– Kiniu, ja się zastrzelę – powtórzył Kołyszko – Wiem, zaraz święta, masz urlop… ja to wszystko wiem, ale…
– Nie macie nikogo na miejscu? – zapytała Kinga Duchacka bez wielkiej nadziei. Wiktora Kołyszkę, skawińskiego powiatowego kuratora do spraw Ontologicznych Mniejszości, znała od lat. Wiedziała doskonale, że ma skłonności do przesady, ale była też pewna, że nie zawracałby jej głowy bez powodu.
– Niestety – powiedział ponuro Wiktor – sama wiesz, jak to działa: póki nie uświadomisz zafiksowanemu poltergeistowi jego natury, nie opanujesz go. Nie dam rady bez negocjatora.
Kinga westchnęła ciężko. Mediatorów z uprawnieniami nie było zbyt wielu, a na dodatek dwudziestego trzeciego grudnia ludzie miewają inne priorytety niż prowadzenie negocjacji między dwoma skłóconymi upiorami zagrożonymi eksmisją. I pomyśleć, że swego czasu zrobienie kursu negocjatora wydawało się takim dobrym pomysłem.
– Przysyłasz po mnie samochód. Pod dom – powiedziała. – Nie będę się tłukła do tego waszego Miłocina MPK, nie w przeddzień wigilii.
Następnego dnia o ósmej rano kierowca wysadził ją koło nowo powstałego budynku w podskawińskim Miłocinie. W ponurym zimowym świetle blok, otoczony rozkopaną, rozmokłą ziemią, wyglądał dość przygnębiająco.
Kołyszko, ukryty pod olbrzymim parasolem, już był na miejscu. Towarzyszyły mu dwie młode kobiety, zaaferowane i trochę wystraszone.
– Nasze poszkodowane, panie Bergman i Nowak, właścicielki mieszkania – przedstawił je kurator. – Kinga Duchacka, mediatorka z urzędu wojewódzkiego. Pani mediator, przesłałem pani dossier…
Kinga machnęła ręką. Dossier dostała o dwudziestej drugiej poprzedniego dnia i ledwie zdążyła rzucić na nie okiem.
– Może niech najpierw panie powiedzą, co się dzieje – zaproponowała – a na wizję lokalną pójdziemy już przygotowani?
Historia była typowa. Dziewczyny kupiły mieszkanie, zaczęły się urządzać i jakoś w tygodniu przedświątecznym okazało się, że mają współlokatorów.
– Najpierw zadymiłyśmy sąsiada z klatki, nie wiadomo czym – powiedziała Dorota Nowa. – Na szczęście akurat ten starszy pan spod jedynki jest bardzo miły, nie robił afery. Ale później…
– Hałasy w nocy, rzucanie meblami – wyliczyła druga z właścicielek, Astrid Bergman. – Latająca porcelana. Odgłosy strzałów…
– A potem zaczęły się… jak pan to nazwał? – Dorota spojrzała na Kołyszkę. – Manifestacje?
Kinga zobaczyła wspomniane manifestacje, kiedy weszła do nawiedzonego mieszkania. Gdy tylko przekroczyli próg, Kołyszko narysował kredą prostokąt wokół całej czwórki, a Kinga starannie wysypała zaznaczone przez kolegę linie solą. W świetle tego, co widzieli przed sobą, lepiej było nie narażać się na bezpośrednie spotkanie z niechcianymi lokatorami.
Przestronne lokum, ciągle jeszcze nie w pełni urządzone, wyglądało jak pobojowisko. Rozbite meble. Stosy potłuczonej porcelany i ciągnąca się przez całą długość kuchni i salonu widmowa ektoplazmatyczna konstrukcja, jak barykada dzieląca mieszkanie na dwie części.
– Jeden rezyduje w naszej sypialni – powiedziała Nowak, wskazując na drzwi po lewej stronie barykady. – Drugi zainstalował się w łazience. Zajęli po połowie mieszkania i każdy ze swojej robi wypady na terytorium wroga.
– Jak rozumiem, oni także się fizycznie manifestują? – spytał Kołyszko.
– Owszem – Bergman pokiwała głową – ale rzadko. Raz widziałam jednego. Długie wąsy. Dziwna fryzura. Chciałam na niego wrzasnąć, ale zniknął…
Nowak chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej głuchy, zgrzytliwy jęk, dobiegający z łazienki.
– Jaaaaaakmuuuuuu!!!
– A, właśnie – westchnęła Bergman. – Oni jeszcze krzyczą.
– Często? – spytała Kinga.
