Smok uciekał przez pustynię, a rycerz podążał w ślad za nim.
W końcu…
Ich walka w końcu miała dobiec końca.
Nie wśród zburzonych murów Trantoru, gdzie palący dech jaszczura niemal zagotował woja w jego lśniącej, mocarnej zbroi. A była to zbroja niepoślednia, wykuta z wibranium, cudownego metalu z gwiazd, w głębokich jaskiniach krzepkich krasnoludów. Tylko najcnotliwsi i najpotężniejsi mogli się w nią przyoblekać.
Nie pośród bezkresnych traw Stygii, na których od wieków dzicy Hohdowie wypasają narowiste tauntauny, a gdzie rycerz odciął koniuszek potwornego, błoniastego skrzydła bestii, z bolesnym rykiem rejterującej tchórzliwie z placu boju.
Nie wśród cienistych, parnych dżungli Arakisu, gdzie do dziś kwitną mroczne kulty, a olbrzymie węże uciskają okrutnie swe ludzkie sługi. Tamże Potwór zakradł się do bohatersko śpiącej dwójki i omal nie rozszarpał pazurami wiernego, śmigłego wierzchowca, który tylko dzięki twardym jak stal kopytom wyszedł z opresji z draśnięciami na grzbiecie jeno.
A teraz pustynia Solarus… Tu się miał dokonać koniec tego pojedynku.

Gdzie szukać początku tej zwady? Powiadają, że wszystko zaczęło się na wielkim festynie u króla Melkora, panującego nad gościnnym Wybrzeżem Moskitów. Cóż to za wspaniała kraina, gdzie zawijają wszystkie statki z Wysp Dalekich, przywożąc jantar, okowitę, miód, cudnie barwioną wełnę. Melkorowe królestwo opływało w dostatki, toteż o swawolnym święcie, które król był urządził w przypływie straszliwej nudy, opowiadać się będzie jeszcze długie, długie lata. Wszak to tam stoły uginały się od mięsiwa i napitku, a nikt, nawet najmniejszy chudopachołek, nie odchodził od stołu głodny. To tam w pląsy puszczały się nobliwe damy dworu z nieokrzesanymi pastuchami, możni szlachcice z dorodnymi dojarkami, ufne psy z podstępnymi kotami…
Będzie pamiętać się o tym turnieju jednak z innego, jakże ważkiego powodu – to tam rozpoczęła się walka rycerza i smoka!
Czy zaczęło się od wina wylanego na kolana szanownego imć pana podstolego królewskiego, szpetnego jak ostatnie nieszczęście? Czy od zbyt śmiałych spojrzeń, rzucanych w stronę Melkorowej faworyty, ślicznej jak pierwsze marzenie? Różnie powiadają.
Wszak gdy jaszczurza maszkara zrzuciła ludzką powłokę – a przybrała postać zamorskiego panicza, toteż nikt nie rozpoznał niecnego podstępu – rzucili się wszyscy śmiali biesiadnicy broni szukać, mało w drzwiach nie tratując się wzajemnie. Cóż to za duch ochoczy do boju! Oręż jednakowoż odłożyli wprzódy, aby się w tańcach o klingi i styliska nie potykać, toteż bestia samojedna pozostała pośród przelękłych białogłów. Dopiero wielmożny rycerz Marten, powróciwszy ze wsławionym w niezliczonych bojach, wiernym mieczem Labrysem, spojrzał głęboko w oczy bestii i coś do niej zaszeptał. Potwora zmrużyła tylko olbrzymie oczyska, powróciła do ludzkiej postaci, zasyczała: „Postanowione!” i oddaliła się z biesiadnej komnaty, nie niepokojona więcej przez nikogo ze struchlałych gości.
Tak zaczęła się owa batalia, o której długo jeszcze aksamitnogłosi minstrele śpiewać będą na książęcych dworach, wędrowni trubadurzy opowieściami o niej zabawiać bywalców karczm, a stare piastunki trwożyć uszy dziatek. Niektórzy powiadali jednak, że nie było to pierwsze spotkanie rycerza ze smoczyskiem, wiele już razy ponoć się starli. Jak było, tak było – ta walka miała być rozstrzygająca i ostateczna!
Jej kres nadchodził właśnie tu, na bezkresnej pustyni prażonej białym słońcem, gdzie tylko wszechobecne wydmy, bielejące piszczele i pędzony wiatrem, szeleszczący piasek miały być świadkami gorzkiego końca jednego z zaciekłych wrogów.
I nareszcie – dokonało się. Stanęli: lśniącym okiem w kaprawe ślepie, dumną piersią w oślizgłą łuskę, szlachetnym obliczem w obmierzły pysk.
Cóż to była za walka!
Ze wszech miar godna straszliwych bogów i potężnych herosów. Taka, o której lata całe krążyć będą opowieści, które nie potrzebować będą bałamutnego ubarwiania. Szkoda tylko, że nikt nie widział, jakich cudów waleczności dokonywali prawy rycerz i podła potwora. Dość powiedzieć, że po godzinach morderczego starcia, pełnego zabójczych sztychów, cudownych zasłon, gibkich odskoków, zwinnych uników, palących kul ognia, chłostania ogonem, chlastania pazurami, cny wojownik przytknął sztych miecza do piersi wyczerpanego gada i ostatkiem sił wycharczał:
– Berek!