- Opowiadanie: Wiktor Orłowski - Kotów kat

Kotów kat

Bra­cia i sio­stry, dawno mnie tu nie było z czymś nowym. ;) Wrzu­cam na proś­bę jed­ne­go z użysz­kod­ni­ków (oraz z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej, bo chęt­nie wy­słu­cham uwag i bicia kijem).

Za wszel­kie błędy i nie­ści­sło­ści hi­sto­rycz­ne* ser­decz­nie prze­pra­szam – sta­ra­łam się, by ich nie było, ale wia­do­mo, że nie wiem, czego nie wiem.

Tekst był opu­bli­ko­wa­ny w 8 nu­me­rze Ma­ga­zy­nu Biały Kruk (kwie­cień – czer­wiec 2019), który po­świę­co­no kotom. W tek­ście zna­la­zły się na­wią­za­nia do dwóch pio­se­nek – kto pierw­szy zgad­nie, ten ma u mnie piwo! 

 

*Wzglę­dem bo­jów­ki, o któ­rej jest tu mowa – w roku 1944 do­pie­ro się two­rzy­ła, ale po­zwo­li­łam sobie na nie­wiel­kie za­bu­rze­nie chro­no­lo­gii. Mam na­dzie­ję, że wy­ba­czy­cie. ;) 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kotów kat

 

Nad ranem do wsi Ul­lers­dorf przy­jeż­dża Ge­sta­po.

Jest je­sień 1944, czas zbio­rów bru­kwi i ka­pu­sty. Ofi­ce­rów przy­by­wa pię­ciu, w dwóch czar­nych sa­mo­cho­dach, a czło­wiek, który nimi do­wo­dzi, mówi cicho i spo­koj­nie. Im zaś grzecz­niej się wy­sła­wia, tym bar­dziej soł­tys Ho­chen­wald się boi.

Ale oni nie mają nic na Ho­chen­wal­da. O Gold­ste­inów, któ­rzy ucie­kli jesz­cze przed wojną, nie py­ta­ją. Nie in­te­re­su­ją ich ukry­wa­ne w szo­pach dzie­ci, na spyt­ki biorą wdowę po Bru­ne­rze.

Stara wy­trzy­mu­je długo. Czar­ni biją ją pół dnia, zanim za­czy­na krzy­czeć, a krzy­czy strasz­nie.

Ga­da­ją potem we wsi, że Bru­ne­ro­wą ge­sta­pow­cy za­tłu­kli w sto­do­le. Trupa ka­za­li spa­lić razem z worem jej szes­na­stu mar­twych kotów, które naj­młod­szy z nich jak chart wy­tro­pił i za­du­sił w rę­kach.

O tym męż­czyź­nie szep­czą z lę­kiem, plu­jąc przez ramię i stra­sząc nim nie­grzecz­ne dzie­ci. Na­zy­wa­ją go kocim katem.

I mówią, że miał bar­dzo zie­lo­ne oczy.

 

***

 

Oko­li­ce wsi Bre­iten­ha­in na­zy­wa­no Zło­tym Lasem. Miej­sco­wi twier­dzą, że to od po­szu­ki­wa­czy złota, któ­rych spół­ka przed wojną mie­ści­ła się w tu­tej­szej willi, ale Ale­xan­der po­dej­rze­wa, że cho­dzi o sam las. W pełni lata, z ko­ro­na­mi drzew cięż­ki­mi od liści musi przy­po­mi­nać szka­tu­łę z dro­go­cen­ne­go krusz­cu, zu­peł­nie jak Bursz­ty­no­wa Kom­na­ta, którą – jeśli wie­rzyć plot­kom – SS wy­wio­zło w głąb Rze­szy kilka lat temu.

Dwa czar­ne mer­ce­de­sy za­trzy­mu­ją się przed scho­da­mi. Schlud­ną fa­sa­dę szpe­ci czer­wo­na szma­ta z sym­bo­lem swa­sty­ki. Obe­rsturm­bannführer Got­tlieb krzy­wi się z od­ra­zą – wy­raź­nie nie prze­pa­da za po­li­tycz­ną eg­zal­ta­cją.

– Prze­uro­cza po­sia­dłość. Uwiel­biam mur pru­ski – stwier­dza cierp­ko. – Mam na­dzie­ję, że po­szu­ki­wa­czom złota przy­by­ło sporo Żydów w ro­do­wo­dzie. Ale­xan­drze, idzie­my.

Młody męż­czy­zna wy­sia­da, kątem oka prze­pa­tru­jąc oko­li­cę. Po raz ko­lej­ny rodzi mu się w gło­wie sza­lo­na myśl, żeby uciec. Gasi ją na­tych­miast; Got­tlieb jesz­cze w Ber­li­nie do­bit­nie wy­tłu­ma­czył, co grozi za ucie­ka­nie, a ar­gu­men­ty miał wię­cej niż prze­ko­nu­ją­ce.

W drzwiach wita ich ofi­cer w stop­niu Haupt­sturmführera. Na­zy­wa się Stry­er, jest bar­dzo wy­so­ki i wy­da­je się być uszy­ty na miarę aryj­skich stan­dar­dów urody. Strze­la ob­ca­sa­mi tak dy­na­micz­nie, jakby chciał skrze­sać ogień, ręka wy­rzu­co­na w „Hail Hi­tler!” omal nie zmia­ta Got­tlie­bo­wi czap­ki z głowy.

Hall wy­ło­żo­no zim­nym mar­mu­rem. Lo­kal­ny sztab umiesz­czo­no w naj­więk­szej sali Ko­min­ko­wej, po­wie­trze pach­nie tu dę­bo­wym dymem i na­pię­ciem zbyt wielu męż­czyzn stło­czo­nych w jed­nym miej­scu. Obite suk­nem stoły przy­po­mi­na­ją zie­lo­ne wyspy. Roz­pię­te na szpil­kach mapy, ma­szy­no­pi­sy, od­ręcz­ne no­tat­ki i zdję­cia ob­sia­dły je ni­czym roje bla­dych mo­ty­li. Ale­xan­der sły­szy, że ktoś krzy­czy z twar­dym ba­war­skim ak­cen­tem, i czuje, że serce wali mu o mo­stek. Ze­wsząd ata­ku­ją go za­pa­chy.

Stry­er skła­da po­spiesz­ny ra­port:

– Sa­bo­ta­że trwa­ją od szes­na­ste­go paź­dzier­ni­ka. Do tej pory od­no­to­wa­li­śmy co naj­mniej czter­na­ście in­cy­den­tów w pro­mie­niu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów od Wal­den­bur­ga. Głów­nie nisz­cze­nie sprzę­tu i su­row­ca bu­dow­la­ne­go, na­pa­dy na kon­wo­je. Po­dej­rze­wam, że było tego wię­cej. To musi być cała siat­ka.

Got­tlieb mruży ja­sno­nie­bie­skie oczy. Jest młody – ma nie wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat – i do­brze zbu­do­wa­ny, ja­sno­sza­re włosy nosi ścię­te krót­ko, po żoł­nier­sku. Nie jest siwy; jego włosy mają ten szcze­gól­ny od­cień, któ­re­go Ale­xan­der nie widzi.

Na roz­po­star­tej mapie ktoś ołów­kiem za­zna­czył miej­sca i do­pi­sał daty. Palce Got­tlie­ba wodzą po za­ry­sie pasma Eu­len­ge­bir­ge. 16 paź­dzier­ni­ka, Wüste­wal­ters­dorf. 19 paź­dzier­ni­ka, Königs­berg. 1 li­sto­pa­da, oko­li­ce zamku Fürsten­ste­in. De­po­zy­ty ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych, które od kilku lat zwo­żo­no z myślą o Riese, sys­te­ma­tycz­nie wy­kry­wa­ne i nisz­czo­ne. Stra­ty li­czo­ne w set­kach ty­się­cy nie­miec­kich marek. Kon­wo­je je­niec­kiej siły ro­bo­czej od­bi­te i uwol­nio­ne. Ci, któ­rych na po­wrót ujęto, nie chcą mówić, choć prze­cież ofi­ce­ro­wie Ge­sta­po tak grzecz­nie py­ta­ją.

Wy­zwo­lo­nych więź­niów otru­to nie­bez­piecz­nym jadem: wiarą, że z ty­siąc­let­nią Rze­szą ktoś może wal­czyć i zwy­cię­żać, że można ina­czej niż na ko­la­nach, wiel­biąc naród nie­miec­ki i jed­ne­go Führera.

– Za po­zwo­le­niem, uwa­żam, że po­win­ni­śmy wzmoc­nić pa­tro­le wokół Wal­den­bur­ga. Czuj­ki ob­sta­wia­ją­ce drogi do­jaz­do­we nie wy­star­czą, mam pod­sta­wy, by twier­dzić, że ruch oporu po­ru­sza się la­sa­mi – mówi Haupt­sturmführer. – Mam tu za mało ludzi, ale gdyby we­zwać po­sił­ki z Schwe­id­nitz…

– Wszy­scy oprócz Stry­era mają wyjść – prze­ry­wa mu Got­tlieb mięk­ko. Przez salę Ko­min­ko­wą prze­ta­cza się szmer.

– Ale…

– Wszy­scy won. Ser­decz­nie za­le­cam spa­cer, mamy dziś wy­śmie­ni­tą po­go­dę. A pan niech siada, Stry­er. Pa­pie­ro­sa? – Star­szy stop­niem ofi­cer wyj­mu­je srebr­ną pa­pie­ro­śni­cę i czę­stu­je go.

Ale­xan­der ob­ser­wu­je pu­sto­sze­ją­cą salę. Po­le­ce­nie wyj­ścia jego nie do­ty­czy – wie, co sta­ło­by się, gdyby od­stą­pił Got­tlie­ba bodaj na krok. W od­bi­ciu wi­szą­ce­go nad ko­min­kiem lu­stra widzi sa­me­go sie­bie i czuje mdło­ści. Czar­ny mun­dur leży do­sko­na­le, koł­nie­rzyk ko­szu­li jest tak wy­kroch­ma­lo­ny, że mógł­by nim sobie po­de­rżnąć gar­dło.

Ni­cze­go zresz­tą bar­dziej nie pra­gnie.

Ofi­ce­ro­wie przez chwi­lę palą w ciszy. Dwie sre­brzy­sto­sza­re smuż­ki dymu wi­ru­ją sen­nie, po­wie­trze prze­sią­ka aro­ma­tem ty­to­niu.

– Jest pan prze­sąd­ny? – pyta nagle Got­tlieb, a Stry­er aż pod­ska­ku­je na krze­śle. – Wie­rzy pan w czary?

– Nie­szcze­gól­nie, Herr Obe­rsturm­bannführer.

– Skrza­ty nie szcza­ły aby w dzie­ciń­stwie do mleka? Matka czy­ta­ła do po­dusz­ki braci Grimm?

Twarz ge­sta­pow­ca sta­no­wi zdu­mie­wa­ją­cy kolaż krwi­stych wy­pie­ków i śmier­tel­nie bia­łych plam.

– Nie ro­zu­miem py­ta­nia, Herr Obe­rsturm­bannführer – cedzi Stry­er, nagle pewny, że z tego cho­ler­ne­go za­du­pia wy­je­dzie pro­sto do obozu pracy.

Ale­xan­der czuje za­pach jego stra­chu.

– Pytam, czy matka czy­ta­ła wam do po­dusz­ki ba­śnie braci Grimm.

– Ist­nie­je taka moż­li­wość. To było dawno temu.

Oczy Got­tlie­ba błysz­czą kpią­co.

– Do­sko­na­le. Zwal­niam pana z do­tych­cza­so­wych obo­wiąz­ków. Chcę, aby do wie­czo­ra ze­brał pan dzie­się­ciu ludzi, któ­rzy po­tra­fią uży­wać głowy w cha­rak­te­rze cze­goś wię­cej niż ste­la­ża na ka­pe­lu­sze, i tylu umun­du­ro­wa­nych idio­tów, ilu pan zdoła. Na­szym prio­ry­te­tem jest wy­tro­pie­nie i uję­cie sa­bo­ta­ży­sty. Ko­niecz­nie żyw­cem. Gdy nam się to uda, gwa­ran­tu­ję, że uwie­rzy pan w czary.

 

***

 

Na­za­jutrz Obe­rsturm­bannführer Henri Got­tlieb wpro­wa­dza swoje po­rząd­ki. Stoły kryte suk­nem każe wy­rzu­cić; ze­bra­ne do­ku­men­ty roz­kła­da wprost na pod­ło­dze i krąży nad nimi jak głod­ny sęp. Każe przy­nieść sobie te­le­fon i oku­pu­je go, jakby to był drugi Paryż. Pre­ro­ga­ty­wy upraw­nia­ją go do po­wo­ła­nia pod swoje roz­ka­zy każ­de­go, kto na­wi­nie mu się pod ręce i ma nie­szczę­ście nosić nie­miec­ki mun­dur.

Got­tlieb ko­rzy­sta z nich bez skrę­po­wa­nia, ścią­ga­jąc do Bre­iten­ha­in szes­na­ście wy­po­sa­żo­nych w ra­dio­sta­cje cię­ża­ró­wek i całe skrzy­nie amu­ni­cji. Ma do dys­po­zy­cji racz­ku­ją­cy Volks­sturm i wszyst­kich ludzi Him­m­le­ra de­wa­stu­ją­cych War­sza­wę, ja­kich jest w sta­nie w porę od­wo­łać ze sta­no­wisk. Na jego ruchy przy­zna­no ab­sur­dal­nie dużo pie­nię­dzy. Ope­ra­cja Kat­zen­hen­ker, nad którą pra­cu­je od prze­szło pół roku, ma klu­czo­we zna­cze­nie dla kon­struk­cji nie­miec­kiej broni od­we­to­wej ostat­niej szan­sy.

To­wa­rzy­szy mu młody pod­ofi­cer w stop­niu Haupt­scharführera. Sym­bol na jego opa­sce przy­po­mi­na roz­cią­gnię­tą li­te­rę „Z” z pro­sto­pa­dłym prze­kre­śle­niem po­środ­ku. Nikt nie wie, kim ten męż­czy­zna jest, ale w wie­czor­nej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej Got­tlie­ba z Kar­lem Wolf­fem prze­wi­ja się hasło „Ko­man­do We­rwolf”.

Pod­wład­ni Got­tlie­ba zbi­ja­ją z desek w ogro­dzie dużą budę, choć nikt nie wi­dział, żeby do­wód­ca przy­wiózł ze sobą psa.

Henri pra­cu­je jak sza­lo­ny. Ma tylko garść po­szlak: serię ka­ta­strof, które od czter­dzie­ste­go pierw­sze­go drę­czą woj­ska nie­miec­kie we Fran­cji i Hisz­pa­nii, by wresz­cie prze­nieść się na teren Nie­der­schle­sien. Po­gło­ski o ko­tach krę­cą­cych się po polu walki na chwi­lę przed tym, jak coś wy­bu­chło, za­wa­li­ło się lub z przy­czyn nie­wy­ja­śnio­nych znik­nę­ło. I sa­mo­chód.

Czar­ny jak samo pie­kło mer­ce­des G4 W31 o lśnią­cej ka­ro­se­rii i błot­ni­kach wy­gię­tych ni­czym po­kry­wy skrzy­deł żuka. Mie­rzą­cy pra­wie sześć me­trów po­twór ze srebr­ną głową kota w miej­scu znaku marki, sa­mo­chód, który wi­dzia­no w maju czter­dzie­ste­go dru­gie­go nie­opo­dal Ra­sten­bur­ga, tuż przed wy­ko­le­je­niem po­cią­gu, który miał wieźć Hi­tle­ra, oraz w przed­dzień za­ma­chu na Hey­dri­cha.

I ostat­ni raz przed trze­ma ty­go­dnia­mi, nie­opo­dal Schwe­id­nitz.

Przez dwa dni Got­tlieb mówi sam do sie­bie. Prze­rzu­ca ster­ty do­ku­men­tów i od­bie­ra te­le­fo­ny od za­przy­jaź­nio­nych ba­da­czy kul­tu­ry. Na mapie przy­by­wa no­ta­tek za­ma­szy­ście kre­ślo­nych ołów­kiem. Grube linie spla­ta­ją się w sieć, któ­rej rdze­niem jest góra. Got­tlieb na­tych­miast wy­sy­ła czte­ry pa­tro­le, które wra­ca­ją z ni­czym: po obiek­cie nie ma ani śladu.

Henri długo wpa­tru­je się w mapę, smu­kły­mi pal­ca­mi gła­dząc zdję­cie czar­ne­go mer­ce­de­sa.

A potem zerka do ka­len­da­rza i jed­nym te­le­fo­nem or­ga­ni­zu­je na­tych­mia­sto­wy prze­rzut pięć­dzie­się­ciu jeń­ców z twier­dzy Glatz do Gross-Ro­sen.

 

***

 

Kilka dni póź­niej prują szosą na Bur­kers­dorf, ści­ga­jąc po­nu­ry, dżdży­sty świt. Pro­wa­dzi mil­czą­cy blon­dyn o twa­rzy i tem­pe­ra­men­cie po­są­gu. Henri Got­tlieb swo­bod­nie roz­pie­ra się na tyl­nej ka­na­pie, trzy­ma­jąc lufę lu­ge­ra przy skro­ni Ale­xan­dra, który czuje mdło­ści. Odór roz­grza­ne­go me­ta­lu i ben­zy­ny draż­ni mu żo­łą­dek, zbli­ża­ją­ca się peł­nia spra­wia, że ko­la­na drżą lekko jak po for­sow­nym biegu.

Okna sa­mo­cho­du są lekko uchy­lo­ne. W po­dmu­chach zim­ne­go wia­tru czuć bu­twie­ją­ce li­ście. Ale­xan­der kątem oka wy­ła­pu­je cień; to tylko lis. Słabo widzi obiek­ty sta­tycz­ne, kon­tu­ry przed­mio­tów le­żą­cych bli­sko i w bez­ru­chu za­wsze wy­da­ją mu się lekko roz­my­te. Wzrok nie jest jego do­mi­nu­ją­cym zmy­słem, świat po­zna­je za­pa­cha­mi.

Węszy.

– Nigdy nie lu­bi­łem psów – mówi Got­tlieb, gdy mer­ce­des mija wieś Ja­kobs­dorf. Sa­mo­cho­do­wa ra­dio­sta­cja trzesz­czy jak pło­ną­ce drew­no. – W moim domu były owczar­ki nie­miec­kie, ska­ka­ły ze szczę­ścia, ile­kroć wra­ca­łem z mia­sta. Nigdy nie po­tra­fi­łem pojąć tej ich głu­piej ra­do­ści. Za­wsze wo­la­łem koty.

Ale­xan­der mil­czy. Nie daje się spro­wo­ko­wać.

– Muszę jed­nak przy­znać, że im­po­nu­je mi psia kar­ność – cią­gnie ofi­cer, a jego skóra pach­nie fran­cu­ski­mi per­fu­ma­mi i aro­gan­cją. – Wy­tłu­kłeś chyba wszyst­kie koty w tam­tej wsi. Ul­lers­dorf, o ile do­brze pa­mię­tam.

– Tylko te, które miały po sześć pal­ców.

– O, skru­pu­lat­ność kan­ce­la­rzy­sty! Po woj­nie wróżę ci ka­rie­rę w księ­go­wo­ści.

Męż­czy­zna bar­dzo chce na Got­tlie­ba wark­nąć, ale po­wstrzy­mu­je się; wie, że za war­cze­nie jest psia ob­ro­ża i kar­cer. Tyle że nie dla niego – dla jego trzech ma­łych sióstr, które Him­m­ler trzy­ma pod aresz­tem w swo­jej po­sia­dło­ści. Ale­xan­der wi­dział te ob­ro­że jesz­cze w Ber­li­nie, wtedy jesz­cze wy­da­wa­ło mu się, że jest ta­jem­ni­czą, groź­ną isto­tą, nad którą SS nie ma żad­nej wła­dzy.

Got­tlieb przed wojną był dzien­ni­ka­rzem i za­wo­do­wo łamał tek­sty. Potem wło­żył czar­ny mun­dur i za­czął łamać ludzi, w czym jest na­praw­dę dobry – do po­skro­mie­nia Ale­xan­dra wy­star­czy­ły mu trzy paski do­brze wy­pra­wio­nej skóry.

– To było ko­niecz­ne – cedzi chło­pak, za­ci­ska­jąc ręce na ko­la­nach.

– By utrwa­lić obraz Ge­sta­po jako krwio­żer­czej be­stii?

– By nie po­zwo­lić jej na od­ro­dze­nie. Cza­row­ni­ca dzie­li swoją duszę i umiesz­cza ją…

– W ko­tach, tak, wiem. – Got­tlieb uśmie­cha się sar­do­nicz­nie. – Czy­ta­łem ra­por­ty.

– Prze­trwa tak długo, jak długo żyje ostat­ni jej kot.

– A one mają dzie­więć żyć, dla­te­go trze­ba umie­jęt­nie je zabić. Tak jak ty po­tra­fisz. To też wiem.

– Pan mi nie wie­rzy! – rzuca Ale­xan­der nagle. W lu­ster­ku wstecz­nym widzi, jak jego żółte oczy ze zdzi­wie­nia robią się okrą­głe. – Jest pan tutaj i po­wie­dział Stry­ero­wi to wszyst­ko, ale wciąż nie wie­rzy w nią i we…

I we mnie, chce dodać, ale nie po­tra­fi.

Henri Got­tlieb śmie­je się. Głos ma niski i mięk­ki, dobry, by topić nim serca ko­biet, ale bez krzty we­so­ło­ści. Ale­xan­der czuje za­pach jego cy­ni­zmu; jest gorz­ko-mdły, jak pio­łun i stary kurz.

– Nie ne­gu­ję two­je­go ist­nie­nia, chłop­cze – mówi Obe­rsturm­bannführer kpią­co. – Je­że­li jed­nak miał­bym stwier­dzić, czy w cie­bie wie­rzę, od­po­wiedź brzmi: nie. Nie wie­rzę ani w cie­bie, ani w tę cza­ru­ją­cą damę, któ­rej szu­ka­my, ani tym bar­dziej w ten plac zabaw, który w Eu­len­ge­bir­ge ży­czył sobie wy­sta­wić nasz uko­cha­ny akwa­re­li­sta. Nie wie­rzę w ten idio­tycz­ny pro­jekt, a nade wszyst­ko nie wie­rzę w tę na wskroś skre­ty­nia­łą wojnę. Na­stęp­nym razem, gdy bę­dziesz roz­ma­wiał z He­in­ri­chem, racz mu tego, pro­szę, nie po­wta­rzać. To strasz­li­wa plot­ka­ra.