– Oj, tak – Nowak pokręciła głową. – Tego nie da się zrozumieć, ale Astrid uważa, że to wyzwiska.
Kiedy Bergman i Nowak wróciły do hotelu, w którym się tymczasowo zakwaterowały, Kinga z Wiktorem rozsiedli się, bezskutecznie czekając na manifestację poltergeistów. Co nie znaczy, że nie zauważali śladów ich obecności.
Przedmioty fruwały, trzaskały drzwiczki od szafek. W podzielonym murem salonie zmaterializowała się na moment grupa niemych widm w płóciennych gaciach i koszulach. Pod sufitem majestatycznie przepłynął dmuchany krokodyl. Towarzyszył temu nieustanny potok zniekształconych dźwięków, jakby fragmenty taśmy pocięto i na chybił trafił poklejono, a następnie zapętlono:
– Uuuuurrrrrrrtessssskro…
– Ollllanieeebaaaaaaaazzz…
– Iuuuuu…
– Njąąąą…
Żaden z poltergeistów nie raczył jednak się pojawić. Kinga westchnęła. Obawiała się tego: świeże nawiedzenie, w nowym budynku, w porze roku najbardziej sprzyjającej upiorom… Cóż, trzeba czekać. Umiejętności mediatorki i negocjatorki nie przydadzą się jej na nic, póki nie będzie z kim negocjować.
– Herbatki? – spytał Kołyszko. Właśnie skończył żmudne rysowanie i wysypywanie solą przejścia do kuchni. Kinga zerknęła na stan granic wyznaczonych wokół swojego fotela. Problemem z tą tymczasową barierą przeciw duchom była jej szybka degeneracja i konieczność ciągłego poprawiania. W ten sposób nie dało się utrzymać w ryzach poltergeista, z którym dzieliło się dom, można było jednak zyskać szansę na porozmawianie z nim bez ryzyka oberwania w łeb przelatującą doniczką albo resztkami pudła po armaturze.
Chwilę później, z kubkiem gorącej herbaty w ręku, Kinga zaproponowała:
– Przejrzyjmy jeszcze raz główne fakty, co? Właścicielki kupiły mieszkanie jakoś na początku grudnia, zgadza się? Blok jest nowy…
– I nie, nie stoi na starym cmentarzu, indiańskim czy innym – pokiwał głową Kołyszko.
– A w sumie – spytała Kinga – co tu było? Teren jest rozryty, wygląda, jakby coś wyburzono.
– Owszem – Kołyszko zajrzał do dokumentów. – Chwilka… Już mam. Dom kultury i przychodnia. Stare rudery, nie do uratowania. Miasto sprzedało działkę, budowa dwóch bloków ruszyła wiosną. Mieszkania numer jeden oraz dwa, czyli to, w którym jesteśmy, znalazły właścicieli na początku grudnia. Jedynkę kupił jakiś emeryt, dwójkę nasze młode małżeństwo.
– Hmmm. Dom kultury. Nie brzmi jak typowe siedlisko poltergeista. Może raczej ta przychodnia? – Kinga już miała spytać, czy Kołyszko wie coś więcej o historii budynków, kiedy ni z tego, ni z owego na środku kuchni zmaterializował się duch. Wąsaty. Z podgolonym łbem. W kolorowym szlafroku, przewiązanym szerokim haftowanym pasem.
Kołyszko natychmiast włączył zarówno program do filmowania w telefonie, jak i specjalistyczną kamerkę typu Ghostbuster, którą zabrali ze sobą na akcję. Kinga natomiast nabrała powietrza, odliczyła w myślach do trzech i zaczęła z intonacją, którą wyćwiczyła na kursie:
– Nazywam się Duchacka. Jestem tu, żeby pomóc. Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?
– Prędzej w morzu wyschnie woda, niż tu u nas będzie zgoda! – ryknął upiór, porwał zmaterializowaną nagle szablę i pognał w kierunku dwójki kuratorów.
Kinga instynktownie rzuciła się na podłogę. Kołyszko, lepiej obyty ze zwyczajami poltergeistów, sięgnął po sól.
Nie zdążył. Kiedy jednak upiór z uniesioną szablą przemknął ponad nimi i popędził dalej, Kinga zorientowała się, że po pierwsze, atak nie był wymierzony w żadne z nich, a po wtóre, że z drugiej strony barykady słyszy wypowiadane łagodnym tonem słowa:
– Nic się nie bój, niechaj bije!
– Nie boję się – powiedziała szybko Kinga. – Jestem tu, żeby pomóc. Kim ty jesteś? Skąd się wziąłeś?
