
Do Krondus dotarłem już po zmierzchu. Pociąg spóźnił się ponad trzy godziny, z których dwie ostatnie przespałem, wjechał na stację zbyt szybko i ostro zahamował, na tyle ostro, że na szczęście się obudziłem i pospiesznie wygramoliłem na tonący w półmroku korytarz. Konduktor wyrwał mi walizkę, po czym niemalże rzucił ją na peron. Byłem jedynym wysiadającym. Gwizd, świst, zawirowanie powietrza i pociąg zniknął w – nie miałem pojęcia dlaczego – ogrodzonym kolczastym drutem, ciemnym lesie; dżdżownica połykana przez wygłodniałe pisklę kosa.
Podniosłem walizkę, pomarszczoną własność mojej jeszcze bardziej pomarszczonej babci, mrugnąłem, wysmarkałem nos i ruszyłem w kierunku błyszczących w oddali światełek. Krondus to mała wioska, nie powinienem zabłądzić. Tak czy inaczej, było mi zimno, głodno i trochę smutno. Dostałem tu niezłą fuchę, ale rodzina, pies, koledzy, oni wszyscy zostali gdzieś hen daleko i pewnie odwiedzę ich dopiero na święta, jeśli nie będzie strasznych mrozów, a jeśli będą, to nie prędzej niż na wiosnę.
Kamyki i piach chrzęściły mi pod butami, wiatr targał chude, prawie pozbawione liści gałęzie nienaturalnie wysokich drzew, a ja spoglądałem to w prawo, to w lewo. Ni żywej duszy, ni zwierzęcia, ni ptaka. Dziwnie pusto. Tylko ten wiatr. Raz poganiał, by po chwili pchać do tyłu. Doszedłem do rozwidlenia ulicy Suchej, skręciłem w prawo w Błotną. I rzeczywiście wdepnąłem w coś nieprzyjemnego, klejącego się do podeszew i śliskiego. Błoto? To chyba nie było zwyczajne błoto. Na szczęście na końcu Błotnej stał wyróżniający się wielkością na tle sąsiednich domów budynek, zapewne, a przynajmniej taką miałem nadzieję, pensjonat, w którym opłacił dla mnie pokój mój przyszły pracodawca.
Nie myliłem się, gdy wreszcie stanąłem przed pomalowanymi na jasnożółto drzwiami, ujrzałem małą, srebrną tabliczkę z wygrawerowanym napisem: „Witaj, przybyszu spragniony miękkiego łóżka i ciepłego obiadu”. Zastukałem trzykrotnie kołatką. Odczekałem. Ponownie zastukałem, też trzy razy. Minęło parę sekund i ostrożnie nacisnąłem klamkę. Otwarte. Wytarłem buty o szorstki, mocno zabłocony chodniczek, wycieranie niewiele im pomogło, i wszedłem do środka.
Całkiem sporych rozmiarów recepcja o ścianach obklejonych papierową tapetą, podrapaną w częściach dolnych. Podszedłem do lady i już miałem nacisnąć dzwonek, gdy do moich uszu dobiegł piskliwy głosik:
– Pani Sztokins wyszła do toalety.
Obróciłem i ujrzałem siedzącą na skórzanej kanapie, to na pewno nie była prawdziwa skóra, dziewczynkę, dziesięć, może dwanaście lat. Obok niej leżało nieznane mi zwierzę – trochę podobne do sarny, podkulone przednie kończyny, ale nie zakończone racicami, lecz raczej czymś przypominającym królicze łapy, długa kręta szyja i mała głowa o wielkich oczach. Patrzyło na mnie nieufnie, ale nie wrogo, lecz przyjaźnie.
– Usiądź, bo to trochę potrwa.
– Jak masz na imię? – zapytałem.
– Ma niecały rok, ale już chyba więcej nie urośnie.
– Co to za zwierzę?
– Stridugatka. One żyją tylko w Krondus.
– Jak masz imię? – powtórzyłem pół tonu głośniej.
– Nazwałam ją Biluba. Ładnie, prawda? Biiiluuuuuuuuba. Akcent na pierwszą sylabę, a potem wyciągniecie „u”. Spróbujesz?
– Biluubaa.
– Oj, za krótkie „u”, za długie „a”.
– Ale jak ty masz na imię? – Nie dawałem za wygraną, tak czy inaczej, czując się coraz bardziej nieswojo.
– Biiiluuuuuba lubi, kiedy drapie się ja za lewym uchem, ale tylko za lewym, gdy… Nieważne. Chcesz ją podrapać?
– Nie.
Zwierzę podniosło łeb, prychnęło i zmrużyło powieki.
– Niedobrze, niedobrze. – Dziewczynka założyła nogę na nogę i zaczęła machać prawą stopą.
Dopiero wtedy zauważyłem, że nie ma na sobie butów.
– Pan Brork? Spóźnił się pan.
