- Opowiadanie: maciekzolnowski - Portret owalny

Portret owalny

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Portret owalny

Czasem zwykły pochmurny dzień u swego schyłku wydobywa z dojrzałej wiejskiej jesieni ten charakterystyczny odcień brązu, przywodzący na myśl mahoń albo ciemnofioletowy palisander. A wtedy cała okolica, łąki i pola, pola i lasy, lasy i domy oraz ludzie w tych domach mieszkający – stają się nosicielami tej jednej barwy pochodnej, brązopodobnej, nieomal złotej, nieodzownie kojarzącej się z melancholią, przemijaniem, a także swego rodzaju tajemnicą. Bo jesień jest najbardziej tajemniczą spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata. I nawet ta jej dyskretna szata z mgieł, rosy i ściekającej z nieba wody, ma w sobie coś takiego nieprzeniknionego, coś zupełnie nie do pomyślenia. Wtenczas to – na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu, kiedy nie żal tych kilku dodatkowych godzin, godzin nadliczbowych, które normalnie spędziłoby się na dworze na grze i zabawie z rówieśnikami – wtedy właśnie najlepiej się opowiada, a także najlepiej słucha historii o duchach, demonach, wilkołakach i wampirach.

Katowice. Na zewnątrz słońce skryte za niezdrową mgiełką, naokoło mnóstwo różnorakich szkód górniczych, dołów i zapadlisk, a w środku w chatynce gwarno jak w ulu. Oto jest dom moich dziadków: Reny i Władysława. Ten dom kojarzył mi się od początku z mlekiem w proszku, zupą z gwoździa, zrobioną z niczego, oraz płatkami śniadaniowymi: owsianką ugotowaną na mleku. A, i jeszcze z kminkiem. Wszędzie unosił się zapach tego ziela zmieszany z aromatem kartoflanego piure. Mimo socjalistycznej degrengolady, dekadencji peerelu w jego schyłkowej fazie, Murcki oznaczały dla mnie zawsze wesoły nastrój nas wszystkich i przednią zabawę w gronie rodzinnym.

A była to rodzina niezwykle liczna, ze strony ojca, której członkowie należeli do tego typu ludzi, co to nie gardzą biesiadą we własnym – najlepiej – gronie. Co najmniej raz do roku, w naszym rodzinnym gniazdku na Śląsku, odbywał się walny zjazd wszystkich wujków i ciotek, czemu towarzyszyły różne hulanki i swawole tłumnie przybyłego na ten zjazd przychówku – moich kuzynów i kuzynek. Były to dzieciska w różnym wieku, co sprzyjało dodatkowo zacieśnianiu międzypokoleniowej więzi, bowiem tak zwane starszaki opiekowały się maluchami, zastępując im niejednokrotnie ich własnych rodziców. Ci ostatni mogli więc biesiadować aż do białego rana, podczas gdy malcy zajmowali się sobą: śpiewali piosenki, opowiadali bajeczki i straszne historyjki na dobranoc, a gdy wreszcie sen ich zmógł – wspólnie śnili beztroskie rojenia w pokoju na łóżku małżeńskim albo przygotowanym naprędce materacu na pół sypialni. W praktyce wyglądało to tak, że dorośli pozostawali do późna w części mieszkalnej na piętrze, dzieci zaś zaraz po dobranocce schodziły do czegoś w rodzaju przytulnie urządzonej piwnicy z zaadaptowanymi na pokoje komórkami. Od świtu do zmierzchu było zawsze sporo wspólnej zabawy i spacerów na wolnym powietrzu, a po zapadnięciu zmroku wszystko się uspokajało i milkło i w ruch szła wyobraźnia. Tak z grubsza przedstawiały się zwyczajowe rodzinne mityngi. Jednakże sporadycznie odbywały się też i inne, bo wyjazdowe sesje, spośród których jedną zapamiętałem w sposób szczególnie dotkliwy i bolesny. I o niej właśnie traktuje ta opowiastka.

Tak więc pewnego razu odbywał się tradycyjny zlot braci i sióstr ze strony taty. Wszystko to ładnie, pięknie, tym razem miało być nawet jeszcze ciekawiej, gdyż młodsi i najmłodsi członkowie familii mogli liczyć dodatkowo na trzy dni laby pod okiem najbardziej pobłażliwego z wujków w jego góralskiej chatce w Zakopanem. Wuj był kustoszem starego zameczku i pozwolił mi oraz mojemu kuzynostwu nocować w jednej z przyzamkowych komnat na poddaszu. Mieliśmy tylko być grzeczni i niczego nie dotykać. Byliśmy podekscytowani nie tyle samą aurą tajemnicy, jaka bez wątpienia unosiła się nad zabytkową budowlą, co faktem, że rodzice pozostawili nas na tych parę nocy samopas, ofiarowując wolność i swobodę, a wuj śpi gdzieś w niezbyt odległym, ale też i nie za blisko położonym alkierzu.

Nas, dzieci było licząc ze mną pięcioro, zarówno kuzynów, jak i kuzynek. Najstarszym z ferajny był Binio, najmłodszym zaś – Jasiu. Ja sam, wraz z Anią i Bożenką, moimi rówieśnicami, zaliczałem się do średniaków. Świetnie się razem bawiliśmy, a gdy nadeszła stosowna pora wuj wywiózł nas na odludzie i powiedział tak:

– Zbysiu, Maćku, odpowiadacie za wszystko, co się tutaj dzieje. Uważacie na młodszych zwłaszcza. Aha, i staracie się nie opuszczać strychu po zapadnięciu zmroku. Arkana dotyczące tej budowli mogą być niebezpieczne i niezdrowe dla waszej wyobraźni. Dziś śpicie jak królowie: na zamku. Co wy na to?