– Wolnoż mi się w odwet spytać, kogom zyskał honor witać? – spytał drugi upiór, materializując się w powietrzu nad widmowym murem. Wyglądał na miłego starszego pana z łysinką, w staroświeckim ciemnym stroju.
– Kinga Duchacka – powiedziała. – Mediatorka. Jestem tu, żeby pomóc wam wypracować warunki porozumienia, najpierw między sobą, potem z ludzkimi lokatorkami miejsca, które nawiedzacie…
Upiór patrzył na nią z nieukrywanym zdziwieniem i już miał coś powiedzieć, kiedy zatrzęsła się podłoga. Z hukiem pękł żeglujący pod sufitem widmowy krokodyl i kawałki protoplazmo-plastiku zawirowały w powietrzu jak zielone płatki śniegu. Obie zjawy zniknęły, a mieszkanie znów wypełniło się przeciągłym, jękliwym zawodzeniem:
– Uuuuurrrrrrrtessssskro…
– Ollllanieeebaaaaaaaazzz…
– Iuuuuu…
– Njąąąą…
– Kiniu? – spytał Kołyszko niepewnie. – Czy mi się zdawało, czy ten duch mówił wierszem?
– Za co? – jęknął Kołyszko. – Za co mnie to spotyka? Dlaczego to po prostu nie mogły być dwa skłócone duchy, tylko jakiś cholerny Rejent i przeklęty Cześnik?
Krótkie poszukiwania w internecie powiedziały im, że upiór – oba upiory! – rzeczywiście mówiły wierszem. Konkretnie, wierszem Aleksandra Fredry. Kinga podejrzewała, że gdyby nagrali to przeklęte zawodzenie i puścili na przyspieszeniu, też dostaliby fragmenty dialogów z Zemsty.
– Nie panikuj, Wiciu – powiedziała Kinga zdecydowanie. – Ciągle odkrywa się nowe typy OM. To, że do tej pory nie zetknęliśmy się z widmowymi manifestacjami postaci literackich…
– Ale dlaczego to my musieliśmy się zetknąć z nimi pierwsi? W przeddzień wigilii? – Kołyszko nie wydawał się pocieszony. – Wiesz, ile to będzie biurokracji? Zgłaszania do urzędów? Wypełniania tabelek? Ja nie mam czasu, ja mam na głowie świąteczną wizytę mamusi! Jeszcze nawet uszek nie zrobiłem!
– Wróćmy do sprawy, co? Ty jesteś specjalistą od zjaw i upiorów – Kinga uznała, że trzeba odwrócić uwagę kolegi od rodzicielki i Bożego Narodzenia. – Czy ty w ogóle kojarzysz jakieś istoty, będące wcieleniami postaci literackich? Nie mitycznych czy legendarnych? W pełni fikcyjnych?
Kołyszko zmarszczył brwi.
– Nic takiego nie kojarzę – mruknął, po czym dodał pełnym desperacji tonem:
– Jasne, nie tylko nowy gatunek, w ogóle nowy rodzaj OM! Pół świata tu zjedzie to studiować, a ja nie wyjdę z papierów do końca życia. Ale nam się trafiło!
– Jeśli oni w ogóle są OM, a nie czymś jeszcze innym – powiedziała ostrożnie Kinga, nie chcąc zestresować kolegi jeszcze bardziej. Ku jej zdumieniu, twarz Kołyszki rozjaśniła się szerokim uśmiechem.
– Masz rację! – zawołał i przez chwilę wyglądał, jakby chciał Kingę serdecznie wyściskać. – Tylko eksludzie są OM! To nie są eksludzie, to są jakieś… typy, które wymyślił Fredro! A to znaczy, że możemy po prostu wezwać egzorcystę, nie przejmować się prawami Mniejszości i popędzić w diabły całe to literackie tałatajstwo.
Kiedy Kołyszko dzwonił najpierw do właścicielek, a potem po egzorcystę, Kingi nie przestawał dręczyć jakiś nieokreślony niepokój. Inaczej niż Kołyszko, była raczej podekscytowana odkryciem, choć…
– W sumie Kołyszko ma rację, czemu my? – mruknęła do siebie. – Taki przełom! Nowy typ OM! Ba. nowa perspektywa na kwestie realności bytów pozaludzkich. W Miłocinie, powiat skawiński. Coś mi się w to nie chce wierzyć.