Odwróciłem z powrotem w kierunku lady. Wyjątkowo chuda, chyba ze dwie głowy niższa ode mnie kobieta, wystrojona w obcisłą garsonkę w kolorze zgniłej zieleni wbijała wzrok w kieszeń mojej kurtki, a konkretnie w plamę po majonezie, której dorobiłem się, wcinając przyszykowane przez matkę kanapki z żółtym serem i sałatą.
– Tak, przepraszam. To przez pociąg – wymamrotałem, czując, że się czerwienię.
– Spóźnił się pan i pana pokój został już, niestety, zajęty.
– Jak to za… zajęty? – wyjąkałem.
– Przez pana Drocka. Wyjątkowa sytuacja, ale niech się pan aż tak strasznie nie martwi. Mimo tej późnej godziny przygotuję panu inny pokój. Na strychu, ale za to większy i cichszy, a podejrzewam, że chce się pan dobrze wyspać przed pierwszym dniem w pracy, prawda?
– Tak, tak, oczywiście. – Na moment zamilkłem, po czym dodałem: – Dziękuję.
Pani Sztokins uśmiechnęła się szeroko, odgarnęła z czoła kosmyk włosów i powiedziała:
– Proszę, panie Brork. Idę na górę, a pan może… Wikra, zrób panu trochę miejsca.
– On nie chciał pogłaskać Biiluuby.
Przez ułamek sekundy wydało mi się, że oczy kobiety rozbłysły czerwienią.
– Jeszcze jedno, panie Brork, za te ślady, które zostawił pan na posadzce, będę musiała pana pracodawcę obciążyć dodatkowym kosztem.
Nic nie odpowiedziałem, przełknąłem tylko ślinę i ze zwieszoną głową podreptałem w stronę kanapy. Wikra najpierw rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie, zmarszczyła czoło, po czym wzięła stridugatkę na kolana i przesunęła się na lewy brzeg. Przycupnąłem na prawym, umieszczając walizkę między nogami.
– Jaka brzydka torba. Wygląda jak zdechła żaba.
– Zdechła żaba? – powtórzyłem, nie mając pojęcia, w jaki sposób moja walizka mogła komukolwiek skojarzyć się ze zdechłą żabą.
– Ja nigdy nie widziałam żaby ani żywej, ani martwej, no tak, wiesz… Tylko rysunki w książce zachlapanej… – Ponownie zawiesiła głos, uniosła lewą brew, po czym dokończyła, niemalże szepcząc: – Sosem pomidorowym.
Stridugatka wydała z siebie dźwięk będący czymś pośrednim między piskiem a jękiem. Już miałem zapytać Wikrę, jak to możliwe, że nigdy nie widziała żaby, kiedy do recepcji wtargnęła pani Sztokins.
– Pokój gotowy, tylko niechże pan wreszcie zdejmie te zabłocone buciory. Czyszczenie chodnika kosztuje fortunę.
Nie chciałem zdejmować butów, w pośpiechu przed wyjazdem założyłem dziurawe skarpety, z prawej wystawał mi mały palec, z lewej pięta, ale, przecież nie miałem innego wyjścia. Ta kobieta patrzyła na mnie, jakby wybił jej połowę rodziny. Powoli rozsznurowałem trzewiki i ponownie czując, że moje policzki płoną, wyjąłem z butów stopy. Wikra wykrzywiła usta w ironicznym uśmieszku, pani Sztokins zmarszczyła nos, a Biluba kichnęła. Raz, drugi, trzeci, a kichała prawie tak samo, jak człowiek. Podniosłem się i z trzewikami w jednej ręce i walizką w drugiej pomaszerowałem w stronę schodów.
***
Pokój był rzeczywiście duży, ale strop miał położony tak nisko, że jedynie na środku pomieszczenia mogłem się wyprostować bez uderzania głową w sufit. Znajdowało się tu wąskie łóżko, jednodrzwiowa szafa, biurko, dwa krzesła o metalowych nogach i pod maleńkim oknem coś w rodzaju olbrzymiego legowiska dla psa.
Położyłem walizkę na szarym dywanie w czarne zygzaki i podszedłem do okna. Pokryta łuszczącą się, żółtą farbą rama i brudna szyba. Wyjrzałem na zewnątrz. Ulica, ta, którą jeszcze, spojrzałem na zegarek, godzinę temu brodziłem w błocie, dom ogrodzony metalowym płotem, drzewo, wszystko tonące w lekko fioletowej poświacie rzucanej przez zamocowaną na drewnianym słupie lampę. Westchnąłem. Późno już. Powinienem iść spać, jutro o siódmej trzydzieści miałem stawić się w gabinecie doktora Rudriga.
Wyjąłem z walizki ręcznik i przybory toaletowe i poczłapałem do mieszczącej się piętro niżej łazienki. Na szczęście nikogo tam nie było, na nieszczęście z kranu leciała prawie że lodowata woda. Pospiesznie się umyłem i trzęsąc się niczym osika, wróciłem na strych.