– Hurra! – zgodnie zakrzyknęła rozradowana dzieciarnia.

Tak więc niezwłocznie udaliśmy się na poddasze majestatycznego budynku, zagubionego gdzieś pośród górskich szczytów, w którym wszystko wyglądało doprawdy magicznie, a światło w kątach i zaułkach osiągało ten szczególny, głęboki i uroczysty odcień chabru i gdzie nad strychem samym krążyła jakaś niewypowiedziana aura, jakiej w gruncie rzeczy wszyscy po tym miejscu oczekiwaliśmy. Była to aura na poły mistyczna, na poły pogańska, a w każdym razie wprost wymarzona do snucia mrożących krew w żyłach opowieści na Halloween. W wątłym szafirowym świetle biurowej lampki poddasze jawiło się nam niczym zapomniane przez Boga i ludzkość królestwo, którym władają krwiożercze pająki-giganty. Wszechobecny kurz pokrył bezużyteczne meble i antyki warstwą patyny, należącej się im przez zasiedzenie, a raczej zastanie. Za oknem wiatr nucił posępną arię szarej i ciemnej godziny i rzucał od niechcenia opadłymi z drzew liśćmi: a to na lewo, a to znów na prawo. Miast tykania starodawnych zegarów z kukułką, wycedzane z mozołem kropelki dżdżu bijące o szybę odmierzały sekundy, minuty, a nawet godziny, spośród których jedna niewiele bardziej różniła się od drugiej i miała wymiar święty-niepojęty.

W takiej oto przepięknej scenerii, ułożyliśmy się, bynajmniej nie do snu, na obszernym materacu, rozesłanym w jedynym w miarę rozświetlonym kącie i nakryliśmy się szczelnie grubym kocem w taki sposób, ażeby zakrywał nasze głowy, a następnie zapaliliśmy latarenkę – współczesny odpowiednik starodawnej pochodni. Miała dawać trochę światła i dodatkowo uwypuklać eteryczny nastrój. Binio, głupek, przyłożył ją sobie do ust, niemalże wkładając żarówę do środka i ukazując wszem i wobec krwistą barwę cielesnej swej powłoki – tętniące utajonym życiem czerwone krwinki w mięśniach składających się na Biniową gębę. Fuj, nie chcieliśmy tego widoku dłużej oglądać ani znosić. Podsycane przez ponad godzinę młode umysły, spragnione świeżej krwi i mięcha, ale nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, oczekiwały zgoła subtelniejszych i bardziej wysublimowanych doznań zmysłowych i przede wszystkim duchowych. Toteż nie namyślając się ani chwili dłużej, zrobiłem głęboki wdech, potem króciutką, teatralną pauzę, a następnie zwróciłem się do zebranej ferajny:

– No, kochani, to kto zaczyna? Tylko pamiętajcie, tak jak żeśmy się umawialiśmy. To ma być naprawdę coś strasznego, coś okropnego i potwornie obleśnego, okej?

– Ej! Mogę ja? – niepewnym i piskliwym głosem zapytał Jasiu i chyba zaraz też pożałował, że w ogóle się odezwał, jako że kompletnie nie wiedział, od czego ma rozpocząć snucie przerażającej historyjki. – Dziadek mi opowiadał – kontynuował mimo wstępnego oporu – że kiedyś, jak jeszcze był silny i młody, spotkał w Beskidach niedźwiedzia. Wracał właśnie z trzydniowego wypadu w góry i spieszył się na pociąg do Rycerki czy gdzieś. W lesie między trzecią a czwartą było jeszcze nadal bardzo ciemno, i to mimo letniej lipcowej pory. Szedł kompletnie zarośniętym i przez deszcz zmoczonym szlakiem z bazy namiotowej w kierunku wsi i asfaltówki. I tak idzie i idzie. I nagle… to słyszy!

– Co słyszy? Co?! – przerwałem odruchowo.

– No, ten dźwięk ogromny.

– A czy dźwięk może być ogromny? Albo, dajmy na to, mały? – wtrącił się Binio.

– Może być mały jak ptaszek albo wielki jak niedźwiedź, to zależy. Słuchacie czy gadacie?! No więc idzie i idzie zarośniętym szlakiem w kierunku wsi. I nagle słyszy, jak rozlega się trzask. Ogromny! Spodziewał się, że jak przystanie i wyraźnie odchrząknie, o tak: „uhu”, to płochliwie zwierzę, bo to musiało być zwierzę, a nie człowiek, zerwie się do ucieczki i już. Tymczasem to coś, czymkolwiek było, na dobre zamilkło i więcej się nie poruszyło. Przyczaiło się tak jakby. Gdyby to był dajmy na to jeleń, dawno wziąłby nogi, a raczej racice za pas. Dziadek przez cały czas miał w uszach ten ogromny trzask, a serce waliło mu, jak nie wiem co. Ale nie było innej rady: nie mógł się zatrzymać w pół drogi do wsi i musiał kontynuować swój marsz w dół. Wszelkie podręcznikowe sposoby na niedźwiedzia, jakie dziadek znał, okazały się mało przydatne, no może za wyjątkiem jednego. Postanowił mianowicie nie świecić zwierzęciu prosto w oczy latarką, nie drażnić go. Zaczął tylko wydzierać się na całego i śpiewać patriotyczne pieśni, po czym przeszedł wąwóz, minął potok i pierwsze gospodarstwa i dotarł szczęśliwie do drogi. I dopiero tam uznał, że w końcu jest bezpieczny.