Czar­ny mer­ce­des zwal­nia, aż wresz­cie za­trzy­mu­je się płyn­nie w cie­niu trans­for­ma­to­ra, skąd Got­tlieb ma dobry widok na cały za­kręt. Dru­gim sa­mo­cho­dem je­dzie dwóch z po­zo­ru iden­tycz­nych, wy­so­kich blon­dy­nów; osa­dza­ją wóz u wy­lo­tu pro­sto­pa­dłej dróż­ki, w otu­li­nie gę­stych krza­ków.

Henri spraw­dza ze­ga­rek, a Ale­xan­der do­strze­ga, że jego ręka drży lekko.

On też się cze­goś boi, poj­mu­je w szoku. Czego?

Trasa wy­ty­czo­ne­go przez do­wód­cę kon­wo­ju wie­dzie od twier­dzy Glatz ku Bre­slau, przez Fran­ken­ste­in. Na wy­so­ko­ści Jor­dansmühl od­bi­ja ostro w lewo, omija Zob­ten­berg, i bie­gnie dalej przez En­ders­dorf i We­izen­ro­dau. Czter­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wy od­ci­nek od Gross-Ro­sen aż do pod­nó­ża gór ob­sta­wio­no czuj­ka­mi w au­tach oso­bo­wych i zde­ze­lo­wa­nych cię­ża­rów­kach. Więk­szość z nich ma ra­dio­sta­cje – od­dzia­ły po­ro­zu­mie­wa­ją się krót­ki­mi ko­mu­ni­ka­ta­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi szczek­nię­cia. Got­tlieb uparł się, by w oko­li­cy Groß Wie­rau pa­tro­le były dwa razy licz­niej­sze.

Cze­ka­ją.

Ale­xan­der drży nie­spo­koj­nie. Draż­ni go coś nie­spre­cy­zo­wa­ne­go, jakiś obcy akord uno­szą­cy się w po­wie­trzu, iry­tu­ją­cy jak fał­szy­wa nuta w kon­cer­cie lu­bia­nej fil­har­mo­nii. Jesz­cze nie jest w sta­nie tego na­zwać, ale ma wra­że­nie, że czuje zioła – głę­bo­ki aro­mat burzy i pie­trusz­ki, su­szo­nej szał­wii, roz­ma­ry­nu…

I cier­pie­nia.

Chło­pak nagle kur­czy się, za­pa­da w sobie z głu­chym ję­kiem. Obie ręce pod­ry­wa do twa­rzy, za­ty­ka nos, ale nie jest w sta­nie od­se­pa­ro­wać się od za­pa­chu. Ten smród jest wszę­dzie i, o Boże, oni już tutaj są, cuch­ną gów­nem i stra­chem, źle go­ją­cy­mi się ra­na­mi, bła­gam, nie, śmier­dzą jak zgnę­bio­ne, po­zba­wio­ne na­dziei zwie­rzę­ta, za­szczu­te i bar­dzo głod­ne, z twa­rza­mi sło­ny­mi od potu i łez. Ale­xan­der nie wie, kim są i skąd Got­tlieb ich wy­trza­snął, wie tylko, że ci lu­dzie boją się o życie i cier­pią.

Odór po­tęż­nie­je, Ale­xan­der szar­pie drzwicz­ki sa­mo­cho­du i wy­mio­tu­je na ze­wnątrz. Ma wra­że­nie, że tor­sje wy­ci­ska­ją z niego wnętrz­no­ści, że wy­rzy­ga je zaraz razem z wczo­raj­szym boeuf bo­ur­gu­ignon. Ko­szu­lę na ple­cach ma mokrą od potu. Trzę­sie się i zwra­ca jesz­cze raz, ale wtedy za­pach za­czy­na słab­nąć.

Wokół pa­nu­je ide­al­na cisza. Wszy­scy cze­ka­ją – Got­tlieb z pal­cem ner­wo­wo przy­tknię­tym do ję­zy­ka spu­stu, nie­wzru­szo­ny jak beton kie­row­ca, strzel­cy wy­bo­ro­wi ukry­ci w cie­niu lasu. Po nie­skoń­cze­nie dłu­giej chwi­li ra­dio­sta­cja od­zy­wa się z ci­chym trza­skiem:

– Tu Stry­er, kon­wój do­tarł do Go­glau.

Henri rzuca się do mapy i klnie plu­ga­wie. Jego oczy go­rącz­ko­wo śle­dzą kręte linie dróg, roz­sze­rza­ją się z mie­sza­ni­ną eks­cy­ta­cji i lęku, kiedy ro­zu­mie: tu nie było żad­nej innej trasy niż tak, którą ob­sta­wił, nie ist­nie­je żaden ob­jazd, który po­ko­na­ła­by ko­lum­na wozów ob­cią­żo­nych masą pięć­dzie­się­ciu męż­czyzn.

Kon­wój mu­siał ich minąć o włos.

– Herr Obe­rsturm­bannführer, pro­szę o roz­ka­zy.

– Cze­kać! – syczy. – Wszy­scy cze­kać!

Ale­xan­der klę­czy w zim­nym bło­cie. Od­dy­cha przez usta, po twa­rzy spły­wa­ją mu stru­gi desz­czu. Po­wie­trze roz­rze­dza się; znów może my­śleć, znów wy­ła­wia w nim za­pa­chy mo­krej ziemi i dzi­kiej zwie­rzy­ny, zioła i zja­dli­wy fetor ko­ciej sier­ści, czuje…

Jasny szlag!

Pierw­sze strza­ły pa­da­ją do­kład­nie wtedy, kiedy przez jego nerwy prze­ta­cza się po­tęż­ny dreszcz. Nagła fala ognia roz­ta­pia jego kości, roz­cią­ga je, mięk­kie i po­dat­ne na od­kształ­ce­nia jak pla­ste­li­na w go­rą­cych rę­kach. Osuwa się na ko­la­na – nie, na łapy – z mię­si­stą tru­flą nosa przy­tknię­tą do grun­tu.

Za­pa­chy ata­ku­ją ze zdwo­jo­ną siłą.

Got­tlieb krzy­czy coś, czego Ale­xan­der nie ro­zu­mie. Wilk pusz­cza się bie­giem w stro­nę lasu, z łbem nisko nad błot­ni­stą szosą. Kule świsz­czą mu koło cia­sno stu­lo­nych uszu, zje­żo­na sierść grze­je kark, o tak, wresz­cie jest mu cie­pło i widzi wszyst­ko, czuje ruch, czuje krew, ślad ko­ciej woni wy­raź­ny, jakby wy­ry­to go gwoź­dziem na ka­mie­niu.

Drugi mer­ce­des wy­su­wa łeb z kry­jów­ki, blon­dy­ni strze­la­ją ogniem za­po­ro­wym w stro­nę drzew. Obe­rsturm­bannführer z pręd­ko­ścią ka­ra­bi­nu wy­krzy­ku­je przez ra­dio­sta­cję roz­ka­zy. Ukry­ci w za­ro­ślach strzel­cy wy­bo­ro­wi krzy­czą i krwa­wią, ostrze­la­ni jak kacz­ki; ciem­ne, uzbro­jo­ne syl­wet­ki, które jak duchy wy­ło­ni­ły się z głębi lasu, ce­lu­ją z mor­der­czą pre­cy­zją.

Ale­xan­der trzy­ma trop. War­czy i przy­spie­sza, jest tuż-tuż, już czuje w pysku weł­nia­ny po­smak ko­ciej sier­ści.

Strzał. Pul­su­ją­cy go­rą­cem ból szyb­ko za­stę­pu­je uczu­cie zimna. Wilk ujada wy­so­ko, przy­sta­jąc w pół kroku, zra­nio­na łapa za­pa­da się w błoto. Ślad urywa się jak ucię­ty nożem.

Przez chwi­lę dyszy płyt­ko, usi­łu­jąc po­chwy­cić go, ale już wie, że się po­gu­bił. Zwie­rzę ucie­kło, gęsta mgła, która po­ja­wia się zni­kąd, w jed­nej chwi­li po­chła­nia strzel­ców. W noz­drzach wier­ci za­pach krwi, ozonu i su­szo­nych ziół.

 

***

 

– Prze­klę­ty kun­del! Wy­gryzł mi po­ło­wę futra.

– Prze­sa­dzasz, Gri­mal­ki­nie. Le­d­wie uszczk­nął ci bok.

– To był on, Es­te­ro! Po­zna­ję go, to ten dzie­ciak zabił Bru­ne­ro­wą. Udu­sił wszyst­kie jej koty!

– Wiem, Gri­mal­ki­nie. Po­spiesz­my się, mu­si­my na­tych­miast po­wia­do­mić Frie­dę.

 

***

 

Noc nie­uda­nej ob­ła­wy Ale­xan­der spę­dza w bu­dzie. Nie może spać, zra­nio­na łapa szar­pie bólem, mdlą­ce świa­tło księ­ży­ca spra­wia, że jest mu nie­do­brze, jakby zjadł tojad. Że­la­zne kaj­da­ny przy­ku­wa­ją go do drew­nia­nej ścia­ny. To nie są żadne środ­ki za­bez­pie­cza­ją­ce; wy­rwał­by je, gdyby tylko chciał.

Ko­sma­te uszy tuli do łba, pra­gnąc ogłuch­nąć i nie sły­szeć to­czo­nych w sali Ko­min­ko­wej roz­mów, ale głos Got­tlie­ba świ­dru­je mu uszy (Nie mam wąt­pli­wo­ści, Karl, ona jest na Zob­ten­berg… Oczy­wi­ście, że pa­tro­le ni­cze­go nie zna­la­zły, nie był­bym tu po­trzeb­ny, gdyby to było takie pro­ste! Mój wilk może… Nie… Tak, je­stem pe­wien i mogę to udo­wod­nić, po­trze­bu­ję tylko… Ależ Karl, to tylko paru ludzi. Nie, przy­ja­cie­lu, ab­so­lut­nie mnie to nie in­te­re­su­je, Adolf, jeśli chce, może sobie przy­mu­so­wo wcie­lić całe za­stę­py Po­la­ków albo Cze­chów, a ja muszę mieć…).

Czar­ny wilk pisz­czy, wy­li­zu­jąc łapę.

Noc z 30 li­sto­pa­da na 1 grud­nia na 1944 roku jest desz­czo­wa i zimna. Wilk bar­dzo się boi; nie wie jesz­cze, że wojna po­trwa naj­wy­żej pół roku, że SS, któ­re­go tak za­cie­kle nie­na­wi­dzi, nie­ba­wem znik­nie. Nie wie, że prze­trzy­mu­ją­cy jego sio­strzycz­ki Him­m­ler w maju po­łknie cy­ja­nek po­ta­su, że nie grozi im już skal­pel dok­to­ra Men­ge­le.

Nad ranem przy­cho­dzą dwie wia­do­mo­ści. Pierw­sza to la­ko­nicz­ny ra­port grupy pa­tro­lo­wej Stry­era, który twier­dzi, że nie­opo­dal wsi Költschen póź­nym wie­czo­rem wi­dzia­no czar­ne­go mer­ce­de­sa W31.

Drugą jest de­pe­sza z Gross-Ro­sen. Trans­port, który miał wje­chać do obozu w oko­li­cach go­dzi­ny je­de­na­stej, do tej pory nie do­tarł.

 

***

 

Stry­ero­wi, który na widok czar­ne­go wilka śmier­tel­nie zbladł, Got­tlieb miał do wy­bo­ru za­apli­ko­wać so­lid­ną dawkę wa­le­ria­ny albo od razu po­cisk pa­ra­bel­lum mię­dzy oczy. Bogu dzię­ki, że z dzia­ła­nia­mi ra­dy­kal­ny­mi wolał wstrzy­mać się do ko­la­cji. W prze­rwie po­mię­dzy wy­bor­nym ba­żan­tem w jabł­kach a de­se­rem Haupt­sturmführer udo­wod­nił, że kre­ty­nem pierw­szej wody nie jest, a w kwe­stiach nie­wy­tłu­ma­czal­nych wy­ka­zu­je da­le­ko po­su­nię­tą afir­ma­cję. Jego ogląd sy­tu­acji oka­zał się traf­ny i w wielu punk­tach zbież­ny z wnio­sko­wa­niem Got­tlie­ba, który z za­do­wo­le­niem po­wie­rzył mu do­wódz­two nad drugą grupą sztur­mo­wą.

4 grud­nia spadł śnieg. Ko­lum­ny wozów żło­bią w bia­łym puchu płyt­kie ko­le­iny, ze wszyst­kich stron ota­cza­jąc masyw góry Zob­ten­berg. Uzbro­jo­ne fur­go­net­ki cza­tu­ją u wy­lo­tu każ­dej drogi do­jaz­do­wej. Na znak Got­tlie­ba sze­ścio­ma sa­mo­cho­da­mi pra­wie trzy­dzie­stu ludzi wje­dzie do wsi Si­ling­tal od za­cho­du, druga, pięt­na­sto­oso­bo­wa grupa ob­je­cha­ła już Ge­iers­berg od po­łu­dnia i czeka w od­wo­dzie, na­słu­chu­jąc roz­ka­zów przez ra­dio­sta­cję.

Ale­xan­dro­wi jest strasz­nie zimno. Lewej ręki, bez­wład­nie zwi­sa­ją­cej na tem­bla­ku, nie czuje pra­wie wcale.

– Zro­zu­mia­łeś swoje za­da­nie? – pyta Got­tlieb, strze­pu­jąc pa­pie­ro­sa do por­ce­la­no­wej po­piel­nicz­ki.

Nie zro­bię tego.

– Ale­xan­drze, za­da­łem ci py­ta­nie.

Nie!

Złość i po­czu­cie obrzy­dze­nia palą jak na­palm. Nie­na­wi­dzi Him­m­le­ra, Got­tlie­ba i ludzi, któ­rzy żyją, by czy­nić zło, nade wszyst­ko zaś nie cier­pi sie­bie, bo jest jed­nym z nich, bo nosi ten pie­przo­ny mun­dur, który leży tak ide­al­nie. W gło­wie dźwię­czy mu echo wczo­raj­szej roz­mo­wy (Sia­daj, Ale­xan­drze, i słu­chaj bar­dzo uważ­nie, zgu­bi­li­śmy garst­kę Ru­sków i He­in­rich z ja­kichś wzglę­dów jest o to cho­ler­nie wście­kły, nie mo­że­my po­zwo­lić sobie na ani jeden błąd wię­cej) i ten roz­kaz, obrzy­dli­wa wy­pluw­ka spa­czo­ne­go umy­słu (Ona jest spryt­na, ukry­wa się, ale tak zdo­ła­my ją wy­ku­rzyć i odłóż to, pro­szę, wiesz prze­cież, co zro­bię twoim sio­strom, je­że­li…), i ta wście­kłość wciąż ki­pią­ca w ży­łach (SCHO­WAJ KŁY, ALE­XAN­DRZE, I NIE WAŻ SIĘ MNIE ATA­KO­WAĆ).

Got­tlieb nie na­ci­ska. W krót­kich, żoł­nier­skich sło­wach prze­ka­zu­je po­le­ce­nia przez ra­dio­sta­cję; wjeż­dża­ją do wsi w asy­ście wi­ru­ją­cych płat­ków śnie­gu. Iskrzą nie­sa­mo­wi­cie, tań­cząc w pro­mie­niach gru­dnio­we­go słoń­ca.

Ge­sta­po wy­sy­pu­je się z sa­mo­cho­dów jak czar­ne prze­cin­ki. Drzwi pę­ka­ją z trza­skiem, ktoś wrzesz­czy ochry­ple, lu­dzie wy­wle­ka­ni są z domów na mróz. Dwie pie­lę­gniar­ki z sa­na­to­rium dok­to­ra Bohna pod­no­szą raban, rosły SS-Mann bije jedną z nich kolbą pi­sto­le­tu w kark. Dziew­czy­na zwisa w jego ra­mio­nach jak zwię­dły prze­bi­śnieg. Ze­wsząd pach­nie stra­chem i świe­żo upie­czo­nym chle­bem.

Ale­xan­der na mięk­kich ko­la­nach wy­sia­da z sa­mo­cho­du.

Nie zro­bisz tego, ujada prze­ra­żo­ny wilk w jego gło­wie. Nie zro­bisz tego, po pro­stu nie!

– Ale­xan­drze? – Got­tlieb po­ga­nia go ge­stem.

Nie waż się, ty cho­ler­ny, za­pchlo­ny…!

Wy­da­je mu się, że to wszyst­ko trwa strasz­li­wie wolno, choć tak na­praw­dę ge­sta­pow­cy uwi­ja­ją się nad po­dziw spraw­nie. W ciągu kil­ku­na­stu minut przed głów­ną bramę ogro­dów sa­na­to­ryj­nych spę­dzo­no dobre trzy tu­zi­ny ludzi. Nie­któ­rzy męż­czyź­ni pró­bu­ją sta­wiać opór; huk kilku ostrze­gaw­czych wy­strza­łów strzą­sa z po­bli­skich ga­łę­zi śnieg. Paru oso­bom udało się sfor­so­wać blo­ka­dę na głów­nej ulicy i uciec. Nikt ich nie goni – i tak na­dzie­ją się na uzbro­jo­ny pa­trol nie­ca­łe dwa ki­lo­me­try dalej.

Ko­bie­ty modlą się i szlo­cha­ją cicho. Dzie­ci, stę­ża­łe ze stra­chu tak bar­dzo, że nie są w sta­nie nawet pła­kać, kilku dra­bów szturch­nię­cia­mi po­py­cha do przo­du. Kuś­ty­ka­ją przed ob­li­cze Got­tlie­ba, który po­pra­wia czap­kę, wy­glą­da­jąc jak aktor szy­ku­ją­cy się do wy­stę­pu so­lo­we­go. Ich za­pach przy­wo­dzi na myśl za­szczu­te kró­li­ki.

Obe­rsturm­bannführer chrzą­ka te­atral­nie i roz­kła­da ręce.

– Sza­now­na pani! – za­czy­na. Jest uta­len­to­wa­nym mówcą; pod­gór­skie po­wie­trze nie­sie jego przy­jem­ny, głę­bo­ki głos. – Za­cznę od tego, że po pół­rocz­nych za­ba­wach w kotka i mysz­kę spo­tkać panią – bo w to, że nie­ba­wem po­mó­wi­my oso­bi­ście, nie wąt­pię – to nie­wy­sło­wio­na roz­kosz. W ze­szły czwar­tek pró­bo­wa­łem prze­ka­zać wy­ra­zy usza­no­wa­nia od mo­je­go mo­co­daw­cy, nie­ste­ty nie­fart spra­wił, że roz­mi­nę­li­śmy się w dro­dze.

Got­tlieb ge­sty­ku­lu­je z em­fa­zą. Każdy ruch jego ręki za­bu­rza po­wie­trze prze­siąk­nię­te odo­rem wody ko­loń­skiej i okru­cień­stwa. Ale­xan­der trzę­sie się w duchu. Czuje krew i, och, bła­gam, zabij go, do­pó­ki na cie­bie nie pa­trzy.

Za­gry­za zęby, przy­dłu­gie górne kły ka­le­czą mu dzią­sła.

– Pra­gnę być z panią cał­ko­wi­cie szcze­ry – cią­gnie Got­tlieb zimno. – Może być pani pewna, że nie usły­szy z moich ust ani słowa, które by­ło­by kłam­stwem. To bar­dzo ważne, aby­śmy mieli ja­sność w tej spra­wie. Wiem, że ma pani bazę na szczy­cie góry, tak ukry­tą, że moi chłop­cy mogą do usra­nej śmier­ci prze­pa­try­wać krza­ki, ale nie znaj­dą po niej śladu. Wiem też, że los bied­nych i skrzyw­dzo­nych nie jest pani obo­jęt­ny… Ufam, że moja prze­sył­ka z Glatz nie spra­wia kło­po­tu.

Zabij go, po pro­stu go zabij, skocz i prze­gryź mu gar­dło!

Ale­xan­der stoi bez ruchu, za­ci­ska­jąc prawą pięść w kie­sze­ni pa­rad­ne­go płasz­cza. Pa­zu­ry orzą mu wnę­trze dłoni; wie, że bunt nie ma sensu – nawet jeśli za­bi­je Got­tlie­ba, jego lu­dzie zro­bią z niego sito, de­pe­szę o zaj­ściu Him­m­ler od­bie­rze jesz­cze przed obia­dem, a Sy­lvia, Diana i Erika będą mar­twe, zanim He­in­rich za­sią­dzie do ko­la­cji.

– Jeśli pa­mię­ta pani moją de­kla­ra­cję szcze­ro­ści, pro­szę po­trak­to­wać po­waż­nie to, co teraz po­wiem. Mam tu na oko trzy­dzie­stu nie­win­nych ludzi. Każę ich roz­strze­lać, jeśli pani się nie zjawi. Za­cznę od dzie­ci.

Na nie­wiel­kim pla­cy­ku za­pa­da ak­sa­mit­na cisza. Od­de­chy pa­ru­ją na zim­nym po­wie­trzu, jakiś chło­piec dławi się szlo­chem. Ale­xan­der do­strze­ga chudą dziew­czyn­kę – jest nie­ludz­ko spo­koj­na i kre­do­wo­bia­ła na twa­rzy, jej włosy mają ten dziw­ny kolor, któ­re­go wil­ko­łak nie widzi – i nagle jest pe­wien, z ja­kie­goś po­wo­du po pro­stu wie, że Got­tlieb za­cznie od niej.

– Dres­sler – mówi Obe­rsturm­bannführer, nie­dba­łym ge­stem wska­zu­jąc dziec­ko.

Wy­wo­ła­ny ge­sta­po­wiec przy­ska­ku­je do dziew­czyn­ki, wy­szar­pu­jąc pi­sto­let z kie­sze­ni płasz­cza. Huk jest tak gło­śny, jakby strze­lał w za­mknię­tym po­miesz­cze­niu.

Dziec­ko o sza­rych wło­sach nie rusza się. Pa­trzy Ale­xan­dro­wi pro­sto w oczy, a ten dy­go­cze, po­ra­żo­ny siłą jego spoj­rze­nia. Zdez­o­rien­to­wa­ny po­li­cjant oglą­da lu­ge­ra; wil­ko­łak kątem oka łowi błysk kuli w śnie­gu dobre dzie­sięć me­trów dalej.

Nie ma po­ję­cia, co wła­śnie się stało, ale jest pe­wien, że drugi raz nie na­stą­pi.

Zrób coś, bła­gam! – ujada w jego gło­wie wilk.

– Dres­sler, na li­tość boską, czy ktoś cię uczył strze­lać?

Lufa znów lą­du­je przy jej skro­ni. Twarz dziew­czyn­ki kur­czy się, błysz­czą­ce oczy stają się wiel­kie, strasz­ne. W po­wie­trzu wi­bru­je głu­chy war­kot. Nagle kilka rze­czy dzie­je się jed­no­cze­śnie.