Zawodzenie, przez które ledwie przebijał się głos Wiktora, nagle przycichło. Kinga usłyszała, jak kolega mówi:
– Do godziny? I to mimo Chanuki? Dziękuję! Żaden ksiądz ani pastor-egzorcysta nie ma czasu, bo święta… Ratuje mi rabbi życie! Podaję adres…
Wtedy właśnie jej wzrok padł na barykadę, nad którą lewitował – doskonale widoczny, czyli teoretycznie zdolny do jakiego-takiego kontaktu – poltergeist w kolorowym szlafroczku. Absolutnie nieświadomy, że Kołyszko właśnie umówił wizytę eksterminatora upiorów.
– Kim jesteś? Jak się nazywasz? – spytała desperacko Kinga.
Przez chwilę nic się nie działo. Kinga i duch patrzyli na siebie w napięciu.
– Em. Ha. Em. Ha – odpowiedział w końcu powoli upiór. – Maciej…
– Henryk – rozległo się z drugiego kąta pomieszczenia.
Kinga poczuła, że robi się jej gorąco.
– Wiktor! – krzyknęła. – Chodź tu szybko, chyba mamy kontakt…
W tym momencie trzasnęły drzwi. Upiór rozpłynął się w powietrzu. Do mieszkania ostrożnie zajrzała Dorota Nowak:
– Pani mediator? – spytała. – Dzwonił pan Kołyszko, podobno znaleźliście rozwiązanie…
– Tak! Licencjonowany egzorcysta, rabbi Berkowicz, już jedzie. Te zjawy to nie OM, nasze przepisy się nimi nie zajmują i można je po prostu… no, eksterminować. Jak szkodniki – wyjaśnił Kołyszko. – Podpiszecie panie umowę z rabinem, pół nocy roboty i możecie obchodzić święta we własnym domu. Poltergeist-free – zaśmiał się głośno.
Kinga wzięła głęboki oddech.
– Nie jestem pewna, czy masz rację, Wiciu – powiedziała.
Rabbi Berkowicz od godziny siedział na otoczonym solną zaporą fotelu i pił herbatę, podczas gdy Kinga, Kołyszko i obie właścicielki prowadzili ostrą dyskusję na korytarzu.
– Kiniu, mylisz się – powtórzył po raz kolejny Wiktor. – To nie mogą być ludzie. Spora część poltergeistów to nie OM, ci tutaj zachowują się nienaturalnie, na dodatek sama mówiłaś, że nie znamy jeszcze wszystkich rodzajów…
– Postacie literackie nie manifestują się w realnym świecie! – zaprotestowała Kinga, po czym, widząc minę Kołyszki, dodała:
– No dobra, mieliśmy w Krakowie najazd upiorów znad Świtezi, ale to nie to samo! Tam były postacie z legend, zahaczone w realnej historii. Tu są literackie typy!
– No i co? Są. Szkodzą. Panie na pewno chcą się ich pozbyć jak najszybciej. Nadarza się okazja, bo mamy wszelkie dowody, że te zjawy to nie OM…
– Jakie dowody? – spytała Dorota Nowak. – Wie pan, nie chciałybyśmy mieć na sumieniu jakichś nieszczęsnych duchów.
– Stroje! Wygląd! Teksty, które wygłaszają! – Kołyszko był najwyraźniej coraz bardziej nerwowy. – Przecież oni wyglądają jak z amatorskiego przedstawienia Zemsty!
Amatorskiego, pomyślała Kinga, właśnie. Szlafrok udający kontusz i wąsiska tak sumiaste, że aż sztuczne. No i Em Ha, Em Ha…
– Jedno się nie zgadza – powiedziała. – Imiona.
Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, dodała szybko:
– Nawiązałam wstępny kontakt. Wtedy, kiedy pani Nowak wchodziła do domu. Upiory przedstawiły się jako Em Ha, Maciej i Henryk.
– No ale ten tekst o Em Ha jest prosto z Zemsty! – nie wytrzymał Kołyszko.
– Tak, i Maciej się zgadza, Cześnik tak się nazywa – potwierdziła Kinga. – Ale H w sztuce oznacza Hannę. Tu ewidentnie było odpowiedzią na pytanie o imiona. H jak Henryk. Imię drugiego ducha. Ludzie, nie postacie: Maciej w szlafroku zamiast kontusza i łysiejący Henryk w surducie.
– Maciek Gaweł? I Henio Pawlicki, świeć Panie nad jego duszą? – powiedział nagle głos zza ich pleców.
Kinga i Wiktor odwrócili się jak na komendę. W otwartych drzwiach mieszkania numer jeden stał staruszek w kraciastej koszuli.
– Że co, proszę? – spytał niepewnie Kołyszko. – I kim pan w ogóle jest?