– Ale tego, co mu się przytrafiło… – zaczęła Bożenka, lecz nie dokończyła, gdyż Jasiu wszedł jej w słowo.

– No dokładnie! Tego, co mu się przydarzyło, do końca życia nie zapomni. Koniec historyjki.

– E, słabe to – podsumowałem. – Ani to o duchach, ani o wampirach i na dodatek wcale niestraszne. Kto następny?

– Ja znam – odezwała się Ania – legendę o tajemniczym przybyszu, który pewnego razu zjawił się u babci Reni w domu. I potem już zawsze przychodził o tej samej godzinie pomilczeć, posiedzieć sobie i ogrzać się przy kominku, bo działo się to zimą i było strasznie, strasznie zimno. Z dachu zwisały długaśne sople niczym gile z Biniowego kulfona, he, he, a na szybach Dziadek Mróz naszkicował abstrakcyjne fraktale.

– Wierzysz w Dziadka Mroza? No coś ty! – zaśmiałem się.

– Co to są fraktale? – spytał Jasiu, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Czas płynął, a dziwny nieznajomy wciąż przyłaził i przyłaził, przyłaził i przyłaził.

– Przyłaził i przyłaził, widać lubił sobie tak połazić od czasu do czasu, hi, hi – dodałem i roześmiałem się jak głupek.

– Przychodził tak długo, aż razu pewnego wybiła ostatnia godzina życia najstarszego z domowników (świeć Panie nad życiem wujaszka Romana, kuzyna babci, bo o nim mowa) i śmierć się o jego duszę upomniała. Tajemniczego jegomościa nigdy więcej we wsi nie widziano, a słuch o nim wszelki zaginął. O, i taka to opowiastka.

– I co było potem?

– Zamknij się, Jasiu! Nie psuj nastroju głupimi pytaniami! – zrugałem kuzyna.

– Niezła ta legenda, naprawdę niezła! – Bożenka nie potrafiła ukryć zachwytu. – To może ja teraz, zgoda?

– Ej no, chwila! Chce mi się lać! – zawołał Jasiu, a następnie zwrócił się do mnie. – Zaprowadzisz mnie do klopa?

Nie było innej rady. Trzeba było się ruszyć. Po drabince zeszliśmy na dół, na pierwsze piętro. Następnie szliśmy długim korytarzem, pełnym różnorakich przedmiotów: mebli, zbroi, zdobnych waz i efektownych obrazów… no i innych jeszcze staroci. W skąpym świetle pełgających niepewnie lampionów, wnętrze wyglądało upiornie, jak jakieś pandemonium. I pomyślałem nawet – pamiętam – że miejsce, reklamujące się jako muzeum, powinno być otwarte wyłącznie w nocy, a funkcjonować jako gabinet strachów. Tak, dokładnie tak – strachów! Godzina musiała być zapewne późna, bowiem jesienna szarówka przepoczwarzyć się na dobre już zdołała w głęboką niczym otchłań koszmaru czerń złowrogiej nocy. Błąkaliśmy się tak sam nie wiem, jak długo, nasłuchując skrzypnięć i innych dziwnych dźwięków, które od czasu do czasu dobywały się z mrocznych zaułków prastarego kasztelu. I choć sytuacja stawał się z minuty na minutę coraz bardziej osobliwa, to mimo wszystko przekonany byłem, że gdzieś na piętrze winna znajdować się owa łazienka, która mignęła mi – daję słowo – kiedy parę godzin temu w towarzystwie wujka zjawiliśmy się w tym surowym gmaszysku. W końcu po około dziesięciu minutach pałętania się po nieogrzewanym, zimnym labiryncie znaleźliśmy się wreszcie u wrót klozetu, który jak się potem okazało krył się w skąpo oświetlonej wnęce, tuż za schodami. Uf, nareszcie – pomyślałem.

Przystanąłem i zacząłem wpatrywać się w przeciwległą ścianę zapełnioną malunkami, starając się nie myśleć o niczym i czekając cierpliwie na załatwiającego swe naturalne potrzeby kuzynka. Ja sam odpryskałem się już wcześniej. W pewnej chwili moją uwagę przykuła twarz młodej arystokratki, uwieczniona na portrecie owalnym. Kobieta o dziewczęcej i nieskazitelnej urodzie uśmiechała się do mnie tyleż subtelnie, co tajemniczo. Zaraz też przypomniała mi się pewna tragiczna historia, na jaką natknąłem się wertując tutejsze księgi i stary katalog dzieł sztuki. Teraz już wiedziałem, o czym będzie kolejna dobranocka – moja z kolei opowiastka. I że nic, dosłownie nic pod względem straszności jej nie przebije. Malec również zwrócił na odchodne uwagę na ów malunek, który zlustrował z należną mu atencją i o wiele bardziej przenikliwie ode mnie. Po tym wszystkim udaliśmy się z powrotem na górę, zziębnięci i przytłoczeni ogromem nocnych wrażeń, zastając kuzynostwo o dziwo jeszcze całkiem, całkiem rozbudzone.