– Frie­da! – wrzesz­czy dziec­ko przej­mu­ją­co. Luger wy­pa­la, ale to Dres­sler pada z prze­strze­lo­ną skro­nią. War­kot na­ra­sta, prze­ra­dza się w ryk ośmio­cy­lin­dro­we­go sil­ni­ka.

Na placu wy­bu­cha chaos. Pa­da­ją strza­ły, wszyst­kie nie­cel­ne; ktoś po­trą­ca Ale­xan­dra, w biegu do­by­wa­jąc broni. Mała dziew­czyn­ka wciąż krzy­czy w im­po­nu­ją­co wy­so­kich re­je­strach. Lu­dzie prze­py­cha­ją się we wszyst­kich kie­run­kach, wie­dze­ni od­ru­chem uciecz­ki przed po­tęż­nym te­re­no­wym wozem, który nad­cią­ga od wscho­du, miaż­dżąc ko­ła­mi śnieg.

Skó­rza­ny dach jest zło­żo­ny. Za kie­row­ni­cą sie­dzi biały, dłu­go­wło­sy kot.

– Wsia­daj­cie! – woła zdu­mie­wa­ją­co gru­bym gło­sem. – Szyb­ko!

Dziew­czyn­ka otrzą­sa się ze stu­po­ru, bie­gnie w stro­nę auta. Lufa ce­lu­je w jej plecy; Ale­xan­der widzi ją i w jed­nym mo­men­cie umie­ra ze stra­chu, bo choć już spina się do skoku, wie, że nie zdąży. Got­tlieb jest czer­wo­ny ze zło­ści, ale mie­rzy pew­nie.

Na skra­ju pola wi­dze­nia czar­ny cień. Kot z wście­kłym pi­skiem rzuca się na rękę dzier­żą­cą pi­sto­let; ofi­cer krzy­czy i traci rów­no­wa­gę.

– Ale­xan­der! – wyje, jego oczy płoną z furii.

Biały kocur wrzu­ca wstecz­ny bieg i bra­wu­ro­wo wy­co­fu­je wóz z ciżby. Nie wia­do­mo kiedy zdą­żył roz­ło­żyć dach; Ale­xan­der widzi zza szyb nie­wy­raź­ne syl­wet­ki i ma wra­że­nie, że we­szło ich tam znacz­nie wię­cej, niż to pro­du­cent mer­ce­de­sa prze­wi­dział.

War­czy głu­cho i rzuca się w pogoń. Czar­ny W31 bie­rze ostry za­kręt i, za­miast drogą na wschód, pędzi w stro­nę lasu. Po­tęż­ne koła buk­su­ją na lo­dzie. Smród ben­zy­ny jest nie do wy­trzy­ma­nia, lewa łapa pul­su­je bólem, z pier­si wy­ry­wa się sko­wyt.

Wilk bie­gnie przez las. Ści­ga­ją go krzy­ki i war­kot sil­ni­ków pę­dzą­cych za nim aut. Za­pach magii po­tęż­nie­je, jest teraz wszę­dzie, wier­ci w noz­drzach jak pieprz. Strza­ły ter­ko­czą mia­ro­wo. Pa­da­ją­ce drze­wo wali się z ło­sko­tem; Ale­xan­der uska­ku­je, uja­da­jąc.

Za­pach lasu zmie­nia się. On żyje, żyje i jest groź­ny, chce go zabić.

Trzask tłu­czo­ne­go szkła.

Łapy prze­szy­wa ból. Ostre, twar­de jak sta­lo­we liny kłą­cza peł­zną po ziemi, do­pa­da­ją go, bez­li­to­śnie wpi­ja­ją się w łapy, wgry­za­ją pod żebra. Wilk wyje, sza­mo­cząc się roz­pacz­li­wie, choć wie, że tylko po­gar­sza sy­tu­ację. Wpadł w sidła.

Ciem­ność otula go jak mięk­ki, czar­ny płaszcz.

 

***

 

– Chodź, połóż się, Es­te­ro. On cuch­nie kun­dlem, ale jest na­praw­dę cie­pły.

– Ma wy­so­ką go­rącz­kę. Kon­wa­lie pod­cię­ły mu ścię­gna i prze­bi­ły płuca.

– Ależ wła­śnie o tym mówię: jest cie­plut­ki jak pie­cyk. No chodź.

 

***

 

Ale­xan­der dry­fu­je w mięk­kiej pu­st­ce. Jest bar­dzo da­le­ko od sa­me­go sie­bie, ale nie chce wra­cać; wła­sne ciało wy­da­je mu się obrzy­dli­we. Ktoś od­sła­nia je i roz­bie­ra na ka­wał­ki, a potem skła­da ze skru­pu­lat­no­ścią szwaj­car­skie­go ze­gar­mi­strza. Wilk ob­ser­wu­je jego wy­sił­ki obo­jęt­nie.

Śni o sio­strach.

Są w sa­lo­nie ich ro­dzin­ne­go domu w Schwarz­wal­dzie. Przed ko­min­kiem leży niedź­wie­dzia skóra, trzy małe szcze­nię­ta ska­czą po niej, gry­ząc się wza­jem­nie. Po­wie­trze nagle prze­szy­wa wy­so­ki pisk; ktoś na­ru­szył ści­słe re­gu­ły za­ba­wy. Brat unosi wzrok znad „Cza­ro­dziej­skiej góry” i war­czy głu­cho. Sta­tus quo zo­sta­je przy­wró­co­ny.

Wilk czuje za­pach szpi­ta­la i z ulgą od­pły­wa gdzieś dalej.

 

***

 

Świa­do­mość wraca do niego z hu­kiem. Czymś za­sło­nię­to mu oczy, nos i usta za­py­cha masa zbi­te­go włók­na. Klat­ka pier­sio­wa unosi się i opada w roz­pacz­li­wej pró­bie na­bra­nia od­de­chu. Bra­ku­je mu po­wie­trza.

– Ten chło­piec umie­ra, Gri­mal­ki­nie – sły­szy.

– Moje serce roz­dzie­ra szcze­ry żal, Es­te­ro. Może i za­słu­żył na swój los, ale jakiż to smu­tek wi­dzieć świe­cę tak krót­kie­go życia zdmuch­nię­tą przez zimny, obo­jęt­ny od­dech nocy. O, bied­na, nie­szczę­śli­wa dusza! Ogar­nię­ta wiecz­ną ciszą, na wieki tkwią­ca w pu­st­ce i bez­wła­dzie śmier­ci…

– Gri­mal­ki­nie…

– Nie, po­zwól mi, Es­te­ro. Mu­si­my wy­rzu­cić swój żal. Na głos, nim za­sty­gnie w nas ni­czym lawa, w któ­rej ska­mie­nie­ją nasze serca.

– Gri­mal­ki­nie, ty go du­sisz. Zejdź mu z twa­rzy, pro­szę.

– Och.

Kłąb śmier­dzą­ce­go futra znika. Ale­xan­der pod­ry­wa się do siadu i kasz­le. Opuch­nię­te gar­dło pło­nie mu żywym ogniem, każdy cen­ty­metr ciała wrzesz­czy z bólu.

Ktoś ro­ze­brał go do naga, opa­trzył rany (dużo, jak do­strze­ga z nie­po­ko­jem) i po­ło­żył w skrom­nej, ale gu­stow­nie urzą­dzo­nej sy­pial­ni. Ale­xan­der nie roz­po­zna­je tego miej­sca, tych mebli z wi­śnio­we­go drew­na i re­pro­duk­cji van Gogha, która w nie­bez­piecz­ny spo­sób zdaje się w ogóle re­pro­duk­cją nie być. Ale­xan­der bar­dzo lubi ma­la­rza za nad­uży­wa­nie barw, które wilk widzi dość do­brze.

Na udach czuje cie­pły cię­żar. Musi zmru­żyć oczy, by z tła śnież­no­bia­łej po­ście­li wy­ło­wić zarys kota.

– Obu­dził się – mówi zwie­rzę za­dzi­wia­ją­co tu­bal­nym ba­ry­to­nem. – Chwal­my Pana.

Kotka w no­gach łóżka wy­prę­ża grzbiet, jakby nie miała w nim kości. Ale­xan­der pró­bu­je wstać. Ktoś łapie go za ra­mio­na i de­li­kat­nie po­py­cha na po­dusz­ki, to tamta dziew­czyn­ka ze wsi – jest umyta, le­piej ubra­na i cał­ko­wi­cie spo­koj­na.

– Leż – mówi.

– To byłaś ty? – pyta wilk. Jest słaby jak ślepe szcze­nię, kręci mu się w gło­wie. – Byłaś tam od po­cząt­ku?

Dziec­ko prze­czą­co kręci głową.

– Leż. Ona zaraz do cie­bie przyj­dzie.

– Kto? – rzuca, cho­ciaż prze­cież wie.

– Pani Frie­da.

 

***

 

Ka­rie­ra Ale­xan­dra Le­it­za w SS trwa od osiem­na­stu mie­się­cy. Zdą­ży­li prze­szko­lić go, jak po­wi­nien ra­dzić sobie w sy­tu­acjach eks­tre­mal­nych, z groź­bą wi­szą­cej nad głową ob­ła­wy, dep­czą­cym po pię­tach szpie­giem, nie­wo­lą i tor­tu­ra­mi. Wie, jak oszu­kać wa­rio­graf, roz­krę­cić gniazd­ko elek­trycz­ne wy­ka­łacz­ką i zabić dzie­się­ciu ludzi na raz.

Ale nie jest przy­go­to­wa­ny na to, że cza­row­ni­ca okaże się pięk­na.

– Mu­sisz teraz oszczę­dzać ciało – mówi, z wpra­wą pie­lę­gniar­ki wy­mie­nia­jąc opa­trun­ki. Sto­ją­ca przy łóżku dziew­czyn­ka po­słusz­nie zbie­ra po­krwa­wio­ne płat­ki gazy. – Masz prze­bi­te lewe płuco, sześć pęk­nię­tych żeber, nie­groź­ny wstrząs mózgu, kom­plet­nie prze­cię­te ścię­gna Achil­le­sa, roz­le­głe urazy mię­śni brzu­cha i ranę po­strza­ło­wą. Nor­mal­ny czło­wiek byłby już mar­twy, ale na tobie goi się jak na, nomen omen, psie.

Ale­xan­der przez chwi­lę boi się od­dy­chać. Me­cha­nizm, który w ciągu ostat­nie­go roku pra­co­wi­cie in­sta­lo­wa­no mu w gło­wie, wolno, z ocię­ża­łym zgrzy­tem za­czy­na pra­co­wać.

– Kto mnie ope­ro­wał?

– Ja.

– Jak?

Ko­bie­ta uśmie­cha się lekko.

– „Wiedź­ma” to ko­bie­ta, która dużo wie. Byłam dok­to­rem me­dy­cy­ny w Lyonie.

Po nie­miec­ku mówi do­sko­na­le, ale z dziw­nym, jakby lekko sta­ro­świec­kim ak­cen­tem. Jest szczu­pła, nie­wy­so­ka i za­dzi­wia­ją­co młoda, choć jej piwne oczy wy­glą­da­ją jak prze­kle­jo­ne z dużo star­szej twa­rzy. Do ba­śnio­we­go ob­ra­zu wiedź­my pa­su­je mniej wię­cej tak uda­nie, jak świni od­po­wia­da rola ope­ro­wej diwy. W kre­mo­wych rę­ka­wicz­kach i pach­ną­cym he­lio­tro­pa­mi ko­stiu­mie od Cha­nel przy­po­mi­na córkę kul­tu­ral­ne­go at­ta­che bar­dzo bo­ga­te­go kraju.

Do­ty­ka go bar­dzo de­li­kat­nie.

– Jak długo byłem nie­przy­tom­ny? – pyta Ale­xan­der schryp­nię­tym gło­sem, bo czuje nagle, że coś po­wie­dzieć na­le­ży.

– Osiem dni.

Osiem dni!

– Co się stało z…

– Got­tlie­bem? Jest w ogro­dzie. – Wiedź­ma wsta­je, je­dwab­na bluz­ka na­pi­na się na jej drob­nych pier­siach. – Na razie od­po­czy­waj.

 

***

 

Więc wilk od­po­czy­wa.

Nie ro­zu­mie, dla­cze­go jesz­cze żyje i nie wie, jak długo ten wiel­ce po­żą­da­ny stan może po­trwać. W pa­ni­ce za­ci­ska na koł­drze obie pię­ści, usi­łu­jąc uspo­ka­jać od­dech i wę­sząc. Po za­pa­chu orien­tu­je się mniej-wię­cej w roz­kła­dzie domu (a w każ­dym razie wie na pewno, gdzie jest kuch­nia i to­a­le­ty), z prze­ra­że­niem łowi woń błą­ka­ją­cych się w oko­li­cy kotów. Po­tę­gę wiedź­my wy­ra­ża licz­ba jej cho­wań­ców. Frie­da jest silna; we­dług ra­por­tów ma ich około pięć­dzie­się­ciu.

Ale­xan­der ze łzami w oczach wście­ka się, bo ra­por­ty kła­mią.

Kotów na­li­czył sto dwa­dzie­ścia sześć.

Dwa z nich do­trzy­mu­ją mu to­wa­rzy­stwa. Mają po sześć pal­ców i po­tra­fią mówić; Ale­xan­der pła­cze ze zło­ści, zmu­szo­ny słu­chać ich pa­pla­ni­ny, pła­cze tak długo, aż po­ła­ma­ne żebra za­czy­na­ją go boleć z ledwo wstrzy­ma­ne­go śmie­chu, bo Gri­mal­kin – ta biała kula śmier­dzą­ce­go futra – ma nie­wy­czer­pa­ny zasób za­baw­nych aneg­dot, które wy­gła­sza tym swoim jo­wial­nym ba­ry­to­nem. Ale­xan­der zgrzy­ta zę­ba­mi i gra z kotem w sza­chy. Roz­ma­wia­ją o la­sach Schwarz­wal­du (do któ­rych obaj żywią cie­płe uczu­cia), o li­te­ra­tu­rze (Gri­mal­kin uważa Manna za idio­tę, przez co Ale­xan­der z czy­stym su­mie­niem za idio­tę bie­rze Gri­mal­ki­na) i woj­nie (kot jest na bie­żą­co z do­nie­sie­nia­mi z fron­tów). Czas pły­nie bar­dzo spo­koj­nie; z nudów za­czy­na­ją się lubić.

Ale­xan­der nie wie, dla­cze­go ła­cia­ta kotka, która syczy i skar­ży się na odór psiej sier­ści, każ­dej nocy śpi na jego po­dusz­ce. Zdaje się, że nie wie tego też sama Es­te­ra.

Frie­da od­wie­dza go rano i wie­czo­rem. Wy­mie­nia­ne są opa­trun­ki i zdaw­ko­we uprzej­mo­ści; Ale­xan­der dru­gie­go dnia spo­strze­ga, że wy­cze­ku­je tych spo­tkań i wie, że to bę­dzie kom­pli­ko­wa­ło spra­wę.

Cza­row­ni­ca ma rację, jego rany goją się w mgnie­niu oka. Po trzech dniach ostroż­nie wsta­je, zi­ry­to­wa­ny, że od sa­me­go rana czeka już na niego szla­frok i para mięk­kich pan­to­fli o do­brym nu­me­rze.

Po­sia­dłość wiedź­my wpę­dza go w za­kło­po­ta­nie. Sam nie wie, czego się spo­dzie­wał (chat­ki na ku­rzej sto­pie?), ale dom prze­cho­dzi jego naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. To cały fol­wark z kre­mo­we­go ka­mie­nia, otu­lo­ny ścia­ną zło­ci­ste­go, so­sno­we­go lasu, gu­stow­nie urzą­dzo­ny i roz­pla­no­wa­ny (Ale­xan­der ma wra­że­nie, że widzi tu cień ręki Eier­man­na). Pół sto­do­ły zmie­nio­no w garaż. Pach­ną­ce he­lio­tro­pa­mi po­wie­trze wi­bru­je od magii; pra­daw­ne miej­sce kultu tętni mocą, na­tu­ral­nie pod­trzy­mu­jąc chro­nią­ce je czary.

Wy­czu­wa ludzi, ale ni­g­dzie ich nie widzi. Po­rząd­ku w domu pil­nu­ją koty – uwi­ja­ją się w kuch­ni, dzier­żąc noże w ła­pach o prze­ciw­staw­nych kciu­kach, za­mia­ta­ją i robią pra­nie. W jed­nym z ga­bi­ne­tów na pię­trze każ­de­go dnia ma­te­ria­li­zu­ją się ga­ze­ty. Ale­xan­der wy­ła­wia kątem oka na­głów­ki po nie­miec­ku, fran­cu­sku, an­giel­sku i hisz­pań­sku – gro­ma­da kotów se­gre­gu­je je na osob­ne kupki.

– Kat! – syczą, kiedy je mija. Ich żółte oczy pa­ła­ją wście­kło­ścią. – Mor­der­ca!

Nie musi nawet iść do ogro­du; do­kład­nie wy­czu­wa nutę sze­ściu roz­kła­da­ją­cych się pod zie­mią ciał. Trup Got­tlie­ba ostro pach­nie jo­dy­ną, jak ktoś, kogo przed śmier­cią pró­bo­wa­no ra­to­wać.

Tego dnia wiedź­ma po raz pierw­szy za­pra­sza go na ko­la­cję. Do stołu usłu­gu­je Gri­mal­kin, za­miast ob­ro­ży ma wy­twor­ną muchę, a na pysku – ko­micz­ną po­wa­gę. Ale­xan­der nie zwra­ca na niego naj­mniej­szej uwagi. Frie­da w ko­bal­to­wej sukni wy­glą­da tak wspa­nia­le, że chce mu się wyć.

Po­da­no wy­śmie­ni­te małże z Tu­lu­zy i kacz­kę Mo­ulard na­dzie­wa­ną foie gras. W prze­rwie po­mię­dzy przy­staw­ką a głów­nym da­niem roz­ma­wia­ją o woj­nie. Cza­row­ni­cy nie in­te­re­su­je pro­jekt Riese; wie, że w pod­ziem­nym kom­plek­sie na ży­cze­nie Führera wiedź­my mają two­rzyć bo­jo­we go­le­my.

– Nasz uko­cha­ny akwa­re­li­sta traci cier­pli­wość – mówi, upi­ja­jąc łyk co­in­tre­au. – Roz­po­czął ofen­sy­wę w Ar­de­nach. To bez zna­cze­nia, wojna skoń­czy się w maju.

– Po­tra­fi pani od­czy­tać przy­szłość?

– Po­tra­fię od­czy­tać ga­ze­ty. – Przez jej twarz prze­bie­ga cień uśmie­chu.

– Got­tlieb uży­wał tych sa­mych słów – mówi nagle Ale­xan­der. – „Uko­cha­ny akwa­re­li­sta”.

Cza­row­ni­ca od­sta­wia kie­li­szek. Jej rysy nagle tward­nie­ją, czar­na, zmy­sło­wa linia ust zmie­nia się w gniew­nie za­ci­śnię­tą kre­skę.

– Po­pi­sy ora­tor­skie tego ma­kia­we­licz­ne­go su­kin­sy­na są mi do­brze znane, Ale­xan­drze – od­po­wia­da spo­koj­nie, a on nagle wpada w po­płoch, chce się wy­tłu­ma­czyć, po­wie­dzieć jej, że wcale nie po­pie­ra Got­tlie­ba, że jeśli go za­bi­ła, to świat stał się nieco lep­szym miej­scem, że głę­bo­ko brzy­dzi się po­wo­du, dla któ­re­go tu jest i robi to, co robi.

– On… – Od­chrzą­ka, bo za­sy­cha mu w gar­dle. Brzmi to jak wark­nię­cie psa. – On jest czło­wie­kiem owład­nię­tym ideą, choć nie dam sobie ręki uciąć, że jest to idea nie­zwy­cię­żo­nych Nie­miec.

– Jego idea to pie­nią­dze. Dwie­ście ty­się­cy fran­ków szwaj­car­skich, które do­sta­nie za moją głowę.

Ale­xan­dra po raz ko­lej­ny na­cho­dzi sza­lo­na myśl, by opo­wie­dzieć jej o wszyst­kim – o za­bój­stwie jego ro­dzi­ców, splą­dro­wa­nym schwarz­waldz­kim domu, za­da­niu, sio­strach…

– Dwie­ście ty­się­cy fran­ków szwaj­car­skich – cią­gnie Frie­da – które w chwi­li mo­je­go uję­cia wpły­ną na konto pew­nej kli­ni­ki w Zu­ry­chu. Na le­cze­nie i re­ha­bi­li­ta­cję jego syna. Dla­cze­go nie jesz, Ale­xan­drze? Nie sma­ku­je ci kacz­ka?

 

***

 

Dni mi­ja­ją w ciszy, od­se­pa­ro­wa­ne od czasu świa­ta zło­ci­stą ścia­ną lasu i roz­pię­tych w nim cza­rów. Ale­xan­der do­cho­dzi do zdro­wia. Po fol­war­ku po­ru­sza się swo­bod­nie, a ukry­ci w bu­dyn­kach go­spo­dar­czych lu­dzie darzą go lo­do­wa­tą uprzej­mo­ścią. Sta­ran­nie omija kur­ni­ki; na widok ży­we­go dro­biu wilk w jego wnę­trzu ujada z ucie­chy.

Wie­czo­ry spę­dza na roz­mo­wach z wiedź­mą. Frie­da jest ostroż­na i mówi nie­wie­le, ale z dnia na dzień w za­pach jej ciała wkra­da­ją się za­cie­ka­wie­nie i ak­cep­ta­cja. Ale­xan­der wie, że ma mało czasu. Jest tylko mło­dym męż­czy­zną, na­tu­ra każe mu w tym star­ciu prze­grać.

Me­cha­nizm w jego gło­wie pra­cu­je gład­ko. Wilk ob­wą­chu­je ścia­ny, szu­ka­jąc zmian w struk­tu­rze tynku wska­zu­ją­cych skryt­ki. Pod nie­obec­ność cza­row­ni­cy prze­trze­pu­je dom – szuka cze­go­kol­wiek, punk­tu, o który sztab ope­ra­cji mógł­by się za­ha­czyć, by zmu­sić ją do ule­gło­ści. Spo­so­bu na zła­ma­nie za­bez­pie­cza­ją­ce­go czaru. W gło­wie szki­cu­je plan fol­war­ku – robi to do upa­dłe­go, tak długo, aż po­tra­fi na wy­ryw­ki opi­sać każdy frag­ment po­sia­dło­ści z do­wol­ne­go miej­sca. Got­tlieb nie żyje, ale są inni – musi stąd uciec i po­wie­dzieć im wszyst­ko, co wie, opra­co­wać plan ataku na Zob­ten­berg, nim do­trze do niego, że jest bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny.

