. Dobrze wiedzieć, że takie treningi też pomagają. Łza, kreśląc cieniutki szlak zmazała część lekkiego makijażu kobiety. Kobiety o siwych włosach, kobiety starszej, niż mężczyzna pamiętał.
Bliski kolor aktualnemu, miała jedynie przed ślubem, jeszcze przed wypowiedzeniem tych pamiętnych słów.
Tak, wyjdę za ciebie – wykrzyknęła niesamowicie blada, ku uciesze widowni i rzuciła się na plecy jegomościa, plamiąc łzami śnieżnobiały garnitur. Młodzieniec uśmiechał się, o wiele bardziej, niż czuł. Chciał zapamiętać tą sytuację do końca swojego życia. Ślub nastąpił trzy dni później, w jednym z trzynastu najczystszych regionów miasta Sars – giganta wybudowanego w bezpiecznej strefie. Nie była to duża uroczystość. Zaproszono kilku przyjaciół pana młodego i przyjaciółki panny młodej. Rodzina nie mogła się zjawić, bo wszyscy jej członkowie już od dawna gryźli piach. Umarli, albo w strefach objętych Idyllą, albo po zachorowaniu na dżumę, której udało się wrócić z świata poległych, trzebiąc całe armie ludzkiego mięsa. Nie mniej jednak, młodożeńcy zaliczali swój ślub do najcudowniejszych momentów z ich życia. Od tego czasu, nigdy nie mieli tyle szczęścia. Aby zapomnieć o porażkach na polach rodzicielstwo – natura, postanowili, że poświęcą swoje życie pomocy innym. Światły cel, choć czasem niewdzięczny. Póki mieli siebie, lekceważyli ciemne strony życia i płynęli, niczym dwa listki opadłe z drzewa, przylepione do siebie żywicą. Nic nie mogło ich od siebie odlepić. Aż do tego momentu.
Kobieta leżąca na posadzce przybrała kolor swojego dawnego welonu ślubnego. Zmarszczki na jej rękach pofałdowały się, ukazując żylastą strukturę sznurów marynarskich. Oczy jak gdyby wciąż błagały o litość, w grymasie nieprzeniknionego oddania szykowały się jednak na to, co nieuniknione. Usta skamieniałe w ostatnim pocałunku, wyschły już prawie całkowicie. Mała muszka podskakiwała na martwej skórze. Równocześnie pocierała tylne odnóża, knując jakiś podły plan. Możliwe, że wkrótce miała tu tańcować cała musza rodzina. Na razie jednak, fanów realistycznego stęchłego trupa musiał zadowolić ten samotny osobnik. Bzyczał nad wyraz energicznie, zakłócając ciszę i pustkę.
Wędrowiec otarł pot z czoła, w jego oczach malowała się wściekłość. Chciał wylać całą pozostałą energię w zgładzenie tego upierdliwego owada. Pragnął obwinić go za wszystko, zmusić do przyznania się do winy, wrzeszczeć aż pęknie. Lecz to nie było mu potrzebne. To nie wystarczało.
Stłumione przez lata emocje domagały się krwi. Zemsty. A jednocześnie cieszyły się z okoliczności tej tragedii. Bębny radości uderzały ze zdumiewającą dźwięcznością. Umarła tutaj. Umarła w zaciszu domowym, o którym jej tak często opowiadał. Przywróciła to przyjemne uczucie. Wprawdzie szybko zanikające i słabe, ale jednak.
Wędrowiec od początku planował, że w razie nieszczęśliwego wypadku, jedno z małżonków, które przeżyje, zabierze szczątki drugiego w rodzinne strony i pochowa w ulubionym miejscu. Żona nie chciała tego słuchać. Raz gdy powiedział, że pochowa ją w rabatkach pod oknem sypialni rodziców, uderzyła go w twarz. Ten pierwszy raz. Ten jedyny raz. Rzecz jasna, mogło być ich o wiele więcej, ale mężczyzna w tamtym momencie zrozumiał prawdziwość samczego powiedzonka – Dla kobiet interes krąży, tylko powyżej moszny - co znaczyło mniej więcej to, aby te informacje, które trzymasz schowane dla świata, zachowywać tylko dla siebie. Tak w każdym razie zrozumiał to twierdzenie. Co prawda, nie lubił tych aroganckich świń w pubach, rozgadujących o domach publicznych jak o niebiańskim kurorcie, ale nie potępiał ich tekścików. Uważał, że pomimo ich rasistowskiego, lub seksistowskiego wydźwięku, są w pewien sposób ciekawe. Pewnego dnia zaczął spisywać te teksty, ale patrzyli się na niego zbyt podejrzliwie, więc przestał. Ostatnie czego chciał to sprowadzić rozdrażnienie tych obszczymord gdziekolwiek w swoje progi.