Bożenka kończyła właśnie bajanie o pewnym chłopcu, któremu lunaparkowa wróżka przepowiedziała raz okrutną śmierć z rąk, a raczej ze strony tej czy innej, takiej czy owej maszyny. Chłopiec miał podobno wydrwić Cygankę, bo to była wesoło-miasteczkowa Cyganka, ale wkrótce, gdy wracał nocą samotnie do domu, przekonał się na własnej skórze, że różne napotkane po drodze maszyny i urządzenia, zaczynają go osaczać i prześladować, jakby się razem zmówiły. Nic sobie z tego z początku nie robił, bo i ataki „ożywionych” ustrojstw nie były zanadto groźne. Któż z nas bałby się wrednego do bólu telefonu czy wściekle agresywnego walkmana? Lecz wkrótce został młodzian zaatakowany przez inteligentny helikopter samosterujący, który akurat – pech chciał – przelatywał w pobliżu. Upatrzył on sobie chłopaka, namierzył go i bez większych problemów zlikwidował. I to już był koniec bajki, gdyż: po pierwsze – Bożenka dostała nagłego ataku ziewania, i po drugie – jej główny bohater został ostatecznie unicestwiony, nie było więc o czym dłużej opowiadać. Mogłem więc zakończyć ten wieczór fajerwerkiem, jakimś mocniejszym akcentem i oddać się wreszcie pod opiekę Morfeusza. Zacząłem tak:

– Jedna z legend głosi, że dama z obrazu, który wisi w korytarzu na piętrze, porywa dzieci. – Te porwania to sobie oczywiście zmyśliłem, ale nikt o tym nie wiedział. – Arystokratka ta była kiedyś nieszczęśliwie zakochana. A ponieważ jej rodzina nie chciała zgodzić się na mezalians, toteż popełniła samobójstwo w jedną z tych zimnych i przepięknych nocy jesiennych, pełnych gwiazd i pohukujących ptaszydeł. I kiedy tylko księżyc pojawi się na niebie czystym jak łza, dama zabiera malców do siebie, chcąc poczuć się choć przez chwilę jak matka. Porwani nigdy nie wracają, a wszelki ślad po nich ginie.

Opowiastka była na tyle ciekawa i dająca do myślenia, że każdy z naszej gromadki przewrócił się na bok, zamknął oczy i zaczął z wolna zapadać w sen, trawiąc stopniowo wszystko to, co usłyszał i czego się dziś dowiedział. Ja sam bujałem w chłodnawych październikowo-listopadowych obłoczkach o nader specyficznej barwie. Bo tak to już jest, że czasem zwykła pochmurna noc wydobywa z dojrzałej jesieni ten charakterystyczny odcień brązu, przywodzący na myśl mahoń albo ciemnofioletowy palisander. A wtedy cała okolica, łąki i pola, pola i lasy, lasy i domy oraz ludzie w tych domach mieszkający – stają się nosicielami tej jednej barwy pochodnej, brązopodobnej, nieodzownie kojarzącej się z melancholią, przemijaniem i także swego rodzaju tajemnicą. Bo jesień jest najbardziej tajemniczą spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata. I nawet ta jej dyskretna szata z mgieł, rosy i ściekającej z nieba wody, ma w sobie coś takiego nieprzeniknionego, coś zupełnie nie do pomyślenia.

W pewnej chwili obudziłem się, ale tylko na chwilę, i zauważyłem, że Jasia nie ma obok nas. Cholerny gówniarz – pomyślałem. Znów poszedł się wylać, i to na dodatek sam, tak jakby zapomniał, o czym mówił wujek, który przestrzegał nas przed tym miejscem. Mieliśmy się wzajem pilnować i nie szwendać po nocy, bo i jeszcze szkód niepotrzebnych moglibyśmy tu narobić. Już miałem wstać i iść za nim, a jednak byłem zanadto zmęczony i senny, więc jedyne co zrobiłem to obróciłem się na drugi bok i ponownie zapadłem w drugi, tym razem głębszy i smaczniejszy sen.

Straszny rwetes obudził mnie nazajutrz rano. Okazało się, że Jasiu gdzieś przepadł. Na pokrętne tłumaczenia wuja odpowiadałem niedowierzaniem. Kuzynek – wedle wyjaśnień dorosłego – zapaść miał podobno na ciężką i błyskawicznie rozwijającą się chorobę i został w nocy zabrany karetką do szpitala. Nie mogłem dać wiary tym bajdurzeniom, mimo zapewnień rodziców i innych dorosłych, którzy prawie natychmiast zjawili się w Zakopanem. Ja po prostu czułem, wiedziałem, że dama z nawiedzonego obrazu, niczym w zmyślonej przeze mnie legendzie, zabrała Jaśka do siebie i że już go nigdy, przenigdy nie odda.

I w rzeczy samej tak było, tak mogło być… Wkrótce potem pojawiła się wiadomość i lotem błyskawicy obiegła naszą rodzinę, że nieszczęśnik zmarł jeszcze tego samego dnia. Ponieważ nie widziałem jaśkowego ciała, a sprawa zaczynała śmierdzieć – udałem się do wujka i poprosiłem go, ażeby mi opowiedział wszystko, co wie o portrecie owalnym. Gospodarz strapił się i odrzekł po krótkim namyśle:

– Wiesz co? Nie wiem, o czym mówisz, Maciuś. W moim zameczku żaden taki portret nie istnieje i nigdy nie istniał.

– Nie istniał? Jak to! – zdziwiłem się. – Ale ja widziałem, widziałem na własne oczy!

Teraz już nie było rady. Pod osłoną nocy, gdy wszyscy spali, włamałem się do muzeum. Naprzód udałem się na pierwsze piętro, gdzie wśród malowideł nie udało mi się niestety odszukać portretu. Potem zaś zawędrowałem na strych, gdzie odkryłem katalog dzieł będących własnością niegdysiejszych włodarzy przeklętego zameczku. Boże, jak ja się wtedy bałem, widząc tak upiorne wnętrze, z tymi wszystkimi nienaturalnie długaśnymi pajęczynami i różnorakimi akcesoriami, służącymi najprawdopodobniej do uprawiania alchemii albo czarnej plugawej magii. Ja w środku, a za oknem – jesień, najbardziej tajemnicza spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata.