Na dwa dni przed Wi­gi­lią w ścia­nie ja­dal­ni od­kry­wa me­cha­nizm, który wpusz­cza go do se­kret­nej bi­blio­te­ki. Me­to­dycz­nie ob­wą­chu­je książ­ki, szuka tych, któ­rych do­ty­ka­no nie­daw­no lub wy­raź­nie czę­ściej, tych, które były w rę­kach in­nych ludzi…

– Mniej wię­cej to mia­łam na myśli, na­zy­wa­jąc Hen­rie­go ma­kia­we­licz­nym su­kin­sy­nem – sły­szy nad sobą.

Gwał­tow­nie pod­ry­wa głowę. Wiedź­ma stoi na ga­le­ryj­ce, skrzy­żo­wa­ne w nad­garst­kach ręce opie­ra o kutą ba­lu­strad­kę. Nie wy­da­je się zła. Ra­czej smut­na.

Palą go po­licz­ki. Jasny szlag, jak mo­głeś jej nie wy­czuć?!

– Ja…

– Nie prze­szka­dzaj sobie. Do­tar­cie tutaj kosz­to­wa­ło cię prze­bi­te płuco.

W jed­nej chwi­li ucho­dzi z niego całe po­wie­trze. Chce się po­ło­żyć na pod­ło­dze i zwi­nąć w kłę­bek; jest pusty jak dry­lo­wa­na śliw­ka.

– Nasz wspól­ny przy­ja­ciel wie­dział, że udzie­lam schro­nie­nia po­trze­bu­ją­cym, muszę więc mieć do dys­po­zy­cji duży dom. Do­my­ślił się, że ukry­wam go cza­ra­mi, skoro nie jest w sta­nie zna­leźć go od marca. Do­my­ślił się też – lub ktoś mu po­wie­dział – że tego ro­dza­ju za­klę­cia są trud­ne w utrzy­ma­niu, więc muszę ko­rzy­stać z miej­sca ema­nu­ją­ce­go na­tu­ral­ną mocą. Zob­ten­berg od wie­ków funk­cjo­nu­je jako miej­sce kultu. Daw­niej wie­rzo­no, że na szczy­cie od­by­wa­ją się sa­ba­ty cza­row­nic. – Frie­da uśmie­cha się pół­gęb­kiem.

Ale­xan­der mil­czy. Nie ist­nie­je nic, co mógł­by teraz po­wie­dzieć.

– Prze­wi­dział, że do po­sia­dło­ści nie do­sta­nie się nikt, komu na to nie po­zwo­lę. Dla­te­go kazał strze­lać do dziew­czyn­ki naj­bar­dziej po­dob­nej do two­jej naj­młod­szej sio­stry, wie­dział, że spró­bu­jesz ją ura­to­wać. Wie­dział, że jeśli to zro­bisz, ja spró­bu­ję ura­to­wać cie­bie. Że tak czy siak nie zo­sta­wię ni­ko­go na pewną śmierć w lesie, nawet jego. Ale nie, to jesz­cze nie ma­kia­we­lizm. To tylko zwy­kły spryt.

Wiedź­ma scho­dzi z ga­le­ryj­ki, uważ­nie sta­wia­jąc stopy na wą­skich schod­kach. Jej wy­so­kie ob­ca­sy dźwię­czą mia­ro­wo. Wilk wyje w duchu, bo wie, że nie obro­ni się przed tym, co Frie­da zaraz powie.

– Got­tlieb ma za za­da­nie do­star­czyć mnie do Ber­li­na, chęt­ną do współ­pra­cy lub tak po­ła­ma­ną, że moje chęci nie mia­ły­by zna­cze­nia. Obie­ca­no mu za to zdro­wie syna. Wie, że nie wtar­gnie tu siłą, więc przy­sy­ła mi swo­je­go naj­lep­sze­go szpic­la, który ma szan­sę wy­li­zać się z ran, gra w sza­chy z moim kotem i roz­ma­wia po fran­cu­sku o po­ezji.

Ko­bie­ta jest już na par­te­rze, stoi tuż przed nim; musi za­dzie­rać głowę, by spoj­rzeć mu w oczy, ale to Ale­xan­der czuje się cho­ler­nie mały i chory.

– Wie, że ja też się boję i tkwię tu sama z bandą kotów, więc – nie, nie prze­ry­waj mi, Ale­xan­drze! – więc przy­sy­ła mi mło­de­go męż­czy­znę, który gar­dzi sobą i umie­ra ze stra­chu o ro­dzi­nę, przy­sy­ła mi go, żebym nie kiw­nę­ła pal­cem, kiedy prze­wra­ca mój dom do góry no­ga­mi. Bo jest mi go szko­da, bo jego zie­lo­ne oczy są na­praw­dę pięk­ne, bo jest do­brym czło­wie­kiem, któ­re­go zła­ma­no. Got­tlieb liczy, że jeśli bę­dzie miał szczę­ście, jego szpieg zdoła mnie zmięk­czyć. A jeśli nie, to przy­naj­mniej wy­pusz­czę go ży­we­go.

Wilk chwie­je się na no­gach, rap­tow­nie słaby, jakby ugo­dzo­no go w splot sło­necz­ny. Pod­ło­ga fa­lu­je lekko. Nie wie, co po­wie­dzieć, więc wy­pa­la tylko:

– Żółte.

– Co ta­kie­go?

– Moje oczy są żółte.

Przez chwi­lę myśli, że ko­bie­ta go ude­rzy. Ale jej ręka za­mie­ra w pół ruchu, cen­ty­me­try dzie­lą­ce ją od jego twa­rzy po­ko­nu­je bar­dzo wolno. Kiedy do­cie­ra do celu, Ale­xan­der czuje po­tęż­ny dreszcz, jak w chwi­li prze­mia­ny; fala go­rą­ca spły­wa z jej pal­ców i wy­pa­la mu siat­ków­ki. Wrzesz­czy, szar­pie się, za­ci­ska­jąc po­wie­ki, i w chwi­lę póź­niej jest wolny.

Po­wo­li otwie­ra oczy. Świat staje się ostry i za­chwy­ca­ją­co barw­ny. Widzi wszyst­ko, po raz pierw­szy w życiu widzi wszyst­ko tak jak czło­wiek, do­strze­ga barwy, które za­wsze od­bie­rał jako od­cie­nie sza­ro­ści, żółci i błę­ki­tu. Wiedź­ma bez słowa wska­zu­je mu wy­so­kie tremo. Męż­czy­zna w od­bi­ciu ma tę­czów­ki o dziw­nym, świe­żym ko­lo­rze, któ­re­go Ale­xan­der nie po­tra­fi nawet na­zwać.

A usta Frie­dy nie są czar­ne. Ich ton za­wsze już bę­dzie ko­ja­rzył mu się z bólem i wście­kłym po­żą­da­niem, z chwi­lą, kiedy ona uśmie­cha się smut­no i mówi:

– Wynoś się z mo­je­go domu, Ale­xan­drze. Mo­żesz odejść wolno, ale je­że­li ujrzę cie­bie – lub ko­go­kol­wiek – na mojej górze w mun­du­rze Ge­sta­po, zro­zu­miesz, dla­cze­go Niem­cy na cmen­tarz mówią „Frie­dhof”.

 

***

 

8 maja 1945 Rze­sza ogła­sza ka­pi­tu­la­cję. Wojna koń­czy się, We­hr­macht ucie­ka z Dol­ne­go Ślą­ska, po­rzu­ca­jąc roz­grze­ba­ne sztol­nie. Plany zni­ka­ją w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach, po­dob­nie jak kilka prze­trzy­my­wa­nych w od­osob­nie­niu ko­biet.

Do akcji wkra­cza­ją bo­jów­ki We­rwolf. Mówi się, że do­wo­dzi nimi czło­wiek o zie­lo­nych oczach, ten sam, któ­re­go ponoć wi­dzia­no w to­wa­rzy­stwie Eisen­ho­we­ra.

Wilk robi to, co po­tra­fi naj­le­piej. Węszy.

Ma teraz dużo wyż­szy sto­pień. Jego lu­dzie śle­dzą trans­fe­ry pie­nięż­ne, wie, że zaraz na po­cząt­ku stycz­nia na konto jed­nej z kli­nik w Zu­ry­chu wpły­nę­ło dwie­ście ty­się­cy fran­ków. 16 maja po serii uda­nych ope­ra­cji Klau­sa Wol­fgan­ga Got­tlie­ba od­bie­ra pięk­na ko­bie­ta. Przed­sta­wia się jako Frie­da Rich­ter, z pa­pie­rów wy­ni­ka, że jest ciot­ką chłop­ca.

Po­ścig, który zmie­rza jej tro­pem aż do gra­ni­cy, na po­le­ce­nie Ale­xan­dra od­pusz­cza. Wilk nie jest go­to­wy. Czeka.

 

***

 

– Tutaj wy­star­czy? – pyta kie­row­ca cię­ża­rów­ki, za­trzy­mu­jąc się na skrzy­żo­wa­niu nie­opo­dal wsi Su­li­stro­wicz­ki.

– Tak, dzię­ku­ję – od­po­wia­da męż­czy­zna i wy­sia­da.

Jest młody – naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat – wy­so­ki i bar­czy­sty. Mo­to­cy­klo­wa kurt­ka leży na nim jak mun­du­ro­wa bluza; kie­row­ca na­po­ty­ka jego spoj­rze­nie i czuje na ple­cach dreszcz, bo tam­ten ma oczy zie­lo­ne jak trawa.

Ale pa­trzy mu z nich do­brze.

– Stąd na So­bót­kę naj­le­piej czer­wo­nym szla­kiem. Pan pewny, że nie trza pod­wieźć bli­żej?

Ale nie­zna­jo­my dzię­ku­je raz jesz­cze i od­cho­dzi.

Po­dej­ście na szczyt zaj­mu­je mu mniej niż dwie go­dzi­ny. Ale­xan­der trud­niej­sze frag­men­ty po­ko­nu­je na czte­rech ła­pach; tym razem pu­łap­ki igno­ru­ją go, jakby skła­dał się z dymu. Woń lasu zmie­nia się: pie­trusz­ka, roz­ma­ryn, szał­wia, ty­mia­nek…

Fol­wark na szczy­cie góry ma­te­ria­li­zu­je się mię­dzy jed­nym mru­gnię­ciem a dru­gim. Brama zdob­na w że­la­zny łeb kota uchy­la się bez szme­ru. Ze­wsząd ob­ser­wu­ją go oczy.

Żółte, o pio­no­wych źre­ni­cach, nie­bez­piecz­nie zmru­żo­ne lub roz­sze­rzo­ne zdzi­wie­niem, i te piwne. Sto dwa­dzie­ścia sie­dem par.

Frie­da czeka przed fron­to­wy­mi drzwia­mi.

– Nie spie­szy­łeś się.

– Mia­łem do za­ła­twie­nia parę spraw.

– Ja­kich?

– Wolę po­roz­ma­wiać o tym przy ko­la­cji.

Ką­ci­ki jej ust uno­szą się.

– Gdzie są twoje sio­stry?

– Z wa­ta­hą z Wol­fs­berg, pod opie­ką wil­czyc. To bli­sko i będą z nimi bez­piecz­ne, ja nie miał­bym po­ję­cia, jak wy­cho­wać trzy dziew­czyn­ki. Kiep­ski ze mnie star­szy brat.

– Wło­darz.

– Słu­cham? – Ale­xan­der unosi brwi. Koty ocie­ra­ją mu się o łydki, mru­cząc jak sil­ni­ki die­sla.

– Szczyt Wol­fs­berg teraz na­zy­wa się Wło­darz – mówi spo­koj­nie wiedź­ma, a jej uśmiech po­sze­rza się. – Wiele spraw ule­gło zmia­nie, Ale­xan­drze. Teraz je­steś kry­mi­na­li­stą.

Stru­chla­ły wilk mil­czy nagle. Wnętrz­no­ści szar­pie mu pier­wot­na chęć, by paść na grzbiet przed sil­niej­szym i, od­sło­niw­szy szyję, do­pra­szać łaski.

– Szu­kasz u mnie azylu? – pyta wiedź­ma mięk­ko, a jej ton spo­śród wielu spraw, które są za­gma­twa­ne, tych kilka naj­waż­niej­szych czyni prost­szy­mi.

– Nie – od­po­wia­da wilk. – Szu­kam cie­bie. Za­wsze szu­ka­łem.

 

***

 

Ko­bie­ta śmie­je się, zbie­ga­jąc po scho­dach. Męż­czy­zna jest bar­dzo wy­so­ki, musi schy­lić się, by wziąć ją w ob­ję­cia. Kiedy pod­no­si ją, oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ny szma­ragd.

Z wy­so­ko­ści dachu przy­pa­tru­ją im się dwa koty.

– Słowo daję, kun­dle są z miotu na miot coraz głup­sze – mówi ten biały, ele­ganc­ko owi­ja­jąc łapy ogo­nem. – Znowu wpadł w jej sidła. Drugi raz!

– Ale przy­znaj, Gri­mal­ki­nie, te są za­sta­wio­ne le­piej – od­po­wia­da mu szyl­kre­to­wa kotka.

– Co to za pu­łap­ka, w którą wpa­da­ją obie stro­ny?

– Mal­kon­tent – mru­czy Es­te­ra i ziewa z gra­cją. – To nor­mal­ne, Gri­mal­ki­nie. Każdy chce na­le­żeć do kogoś.

– Co teraz bę­dzie?

– Cze­ka­my.

– Na co?

– Aż świat za­zie­le­ni się na śmierć.

 

Koniec

Komentarze

Moje ulu­bio­ne opo­wia­da­nie Wik­to­ra ♥️♥️ Wrócę nie­dłu­go z peł­nym ko­men­ta­rzem!

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Witaj Wik­to­rio!

 

Za­cznę od tego, co rzu­ci­ło mi się w oczy pod­czas lek­tu­ry, choć to tylko luźne spo­strze­że­nia i uwagi, nie­ko­niecz­nie traf­ne i nie­ko­niecz­nie po­trzeb­ne XD:

 

Ga­da­ją potem we wsi, że Bru­ne­ro­wą ge­sta­pow­cy za­tłu­kli w sto­do­le. Trupa ka­za­li spa­lić razem z worem jej szes­na­stu mar­twych kotów, które naj­młod­szy z nich jak chart wy­tro­pił i za­du­sił w rę­kach.

O tym męż­czyź­nie szep­czą z lę­kiem, plu­jąc przez ramię i stra­sząc nim nie­grzecz­ne dzie­ci. Na­zy­wa­ją go kocim katem. → Za­wie­si­łem się po prze­czy­ta­niu wy­bol­do­wa­ne­go zda­nia skła­do­we­go na dłuż­szą chwi­lę. Do­pie­ro, gdy do­czy­ta­łem zda­nie na­stęp­ne do­tarł do mnie jego sens.

 

ja­sno­sza­re włosy nosi ścię­te krót­ko, po żoł­nier­sku. Nie jest siwy; jego włosy mają ten szcze­gól­ny od­cień, któ­re­go Ale­xan­der nie widzi. → po­wtó­rzon­ko ce­lo­we? A ten kolor to jaki? Czer­wo­ne­go koty nie widzą tak? I zie­lo­ny słabo. A psy widzą w ogóle tylko trzy ko­lo­ry hmpf…

 

Na­szym prio­ry­te­tem jest wy­tro­pie­nie i uję­cie sa­bo­ta­ży­sty. Ko­niecz­nie żyw­cem. Gdy nam się to uda, gwa­ran­tu­ję, że uwie­rzy pan w czary.

 

Jego oczy go­rącz­ko­wo śle­dzą kręte linie dróg, roz­sze­rza­ją się z mie­sza­ni­ną eks­cy­ta­cji i lęku, kiedy ro­zu­mie: tu nie było żad­nej innej trasy niż tak, którą ob­sta­wił, nie ist­nie­je żaden ob­jazd, który po­ko­na­ła­by ko­lum­na wozów ob­cią­żo­nych masą pięć­dzie­się­ciu męż­czyzn. -> li­te­rów­ka

 

cdn. bo mi prze­rwa­no :D

 

– Wynoś się z mo­je­go domu, Ale­xan­drze. Mo­żesz odejść wolno, ale je­że­li ujrzę cie­bie – lub ko­go­kol­wiek – na mojej górze w mun­du­rze Ge­sta­po, zro­zu­miesz, dla­cze­go Niem­cy na cmen­tarz mówią „Frie­dhof”. -> Mówią, że nie dla psa kieł­ba­sa, a tu rzu­casz taki samcz­ny kąsek! Mniam!

 

cdn.

 

Męż­czy­zna jest bar­dzo wy­so­ki, musi schy­lić się, by wziąć w ob­ję­cia. Kiedy pod­no­si , oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ny szma­ragd. -> nie wiem czy to ce­lo­we ją-ją, ale mnie się nie po­do­ba. Może, gdyby to dru­gie było: "Kiedy ją pod­no­si"…

 

Ko­men­tarz do opo­wia­da­nia wkrót­ce :-)

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

No to tak: po pierw­sze – klik się na­le­ży jak kotu wa­le­ria­na ;)

Po dru­gie – je­steś jedną z mi­lio­nów – ofia­rą mitu mun­du­ro­we­go, ale nie przej­muj sie, bo wszy­scy pra­wie są. Otóż czar­ne mun­du­ry, te od Hugo Bossa Ge­sta­po, nawet wyżsi ofi­ce­ro­wie tej taj­nej po­li­cji, no­si­ło WY­ŁĄCZ­NIE do wy­bu­chu II wś – a i to TYLKO jako ga­lo­we. Mun­du­ry po­lo­we, uży­wa­ne na co dzień były zie­lon­ka­we (feld­grau), od­po­wia­da­ją­ce mun­du­rom We­hr­mach­tu, a je­dy­na więk­sza róż­ni­ca, poza kon­kret­ny­mi od­zna­ka­mi służ­by, do­ty­czy­ła ozna­ko­wa­nia – tzw. gapy, która na mun­du­rach Ge­sta­po była nie nad pier­sią, a na rę­ka­wie.

Ten błąd chyba świa­do­mie (więk­sza groza czer­ni) po­wie­la­ny jest od cza­sów Staw­ki wiek­szej niż zycie i po­dob­ne­go jesli cho­dzi o praw­dę hi­sto­rycz­ną se­ria­lu rodem z ZSRR, z dziel­nym Stir­lit­zem, gdzie ofi­ce­ro­wie SD i Ge­sta­po noszą aż po rok 1945 na co dzień wła­śnie czar­ne ga­lo­we mun­du­ry, o wzo­rze wy­co­fa­nym już bo­daj­że w roku 1939.

W pa­mię­ci tzw. ma­so­we­go widza ta czerń rzecz jasna do­mi­nu­je, ale to nie jest praw­da.

Czar­ne mun­du­ry po­dob­ne do ge­sta­pow­skich no­si­li za to aż po rok 1945 hi­tle­row­scy dy­plo­ma­ci – to był ich uni­form służ­bo­wy.

Druga spra­wa: Na Ślężę wcho­dzi się około go­dzi­ny i kwa­dran­sa – góra!, a scho­dzi około 45 minut. Lek­kim spa­ce­ro­wym tem­pem, w to­wa­rzy­stwie słab­szej nawet sporo ko­bie­ty. Byłem, wiem.;)

Pozdr.

 

Meow, meow,

 

Oczy­wi­ście, że w ko­men­ta­rzu są SOJ­LE­RY, kto czyta ko­men­ta­rze, przed opo­wia­da­niem, ten trąba.

Tekst, poza kil­ko­ma może mini miej­sca­mi, czyta się gład­ko i przy­jem­nie. Na po­cząt­ku nieco się gu­bi­łem, głów­nie mając trud­ność w śle­dze­niu ob­cych nazw, szcze­gól­nie stop­ni woj­sko­wych, ale to żaden za­rzut. Cho­ciaż mo­men­ta­mi coś tam chyba było cha­otycz­nie, choć teraz pal­cem nie wska­żę.

Sam lubię sto­so­wać nar­ra­cję w cza­sie te­raź­niej­szym (no może wolę pierw­szą osobę od trze­ciej, acz obie mają plusy i mi­nu­sy), tak więc nar­ra­cja przy­pa­dła mi do gustu.

Masz kilka tych zdań wpro­wa­dza­ją­co – umiej­sco­wia­ją­co – in­for­ma­cyjn­cyh, które wcale nie trącą in­fo­dum­pem (nie­ko­niecz­nie na po­cząt­ku frag­men­tów) i one są fajne i pa­su­ją do tek­stu. Two­rzą pe­wien kli­mat, od­da­jąc kli­mat IIWŚ (czy tam WWII jak kto woli :D).

Nad ranem do wsi Ul­lers­dorf przy­jeż­dża Ge­sta­po.

Jest je­sień 1944, czas zbio­rów bru­kwi i ka­pu­sty.

Noc z 30 li­sto­pa­da na 1 grud­nia na 1944 roku jest desz­czo­wa i zimna. Wilk bar­dzo się boi; nie wie jesz­cze, że wojna po­trwa naj­wy­żej pół roku, że SS, któ­re­go tak za­cie­kle nie­na­wi­dzi, nie­ba­wem znik­nie. Nie wie, że prze­trzy­mu­ją­cy jego sio­strzycz­ki Him­m­ler w maju po­łknie cy­ja­nek po­ta­su, że nie grozi im już skal­pel dok­to­ra Men­ge­le.

8 maja 1945 Rze­sza ogła­sza ka­pi­tu­la­cję. Wojna koń­czy się, We­hr­macht ucie­ka z Dol­ne­go Ślą­ska, po­rzu­ca­jąc roz­grze­ba­ne sztol­nie.

Dla mnie szcze­gół z mun­du­ra­mi, o któ­rym mówi rybak – wie­rzę mu na słowo, jest nie­istot­ny w kon­tek­ście fan­ta­sty­ki. Oczy­wi­ście faj­nie jest trzy­mać się re­aliów, szcze­gó­łów i de­ta­li, ale tutaj pla­stycz­ność, opisy i kli­mat zy­sku­ją na tym czar­nym ko­lo­rze. Choć­by to:

Got­tlieb nie na­ci­ska. W krót­kich, żoł­nier­skich sło­wach prze­ka­zu­je po­le­ce­nia przez ra­dio­sta­cję; wjeż­dża­ją do wsi w asy­ście wi­ru­ją­cych płat­ków śnie­gu. Iskrzą nie­sa­mo­wi­cie, tań­cząc w pro­mie­niach gru­dnio­we­go słoń­ca.

Ge­sta­po wy­sy­pu­je się z sa­mo­cho­dów jak czar­ne prze­cin­ki.