– To nasz sąsiad – powiedziała Dorota Nowak.
– Juliusz Zalewski – przestawił się starszy pan. – Wyszedłem państwa upomnieć, bo trochę za głośno się na korytarzu zrobiło, no ale… Ja, proszę państwa, pół życia tu spędziłem. Dobre to były czasy…
Kiedy Kinga i Wiktor spojrzeli na niego nierozumiejącym wzrokiem, wyjaśnił:
– Dlatego to mieszkanie kupiłem! Tu był kiedyś dom kultury. Pracowałem w nim lata. Najpierw prowadziłem kółko dla młodzieży, potem mnie awansowali i zacząłem zajmować się naszą chlubą: amatorskim teatrzykiem. Ech, rozkręciliśmy teatr pełną gębą…
Wiktor Kołyszko ukrył twarz w dłoniach.
– Graliście Zemstę – jęknął.
– Och, wiele razy! To był nasz przebój, dzięki aktorom. Amatorzy, ale z talentem. Henio, nauczyciel fizyki, był genialnym Rejentem, a z Maćka był Cześnik pierwsza klasa! Obaj żyli tym teatrem, koniec końców wkładali w przedstawienia pewnie więcej roboty, niż w pracę zawodową. A byli nierozłączni. Najlepsi kumple od pierwszego dnia w teatrze aż do śmierci Macieja, parę lat temu. Henio się wtedy posypał, ostatnie lata spędził w domu opieki. Ot, umarł biedak ledwie co, w środę byłem na pogrzebie, a dziś słyszę, że ich pani wspomina. Dobrze, że jeszcze ktoś pamięta, to złote chłopy były.
– Panie Juliuszu? – przerwała mu Kinga – czy może pan pójść z nami? Bardzo proszę?
Rabbi Berkowicz skończył trzecią herbatkę, kiedy Kinga i reszta wrócili i oznajmili, że na razie żadnego eksterminowania nie będzie. Cała szóstka – egzorcysta, Kołyszko, Kinga, obie właścicielki i pan Juliusz – czekała w napięciu na pojawienie się zjaw.
W mieszkaniu panowała cisza, nawet zawodzenie upiorów umilkło. Nagle jak wystrzał armatni rozległ się w cichym pomieszczeniu dźwięk nadchodzącego esemesa.
– Mamusia! – jęknął Kołyszko, spojrzawszy na ekran. – Trzy… trzysta uszek? Przyjeżdża z nowym mężem i jego rodziną? Ja osza…
Urwał, kiedy po obu stronach widmowego muru pojawiły się upiory. Maciej w szlafroku zamiast kontusza i łysiejący Henryk w surducie.
– Niech pan do nich zagada! – powiedziała szybko Kinga, łapiąc starszego pana za rękaw.
– Maciuś? Henio? – zapytał pan Juliusz drżącym głosem. – Tyle lat, a wy ciągle pamiętacie swoje role…
– Aż za dobrze – mruknął pod nosem Kołyszko.
Przez moment w pomieszczeniu trwała cisza.
– Nic z tego nie będzie – mruknęła Kinga pod nosem, zła i nieoczekiwanie rozczarowana. Nagle pomyślała, że przecież to wszystko powinno, jasna cholera, mieć jakieś szczęśliwe zakończenie!
– Julek? – spytał nagle Maciej-Cześnik. – I… Henio?
– Maciek? – zapytał Rejent niepewnie. – Co my tu robimy?
– Kłócicie się o mur – powiedział przez zaciśnięte zęby Kołyszko. – I zbyt poważnie traktujecie powiedzenie, że życie… no dobra, nie-życie… to teatr.
– Jakie nie-życie? – spytał duch Henryka, podczas gdy w tej samej chwili Maciej wtrącił:
– Jaki teatr?
– Długo by wyjaśniać, panowie! – westchnął pan Juliusz. – A nie bardzo wiem, ile mamy czasu.
Spojrzał na obie właścicielki i rabina.
– Co się stanie potem? – spytał niepewnie. – Po tych egzorcyzmach?
Astrid i Dorota popatrzyły na siebie nawzajem.
– Nie będzie żadnych egzorcyzmów – powiedziały jednocześnie.
– Nie będzie? – upewnił się rabin. – Rozumiem, że jednak chcą się państwo dogadywać?
– Panie Juliuszu? – spytała Astrid. – Panowie? Skoro już do nas przyszliście… Może zostaniecie, przynajmniej na święta? Jutro wigilia, a wy jesteście w końcu niespodziewanymi gośćmi w naszych progach.