Rozsiadłem się w jedynym jako tako rozświetlonym kącie i zacząłem studiować stary jak świat Catalogus perpetuus”. Już po chwili doznałem szoku, a ciarki przeszły mi po plecach i o mało co nie padłem na zawał. Na stronie sześćdziesiątej szóstej umieszczono bowiem taki oto krótki opis wraz ze zdjęciem: „Młoda zła hrabianka z Krowiarek, porywaczka pogrążonych we śnie dzieci”. Zacząłem gorąco błagać Boga o to, ażeby nie pozwolił mi stać się kolejną po Jaśku ofiarą.

Czas płynie, a lata lecą. Mija jesień za jesienią. Wydoroślałem i zdążyłem się nawet pomarszczyć i posiwieć. Wciąż tkwię na wieży przeklętego kasztelu, samotny jak jakiś uduchowiony słupnik, i modlę się w myśl maksymy, bo tylko to mogę uczynić: Vigilate itaque, quia nescitis diem neque horam”

Koniec

Komentarze

Portret owalny mówisz… Edgar Allan Poe ;) A to zachęciło mnie do przeczytania Twojego tekstu. Zaznajomiłem się z drugim Twoim opowiadaniem i podtrzymuje zdanie na temat nietypowego stylu, który mi osobiście się podoba. Opowiadanie zdecydowanie lepsze niż poprzednie ( z pewnością przyjemniej się czyta, gdy są dialogi). Fajny klimat, mroczne opowiastki i nocne wędrówki po zamku – super. Jedyne to uważam, że zakończenie jest przewidywalne ( może właśnie sugerowałem się, że będzie jak w opowiadaniu Poego, – jeden tekst pod zdjęciem wyjaśni całą historię). Dzięki za mroczną historyjkę o tak późnej porze ;) 

Dzięki, Alan, za ciepłe słowa. To jedno z bardziej “normalnych” opowiadań, z prawdziwą fabułą, bohaterami i odpowiednią scenerią. Pewnie nie wolne jest póki co od rozmaitych baboli i usterek, które postaram się stopniowo i sukcesywnie usuwać. I istotnie: wzorowałem się na klasycznym “Portrecie owalnym” w tłumaczeniu wielkiego poety-pisarza, ale – wiadomo – Poe to Poe, a Leśmian to Leśmian, nie ma nawet co marzyć, by któremuś z tych panów dorównać. Zdrówka życzę na koniec! :)

Owszem, jest fabuła, jest postęp. Tekst ma ręce i nogi, pewne przegadanie można mu wybaczyć. I to prawda, że nieco przewidywalny.

który stał w jedynym w miarę rozświetlonym koncie

A w którym banku? ;-)

Któż z nas bałby się wrednego do bólu telefonu komórkowego czy wściekle agresywnego walkmana?

Zdecyduj się; albo PRL, albo telefony komórkowe. Walkmany już niech sobie będą. W schyłkowym już były w Polsce i dzieci mogły mieć z nimi kontakt. Ale nie z komórkami, chyba że ojciec któregoś akurat siedział w branży.

Co do halloween też miałam wątpliwości, czy w Polsce powszechnie znano te zwyczaje.

Babska logika rządzi!

Maćku, nie zliczę już ile to strasznych opowieści o duchach i innych straszydłach było mi dane wysłuchać, więc byłam przekonana, że kolejna nie powinna zrobić na mnie żadnego wrażenia. A jednak, co stwierdzam z pewnym zdumieniem, Portret owalny tchnie szczególną atmosferą i nie jest to tylko zasługa miejsca, w którym rozgrywa się historia, a raczej umiejętne opisanie trwającej jesieni, tudzież nastroju panującego w korytarzach i na strychu zamku. Niezmiernie podoba mi się także, że ciągle sięgasz do własnych przeżyć, że wykorzystujesz wspomnienia nie tylko z dzieciństwa, ale też z czasów późniejszych i choć obficie czerpiesz z przeszłości, Twoje opowiadania prezentują się całkiem świeżo. ;)

 

Wten­czas to – zaraz przed za­pad­nię­ciem zmierz­chu… ―> Raczej: Wten­czas to – tuż/ na chwilę przed za­pad­nię­ciem zmierz­chu

 

zjazd dzie­ciar­ni – moich ku­zy­nów i ku­zy­nek. Byli to za­rów­no chłop­cy, jak i dziew­czyn­ki w róż­nym wieku… ―> Skoro piszesz, że zjeżdżali kuzyni i kuzynki, to raczej oczywiste jest, że byli to chłopcy i dziewczynki.

Może w drugim zdaniu: Była to dzieciarnia w róż­nym wieku

 

uło­ży­li­śmy się, by­naj­mniej nie do snu, na ob­szer­nym ma­te­ra­cu, który stał w je­dy­nym w miarę roz­świe­tlo­nym kon­cie… ―> Czy dzieci leżały na stojącym materacu?

Proponuję: …uło­ży­li­śmy się, by­naj­mniej nie do snu, na ob­szer­nym ma­te­ra­cu, rozesłanym w je­dy­nym w miarę roz­świe­tlo­nym kącie

 

w mię­śniach skła­da­ją­cych się na bi­nio­wą gębę. ―> …w mię­śniach skła­da­ją­cych się na Bi­nio­wą gębę.