Czy­ta­jąc ten frag­ment przed ocza­mi mia­łem scenę jak na śnie­go­wym tle z auta wy­pa­da­ją po­sta­ci w przy­spie­szo­nym tem­pie, roz­ma­za­ne do tego stop­nia, że przy­po­mi­na­ją prze­cin­ki wła­śnie. Taka tro­chę scena jak z ja­kie­goś filmu ani­mo­wa­ne­go z XX wieku (na myśl przy­cho­dzi mi świet­ny, nie­speł­na 9mi­nu­to­wy Peace on Earth z 1939, choć tam aku­rat ta­kiej sceny nie ma), lub z anime.

 

Masz dużo faj­nych zdań i opi­sów.

Koty ocie­ra­ją mu się o łydki, mru­cząc jak sil­ni­ki die­sla.

Czar­ny mun­dur leży do­sko­na­le, koł­nie­rzyk ko­szu­li jest tak wy­kroch­ma­lo­ny, że mógł­by nim sobie po­de­rżnąć gar­dło.

Akcja może nie po­ry­wa wart­ko­ścią, ale wy­da­je się być cał­kiem do­brze roz­ło­żo­na – także o nu­dzie nie ma mowy. Nie­wie­le na­to­miast do­wia­du­je­my się o cza­row­ni­cach, o tym co nimi kie­ru­je i o co cho­dzi z tym bu­do­wa­niem broni osta­tecz­nej dla Fuh­re­ra, przez cza­row­ni­ce wła­śnie. No ale jakby tak chcieć to wszyst­ko opi­sać, to mu­sia­ła­byś na­pi­sać książ­kę z całą tą al­ter­na­tyw­ną rze­czy­wi­sto­ścią :D

 

O tutaj, to ładne, ale za cho­le­rę nie wiem, czy stary kurz jest mdły?

Ale­xan­der czuje za­pach jego cy­ni­zmu; jest gorz­ko-mdły, jak pio­łun i stary kurz.

W ogóle faj­nie jak opi­su­jesz świat wi­dzia­ny zmy­sła­mi Ale­xan­dra – gor­szym wzro­kiem, za to do­sko­na­łym wę­chem, np. o w tym bar­dzo do­brym opi­sie więź­niów:

Ten smród jest wszę­dzie i, o Boże, oni już tutaj są, cuch­ną gów­nem i stra­chem, źle go­ją­cy­mi się ra­na­mi, bła­gam, nie, śmier­dzą jak zgnę­bio­ne, po­zba­wio­ne na­dziei zwie­rzę­ta, za­szczu­te i bar­dzo głod­ne, z twa­rza­mi sło­ny­mi od potu i łez

Swoją drogą, oni prze­je­cha­li obok nie­zau­wa­że­ni, skry­ci jakąś magią, tak?

 

Dobrą po­sta­cią, w sen­sie, że do­brze na­pi­sa­ną, jest i Got­tlieb, który jest wy­ra­zi­sty i ma też swoje pry­wat­ne po­wo­dy, dla któ­rych robi to co robi. Przy­pusz­czam, że jego powód jest po­dob­ny do po­wo­du Ale­xan­dra (do­bre­go czło­wie­ka, któ­re­go zła­ma­no) ce­lo­wo. Być może nawet to, po­słu­ży­ło mu za in­spi­ra­cję do tego, jak wil­ko­ła­ka zła­mać.

 

Przy oka­zji ła­ma­nia, to też ładne:

Got­tlieb przed wojną był dzien­ni­ka­rzem i za­wo­do­wo łamał tek­sty. Potem wło­żył czar­ny mun­dur i za­czął łamać ludzi, w czym jest na­praw­dę dobry – do po­skro­mie­nia Ale­xan­dra wy­star­czy­ły mu trzy paski do­brze wy­pra­wio­nej skóry.

Okej, to by było na tyle. Je­stem ko­nent z lek­tu­ry :-)

*klik* i *no­min­ka*

 

Po­zdra­wiam!

 

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Cni pa­no­wie! Dzię­ki Wam za wi­zy­tę, ślad po wi­zy­cie, kliki, a nawet i no­mi­na­cję!

 

@Ry­ba­ku, 

Ha, w kwe­stii mun­du­rów masz pełną słusz­ność i przy­zna­ję, że jedno z pytań, które za­da­wa­łam paru zna­jo­mym hi­sto­ry­kom/pa­sjo­na­tom do­ty­czy­ło wła­śnie nich (a brzmia­ło: “czy mocno prze­gnę pałę, je­że­li umiesz­czę tu po­wie­la­ny mit czar­nych jak pie­kło fa­ta­łasz­ków od Hugo Bossa?”). Po na­my­śle po­sta­no­wi­łam je sobie zo­sta­wić – uczest­ni­czą w bu­do­wa­niu kli­ma­tu fik­cyj­nej opo­wie­ści, nie pod­wa­ża­jąc przy tym fun­da­men­tów wszech­świa­ta. Wła­ści­wie są tak głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ne w świa­do­mo­ści po­ten­cjal­ne­go od­bior­cy, że ten mógł­by się zdzi­wić, gdyby były ja­kieś inne. Aż wresz­cie wy­tłu­ma­czę się bab­ską stro­ną Or­łow­skie­go – te czar­ne są ład­niej­sze… 

 

Co się zaś po­dej­ścia na Ślężę szla­kiem czer­wo­nym ze Su­li­stro­wi­czek tyczy, śmiem za­pro­te­sto­wać, bo w ra­mach re­se­ar­chu oso­bi­ście wla­złam. ;) Za­ję­ło to dwie go­dzi­ny z ka­wał­kiem, li­cząc moje sta­cje po­sto­jo­we na wy­plu­wa­nie płuc i na­wo­ły­wa­nie “PRZE­PRA­SZAM, KTÓ­RĘ­DY DO WINDY?!”. Mój przy­kład oczy­wi­ście nie jest mia­ro­daj­ną prób­ką moż­li­wo­ści wil­ko­ła­ka, który w do­dat­ku część trasy po­ko­nał na ła­pach. Na­le­ga­łam, by w ra­mach eks­pe­ry­men­tu wziąć ze sobą psa, nie­ste­ty nie mie­li­śmy pod ręką żad­ne­go psa. 

In­ter­ne­ty twier­dzą, że po­dej­ście czer­wo­nym szla­kiem zaj­mu­je go­dzi­nę i trzy­dzie­ści pięć minut. Była burz­li­wa dys­ku­sja, ile po­win­no to zająć ze­stre­so­wa­ne­mu mło­de­mu wil­ko­ła­ko­wi (do­li­cza­jąc ob­cią­że­nie w po­sta­ci ple­ca­ka, o któ­rym wzmian­kę osta­tecz­nie wy­cię­łam – ech, li­mi­ty). Ko­niec koń­ców za­sto­so­wa­łam bez­piecz­ny wy­bieg, pi­sząc “Po­dej­ście na szczyt zaj­mu­je mu mniej niż dwie go­dzi­ny.” Go­dzi­na, nawet czter­dzie­ści minut to, jakby nie pa­trzeć, mniej niż dwie go­dzi­ny.

Jakby pa­trzeć, to też. ;) 

Dzię­ku­ję! <3

 

@My­trik­sie, 

Woof, woof!

Ja też cał­kiem lubię nar­ra­cję w cza­sie te­raź­niej­szym, wpraw­dzie trze­cio­oso­bo­wą (pierw­szej jesz­cze nie pró­bo­wa­łam… w sumie nie wiem, czy co­kol­wiek na­pi­sa­łam w pierw­szej. Chyba nie. Czas to zmie­nić!). Nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie­któ­rych ludzi tak od niej od­rzu­ca. Daje ładne pole do po­pi­su w kwe­stiach “tu i teraz”, po­zwa­la ład­nie dy­na­mi­zo­wać tekst. No, lubię i tyle, cie­szę się, że Ci pod­pa­dła do gustu w moim wy­ko­na­niu. ;) 

Zgo­dzę się, że kwe­stię cza­row­nic i pro­jek­tu Riese po­ru­szy­łam tu słabo, wła­ści­wie tylko po­słu­gu­jąc się sko­ja­rze­nia­mi dwóch mo­ty­wów (nie­miec­kie “Riese” ozna­cza­ją­ce ol­brzym i le­gen­dar­ny golem, czyli taki no, po­wiedz­my, że ol­brzym – wszak do mitu o go­le­mie ponoć na­wią­zu­je “kolos na gli­nia­nych no­gach”). Po­wo­dy były dwa – jeden traf­nie wska­za­łeś (limit zna­ków i ge­ne­ral­nie ob­ję­tość tek­stu, który mu­siał­by ca­łość po­mie­ścić). Drugi – nie wy­klu­czam, że jesz­cze do tych mo­ty­wów wrócę w innym opo­wia­da­niu. ;)

O tutaj, to ładne, ale za cho­le­rę nie wiem, czy stary kurz jest mdły?

Kie­dyś po­li­za­łam kurz. Był… mdły. Tak mi się wy­da­je, po­wie­dzia­ła­bym, że ten smak był mdły.

 

W ogóle faj­nie jak opi­su­jesz świat wi­dzia­ny zmy­sła­mi Ale­xan­dra – gor­szym wzro­kiem, za to do­sko­na­łym wę­chem, np. o w tym bar­dzo do­brym opi­sie więź­niów:

Dzię­ku­ję, bar­dzo się cie­szę, że Ci się po­do­ba­ło! <3 

 

Swoją drogą, oni prze­je­cha­li obok nie­zau­wa­że­ni, skry­ci jakąś magią, tak?

Tak było, panie, jak­byś pan przy tem był!

 

Dobrą po­sta­cią, w sen­sie, że do­brze na­pi­sa­ną, jest i Got­tlieb, który jest wy­ra­zi­sty i ma też swoje pry­wat­ne po­wo­dy, dla któ­rych robi to co robi. Przy­pusz­czam, że jego powód jest po­dob­ny do po­wo­du Ale­xan­dra (do­bre­go czło­wie­ka, któ­re­go zła­ma­no) ce­lo­wo. Być może nawet to, po­słu­ży­ło mu za in­spi­ra­cję do tego, jak wil­ko­ła­ka zła­mać.

Cie­ka­wa in­ter­pre­ta­cja. Przy­zna­ję, że nie przy­szła mi wcze­śniej do głowy, a bar­dzo lubię takie inne spoj­rze­nia na moich bo­ha­te­rów. Dzię­ki!

 

I o matko, no­mi­na­cja, dzię­ku­ję. <3 

Bar­dzo pro­szę :-)

Żona chyba coś prze­czu­wa­ła, bo z za­ku­pów wró­ci­ła z kli­ma­tycz­ny­mi raj­stop­ka­mi dla córki.

Motyw z kotem i nie­miec­kie "Strump­fho­se", które brzmi jak jakiś sto­pień woj­sko­wy :D

20190819-192759

No i Hoher Baum­wol­lan­te­il.

Tak więc piór­ko się na­le­ży.

Lej Niem­ca w kask i patrz, czy równo puch­nie. ♡

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Na po­czą­tek ba­bo­lek i py­ta­nie.

Wy­da­je mu się, że to wszyst­ko trwa strasz­li­wie wolno

Coś może trwać długo lub krót­ko, ale z pew­no­ścią nie wolno.

W kre­mo­wych rę­ka­wicz­kach i pach­ną­cym he­lio­tro­pa­mi ko­stiu­mie od Cha­nel przy­po­mi­na córkę kul­tu­ral­ne­go at­ta­che bar­dzo bo­ga­te­go kraju.

Czy ja do­brze ro­zu­miem, że ona zmie­nia­ła mu w tym stro­ju za­krwa­wio­ne opa­trun­ki? Szko­da rę­ka­wi­czek.

 

Co do sa­me­go tek­stu – to jeden z tych, które cięż­ko mi się ko­men­tu­je. Do­kład­nie taki, za ja­ki­mi nie prze­pa­dam, ale jed­no­cze­śnie bez­dy­sku­syj­nie do­brze na­pi­sa­ny.

Pięk­nie ope­ru­jesz ję­zy­kiem, wspa­nia­le bu­du­jesz na­strój – czy ra­czej na­stro­je, bo war­stwa emo­cjo­nal­na tek­stu ewo­lu­uje w trak­cie lek­tu­ry, każda scena ma tu swój kli­mat. Czy­ta­jąc za każ­dym razem do­kład­nie wie­dzia­łem, jak czuje się bo­ha­ter i ja­kiej re­ak­cji ode mnie ocze­ku­jesz. 

Same po­sta­cie stwo­rzo­ne po­rząd­nie. Niem­cy mo­gli­by być może mniej ste­reo­ty­po­wi, bo trosz­kę czuć od nich kalkę (szcze­gól­nie od Got­tlie­ba, który do­cze­kał się wpraw­dzie ma­łe­go twi­stu, ale zbyt późno, by zmie­nić w moim od­czu­ciu jego wi­ze­ru­nek), ale mimo to muszę przy­znać, ze wy­kre­owa­łaś ich bar­dzo do­brze. Głów­ny bo­ha­ter dla od­mia­ny nieco mdły. Pa­syw­ny, po­zba­wio­ny ini­cja­ty­wy – oczy­wi­ście w jego sy­tu­acji to zro­zu­mia­łe, nie­mniej, bio­rąc pod uwagę, jak dużo na­ci­sku po­ło­ży­łaś na jego po­stać, tro­chę to uwie­ra­ło. Spra­wia­ło, że tekst kom­po­zy­cyj­nie uty­kał – zro­bi­łaś bo­wiem po­sta­cią pierw­szo­pla­no­wa kogoś, od kogo nic nie za­le­ży i kto w tym tek­ście rów­nie do­brze mógł­by być sta­ty­stą.

Po­dob­nie jak My­tri­xo­wi, po­do­ba­ły mi się opisy świa­ta z jego per­spek­ty­wy. Bar­dzo ob­ra­zo­we.

Fa­bu­ła jest czę­ścią tego tek­stu, którą lubię naj­mniej. Bo jest jej zwy­czaj­nie mało. Takie było za­ło­że­nie więc wiele się nie cze­piam. Nie­mniej tekst mo­men­ta­mi mi się dłu­żył, szcze­gól­nie z po­cząt­ku – po pro­stu dla­te­go, że nie dzia­ło się nic kon­kret­ne­go.

Ozdob­ni­ki w po­sta­ci cza­row­nic i Ol­brzy­ma ładne, do­da­ją smaku, choć można by może wy­ko­rzy­stać je w więk­szym stop­niu. Koty wspa­nia­łe, choć Gri­mal­ki­no­wi chyba ciut za bli­sko Be­he­mo­ta, bym mógł go uznać za w pełni two­je­go. Nie­mniej ujął mnie. 

 

Pod­su­mo­wu­jąc – tekst nie w moim gu­ście, ale dobry. Struk­tu­ra nie jest ide­al­na, fa­bu­ła mało tre­ści­wa, ale po­tra­fisz to za­ma­sko­wać pięk­nym ję­zy­kiem i wspa­nia­le bu­do­wa­nym na­stro­jem. 

Ostat­nią isto­tą, jaką spo­dzie­wał­bym się zo­ba­czyć w od­dzia­le Ge­sta­po, jest wil­ko­łak. Może dla­te­go po­cząt­ko­wo po­de­szłam do opo­wia­da­nia z pew­nym dy­stan­sem, bo praw­dę po­wie­dziaw­szy, dość dziw­ny wydał mi się ma­riaż dru­giej wojny z ba­śnio­wą fan­ta­sty­ką.

Jed­nak moje za­cie­ka­wie­nie opo­wia­da­ną hi­sto­rią rosło nie­mal z każ­dym zda­niem i, co tu dużo mówić, utrzy­ma­ło się do sa­me­go końca. Na­praw­dę nie­zły po­mysł i ta­kież wy­ko­na­nie.

 

i wszyst­kich ludzi Him­m­le­ra de­wa­stu­ją­cych War­sza­wę, ja­kich jest w sta­nie w porę od­wo­łać ze sta­no­wisk. ―> …któ­rych jest w sta­nie w porę od­wo­łać ze sta­no­wisk.

 

Ale­xan­der wi­dział te ob­ro­że jesz­cze w Ber­li­nie, wtedy jesz­cze wy­da­wa­ło mu się… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

– A one mają dzie­więć żyć… ―> Wiem, że to po­wszech­na wie­dza do­ty­czą­ca ko­cich ży­wo­tów, ale chcia­ła­bym też za­zna­czyć, że życie nie ma licz­by mno­giej.

 

gdy bę­dziesz roz­ma­wiał z He­in­ri­chem, racz mu tego, pro­szę, nie po­wta­rzać. To strasz­li­wa plot­ka­ra. ―> Pi­szesz o męż­czyź­nie, czy nie po­win­no być: To strasz­li­wy plot­ka­rz.

 

tu nie było żad­nej innej trasy niż tak, którą ob­sta­wił… ―> Li­te­rów­ka.

 

Noc z 30 li­sto­pa­da na 1 grud­nia na 1944 roku… ―> Dwa grzyb­ki w barsz­czy­ku.

 

Lewej ręki, bez­wład­nie zwi­sa­ją­cej na tem­bla­ku… ―> Nie wy­da­je mi się, aby ręka na tem­bla­ku zwi­sa­ła – wszak tem­blak ją pod­trzy­mu­je, a ręka nie zwisa, bo opie­ra się na nim.

 

(Ona jest spryt­na, ukry­wa się, ale tak zdo­ła­my ją wy­ku­rzyć… ―> Czy tu nie miało być: (Ona jest spryt­na, ukry­wa się, ale i tak zdo­ła­my ją wy­ku­rzyć

 

Za­gry­za zęby, przy­dłu­gie górne kły ka­le­czą mu dzią­sła. ―> Można za­ci­snąć zęby, ale oba­wiam się, że wła­snych zębów za­gryźć nie można.

 

i zabić dzie­się­ciu ludzi na raz. ―> …i zabić dzie­się­ciu ludzi naraz.

 

Po za­pa­chu orien­tu­je się mniej-wię­cej w roz­kła­dzie domu… ―> Po za­pa­chu orien­tu­je się mniej wię­cej w roz­kła­dzie domu

 

jest pusty jak dry­lo­wa­na śliw­ka. ―> …jest pusty jak wydry­lo­wa­na śliw­ka.

Dry­lo­wa­na śliw­ka może jesz­cze mieć pest­kę, do­pie­ro po wy­dry­lo­wa­na bę­dzie pusta.

 

Wiedź­ma bez słowa wska­zu­je mu wy­so­kie tremo. ―> Masło ma­śla­ne – tremo jest wy­so­kie z de­fi­ni­cji.

 

i, od­sło­niw­szy szyję, do­pra­szać łaski. ―> Czy tu nie miało być: …i, od­sło­niw­szy szyję, do­pra­szać się łaski.

 

oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ny szma­ragd. ―> Oczu jest dwoje, więc chyba: …oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ne szma­ragdy.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Lubię koty, dla­te­go pod­cho­dzi­łam to Two­je­go opka jak do jeża. Ale po­do­ba­ło mi się, nawet bym kli­kła, ale już nie po­trze­bu­jesz. :)

O tym, co się w Twoim opku po­do­ba, na­pi­sa­no tu już prak­tycz­nie wszyst­ko. Mogę się tylko pod­pi­sać pod wcze­śniej­szy­mi ko­men­ta­rza­mi. Na­to­miast jedno mnie tro­chę roz­cza­ro­wa­ło. Uwa­żam, że mo­głaś wcze­śniej za­grać kartą z synem Got­tlie­ba (swoją drogą, czy na­zwi­sko to przy­pa­dek?), bo to mocna karta. Wła­śi­wie obaj Twoi bo­ha­te­ro­wie byli za­kład­ni­ka­mi losu, nawet jeśli jeden ma wła­dzę, a drugi jest wła­ści­wie więź­niem. I to jest motyw, który zo­stał mocno nie­wy­ko­rzy­sta­ny.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

#My­trix, bój się Boru!

 

@None, cześć i czo­łem!

 

Od­po­wia­da­jąc na Twoje py­ta­nia otwie­ra­ją­ce: 1) ale ja lubię wolmo… (tj. tak, masz rację, prze­pra­szam :<), 2) dla­cze­go nie? Wąt­pię, by ko­bie­ta po­dob­nej kon­du­ity i ma­jęt­no­ści (vide model rzad­kie­go sa­mo­cho­du, któ­rym roz­bi­jał się Fuh­rer) oszczę­dza­ła na rę­ka­wicz­kach. Zresz­tą – jest wiedź­mą, ma do dys­po­zy­cji wię­cej środ­ków niż tylko pra­nie.

 

Do­kład­nie taki, za ja­ki­mi nie prze­pa­dam,

A wi­dzisz, dla mnie to do­kład­nie taki tekst, ja­kich zwy­kle nie piszę! Aż mi tro­chę wstyd. Nie­mniej cie­szę się, że mimo “nie­tra­fie­nia w klucz” do­ce­ni­łeś “Kata” i za­ape­lo­wa­łeś o klika. ;) 

 

Spra­wia­ło, że tekst kom­po­zy­cyj­nie uty­kał – zro­bi­łaś bo­wiem po­sta­cią pierw­szo­pla­no­wa kogoś, od kogo nic nie za­le­ży i kto w tym tek­ście rów­nie do­brze mógł­by być sta­ty­stą.

I jest to dzia­ła­nie by­naj­mniej nie­przy­pad­ko­we. Tek­sty kul­tu­ry przy­zwy­cza­iły nas do wizji, w któ­rej Ta­jem­ni­cza Isto­ta (wam­pir/wil­ko­łak/cza­row­ni­ca/wiedź­min/kto­kol­wiek) z uwagi na swoją ta­jem­ni­czość bie­rze wszyst­ko w swoje ręce. Ja zaś chcia­łam osią­gnąć cel do­kład­nie od­wrot­ny (czego skut­kiem ubocz­nym, fakt, może być bier­ność bo­ha­te­ra). Myślę, że to się do­brze za­wie­ra w tym zda­niu: “Ale­xan­der wi­dział te ob­ro­że jesz­cze w Ber­li­nie, wtedy jesz­cze wy­da­wa­ło mu się, że jest ta­jem­ni­czą, groź­ną isto­tą, nad którą SS nie ma żad­nej wła­dzy.” Po­staw wil­ko­ła­ka przed ma­chi­ne­rią pań­stwa to­ta­li­tar­ne­go, a mo­żesz z za­sko­cze­niem uznać, że jest rów­nie bez­rad­ny co zwy­kły czło­wiek – a może i bar­dziej, bo prze­cież skoro JEST TYM CZYMŚ, to po­wi­nien móc zro­bić COŚ. Ale nie może. Z na wskroś ludz­kich wzglę­dów.

A że fa­bu­ły jest mało – no wiem. ;) Ale nie za­wsze muszą być po­ści­gi i wy­bu­chy, no nie? 

Dzię­ki!

 

@Reg!