Wędrowiec otrząsnął się z letargu, czując jak brzęczący pieprzyk rozpoczyna syzyfowe natarcie na jego nos. Dmuchnął w niego, aby załatwić sprawę pokojowo. Bez skutku. Ubił latającego wysłannika udręki jednym porządnym plaśnięciem. Echo uderzenia nabrzmiewało jeszcze chwilę w tej nieprzyjemnie głuchej ciszy.
Lewą dłonią zamknął oczy swojej ukochanej. Druga łza skapnęła na powiekę nieboszczki. Wyglądało to, jakby nawet ona zbierała się do płaczu. Tylko za czym? Za sobą? Czy może za swoim biednym mężulkiem? Albo po prostu nad muchą? Nikt tak naprawdę nie wie, za czym płaczą zmarli. Chociaż każdy żywy postawiłby krocie na odpowiedź – życie.
Po krótkiej chwili ciało znikło z posadzki a przy drzwiach spoczął fioletowy długi pakunek.
Wędrowiec nie szykował się jeszcze do wyjścia. Miał sprawę do załatwienia. Co jak co, ale zemstę traktował bardzo poważnie, choć częściej nazywał ją sprawiedliwością, w końcu był przedstawicielem prawa. To ze spaleniem domu to była przesada. Wiedział, że nie potrafiłby zwęglić tego magazynu przebłysków. Dałby brodę sobie uciąć, że coś cennego baraszkuje na piętrze w pulsującym kokonie. W tym momencie wydawało mu się, że z pewnością psychik odciągnął go od tamtego miejsca. Nie zamierzał sprawdzać, co się znajduje pod galaretowatą powłoką. Chciał po prostu to spalić. Dlatego też wyciągnął palnik i skierował się w stronę schodów.
Ogień był dla niego elementem ostatecznym. Wierzył jakoby ogień mógł znacznie przedłużać cierpienie umierającego, dlatego częściej niż palnikiem, czy bronią palną, parał się nożem. Wolał być pacyfistą. Tą wolę otrzymał jako dar ślubny. Rzecz jasna mutantów i bestie nie wliczał w poczet listy "Nie wolno zabijać". Zresztą, aktualnie lista stała się jedynie strzępkiem proponowanych zachowań, których wędrowiec nie zamierzał przestrzegać. Zmarła kobieta, pociągnęła za sobą na drugi świat lwią część zobowiązań i obietnic.
Mężczyzna wszedł na górę. Liczył kroki, aby skupić myśli na czymś innym. Łudził się, że jego nieoczekiwana emocjonalna strona opuści powłokę, zaraz po opuszczeniu budynku, albo nawet po zmasakrowaniu twarzy tego stwora. Humanoid, czy insekt, miał dzisiaj umrzeć.
Wędrowiec wparował do sypialni jak rozjuszona słonica, broniąca swoich młodych, tyle że on ani myślał o obronie. Szykował się do ofensywy. Wycelował w coś co przypominało mu kokon i wystrzelił. A raczej wydawało mu się. Niespeszony wypadkiem, wyjął nóż myśliwski, po czym rzucił się na pulsującą istotę. Purpurowe soki wzleciały w górę i zawisły, aby moment później rozbryznąć na wszystkie strony pokrywając całe pomieszczenie smolistą mazią. Wędrowca to nie interesowało ciął, szatkował, przebijał. Wirował z nożem jak tancerz obracający swoją partnerką. Szeptał imię swojej żony. Valia, Valia, Valia…
Promienie słońca wejrzały przez rozbite okno.
Na miejscu kokonu, została jedynie zewnętrzna warstwa. Reszta porozrzucana na podłodze w ciągu kilkunastu sekund zamieniła się w maź, a później w proch. Wędrowiec cały obklejony potem leżał na łóżku, śmiejąc się histerycznie, w przerwach na wołania rozpaczy. Wszystko stało się takie przejrzyste. Na szczęście nie będzie musiał się przejmować zbyt długo. Zostało mu najwyżej kilka lat życia. Leżał tak na łóżku swoich rodziców, już któryś raz z kolei przeklinając swoje pragnienia, myśląc o tym, co by było gdyby choć na chwilę przeciwstawił się nurtowi nostalgii.
Przynajmniej umrę ze starości – pomyślał wpatrując się w poważny wyraz twarzy swojej matki, idealnie kontrastujący z czernią i bielą. Po chwili dodał - Przynajmniej umrę jak człowiek.