 

ni­czym gile z bi­nio­we­go kul­fo­na… ―> …ni­czym gile z Bi­nio­we­go kul­fo­na

 

– Przy­ła­ził i przy­ła­ził, widać lubił sobie tak po­ła­zić od czasu do czasu, hi, hi.Do­da­łem i ro­ze­śmia­łem się jak głu­pek. ―> – Przy­ła­ził i przy­ła­ził, widać lubił sobie tak po­ła­zić od czasu do czasu, hi, hi – do­da­łem i ro­ze­śmia­łem się jak głu­pek.

 

– Nie­zła ta le­gen­da, na­praw­dę nie­zła! – Nie po­tra­fi­ła ukryć za­chwy­tu Bo­żen­ka. ―> – Nie­zła ta le­gen­da, na­praw­dę nie­zła! – Bożenka nie po­tra­fi­ła ukryć za­chwy­tu.

 

I choć sy­tu­acja sta­wał się z mi­nu­ty na mi­nu­tę oso­bli­wa… ―> I choć sy­tu­acja sta­wał się z mi­nu­ty na mi­nu­tę coraz bardziej oso­bli­wa

 

krył się w skąpo oświe­tlo­nej wnęce, a tuż za scho­da­mi. ―> …krył się w skąpo oświe­tlo­nej wnęce, tuż za scho­da­mi.

 

– Nie ist­niał? Jak to! – Zdzi­wi­łem się. ―> – Nie ist­niał? Jak to! – zdzi­wi­łem się.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie czytałem akurat “Portretu owalnego” Poego, ale nie da się ukryć, że widać znaczne inspiracje jego stylem. Tylko, że dla mnie to niekoniecznie zaleta. To znaczy samego Poego trochę czytałem i nie zaprzeczę, że mi się podobał, ale dochodzi cała kwestia kontekstu. Taki język, dość archaiczny i momentami przesadnie kwiecisty, jest zwyczajnie ciężki w odbiorze. I o ile dobrze współgra z czasami zarówno twórczości jak i akcji dzieł Poego, to jednak rozmija się z klimatem PRLu. Zapewne pokłosiem tego stylu jest fakt, że opowiadanie jest niesamowicie przegadane i praktycznie cały wstęp o konotacjach rodzinnych jest zbędny i szczerze mówiąc przeskakiwałem po nim wzrokiem, bo zwyczajnie męczył. Kiedy do właściwej akcji dochodzi okazuje się, że jest przewidywalnie i banalnie, niestety rozczarowuje. Do tego nie wydaje mi się, żeby ten tekst mógł sprawdzić się dobrze jako creepypasta. Na plus za to, za to bardzo duży, opis jesieni, w którym w pełni wykorzystujesz walory obranego stylu. Świetny fragment, szkoda że reszta mi się już tak nie podobała.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Arnubis, dzięki za wizytę i ocenę. Ogólnie, to ciężko jest wszystkim dogodzić. Ale cieszę się, że jednak znalazłeś też coś dla siebie. I pełna zgoda, co do przegadanego początku. Dużo klasyków czytam ostatnio i zauważam, że i oni, choć po mistrzowsku, nadmiernie się rozwodzą. Przykłady: Lovecraft “Alchemik”, “Sny w domu wiedźmy”, Blackwood “Wierzby” – są to rzeczy bardzo jednak, wręcz ryzykownie długie. 

 

Droga Reg. Zacznę od podziękowań. Cóż ja bym bez Ciebie zrobił! I tak oto połączonymi siłami dobijamy już prawie do dziewięćdziesiątki wspólnie napisanych tekstów. Cieszę się, że Ci się podobało, choć (jak sama twierdzisz) dosyć się już naczytałaś opowiastek o duchach i demonach. Serdecznie pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję! 

Cóż ja bym bez Cie­bie zro­bił!

Ano, Maćku, zrobiłbyś to, co robiłeś do tej pory – grałbyś pięknie i pisał najlepiej jak potrafisz, i może tylko nie miałbyś moich łapanek. ;)

 

I tak oto po­łą­czo­ny­mi si­ła­mi do­bi­ja­my już pra­wie do dzie­więć­dzie­siąt­ki wspól­nie na­pi­sa­nych tek­stów.

Maćku, mam wrażenie, że wpadłeś w nadmierną euforię i zdarzyło Ci się minąć z prawdą – przecież nie napisałam z Tobą ani jednego tekstu. Ba, ja w ogóle niczego nigdy nie napisałam! I jestem przekonana, że szybciej dobiję do dziewięćdziesiątki, niż cokolwiek napiszę. ;)

Mogę się tylko przyznać do przeczytania wszystkich tekstów, które zamieściłeś na tej stronie, no i nie mogę zaprzeczyć, że ich lektura dostarczała mi nieustającej przyjemności. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fakt, Lovecraft też potrafi bardzo się rozgadać na tematy często bardzo luźno związane z właściwą akcją. Taka maniera, i taki faktycznie styl starszej prozy, dziś często stawia się dużo większy nacisk na wycinanie niemal wszystkiego, co zbędne. I wcale nie mówię, że masz wszystko wycinać, zwłaszcza że świadomie do tej klasycznej maniery sięgasz. Po prostu trudno to wyważyć i czasem może czytelnika zmęczyć bądź zanudzić (żeby nie było – samego Lovecrafta uwielbiam, ale i u niego czasem brnę z trudem przez kolejne akapity). 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Jasne, Arnubisie, też go lubię. Oczywiście trzeba pamiętać, że Lovecraft miał 17-18 lat, kiedy napisał “Alchemika”. Moim zdaniem, wcale tego nie widać, akurat w przypadku tego dzieła nie rzuca się w oczy młody wiek autora. Poza tym przypomina mi się opinia Jakuba Rutki z MysteryTV dot. bogatych, wg mnie zbyt bogatych i rozwlekłych opisów we współczesnych creepypastach: https://www.youtube.com/watch?v=qEOs1k60VWg . No ale to jest sprawa dyskusyjna. 