Wil­ko­łak w SS to, wbrew po­zo­rom, po­mysł nie taki z czapy wy­ję­ty. Z ini­cja­ty­wy Him­m­le­ra po­wsta­ła (po­dob­no, bo są ja­kieś głosy, że to niby pro­pa­gan­da – przy­znam, że nie wiem, aż tak głę­bo­ko w hi­sto­rii nie sie­dzę) or­ga­ni­za­cja “We­rwolf”, która w swo­jej sym­bo­li­ce na­wią­zy­wa­ła do wilka. Samo “We­rwolf” z nie­miec­kie­go ozna­cza wła­śnie wil­ko­ła­ka. ;) Fakt fak­tem, w li­sto­pa­dzie roku 1944 była jesz­cze w po­wi­ja­kach, ale uznaj­my Ale­xan­dra za pro­to­typ. ;)

Cie­szy mnie Twoje uzna­nie i dzię­ku­ję za ła­pan­kę – jak za­wsze nie­za­wod­na!

 

@Ir­ko­_Luz, 

witam na po­kła­dzie, dzię­ku­ję, że zaj­rza­łaś (i za de­kla­ra­cję klika – grze­je moje ser­dusz­ko!). Przyj­mu­ję Twoje ar­gu­men­ty, na­to­miast po­zwo­lę się nie zgo­dzić co do za­gra­nia kartą Got­tlie­ba (nic mi nie wia­do­mo o jego na­zwi­sku? Na­wią­zu­jesz do do­słow­ne­go tłu­ma­cze­nia z nie­miec­kie­go?). Je­stem z tej po­sta­ci, jak i ogó­łem z tego tek­stu, cał­kiem za­do­wo­lo­na, głów­nie z po­wo­du swego ro­dza­ju mi­ni­ma­li­zmu. Zna­la­zło się tutaj parę drob­nych szcze­gó­łów, które moim zda­niem zy­ski­wa­ły na zna­cze­niu wła­śnie dla­te­go, że są drob­ne. Wy­da­je mi się, że dal­sza eks­po­zy­cja tej po­sta­ci by­ła­by na­chal­na.

I wy­da­je mi się, że na­pi­sa­łam o nim wię­cej, pi­sząc mniej.

Dzię­ku­ję Ci raz jesz­cze za ko­men­tarz! 

I, ejże, na­praw­dę nikt nie chce piwa? Te pio­sen­ki są łatwe! No, przy­naj­mniej jedna z nich.

No, na­zwi­sko jakoś mi się samo prze­tłu­ma­czy­ło. Choć przy­pusz­czam, że po­praw­nie po­win­no brzmieć Got­tlie­ber. To -er na końcu czyta się jak a.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Nie, Henri Got­tlieb, just Henri Got­tlieb. To funk­cjo­nu­je jako imię lub na­zwi­sko. ;)

Wik­to­rze, dzię­ku­ję za wy­ja­śnie­nia o wil­ko­ła­kach i wy­ra­żam ra­dość, że mo­głam się przy­dać. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ja zaś chcia­łam osią­gnąć cel do­kład­nie od­wrot­ny (czego skut­kiem ubocz­nym, fakt, może być bier­ność bo­ha­te­ra).

Ro­zu­miem ce­lo­wość za­bie­gu, nie­mniej i tak nie prze­pa­dam za bier­ny­mi bo­ha­te­ra­mi. Prawo au­to­ra. 

A że fa­bu­ły jest mało – no wiem. ;) Ale nie za­wsze muszą być po­ści­gi i wy­bu­chy, no nie? 

Aj waj, a to fa­bu­ła się tylko z po­ści­gów i wy­bu­chów skła­da? Kurde blasz­ka, “Szyb­cy i wście­kli” część sie­dem­na­sta musi być naj­bar­dziej fa­bu­lar­nym dzie­łem od za­ra­nia cza­sów. :P

Nie­mniej cie­szę się, że mimo “nie­tra­fie­nia w klucz” do­ce­ni­łeś “Kata” i za­ape­lo­wa­łeś o klika. ;) 

Może mi się nie po­do­bać, ale to wciąż bar­dzo po­rząd­ny tekst. Pew­nie nawet piór­ko­wy, zna­jąc tro­chę lo­kal­ne gusta. Gdyby było w tym opo­wia­da­niu tro­chę wię­cej opo­wia­da­nia, to sam bym był na tak.

Wszyst­ko już chyba zo­sta­ło na­pi­sa­ne ;) Mogę je­dy­nie po­gra­tu­lo­wać świet­ne­go opo­wia­da­nia. Czy­ta­ło się super yes

Opo­wia­da­nie w kli­ma­cie, który bar­dzo lubię, z po­sta­cia­mi na gra­ni­cy świa­ta zwie­rzę­ce­go i ludz­kie­go. Przy­znam, że na po­cząt­ku tek­stu mia­łam pro­blem z za­pa­mię­ta­niem wszyst­kich na­zwisk i stop­ni Niem­ców. Jako czy­tel­nik, po­czu­łam się tro­chę za­gu­bio­na. W miarę “roz­krę­ca­nia się” opo­wia­da­nia to wra­że­nie znik­nę­ło.

Eks­pe­ry­men­tu­jesz z nar­ra­cją w cza­sie te­raź­niej­szym, z wła­sne­go do­świad­cze­nia wiem, że to trud­ne, ale Tobie świet­nie się udało. Po­dob­nie, jak opisy świa­ta od­bie­ra­ne­go przez Ale­xan­dra po­przez za­pa­chy. Do­brze uza­sad­nio­na mo­ty­wa­cja głów­ne­go bo­ha­te­ra. Ujęła mnie po­stać Gri­mal­ki­na i ogól­nie koty wi­dzia­ne ocza­mi wilka.

* prze­rwa na utwór mu­zycz­ny *

 

* Kam wy­dzie­ra się jakby jutra miało nie być *

 

KOTÓW KAT MA OCZY ZIE­LO­NE, JA PA­ZU­RA­MI TRZY­MAM SIĘ ZA ŻYCIA BRZEG, MOJE DNI MAM JUŻ PO­LI­CZO­NE, CZE­KAM AŻ ŚWIAT ZA­ZIE­LE­NI SIĘ NA ŚMIE­EEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEERĆ 

 

* Kam chryp­nie na amen *

 

* ko­niec prze­rwy *

 

No to ten, ka­pi­tal­ny tek­ścik, bu­ziacz­ki i ca­łu­ski, do­brze się czy­ta­ło, świet­ne opo­wia­da­nie, wszyst­ko zo­sta­ło już na­pi­sa­ne, to co będę po­wta­rzać, nie? Po­zdróf­f­ki i do zo­ba­cze­nia we Wro.

 

 

No dobra, to teraz na po­waż­nie. Co praw­da skła­ma­łam pi­sząc, że to mój ulu­bio­ny tekst pióra Wik­to­ra, bo od nie­daw­na jest nim ten, który bę­dzie można we wrze­śniu prze­czy­tać w Fan­ta­zjach Zie­lo­no­gór­skich, ten jed­nak tra­fił do mnie na tyle spo­so­bów, że nie spo­sób pod­dać się jego cza­ro­wi.

 

Po­do­ba­ła mi się te­ma­ty­ka, baj­ko­we ele­men­ty sple­cio­ne z hi­sto­rią (ga­da­ją­ce koty gra­ją­ce w sza­chy z żoł­nie­rzem Hi­tle­ra) a to wszyst­ko gęsto usa­dzo­ne w rze­czy­wi­sto­ści. Tym więk­szy fun mia­łam, że po­prze­dza­ją­cy mie­siąc śle­dzi­łam twój re­se­arch do Kata i wi­dzia­łam, jak zgrab­nie wpla­ta­łaś i wzbo­ga­ca­łaś tekst o swoje od­kry­cia. Po­wa­żę się stwier­dzić, że w po­cząt­ko­wych sce­nach re­se­ach był przy­tła­cza­ją­cy (masz kilka ta­kich aka­pi­tów, które na­pa­ko­wa­ne są nie­miec­ki­mi na­zwa­mi aż się w gło­wie kręci), ale widać duży po­stęp od, na przy­kład, pierw­szej wer­sji “Świtu nad do­li­ną”.

 

Cza­ro­wa­li mnie bo­ha­te­ro­wie. Frie­da, nie­obec­na prze­cież przez więk­szość hi­sto­rii, przez długi czas zda­wa­ła się ra­czej ład­nym, atrak­cyj­nym wi­zu­al­nie (su­kien­ki, sa­mo­chód, rę­ka­wicz­ki) ele­men­tem. Nie dałaś jej wiele do po­wie­dze­nia, na­to­miast czy­tel­nik może na jej temat wiele wy­wnio­sko­wać. Przy­kład:

Trup Got­tlie­ba ostro pach­nie jo­dy­ną, jak ktoś, kogo przed śmier­cią pró­bo­wa­no ra­to­wać.

Scena, w któ­rej unosi rękę, a wil­ko­łak myśli, że go ude­rzy, jest słod­ka i ude­rza w czułe stru­ny – do­sko­na­le wiesz, ja­kich emo­cji ocze­ku­jesz od czy­tel­ni­ka, i po­tra­fisz to wy­eg­ze­kwo­wać jak nie­miec­ki ge­ne­rał.

 

Głów­ny bo­ha­ter jest bier­ny, a jed­nak dzię­ki walce to­czą­cej się w jego gło­wie po­tra­fi­my go zro­zu­mieć (dobry back­gro­und, jasno na­kre­ślo­na mo­ty­wa­cja i cel) i za­cząć mu ki­bi­co­wać. Za­bieg, na który się po­wa­ży­łaś – brak dzia­ła­nia – był ry­zy­kow­ny i ro­zu­miem, czemu taka po­sta­wa może się nie wszyst­kim po­do­bać. To samo wy­my­ślił sce­na­rzy­sta Mia­sta 44 i dość by rzec, że była to moim zda­niem naj­więk­sza bo­lącz­na tego filmu. U cie­bie na szczę­ście aż tak skraj­nie nie jest.

 

Na­to­miast naj­bar­dziej w tym tek­ście kupił mnie język. Nie wiem, po ilu bu­tel­kach wina to pi­sa­łaś, ale zda­nia skrzą się bły­sko­tli­wy­mi po­rów­na­nia­mi i po­ety­ką, opisy tra­fia­ją do wy­obraź­ni (choć­by opis od­da­ny za po­mo­cą węchu i emo­cji, bez zmy­słu wzro­ku), a żarty mię­dzy Gri­mal­ki­nem a Es­te­rą przy­jem­nie ba­lan­su­ją po­waż­ną przez więk­szość tek­stu hi­sto­rię.

 

Sporo tego, co mi wpa­dło w oko, było już wspo­mnia­ne po­wy­żej, ale jesz­cze za­cy­tu­ję:

Na­zy­wa się Stry­er, jest bar­dzo wy­so­ki i wy­da­je się być uszy­ty na miarę aryj­skich stan­dar­dów urody.

Czar­ny mun­dur leży do­sko­na­le, koł­nie­rzyk ko­szu­li jest tak wy­kroch­ma­lo­ny, że mógł­by nim sobie po­de­rżnąć gar­dło.

Ze­wsząd pach­nie stra­chem i świe­żo upie­czo­nym chle­bem.

 Gri­mal­ki­nie, ty go du­sisz. Zejdź mu z twa­rzy, pro­szę.

 

Dawno już mi się nic nie po­do­ba­ło jak ten tekst. Gdyby za­le­ża­ło to ode mnie, to by­ło­by złote piór­ko mu­ro­wa­ne, a tak po­zo­sta­je mi trzy­mać kciu­ki, by w Loży zna­la­zło się wy­star­cza­ją­co fanów kotów :) Bu­zia­ki!

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Dobry tekst. Zga­dzam się z przed­pi­ś­ca­mi – bar­dzo fajny język, ze zdań-pe­re­łek nie­zły na­szyj­nik wyj­dzie.

Sza­cun za re­se­arch. Mu­sia­ło być mnó­stwo rycia po sta­rych ma­pach, ter­mi­no­lo­gii… No, sza­po­ba, nor­mal­nie.

Z fa­bu­łą cie­niej. I nie cho­dzi mi o wy­bu­chy i po­ści­gi, tylko o wy­da­rze­nia w ogóle. Tekst na pra­wie 50 kilo i wła­ści­wie to tylko jedna próba wkrę­ce­nia szpie­ga do serca wro­gie­go obozu. Jej skut­ki jakoś się roz­my­ły, osta­tecz­nie nie miały zna­cze­nia. I ro­man­so­wa koń­ców­ka ra­czej nie po mojej myśli.

Wil­ko­ła­cze ko­man­do też się nie przy­da­ło. Może dla­te­go, że wy­koń­czy­ły je ru­skie niedź­wie­dzio­ła­ki? ;-)

– Wszy­scy won.

“Won” to ro­syj­skie słowo. Czy nie­miec­ki ofi­cer by go użył?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

– Alle raus.

 

tak nie­śmia­ło pro­po­nu­ję. Lub:

 

– Wszy­scy precz.

 

No i ewen­tu­al­nie z wy­krzyk­ni­kiem.

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

@None, 

Przy­znam, że nie­zbyt ro­zu­miem ten frag­ment Two­jej wy­po­wie­dzi:

Gdyby było w tym opo­wia­da­niu tro­chę wię­cej opo­wia­da­nia, to sam bym był na tak.

Za pierw­szym z brze­gu źró­dłem, czyli Wi­ki­pe­dią: opo­wia­da­nie – krót­ki krót­ki utwór li­te­rac­ki o pro­stej akcji, nie­wiel­kich roz­mia­rach, naj­czę­ściej jed­no­wąt­ko­wej fa­bu­le, pi­sa­ny prozą. Wy­da­je mi się, że miesz­czę się w de­fi­ni­cji – może z opo­wia­da­niem nieco in­ne­go ro­dza­ju, nieco spo­koj­niej­szym i bar­dziej “opi­so­wym”, ale jed­nak.

 

@grze­lu­lu­ka­sie, 

dzię­ki i za­pra­szam do mnie po­now­nie!

 

@ANDO, 

Bar­dzo Ci dzię­ku­ję za słowa uzna­nia i no­mi­na­cję do piór­ka – cie­szę się, że tekst spodo­bał Ci się na tyle, byś uzna­ła go za jeden z naj­lep­szych w mie­sią­cu, po­dob­nie jak cie­szy mnie od­biór za­sto­so­wa­nej nar­ra­cji i za­bie­gu “za­pa­cho­we­go”. Po­le­cam się na przy­szłość!

 

@Kam_mod,

KOTÓW KAT MA OCZY ZIE­LO­NE KOT

PA­ZU­RA­MI TRZY­MA SIĘ ZA ŻYCIA BRZEG

JEGO DNI SĄ JUŻ PO­LI­CZO­NE

NIE WIE, ŻE ŚWIAT ZA­ZIE­LE­NIŁ SIĘ NA ŚMIERĆ!

Gra­tu­lu­ję, wy­gra­ła pani piwo (wobec nie­zgad­nię­cia dru­giej pio­sen­ki wpro­wa­dzam do puli ko­lej­ne piwo, któ­rym ob­da­ru­ję ko­lej­ne­go zga­dy­wa­cza!)

Dzię­ki, bar­dzo zro­bi­łaś mi dzień swoim ko­men­ta­rzem (jak i no­mi­na­cją do pie­rza). Je­że­li cho­dzi o re­se­arch, sama lubię tek­sty, które o taki za­wrót głowy przy­pra­wia­ją – to dla mnie naj­przy­jem­niej­sza forma nauki cze­goś no­we­go. Moje zbo­cze­nia mogą być nie­kie­dy cięż­ko­straw­ne, prze­pra­szam. :c 

po ilu bu­tel­kach wina to pi­sa­łaś,

Hm, o ile do­brze pa­mię­tam, wcale nie było dużo… Ale za to dobre! Biały An­sel­mann, po­le­cam!

 

@Fin­klo, 

witam na po­kła­dzie! Przyj­mij, pro­szę, ten na­szyj­nik z pereł, skoro zda­nia Ci się po­do­ba­ły. ;) 

Kwe­stię fa­bu­lar­ną po­sta­ram się wy­bro­nić ana­lo­gicz­nie jak w przy­pad­ku wy­po­wie­dzi skie­ro­wa­nej do None – myślę, że jest to nieco inny tekst niż moje po­zo­sta­łe tutaj wrzu­co­ne, na­sta­wio­ny na eks­plo­ro­wa­nie tro­chę innej płasz­czy­zny. Nie stwier­dza­ła­bym jed­nak, że “tu się kom­plet­nie nic nie dzie­je” – jeśli roz­bić te 50 kilo na se­kwen­cję po­szcze­gól­nych zda­rzeń, to “coś” się jed­nak dzie­je, i mam na­dzie­ję, że nie koń­czy się kom­plet­nym bra­kiem sensu. ;) 

Z tym “won” – traf­na uwaga! My­trix też słusz­nie prawi, będę to miała na uwa­dze na przy­szłość.

 

Dzię­ku­ję Wam! <3

Piwa nie wy­gra­łam, bo tyś mi panna sama po­wie­dzia­ła, że to ba­zu­je na tej pio­sen­ce, ale jeśli już w te­ma­cie al­ko­ho­licz­nym je­ste­śmy, to jak sobie za­cznie­my sta­wiać te piwa, co je sobie wi­si­my za wza­jem­ne bety, po­mo­ce i in­spi­ra­cje (”Kam tak słod­ko śpi, ale faj­nie by­ło­by ją zabić”) to skoń­czy­my o szó­stej rano w rynsz­to­ku.

Nie mogę się do­cze­kać :3

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Masz taki świet­ny styl pi­sa­nia, ah! To nawet nie jest kwe­stia tego czy lekki czy nie­lek­ki, ale ma w sobie takie coś i to coś robi ro­bo­tę. 

Pi­dża­ma Porno, mó­wisz? ;-) Aż dziw, ze jesz­cze nazwa ze­spo­łu nie padła, skoro i tytuł i cy­ta­ty. (a nie, jed­nak Kam widzę wy­chwy­ci­ła :-) )

Czę­sto się­gasz po in­spi­ra­cje pio­sen­ka­mi? Mnie sie zda­rza.

 

"jego włosy mają ten szcze­gól­ny od­cień, któ­re­go Ale­xan­der nie widzi"

– fajne sfor­mu­ło­wa­ine.

 

"Skrza­ty nie szcza­ły aby w dzie­ciń­stwie do mleka?"

– a to nie aby ty­po­wo sło­wiań­skie? W folk­lo­rze ger­mań­skim też był ten motyw?

 

"Za kie­row­ni­cą sie­dzi biały, dłu­go­wło­sy kot."

– prze­ciw­staw­ne kciu­ki zwięk­sza­ją moż­li­wo­ści, ale na czym ten kot sie­dzi, że nie tylko sięga do kie­row­ni­cy, ale i widzi co przed maską? I jesz­cze sięga do skrzy­ni bie­gów oraz pe­da­łów gazu i ha­mul­ca.

 

"Ktoś ro­ze­brał go do naga"

– w po­sta­ci zwie­rzę­cej miał na sobie ubra­nie, że po prze­mia­nie po­wrot­nej było z niego zdej­mo­wa­ne?

 

"– Po­tra­fi pani od­czy­tać przy­szłość?

– Po­tra­fię od­czy­tać ga­ze­ty."

– fajne.

 

"dla­cze­go Niem­cy na cmen­tarz mówią „Frie­dhof”."

– gra słów dobra, ale mówią po nie­miec­ku – jak by to brzmia­ło po nie­miec­ku?

 

Tyle ma­ru­dze­nia. W mojej opi­nii chyba naj­lep­szy z Two­ich tek­stów, przy­naj­mniej z tych, które czy­ta­łem. W moim od­bio­rze w po­rów­na­niu z po­przed­ni­mi zbu­do­wa­ny dużo sta­ran­niej i z więk­szym ła­dun­kiem. Czyta się płyn­nie, w do­dat­ku już od po­cząt­ku cie­ka­wie na­pro­wa­dzasz wątek per­cep­cji. Ob­ra­zo­wo, do­kład­nie, bez lania wody (ba, nawet da­ło­by się miej­sca­mi roz­sze­rzyć), można sobie wy­obra­zić nie­któ­re sceny. Pi­sał­bym o bi­blio­te­kę, ale już jest kom­plet.

No i nie­jed­no­znacz­no­ści są, to też dobre.

I jesz­cze ten wtręt na końcu, gdy oka­zu­je się, że cho­wań­ce nie tak do końca są za­leż­ne ;-)

 

Nie­za­leż­nie od sa­me­go opo­wia­da­nia widać, że po­tra­fisz pisać “bar­dzo ina­czej niż za­zwy­czaj”, a to spory atut, je­że­li pisze się dużo.

 

Edit: “Ale­xan­der” od­mie­nia się jako “Alek­san­dra” (tak jak Linux – Li­nuk­sa).

Nie stwier­dza­ła­bym jed­nak, że “tu się kom­plet­nie nic nie dzie­je”

Nie twier­dzę, że nic się nie dzie­je, tylko ma­ru­dzę, że mało się dzie­je.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ostat­nio gdzieś w ko­men­ta­rzach prze­wi­nę­ło się py­ta­nie, czym się kie­ru­je­my zgła­sza­jąc dany tekst do piór­ka? Też się nad tym za­sta­na­wia­łam, a dzi­siaj rano prze­czy­ta­łam “Kotów kata” i mo­gła­bym po­wie­dzieć, że tekst wcią­gnął mnie od pierw­szych li­ni­jek, że uży­wasz ge­nial­nych po­rów­nań, że kli­mat wo­jen­ny z całą swoją grozą jest świet­nie od­da­ny, że wspa­nia­le po­ka­zu­jesz ludz­kie emo­cje, że fa­bu­ła jest in­try­gu­ją­ca, że… itd. Ale po­wiem tylko, że opo­wia­da­nia ma po pro­stu to COŚ.

Idę no­mi­no­wać.

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak po­szedł­bym no­mi­no­wać, bo Dra­ka­ina po­wie­dzia­ła, że fajne". - Ma­Skrol

Przy­znam, że nie­zbyt ro­zu­miem ten frag­ment Two­jej wy­po­wie­dzi:

Bo i wy­ra­zi­łem się nie­ści­śle. Gdyby w tym tek­ście fa­bu­ła od­gry­wa­ła więk­szą rolę, byłby w moich oczach piór­ko­wy. A tak… Jest ładny, robi wra­że­nie, ale nie po­ry­wa. Cóż, tek­sty oce­niam wła­śnie po hi­sto­riach, jakie opo­wia­da­ją – resz­ta to dla mnie ozdob­ni­ki.

@Kam_mod, 

wzglę­dem in­spi­ra­cji, w/w sy­tu­acja chyba czyni Cię matką chrzest­ną S(zajb)ama Wiesz Kogo. Nie spier­nicz tego!

 

@Char­li­se­Eile­en, 

dzię­ku­ję Ci bar­dzo! Le­jesz miód na moje serce. Pitny, rzecz jasna.

 

@Wil­ku-zi­mo­wy,

Ano Pi­dża­ma Porno. Ale jest jesz­cze jeden utwór, po­dej­miesz wy­zwa­nie? Piwo, piwo, piwo!

Cza­sa­mi mi się zda­rza. Nie je­stem jakąś sza­lo­ną mi­ło­śnicz­ką mu­zy­ki, więc naj­czę­ściej jest to bar­dziej zwią­za­ne z tek­stem da­ne­go utwo­ru niż nim samym jako dzie­łem mu­zycz­nym. Nawet w kon­kur­sie “Za­tru­ty dźwięk” jakoś tak mi się od­bie­gło od pier­wot­ne­go za­ło­że­nia mu­zy­ki… 

Dzię­ki, że wpa­dłeś i cie­szę się, że tekst Ci się spodo­bał. Wzglę­dem frag­men­tów, które można by­ło­by roz­sze­rzać – muszę przy­znać, że był w fazie po­pra­wek nieco skra­ca­ny do li­mi­tu (a i tak prze­kro­czył go o ponad 5 ty­się­cy zna­ków…). 

Edit: “Ale­xan­der” od­mie­nia się jako “Alek­san­dra” (tak jak Linux – Li­nuk­sa).

Matko Boska Wol­no­sto­ją­ca, na­pi­sa­łam ina­czej? O.O

 

@Fin­kla, 

prze­pra­szam, na­stęp­nym razem po­sta­ram się wię­cej. :c

 

@AQQ, 

witaj na po­kła­dzie! Padam do stó­pek i rącz­ki ca­łu­ję w po­dzię­ko­wa­niu i ra­do­ści, że do­strze­głaś w “Kacie” to COŚ, co skło­ni­ło Cię do no­mi­na­cji. Dzię­ku­ję i po­le­cam się na przy­szłość!

 

@None, 

Ro­zu­miem i sza­nu­ję. :D Może na­stęp­nym razem tra­fię w Twoje gusta tro­chę bar­dziej.

Ano wszę­dzie masz “Ale­xan­dra” :)

Ta druga pio­sen­ka to też cy­ta­tem, czy na­wią­za­niem? Bo w sumie scena z sa­mo­cho­dem we wsi przy­wo­ła­ła sko­ja­rze­nia z “Ko­cię­ta i szcze­nię­ta”, też Pi­dża­my (”pa­trzą na ko­cia­ki w szyb­kich au­tach, które szyb­ko od­jeż­dża­ją (…) cały świat dzie­li się a ko­cię­ta i szcze­nię­ta”).

 

Wilku,

Mi­ro­sław Bańko i ser­wis odmiana.net nie po­pie­ra­ją two­jej wer­sji. Przy­kład, który po­da­łeś, jed­nak jest inny, bo tam x wy­stę­pu­je na końcu, a nie w środ­ku.

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Hm, nie wiem jak w imio­nach, ale gdzieś na stro­nach sjp.pwn.pl były przy­kła­dy wy­ra­zów “zwy­kłych”, z x nie tylko w koń­ców­kach.

Bar­dzo ładna baśń o oso­bli­wym kli­ma­cie bę­dą­cym mie­szan­ką braci Grimm i “okul­ty­stycz­nej III Rze­szy”. Po­dzi­wiam zwłasz­cza Twoją umie­jęt­ność sto­so­wa­nia bu­du­ją­cych at­mos­fe­rę po­rów­nań: te buty stu­ka­ją­ce, jakby chcia­ły wy­krze­sać iskry, te od­nie­sie­nia do sy­tu­acji na fron­cie czy zna­nych ów­cze­śnie miejsc. Fajne od stro­ny ję­zy­ko­wej i po­zwa­la­ją­ce za­nu­rzyć się w tek­ście.

Od stro­ny tre­ści po­dzi­wiam, bo udało Ci się wy­krze­sać coś z okle­pa­ne­go mo­ty­wu “III Rze­sza i okul­tyzm”. Mamy tu wszyst­kie pod­sta­wo­we skład­ni­ki – wiedź­mę, wil­ko­ła­ki, czary – ale kon­wen­cja ba­śnio­wa, do­da­na do ro­man­tycz­nej tre­ści o upa­dłym ry­ce­rzu (na służ­bie u złego króla), za­ko­cha­nym w po­szu­ki­wa­nej przez niego cza­row­ni­cy, dzia­ła. Roz­bu­dzi­łaś emo­cje, trzy­masz na­pię­cie do nie­mal sa­me­go końca i za to na­le­żą się naj­więk­sze brawa.

Cza­sem zda­rza­ły się drob­ne grud­ki. Ot, nie do końca jasny dla mnie motyw z hu­ma­ni­zo­wa­niem Got­tlie­ba i obec­no­ści jego syna. Bez­względ­ny na­zi­sta, po­stać o duszy czar­nej jak wę­giel też ma swoje plusy, a w kon­wen­cji ba­śnio­wej spraw­dza się jak nigdy. Ale to, jak sama wi­dzisz, ra­czej pre­fe­ren­cja czy­tel­ni­cza niż ja­ki­kol­wiek za­rzut :)

Tak więc je­stem bar­dzo za­do­wo­lo­ny z tego kon­cer­tu fa­jer­wer­ków. Widać tu zmyśl­ne po­łą­cze­nie kon­wen­cji, wy­krze­su­ją­ce emo­cje i na­pię­cie :)

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

To pierw­sze opo­wia­da­nie Two­je­go au­tor­stwa (chyba, że na­tknę­łam się na ja­kieś ano­ni­mo­we fun-ta­stycz­ne), jakie prze­czy­ta­łam. Po­czą­tek był dla mnie do­sko­na­ły, trzy­mał w na­pię­ciu, świet­nie opi­sa­łaś świat z per­spek­ty­wy Ale­xan­dra – pełen za­pa­chów za­miast wi­do­ków. Druga część, już w domu Frie­dy, wy­da­ła mi się lekko przy­spie­szo­na (w po­rów­na­niu do po­cząt­ku), jakby mniej do­kład­nie opi­sa­na – a może to po pro­stu ja się roz­pę­dzi­łam w lek­tu­rze? Widzę, że mój od­biór stoi w opo­zy­cji do None, któ­re­mu po­czą­tek się dłu­żył :) Koń­ców­ka z kolei wy­da­ła mi się tro­chę… nagła, urwa­na? Może na­zbyt pro­sta – ot, szczę­śli­we za­koń­cze­nie, a może po pro­stu chcia­ła­bym do­wie­dzieć się wię­cej, by hi­sto­ria jesz­cze trwa­ła. Po­zo­stał jakiś nie­do­syt.

Styl i język, któ­rym ope­ru­jesz to miej­sca­mi praw­dzi­wa magia. Grasz na mojej wy­obraź­ni jak na in­stru­men­cie i two­rzysz mi w gło­wie taki na­strój, że trud­no ode­rwać się od lek­tu­ry. Urzekł mnie ten frag­ment:

Obite suk­nem stoły przy­po­mi­na­ją zie­lo­ne wyspy. Roz­pię­te na szpil­kach mapy, ma­szy­no­pi­sy, od­ręcz­ne no­tat­ki i zdję­cia ob­sia­dły je ni­czym roje bla­dych mo­ty­li.

Trud­no o lep­szą lek­tu­rę na wie­czór (bo czy­ta­łam wczo­raj). Co praw­da jesz­cze for­mal­nie tego zro­bić nie mogę, ale w moim oso­bi­stym ran­kin­gu no­mi­no­wa­ła­bym tekst do piór­ka.

Pierw­szą pio­sen­kę pi­dża­my od­ga­dłam już po ty­tu­le, dru­giej nie :(

@Wil­ku-zi­mo­wy, 

a, my­śla­łam, że cho­dzi Ci o coś in­ne­go niż “x”->”ks”. W tym przy­pad­ku zgo­dzę się z Kam_mod, in­ter­ne­to­we pod­po­wia­dacz­ki su­ge­ro­wa­ły mi od­mia­nę imie­nia za­gra­nicz­ne­go w nie­spolsz­czo­nej for­mie.

 

@NWM, witam chle­bem i solą!

Cie­szę się, że taka aran­ża­cja mo­ty­wu okul­ty­stycz­nej III Rze­szy – ko­tle­ta tro­chę już od­grze­wa­ne­go – przy­pa­dła Ci do gustu, tym bar­dziej, że sta­ra­łam się za­nu­rzyć ją w rze­czy­wi­sto­ści, jak tylko mo­głam. ;) Mo­ty­wu Got­tlie­ba po­zwo­lę sobie nie wy­ja­śniać; ob­ja­śnia­nie wła­snych opo­wia­dań mo­gło­by przy­po­mi­nać wi­wi­sek­cję żaby – do­wie­my się, jak co dzia­ła, ale żaba przy tym zdech­nie. O wiele bar­dziej wo­la­ła­bym, byś zin­ter­pre­to­wał jego rolę po swo­je­mu. ;)

Jeśli zdo­ła­łam za­fun­do­wać Ci kok­tajl emo­cjo­nal­ny do tego kon­cer­tu fa­jer­wer­ków, to dum­nam!

 

@Nir, 

w takim razie ser­decz­nie witam i cie­szę się, że ze­chcia­łaś do mnie wpaść (jak i za­chę­cam i za­pra­szam do lek­tu­ry in­nych moich tek­stów fru­wa­ją­cych po NF i róż­nych in­nych miej­scach). Wzglę­dem od­bio­ru tek­stu – zwłasz­cza w opo­zy­cji do opi­nii None – cóż mogę po­wie­dzieć? Jeden rabin mówi tak, drugi rabin mówi…

No, wszyst­kim nie do­go­dzę. Nie mam zresz­tą nad tym spe­cjal­nej kon­tro­li. Się pisze, jak się wy­da­je, że bę­dzie ok.

Styl i język, któ­rym ope­ru­jesz to miej­sca­mi praw­dzi­wa magia.

Spra­wi­łaś mi tym sfor­mu­ło­wa­niem nie­sły­cha­ną przy­jem­ność. Mam na­dzie­ję, że inne moje tek­sty także nie za­wio­dą!

Dzię­ku­ję za de­kla­ra­cję zgło­sze­nia do piór­ka – to dla mnie waż­niej­sze niż samo pie­rze. 

 

 

No dobra, bę­dzie pod­po­wiedź! Druga pio­sen­ka to wła­ści­wie bal­la­da, ba­aaar­dzo stara, pewne za­pa­chy w tek­ście do niej na­wią­zu­ją. 

Wik­to­rio, czy to było opo­wia­da­nie o mi­ło­ści? Ge­sta­po, du­sze­nie kotów, Gross-Ro­sen – za­iste wiel­ce ro­man­tycz­ną sce­ne­rię wy­bra­łaś.

 

Po­czą­tek bar­dzo bra­wu­ro­wy. Świet­nie ope­ru­jesz sło­wem, a w przy­pad­ku dy­na­micz­nych scen akcji, je­steś chyba tu naj­lep­sza. Wrzu­casz od razu czy­tel­ni­ka w ko­cioł eg­zo­tycz­ne­go świa­ta, przy­znam w dość im­po­nu­ją­cy spo­sób. I pew­nie bym się tu jesz­cze dalej roz­pły­wał w su­per­la­ty­wach, gdyby to nie ko­lej­ny z Two­ich tek­stów, w któ­rym to ro­bisz, więc zdą­ży­łem już to tego przy­wyk­nąć.

Ma to jed­nak też swoje mi­nu­sy, a mia­no­wi­cie chaos. Dużo po­sta­ci, nie­miec­ko­ję­zycz­ne nazwy miej­sco­wo­ści, które bez Go­ogla nic nie mówią, i in­for­ma­cje do­zo­wa­ne po ka­wa­łecz­ku. Mo­men­ta­mi trud­no się w tym od­na­leźć. Przy­znam, że w pew­nym mo­men­cie mnie to zmę­czy­ło. Gdzieś w środ­ko­wej czę­ści opo­wia­da­nia. Potem gdy już Alek­san­der tra­fił do wiedź­my, a akcja nieco zwol­ni­ła, ta­jem­ni­ce za­czę­ły się łą­czyć w ca­łość, znowu za­czę­ło mi się po­do­bać.

Duży plus za Ślężę, bo to nie mogło mi się nie po­do­bać, nawet w wy­da­niu nie­miec­kim.

Nie­wiel­ka uwaga me­ry­to­rycz­na. Pol­skie nazwy miej­sco­wo­ści nie po­ja­wi­ły się od razu po woj­nie. Trwa­ło to do­brych kilka lat, zanim sto­sow­na ko­mi­sja je nada­ła, a do tego czasu wciąż funk­cjo­no­wa­ły nazwy nie­miec­kie. Szcze­gól­nie w przy­pad­ku nie­wiel­kich wsi. U Cie­bie ma się wra­że­nie, jakby wojna się skoń­czy­ła i od razu na­zew­nic­two było pol­skie, bez okre­su przej­ścio­we­go.

 

Czego mi jesz­cze tu bra­ku­je? Po­stać głów­ne­go bo­ha­te­ra jest zbyt płyt­ko przed­sta­wio­na. Ro­zu­miem, że jako wil­ko­łak ma in­stynk­ty zwie­rzę­ce, więc nie mo­głaś zro­bić z niego wraż­li­we­go fi­lo­zo­fa. Jed­nak nie po­tra­fi­łem się z nim utoż­sa­mić. Nie czu­łem jego zło­ści, jego roz­dar­cia, czy dra­ma­tu. Inna spra­wa, że zła­ma­ny bo­ha­ter, dzia­ła­ją­cy wbrew sobie, bo jest szan­ta­żo­wa­ny… ta mo­ty­wa­cja wy­da­ła mi się drogą na skró­ty. Stać Cię na wię­cej. 

I to jest sfera, nad którą chyba naj­bar­dziej mu­sisz pra­co­wać. Ow­szem, Twoje opo­wia­da­nia im­po­nu­ją dy­na­mi­ką, cie­ka­wą hi­sto­rią, umie­jęt­nym wy­ko­rzy­sta­niem słów i ję­zy­ka, ale po prze­czy­ta­niu chyba już czte­rech, ja nadal nie po­tra­fię do­strzec w nich duszy Wik­to­rii.

Skry­wasz tę duszę. Nie po­ka­zu­jesz jej. Twoi bo­ha­te­ro­wie to czę­sto takie bar­dzo sam­cze osob­ni­ki. Nor­weg – macho, łowca wie­lo­ry­bów, Nor­ton – zła­ma­ny bun­tow­nik, Alek­san­der – rów­nież zła­ma­ny. Zimni, bez­u­czu­cio­wi, tak jak­byś uni­ka­ła ob­da­ro­wa­nia ich ja­ką­kol­wiek głę­bią. Dla­cze­go? Czy Wik­tor Or­łow­ski po­tra­fi pisać bar­dziej emo­cjo­nal­nie? Ja chcę od­na­leźć w końcu ka­wa­łek Two­jej duszy, a nie je­dy­nie bły­sko­tli­we po­pi­sy lin­gwi­stycz­ne.

 

Moja ocena 5.15/6, bo jed­nak opo­wia­da­nie mimo wszyst­ko nie­złe. 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Prze­czy­ta­łam i długo się za­sta­na­wia­łam nad ko­men­ta­rzem. I w sumie po­win­nam się wy­wi­nąć sko­pio­wa­niem opi­nii None’a: “to jeden z tych, które cięż­ko mi się ko­men­tu­je. Do­kład­nie taki, za ja­ki­mi nie prze­pa­dam, ale jed­no­cze­śnie bez­dy­sku­syj­nie do­brze na­pi­sa­ny.” Ale po­zwo­lę sobie na jesz­cze jeden cytat z jego ko­men­ta­rza, bo chyba naj­le­piej stresz­cza mój pro­blem z tym tek­stem (po­dob­nie zresz­tą, mogę to re­tro­spek­tyw­nie stwier­dzić, z tym tek­stem z Geo): “za każ­dym razem do­kład­nie wie­dzia­łem (…) ja­kiej re­ak­cji ode mnie ocze­ku­jesz”.

 

Wła­śnie. To był pro­blem: czu­łam się w pew­nym sen­sie emo­cjo­nal­nie zła­pa­na w pu­łap­kę, czu­łam się za­kład­ni­kiem emo­cjo­nal­nym tego tek­stu, a tego wy­jąt­ko­wo nie lubię w li­te­ra­tu­rze ani fil­mie (vide moje ko­men­ta­rze i od­czu­cia z oka­zji opo­wia­da­nia “Mi­łość”). Może gdyby ta sama fa­bu­ła zo­sta­ła umiesz­czo­na w nieco innym kon­tek­ście – co nie było nie­moż­li­we, bo po­stać wil­ko­ła­ka i wiedź­my pa­su­je do do­wol­ne­go set­tin­gu – a nie w pie­kle pie­kieł XX wieku, to po­czu­cie by­ło­by mniej­sze, bo dy­stans za­rów­no czy­tel­ni­czy jak i hi­sto­rycz­ny inny. I nie jest tak, że od­ma­wiam pi­sa­rzom prawa do pi­sa­nia o II woj­nie, ale za­wsze czuję się nie­swo­jo, kiedy jej kosz­mar jest tłem dla hi­sto­rii jed­nak roz­ryw­ko­wych i dość płyt­kich. To samo mia­łam z Twoim kra­ja­nem, Mar­kiem Kra­jew­skim i “Fe­stung Bre­slau”. To naj­wy­raź­niej dobra stra­te­gia, bo dzia­ła na wielu czy­tel­ni­ków, ale mu­sisz się li­czyć także z tym, że prze­ry­so­wa­nie emo­cjo­nal­ne, gra na skraj­nych uczu­ciach za­rów­no bo­ha­te­rów jak i czy­tel­ni­ka i pra­wie że ma­ni­pu­la­cja nimi dla czę­ści od­bior­ców bę­dzie znie­chę­ca­ją­ca. Bo dla mnie w tym tek­ście jest kon­cert fa­jer­wer­ków (to nie jest na­wią­za­nie do ulu­bio­ne­go ele­men­tu ko­men­ta­rzo­we­go NWM-a, ale opis za­sta­nej rze­czy­wi­sto­ści li­te­rac­kiej), jest mocna przy­nę­ta emo­cjo­nal­na, ale trosz­kę poza tym ca­łość to wy­dmusz­ka. Efek­tow­na, ale jed­nak tylko wy­dmusz­ka. Bo­ha­te­ro­wie są ty­pa­mi, są spraw­nie wpi­sa­ni w wy­zna­czo­ne im role, a świat jest tylko re­kwi­zy­tem – spra­wia­ją­cym wra­że­nie, że zo­stał wy­bra­ny tak, żeby ta emo­cjo­nal­na przy­nę­ta była jak naj­trud­niej­sza do od­rzu­ce­nia. I w re­zul­ta­cie te wszyst­kie emo­cje wy­da­ją mi się sztucz­ne, na­rzu­co­ne.

 

Co nie zmie­nia faktu, że jak zwy­kle bar­dzo spraw­nie ope­ru­jesz ję­zy­kiem, fa­bu­łą (choć ta nieco mi się dłu­ży­ła, ale może po czę­ści przez ten emo­cjo­nal­ny dys­kom­fort i bunt prze­ciw­ko pew­nym ele­men­tom opo­wia­da­nia), nie­źle kreu­jesz bo­ha­te­rów (acz­kol­wiek tu, jak dla mnie, mo­gło­by ich być nieco mniej, bo czy­ta­jąc na kilka po­dejść lekko się gu­bi­łam w imio­nach i na­zwi­skach, co czy­ni­ło lek­tu­rę mo­men­ta­mi cięż­ką i iry­tu­ją­cą). Czas te­raź­niej­szy mnie iry­to­wał tylko tro­chę.

 

Z mojej stro­ny dwa ba­bo­le:

Uwiel­biam mur pru­ski

No, nie. Nie­miec tak nie powie. W za­leż­no­ści od tego, co tam jest na­praw­dę, po­wi­nien być fa­chwerk albo sza­chu­lec.

 

iry­tu­ją­cy jak fał­szy­wa nuta w kon­cer­cie lu­bia­nej fil­har­mo­nii

Fil­har­mo­nia to in­sty­tu­cja lub bu­dy­nek, kon­cert gra or­kie­stra.

http://altronapoleone.home.blog

Ale mi, Wik­to­rio, za­im­po­no­wa­łaś. To co tu wy­pra­wiasz ję­zy­ko­wo, to w moim od­czu­ciu twór­czość bar­dzo wy­so­kiej próby. I wiem, jest to dość śmia­ła teza, do­dat­ko­wo pa­da­ją­ca ze stro­ny de facto laika. Nie­mniej mu­sia­łem za­cząć od po­chwa­ły tego nie­by­wa­łe­go po­pi­su, bo naj­wyż­szej próby zdań jest tutaj całe mnó­stwo, a Ty z pre­me­dy­ta­cją nie da­jesz się na­cie­szyć ich bły­sko­tli­wo­ścią, tylko ata­ku­jesz ko­lej­nym, a potem jesz­cze jed­nym. Wow.

Tak się skła­da, że mam ro­dzi­nę w Wal­den­bur­gu i w te wa­ka­cje zwie­dza­łem któ­ryś już raz tam­tej­szy zamek, bo do­wie­dzia­łem się, że udo­stęp­nio­no zwie­dza­ją­cym na­zi­stow­skie tu­ne­le. Stąd też na widok hasła “pro­jekt Riese” oczka za­świe­ci­ły mi się bły­ska­wicz­nie. Nie wiem, czy mia­łaś oka­zję wi­dzieć tę eks­po­zy­cję, ale jest przed­sta­wio­na w duchu teo­rii spi­sko­wej i aż się prosi o fan­ta­stycz­ną in­ter­pre­ta­cję.

Po co robię taki roz­wle­kły wstęp? Bo kwie­ci­sto­ścią ję­zy­ka i kon­struk­cją za­wią­za­nia akcji zręcz­nie za­rzu­casz wędkę, wprost wspo­mi­na­jąc o Riese. Jako osoba, która zna ten wy­ci­nek dru­giej wojny świa­to­wej, być może na­iw­nie za­ło­ży­łem, że może tro­chę po­spi­sku­jesz w tym opo­wia­da­niu. Oka­za­ło się jed­nak, że tekst jest o czym innym. Riese prze­pa­da, po­ja­wia­jąc się pod ko­niec i zy­sku­jąc zdaw­ko­we wy­tłu­ma­cze­nie. Za­miast re­ali­stycz­nej hi­sto­rii mu­śnię­tej ja­kimś pa­ra­nor­mal­nym wąt­kiem, wpa­da­ją wil­ko­ła­ki, wiedź­my, koty pro­wa­dzą­ce po­jaz­dy, magia i cała resz­ta. Z jed­nej stro­ny jest to tylko mój pry­wat­ny nie­do­syt nad roz­bu­dzo­ny­mi, lecz nie speł­nio­ny­mi ocze­ki­wa­nia­mi (a może źle zin­ter­pre­to­wa­ny­mi sy­gna­ła­mi?). Z dru­giej na­to­miast, skoro wątek Riese jest wła­ści­wie nie­istot­ny, po co umiej­sca­wiać akcję w tym kon­kret­nym miej­scu, wspo­mi­nać o tej kon­kret­nej na­zi­stow­skiej ope­ra­cji?