Mogę się tylko przyznać do przeczytania wszystkich tekstów, które zamieściłeś na tej stronie, no i nie mogę zaprzeczyć, że ich lektura dostarczała mi nieustającej przyjemności.

Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, Reg. :)

Wiem, wiem, Maćku, a przynajmniej tak mi się wydaje… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trochę stylizacji, ale nie zbyt nachalnej przez co czyta się gładko, barwne opisy (szczególnie początek wprowadzający do historii), dialogi dzieciaków poprowadzone z jajem, są autentyczne. Dobry tekst, choć trochę uwierał mnie ten króciutki twist na końcu.

Dzięki, Blacken.

 

Odnośnie jeszcze niezwykle barwnego ukazania jesieni. Poniżej zamieszczam moje ulubione dwa opisy, które specjalnie tutaj w całości przywołuję. Tego bogactwa obrazowania, tego wielkiego pisarskiego kunsztu naprawdę nic a nic nie przebije.

Naraz zaczęły dzwony bić… Daleko gdzieś, daleko, wysoko gdzieś, wysoko, nad borem, nad lasem, głos dzwonu płynął i obejmował pola i łąki, i drżały pod nim trawy zroszone, i zioła, a od nieba do ziemi, w wielkiej wieczornej ciszy rozbrzmiewał szeroko głos dzwonu… ​I nagle pod głosem tym zaczęły się osypywać barwy i kolory z wiernych Krasnoludków, tak właśnie jak się osypują złote liście z drzew jesiennych w modrej i słonecznej ciszy wrześniowego ranka.

M. Konopnica

 

Jesień szła coraz głębsza. Blade dnie wlekły się przez puste, ogłuchłe pola i przymierały w lasach coraz cichsze, coraz bladsze – niby te święte Hostie w dogasających brzaskach gromnic. 

A co świtanie – dzień wstawał leniwiej, stężały od chłodu i cały w szronach, i w bolesnej cichości ziemi zamierającej; słońce blade i ciężkie wykwitało z głębin w wieńcach wron i kawek, co się zrywały gdzieś znad zórz, leciały nisko nad polami i krakały głucho, długo, żałośnie… a za nimi biegł ostry, zimny wiatr, mącił wody stężałe, warzył resztki zieleni i rwał ostatnie liście topolom pochylonym nad drogami, że spływały cicho niby łzy – krwawe łzy umarłego lata, i padały ciężko na ziemię.

A co świtanie – wsie budziły się później: leniwiej bydło szło na paszę, ciszej skrzypiały wierzeje i ciszej brzmiały głosy przytłumione martwotą i pustką pól, i ciszej, trwożniej tętniło życie samo – a niekiedy przed chałupami albo i w polach widni byli ludzie, jak przystawali nagle i patrzyli długo w dal omroczoną, siną… albo i te rogate, potężne łby podnosiły się od traw pożółkłych i przeżuwając z wolna, zatapiały ślepia w przestrzeń daleką… daleką… i kiedy niekiedy głuchy, żałosny ryk tłukł się po pustych polach.

A co świtanie – mroczniej było i zimniej, i niżej dymy rozsnuwały się po nagich sadach, i więcej ptaków zlatywało do wsi i szukało schronienia po stodołach i brogach, a wrony siadały na kalenicach, to wieszały się na nagich drzewach lub krążyły nad ziemią kracząc głucho – jakoby pieśń zimy śpiewając żałosną.

Południa były słoneczne, ale tak martwe i nieme, że poszumy lasów dochodziły głuchym szmerem i bełkot rzeki rozlegał się jak łkanie bolesne, a szczątki babiego lata rwały się nie wiadomo skąd i przepadały w ostrych, zimnych cieniach chałup.

A smętek konania był w tych południach cichych, na pustych drogach leżało milczenie, a w odartych z liści sadach czaiła się głęboka melancholia żałości i trwogi zarazem.

I często, coraz częściej niebo powlekało się burymi chmurami, że już o letnim podwieczorku musiano schodzić z pól, bo mrok ogarniał świat… 

Doorywano podorówki, że niektóry kładł skibę ostatnią już o gęstym mroku, a wracając do dom obzierał się jeszcze za się na rolę i żegnał ją westchnieniem do wiosny.

A na przedwieczerzę często spadały deszcze, krótkie były jeszcze, ale zimne i coraz częściej przeciągały się do zmroku – do długiego jesiennego zmroku, w którym jak kwiaty złote płonęły okna chat i szkliły się kałużami puste drogi – a mokra, zimna noc tłukła się o ściany i pojękiwała w sadach.

Nawet ten bociek z przetrąconym skrzydłem, co się był ostał i którego widywano samotnie brodzącym po łąkach, przychodzić jął pod bróg Boryny abo i zasię na samo podwórze, gdzie mu Witek skwapliwie podrzucał na przynętę jadło.

A i dziady różne coraz częściej nawiedzały wieś; i te zwyczajne, proszalne, co z torbą głęboką i z pacierzem długim szły od drzwi do drzwi, przeprowadzane ujadaniem piesków – a były i drugie, insze, takie, co od miejsc świętych ciągnęły i znały Ostrą Bramę, Częstochowę i Kalwarię, a rade opowiadały długimi wieczorami, co się gdzie we świecie dzieje i jakie cuda się gdzie stały, a trafiał się niekiedy i taki, któren po cichu powiadał się aż z Ziemi Świętej i takie cudeńka prawił, takie kraje znał, przez takie wielgachne morza jechał, tyla przygód doznał, że aż dziw ogarniał słuchających pobożnie, a niejednemu i uwierzyć było trudno w to wszystko… Ale chciwie słuchał, jako że każden rad się czegoś nowego dowiedział, a i wieczory były długie, i do świtu wyspać się jeszcze można było choćby i na oba boki. Hej! Jesień to była, późna jesień!