Głów­ny bo­ha­ter jest wil­ko­ła­kiem i prze­szło mi przez myśl, że być może to on może być jakoś po­wią­za­ny z Riese. Na po­cząt­ku tekst jest re­ali­stycz­ny, a wątek fan­ta­stycz­ny sub­tel­ny. Gdy za­czę­ły się dziać te wszyst­kie ba­śnio­we rze­czy, od­rzu­ci­ło mnie to, bo nic nie wska­zy­wa­ło, że fa­bu­ła skrę­ci w tak eg­zo­tycz­ną stro­nę.

Po­nad­to Ale­xan­der pląta się po ko­lej­nych sce­nach jak sta­ty­sta. Niby wszyst­ko ob­ser­wu­je i opi­su­je z wiel­ką prze­ni­kli­wo­ścią, a jed­nak od­nio­słem wra­że­nie, że jest po­py­cha­ny z miej­sca na miej­sce ko­lej­ny­mi wy­da­rze­nia­mi, jakby nie miał albo nie chciał mieć na nic wpły­wu. Szko­da, bo resz­ta bo­ha­te­rów wy­pa­dła, w moim od­czu­ciu, cał­kiem so­czy­ście. Choć i tu przy­cze­pił­bym się do zbyt­nie­go wska­zy­wa­nia pal­cem, co jest czar­ne, a co białe. Widać, że z Go­tlie­ba chcia­łaś zro­bić po­stać o skom­pli­ko­wa­nych mo­ty­wa­cjach, jed­nak w nar­ra­cji w od­nie­sie­niu do niego wprost pada, że jest zły. Z dru­giej stro­ny, gdy Frie­da w koń­ców­ce, w nieco in­fo­dum­po­wym tonie wy­ja­śnia Ale­xan­dro­wi i czy­tel­ni­ko­wi więk­szość nie­wy­ja­śnio­ne­go, sama okre­śla się jako ta jed­no­znacz­nie dobra, która nie mo­gła­by ni­ko­go zo­sta­wić bez po­mo­cy, nawet SS-ma­na, nawet stwo­ra, o któ­rym wie, że może być szpie­giem i jej za­gro­zić. Jej po­sta­wa wy­glą­da mi nie­wia­ry­god­nie, zwłasz­cza w per­spek­ty­wie wojny, gdy wro­go­wie prze­cze­su­ją teren, by od­na­leźć dom Frie­dy. Taka była po­tęż­na, że się ich nie oba­wia­ła? Skoro tak, to po co się kryła?

I jesz­cze na ko­niec dwa słowa o akcji. Z dwóch róż­nych bie­gu­nów są tutaj sceny. Albo wi­do­wi­sko­wa akcja, po­rząd­nie na­pi­sa­na, ale jed­nak nie po­py­cha­ją­ca wy­da­rzeń za bar­dzo do przo­du, jak na ilość miej­sca, które trze­ba zużyć na jej opi­sa­nie. Albo Roz­mo­wy, prze­my­śle­nia, wspo­mnie­nia, które w sumie też nie wno­szą aż tyle. Moim zda­niem jak na 46k, to może nie dzie­je się tutaj za mało, ale z pew­no­ścią bra­ku­je tu paru wy­ra­zi­stych za­sko­czeń.

Krót­ko mó­wiąc, opo­wia­da­nie jest na­pi­sa­ne “bez­dy­sku­syj­nie do­brze”, ale jego lek­tu­ra mnie zmę­czy­ła.

 

Ge­sta­po wal­czą­ce z dol­no­ślą­ską par­ty­zant­ką wiedźm przy po­mo­cy wil­ko­ła­ka – wy­glą­da to bar­dzo sen­sow­nie. Spo­dzie­wa­łem się wpraw­dzie Wol­fen­ste­ina, a do­sta­łem coś w ro­dza­ju Fran­ky’ego Furbo – ale też do­brze. Trosz­kę bym się cze­piał pro­por­cji – za długi po­czą­tek, a nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­ki wątek ro­man­so­wy, zwłasz­cza w tej czę­ści po­wo­jen­nej. Jeśli cho­dzi o samą fa­bu­łę, nie bar­dzo zro­zu­mia­łem akcję z upro­wa­dze­niem kon­wo­ju więź­niów – skoro ci znik­nę­li już w po­bli­żu za­sadz­ki Got­tlie­ba, dla­cze­go (zgod­nie z mel­dun­kiem Stry­era) po­ka­za­li się na dro­dze póź­niej, by osta­tecz­nie znik­nąć po­now­nie i nie do­trzeć do Gross-Ro­sen? I skąd strze­la­ni­na, skoro udało się kon­wój prze­pro­wa­dzić nie­zau­wa­żo­ny koło nosów Got­tlie­ba i Ale­xan­dra? Przy oka­zji – mia­łem cały czas wra­że­nie, że coś mi umyka przez nie­zna­jo­mość geo­gra­fii Dol­ne­go Ślą­ska, zwłasz­cza w wy­da­niu nie­miec­ko­ję­zycz­nym.

Co się tyczy samej nar­ra­cji, tu od­czu­cia mam am­bi­wa­lent­ne. Jej wybór musi być za­wsze uza­sad­nio­ny czymś wię­cej niż próbą na­pi­sa­nia cze­goś ina­czej niż do­tych­czas. Tutaj czas te­raź­niej­szy świet­nie się spraw­dza w epi­zo­dach z punk­tu wi­dze­nia Ale­xan­dra – pod­kre­śla jego zwie­rzę­cą zmy­sło­wość i „uważ­ność” – brawo za to roz­wią­za­nie! Go­rzej na­to­miast (bo wła­śnie bez czy­tel­ne­go po­wo­du) wy­pa­da w tych frag­men­tach obiek­tyw­nych (jak choć­by pierw­szy frag­ment). Mo­men­ta­mi mia­łem wra­że­nie, że przy­ję­ta kon­wen­cją staje się dla Cie­bie cię­ża­rem, jak np. w tym frag­men­cie z cią­gły­mi zmia­na­mi czasu:

4 grud­nia spadł śnieg. Ko­lum­ny wozów żło­bią w bia­łym puchu płyt­kie ko­le­iny, ze wszyst­kich stron ota­cza­jąc masyw góry Zob­ten­berg. Uzbro­jo­ne fur­go­net­ki cza­tu­ją u wy­lo­tu każ­dej drogi do­jaz­do­wej. Na znak Got­tlie­ba sze­ścio­ma sa­mo­cho­da­mi pra­wie trzy­dzie­stu ludzi wje­dzie do wsi Si­ling­tal od za­cho­du, druga, pięt­na­sto­oso­bo­wa grupa ob­je­cha­ła już Ge­iers­berg od po­łu­dnia i czeka w od­wo­dzie, na­słu­chu­jąc roz­ka­zów przez ra­dio­sta­cję.

Masz tro­chę błę­dów w nie­miec­kiej pi­sow­ni. Nie będę się mą­drzył, bo po co, ale cho­ciaż to “hail” zmień. Bo bije po mor­dzie.

Takie sfor­mu­ło­wa­nia też tro­chę nie­szczę­śli­we: “Fran­cji i Hisz­pa­nii, by wresz­cie prze­nieść się na teren Nie­der­schle­sien. “ Gdyby być kon­se­kwent­nym, to na te­re­nie Fran­kre­ich i Spa­nien. Co oczy­wi­ście brzmi bez sensu.

Czy­ta­łem z dziec­kiem na ko­la­nach i nie­wąt­pli­wie to jest głów­na przy­czy­na, dla któ­rej opo­wia­da­nie mnie przede wszyst­kim zmę­czy­ło. Przy­zwy­cza­iłaś już, że nie stro­nisz od eklek­ty­zmu, ale ge­sta­po z wiedź­ma­mi to dla mnie lody z mie­lon­ką. Nie­straw­ne. Przy­naj­mniej w wer­sji dra­ma­tycz­nej. Choć chyba naj­bar­dziej nie pa­so­wa­ły mi te koty, wzię­te jakby z cze­goś znacz­nie lżej­sze­go i zu­peł­nie zmie­nia­ją­ce kli­mat opo­wie­ści. Źle znio­słem to zde­rze­nie. Ale to są gusta, więc trze­ba je trak­to­wać z przy­mru­że­niem oka. I cały czas mia­łem wra­że­nie, że tekst jest na­pi­sa­ny po łeb­kach, jakby za­bra­kło Ci cier­pli­wo­ści do osta­tecz­ne­go jego wy­gła­dze­nia, przez co stale na­tra­fia­łem na nie­przy­jem­ne drza­zgi.

Było tro­chę smacz­ków, ale o tym już wiemy, że umiesz. Były. Nie po­psu­łaś się :)

Zdaję sobie spra­wę, jak słaby to ko­men­tarz, ale chwi­lo­wo za­zna­czam swoją obec­ność je­dy­nie takim. Może jesz­cze się po­pra­wię.

Jedna rzecz mnie jesz­cze gry­zła – ale może coś mi umknę­ło – czy to ge­ne­ral­nie wy­glą­da tak, że Niem­cy bili Niem­ców, bo… chcie­li zła­pać wiedź­mę, która… nie wiem… bro­ni­ła kogo po­pad­nie? Czy nie wo­le­li­by już bić tych jeń­ców, skoro to było bez zna­cze­nia? Z pew­no­ścią cze­goś nie zro­zu­mia­łem. Ale to przez to dziec­ko na ko­la­nach.

Lubię nie­miec­kie i wil­ko­łac­kie wątki, koty tro­chę mniej, ale też. Czyta się do­brze, język jest pla­stycz­ny. Za­pew­ne można do­cze­pić się róż­nych rze­czy, ale nie będę po­wta­rzał, tego co już zo­sta­ło po­wie­dzia­ne w po­wyż­szych ko­men­ta­rzach. W moim od­czu­ciu wiedź­my są jakoś po­dej­rza­nie szla­chet­ne, a happy end nie­prze­ko­nu­ją­cy. Wiedź­ma zde­cy­do­wa­nie za łatwo zwy­cię­ża, za bar­dzo gó­ru­je nad swo­imi prze­ciw­ni­ka­mi i nigdy nie traci pa­no­wa­nia nad sy­tu­acją, prze­to dra­ma­tyzm i na­pię­cie w ostat­niej czę­ści opada. Nie za­szko­dził­by mo­ment w któ­rym by­ła­by zdana na łaskę Ale­xan­dra, żeby mógł się wy­ka­zać jako szla­chet­na be­stia i praw­dzi­wy męż­czy­zna. W ak­tu­al­nej wer­sji za­wsze bę­dzie jej głu­piut­kim ko­cha­ją­cym pie­skiem.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dziw­ne opo­wia­da­nie. Jak wła­ści­wie każde Wik­to­riań­skie opo­wia­da­nie czy­ta­ło się to-to do­brze, ale gry­zie mnie dy­so­nans mię­dzy tym po­cząt­ko­wym, twar­dym aspek­tem “hi­sto­ry” i póź­niej­szym “fan­ta­sy”.

Tro­chę zbyt dra­stycz­ny, przez co opo­wia­da­nie tra­ci­ło na wia­ry­god­no­ści. Naj­pierw brud, potem tęcza. Za­krwa­wio­na tęcza ;p

Koty fajne, wiedź­my i wil­ko­ła­ki takie tro­chę meh. Choć na­pi­sa­ne wpraw­nie, to jed­nak roz­jeż­dża­ło się i być może osta­tecz­nie zo­sta­łem z wra­że­niem: prze­kom­bi­no­wa­ne. Jak­byś na siłę chcia­ła dodać tej pro­stej w grun­cie rze­czy hi­sto­rii ko­lo­ry­tu, się­ga­jąc po dziw­ne roz­wią­za­nia.

 

Trzy­maj się ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Za­czę­łam czy­tać i po­my­śla­łam sobie: ło borze, tylko nie wojna, Niem­cy, za­du­sza­nie kotów i za­pew­ne splu­ga­wia­nie nie­wiast.

Ale potem oka­za­ło się, że koci du­si­ciel jest cał­kiem in­te­re­su­ją­cy i wie­lo­wy­mia­ro­wy, po­ja­wi­ła się też od­po­wied­nio skro­jo­na wiedź­ma, no i koty, koty, za­trzę­sie­nie kotów.

Bu­do­wa opo­wia­da­nia po­zwo­li­ła na za­sko­cze­nie mnie i za­cie­ka­wie­nie twi­sta­mi oraz kre­acja­mi głów­nych bo­ha­te­rów, a wmie­sza­nie ich w spra­wy hi­sto­rycz­ne, po­trak­to­wa­ne uważ­nym ri­ser­czem, za­plu­so­wa­ło w kwe­stii świa­ta przed­sta­wio­ne­go i osa­dze­nia hi­sto­rii. Dla mnie to “tra­ce­nie na wia­ry­god­no­ści” było znacz­nie atrak­cyj­niej­sze, niż gdy­byś opo­wia­da­ła dalej o woj­nie bez tak wy­raź­nych ma­gicz­nych ak­cen­tów. 

Tak jak Co­bold zwró­ci­łam uwagę na nieco po ma­co­sze­mu po­trak­to­wa­ny czas nar­ra­cji, ale nie prze­szka­dzał mi w po­zy­tyw­nym od­bio­rze. Po­prze­ty­ka­nie akcji zwie­rzę­cy­mi roz­mo­wa­mi i ogól­ny dy­so­nans zwie­rzę-czło­wiek, uła­go­dzo­ny po­przez prze­ni­ka­nie i wmie­sza­nie w to baśni, do­brze uroz­ma­ica akcję. Mogę stwier­dzić, że to jest je­dy­na straw­na dla mnie forma czy­ta­nia o tych woj­nach.

Nie zwró­ci­łam ja­kiejś wiel­kiej uwagi na język, z tego wzglę­du jed­nak, że zwra­cam uwagę już głów­nie na błędy, bo po­pra­wiam tyle tek­stów dzien­nie, że ina­czej nie da­ło­by się za­cho­wać zdro­wia psy­chicz­ne­go. Skoro nie zwró­ci­łam na niego uwagi to zna­czy, że był dobry ;)

Je­dy­ny tekst w tym mie­sią­cu z no­mi­no­wa­nych, któ­re­mu bez dłuż­sze­go wa­ha­nia dałam TAK. Ge­ne­ral­nie je­dy­ny, któ­re­mu dałam TAK ;) Stwo­rzył ja­kieś ob­raz­ki w mojej gło­wie i prze­mó­wił do wy­obraź­ni.

"Po opa­no­wa­niu warsz­ta­tu na­le­ży go wy­rzu­cić przez okno". Vita i Vir­gi­nia

W ogóle to je­stem trąba.

Kilka dni temu wrzu­ci­łem ko­men­tarz na szyb­ko i nawet nie spraw­dzi­łem czy się do­da­ło. A potem nie było mnie przez kilka dni i teraz muszę prze­pra­szać za okrop­ne opóź­nie­nie :-) 

Ale do rze­czy. 

Tekst mocno przy­po­mi­na ten o su­kien­ce, bo po­dob­nie na­pi­sa­ny. To zna­czy do­kład­nie tak jak lubię – bar­dzo wi­zu­al­nie, "ak­cyj­nie", fil­mo­wo. Za­miast opi­sy­wać ca­ło­kształt danej sceny, sku­piasz się na de­ta­lach, ro­bisz zbli­że­nia na po­szcze­gól­ne, drob­ne ele­men­ty – ślady opon na śnie­gu, ciem­ne syl­wet­ki w lesie, kolor oczu – dzię­ki czemu scena nie dość, że nic nie traci na dy­na­mi­ce (w czym wy­dat­nie po­ma­ga czas te­raź­niej­szy, może nie do końca kon­se­kwent­nie sto­so­wa­ny, ale to zu­peł­nie nie prze­szka­dza­ło w czy­ta­niu) to jesz­cze zy­sku­je świet­ny, cha­rak­te­ry­stycz­ny i mocno wy­czu­wal­ny na­strój. Do tego wszyst­ko cel­nie punk­to­wa­ne jest bar­dzo do­bry­mi i ory­gi­nal­ny­mi me­ta­fo­ra­mi – nic tylko po­ki­wać z wy­ra­zem głę­bo­kie­go uzna­nia. 

No do­brze, że tymi me­ta­fo­ra­mi to nie za­wsze jest tak w punkt – na przy­kład to o ge­sta­pow­cach wy­sy­pu­ją­cych się z sa­mo­cho­du jak czar­ne prze­cin­ki spo­wo­do­wa­ło, że par­sk­ną­łem śmie­chem (zwłasz­cza, że wred­na wy­obraź­nia pod­su­nę­ła mi obraz kil­ku­na­stu Herr Otto Flic­ków wy­ska­ku­ją­cych z Ku­bel­wa­ge­na) a w kon­tek­ście całej sceny to było ra­czej nie­po­żą­da­ne. Albo:

Złość i po­czu­cie obrzy­dze­nia palą jak na­palm.

Ana­chro­nizm, Alek­san­der nie mógł wie­dzieć co to na­palm. 

Widzę też za­mi­ło­wa­nie do efek­tow­nych re­kwi­zy­tów – w "Su­kien­ce" była rusz­ni­ca prze­ciw­pan­cer­na w cha­rak­te­rze ka­ra­bi­nu wy­bo­ro­we­go, a tutaj mamy te­re­no­we­go mer­ce­de­sa. Ogól­nie to bar­dzo fajna spra­wa, bo na­da­je tek­stom do­dat­ko­wy, cha­rak­te­ry­stycz­ny, za­pa­mię­ty­wal­ny sznyt, ale trze­ba uwa­żać na prze­sa­dę. Ten kon­kret­ny mer­ce­des jest su­per­faj­ny, to jeden z naj­bar­dziej zło­wro­gich aut w hi­sto­rii, obok lam­bor­ghi­ni aven­ta­do­ra, po­rsche 917 i rolls-roy­ce phan­tom jonc­khe­ere. Ale zbu­do­wa­no ich tylko kil­ka­na­ście i wszyst­kich uży­wa­li naj­wyż­si no­ta­ble, wli­cza­jąc Hi­tle­ra. Po­mi­ja­jąc fakt w jaki spo­sób cza­row­ni­ca ta­kie­go zdo­by­ła, to jeż­dże­nie czymś takim wy­wo­ły­wa­ło­by sen­sa­cję i wzbu­dza­ło po­dej­rze­nia wśród żoł­nie­rzy. Za­kła­dam, że wiedź­ma mogła spra­wić że roz­pły­wał się we mgle, sam za­cie­rał za sobą ślady czy co tam jesz­cze, ale tu wła­śnie po­ja­wia się to, do czego zmie­rzam – cza­row­ni­ca jest zde­cy­do­wa­nie prze­kok­szo­na. Jak ten snaj­per w "Su­kien­ce" (sorki, nie pa­mię­tam imie­nia) mądry, dobry, za­bój­czo spraw­ny i przy­stoj­ny, tak i cza­row­ni­ca tutaj – po­zwa­la sobie na mer­ce­de­so­wy szoł bo wie, że nikt i tak nie na­mie­rzy tego bar­dzo rzu­ca­ją­ce­go się w oczy auta, po­tra­fi za­trzy­my­wać kule, roz­bi­jać uzbro­jo­ne kon­wo­je, zni­kać trans­por­ty więź­niów, mie­szać na szwaj­car­skich kon­tach, a do tego jesz­cze jest pięk­na. Aż rodzi się py­ta­nie: Dla­cze­go sama nie po­go­ni hi­tle­row­ców w cho­le­rę? Za­pew­ne są po­wo­dy, dla któ­rych tego nie robi, ale trud­no ki­bi­co­wać komuś, kto nie ma rów­no­rzęd­ne­go prze­ciw­ni­ka. 

No i fa­bu­ła. 

Po­łą­cze­nie hi­tle­row­ców i wil­ko­ła­ków jest nośne i czę­sto zresz­tą wy­ko­rzy­sty­wa­ne, więc tu nic się w za­sa­dzie nie gry­zie i jest okej. Fakt, kiedy jest mowa o Niem­cach i wil­ko­ła­kach od razu widzę to:

https://youtu.be/xynLdCh2Uss

Ale każdy ma wła­sną pulę sko­ja­rzeń i nie mogę kry­ty­ko­wać tek­stu dla­te­go, że ja mam nie­od­po­wied­nią :-) Cho­dzi mi o to, że opo­wia­da­nie roz­pa­da się na sze­reg zna­ko­mi­tych opi­so­wo, kli­ma­tycz­nie i emo­cjo­nal­nie scen, a fa­bu­ła gdzieś się w tym gubi. A gdy już się znaj­du­je wy­cho­dzi na to, że zbyt po­ry­wa­ją­ca nie jest. Są przy­go­to­wa­nia do roz­pra­wy z wiedź­mą, ktoś na kogoś za­sta­wia pu­łap­ki, ale tro­chę się gubi kto na kogo, coś się dzie­je, nieco cha­otycz­nie, coś się stało z kon­wo­jem, a potem cza­row­ni­ca wszyst­kich usta­wia i nie spra­wia jej to żad­ne­go pro­ble­mu. Głów­ny bo­ha­ter w za­sa­dzie nic nie robi, poza za­ko­cha­niem się w wiedź­mie (który to wątek jest ra­czej zbęd­ny). A potem happy end. 

No do­brze, może przed­sta­wiam to w nieco zbyt ciem­nych bar­wach i za bar­dzo lek­ce­wa­żą­cycm tonem, bo prze­cież źle nie jest. Ale po lek­tu­rze mia­łem wra­że­nie, że hi­sto­ria nie do­trzy­mu­je kroku sty­lo­wi. Nie na nawet czę­ści mocy i nie robi nawet odro­bi­ny ta­kie­go wra­że­nia, jak po­szcze­gól­ne sceny. (oraz po­stać Got­tlie­ba – o tym za­po­mnia­łem, a facet jest świet­nie przez Cie­bie skon­stru­owa­ny) Jak z do­sko­na­łym tech­nicz­nie i wi­zu­al­nie fil­mem, w któ­rym fa­bu­łę po­trak­to­wa­no nieco po ma­co­sze­mu. Wciąż oglą­da­nie spra­wia nie­by­wa­łą przy­jem­ność, ale po­zo­sta­je nie­do­syt. 

Po­zdra­wiam! 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Nowa Fantastyka