  1. S. Reymont

no te opisy to już za dużo jak dla mnie :p opis powinien być w miarę krótki, ale przykuwający oko, mieć swój charakterystyczny rys. Nie cierpię długaśnych opisów. Malowanie obrazów tak, ale nie piórem, a pędzlem lub ołówkiem ;)

Ale wiesz, te opisy u góry mają sens na tle większej całości, na tle – powiedzmy – jakiejś powieści, dłuższej bajki czy baśni, opowiadania liczącego minimum 50 stron, bo i takie długaśne się zdarzają. Z drugiej strony jednak, na przykład taki Grabiński potrafił dać dwa, góra trzy zdania wstępu, zbudować klimat, opisać aurę i, nie wiem, dajmy na to, porę roku, a potem jak gdyby nigdy nic przejść do sedna opowieści. I za to go podziwiam, za celność, za esencjonalność. Reasumując: nie ważne, czy robisz pięć zdań wstępu czy pięćdziesiąt pięć, ale ważne, jak to robisz.  

Opowiadanie podobało mi się. Pierwsze akapity zrobiły na mnie szczególne wrażenie, najpierw opis jesieni, gdzie czuć taki leciutki schulzowski powiew, potem nostalgiczne opisy zjazdów rodzinnych (jakoś określenie “mityng” kojarzy mi się z lekką atletyką albo spotkaniami AA, tak na marginesie).

Ale mam problem z kilkoma sprawami:

Język narratora jest trochę niejednorodny: “prastary kasztel”, a zaraz potem “odpryskałem się już wcześniej”… To celowe?

Poza tym, dzieci opowiadające swoje historie używają takiego samego stylu jak narrator: mały Jasiu (ile on ma lat?) używa określenia “mimo lipcowej pory”. Hmmm… 

W jakim wieku jest bohater? Piszesz, że jest pięcioro “dzieci”, a z tego bohater zalicza się do “średniaków”. Trochę mi to nie gra ze zdaniem: 

Zaraz też przypomniała mi się pewna tragiczna historia, na jaką natknąłem się wertując tutejsze księgi i stary katalog dzieł sztuki

Wunderkind?

 

Pozdrawiam smiley

 

PS Ten opis jesieni z “Chłopów” też bardzo lubię!

 

Wielkie dzięki, Facies! 

Przyjąłem następujące założenia: 1) dzieci są bardzo oczytane, to mole książkowe, 2) mały Jasiu wcale nie jest aż taki znowu mały, i może mieć nawet siedem, osiem lat, 3) dzieciaki różnią się od siebie wiekiem o niewielki interwał: ambitus może dochodzić góra do dwóch lat.

Ale tak, masz rację, niektóre słowa tutaj zupełnie nie pasują. Biję się w pierś. 

I na koniec: być może rzeczywiście narrator to taki trochę “cudowny chłopiec”, interesujący się starymi katalogami sztuki, no taki materiał na przyszłego muzealnika.

 

Ładne to, stylowe i urokliwe, jak zresztą zwykle u Ciebie. Klimat fajniejszy od fabuły. Coś pomiędzy Schulzem a Grabińskim. Czasem słyszę narzekania, że rozlazłe, przegadane, ale wynika to chyba z głębokiego niezrozumienia tego typu prozy. Albowiem bez stworzenia odpowiedniego nastroju czy sugestywnych opisów nie ma tak naprawdę prawdziwej niesamowitości. Nikt tego lepiej nie wiedział, niż Lovecraft, który zresztą w swoich listach umieścił całą wykładnię weird fiction w najdrobniejszych szczegółach. Ale trudno mi tu ją przytoczyć, może przy jakiejś okazji…

Pomyślałem sobie już dawniej – mógłbyś spróbować porozsyłać swoje liczne utwory po periodykach literackich (nielicznych już niestety), jestem pewien, by ci coś przyjęli, piszesz bodaj najbardziej literackim językiem na tym forum.

Wielkie dzięki za naprawdę wspaniały i wyjątkowy komplement, Agroeling. Nie wiem, czy sobie zasłużyłem, ale za tak motywujące słowa jestem Ci bardzo, bardzo wdzięczny. Aha, a czy coś wydawałem i czy będę próbował? Wydaje mi się, że to wciąż nie jest mój język, że to jeszcze nie jest to. Niemniej udało mi się już zaistnieć w “Fantazmatach”, “Niedobrych Literkach” oraz “Szortalu”. Pozdrawiam najserdeczniej! M :-) 

A, to i jednak zaistniałeś w szerokim świecie literackim. Powodzenia i życzę dalszych sukcesów. Co prawda nie orientuję się w tych Fantazmatach i Szortalach, nigdy tam jeszcze nie zajrzałem. Jakoś przywiązany jestem do papierowych edycji, lubię sobie odkładać ulubione kawałki w czasopismach niczym chomik na dłuższy czas do skonsumowania, nieraz odnajduję je po paru latach… A z internetem różnie bywa, zwłaszcza jak w moim przypadku, nie zawsze mam do niego dostęp.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Podziękować, Anet! Klimaty jesienne, jesiennych creepypast. Nie powiem, lubię. Pozdrawiam już w Nowym Roku! :) 

Nowa Fantastyka