Wślizgnąłem się pod kołdrę i przytuliłem policzek do poduszki obleczonej w nadmiernie wykrochmaloną poszewkę. Nieprzyjemne uczucie. Dotyk szorstkiego materiału, który w dodatku śmierdział naftaliną. Bądź co bądź, musiałem być chyba bardzo zmęczony, bo mimo tych niedogodności po paru minutach zapadłem w głęboki sen, z którego wybudził mnie dopiero znienawidzony dźwięk budzika.
***
Lecznica prowadzona przez doktora Rudriga mieściła się na równoległej do Błotnej ulicy noszącej miano Alei Zdrowia. Na miejsce dotarłem w zabłoconych butach, mimo iż przed wyjściem porządnie je wyszorowałem. Po drodze podobnie jak wczoraj wieczorem nikogo nie spotkałem – ani człowieka, ani zwierzęcia. Sklep spożywczy, który minąłem, otwierali dopiero o ósmej trzydzieści.
– Dzień dobry, panie Brork. – Doktor ubrany w jasnozielony kitel wyciągnął do mnie dużą, mocno owłosioną dłoń.
– Dzień dobry – odpowiedziałem. – Przepraszam, bo… – Spojrzałem znacząco na swoje trzewiki.
– Tak, tak. – Doktor uśmiechnął się, ukazując pożółkłe zęby i brudnoróżowe, górne dziąsła, po czym podał mi tekturowe pudełko. – Proszę otworzyć.
– Dziękuję. – Skinąłem głową i ostrożnie zdjąłem wieko.
Moim oczom ukazały się białe, sznurowane buty, błękitny kitel i czepek w tym samym kolorze.
– Dziękuję – powtórzyłem odrobinę pewniejszym tonem.
– Proszę usiąść. Zaraz wracam.
Doktor wyszedł, a ja zacząłem rozglądać się po gabinecie. Stół do badania, szklane gabloty, a w nich różnego rodzaju sprzęt medyczny. Na ścianach plansze z budową organów – hm, nie rozpoznawałem jakich zwierząt, na pewno nie krowy, ani świni, ani psa. Może kota? Słabo się znałem na kotach, w mojej wiosce nikt ich nie leczył. Poza tym w pomieszczeniu znajdowało się biurko zarzucone papierami, wieszak, a na nim szary płaszcz i dwa jasnozielone kitle, owalne lustro i umywalka.
Podrapałem się po czole, wciągnąłem powietrze głęboko w płuca i w gabinecie pojawił się doktor. Dopiero teraz zauważyłem, że miał wyjątkowo pomarszczoną szyję, trochę jak jaszczurka i nienaturalnie dużą grdykę, która zadziwiająco szybko się poruszała. Niezbyt przyjemny widok.
– To dla ciebie – powiedział, podając mi grubą, wyglądającą na ręcznie składaną książkę w skórzanej oprawie.
Napis „Anatomia stridugatki”, a pod nim rysunek zwierzęcia, oczywiście stridugatki. Rzuciłem w stronę doktora pytające spojrzenie. Zmarszczył brwi, wykrzywił usta w półuśmiechu, po czym bardzo poważnym tonem oznajmił:
– W naszej lecznicy zajmujemy się jedynie stridugatkami.
– Jak to? – wypaliłem, na moment zamilkłem, by dodać spokojniejszym tonem: – Ja mam doświadczenie przede wszystkim z krowami i końmi, znam się trochę na psach i kozach, ale…
Poczułem, że się czerwienię, pot spływał mi po plecach, zaczynałem żałować swojego przyjazdu do Krondus, przecież powinni zamieszczać takie informacje w ogłoszeniu. Oszukali mnie i teraz…
– Co pan taki przerażony? Stridugatki pod względem budowy anatomicznej są podobne, chyba… bardziej do konia niż do krowy. Wszystko jedno. Właśnie po to przyniosłem panu książkę, żeby posiadł pan wymaganą wiedzę. Niech się pan nie boi, nie każę panu od razu, dzisiaj, zajmować się naszymi pacjentkami. Bez obaw.
Chrząknąłem, ale nic nie odpowiedziałem, a doktor, wbijając we mnie wzrok, kontynuował:
– Tydzień powinien panu wystarczyć. Proszę się nie fatygować i przez kolejne dni nie przychodzić do lecznicy, tylko studiować, studiować, studiować… – Zwinął wargi w śmieszny dzióbek, tym razem upodabniając się do indyka, po czym dodał: – I byłoby dobrze, gdyby pan poznał stridugatki tak… tak na żywo, nie tylko z ilustracji. Biluba to bardzo miłe, młode zwierzę. Wikra na pewno pozwoli panu się z nią trochę pobawić. Jedyna uwaga – głaskać za lewym uchem, nigdy za prawym.
– Dlaczego? – zapytałem, mrużąc powieki.
Doktor zaśmiał się, po czym wstał, poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
– Idź już, pan, panie Brork, idź. Mam parę spraw do załatwienia, a pan jak najszybciej powinien zaznajomić się z budową przyszłych pacjentek. Mój obecny pomocnik, pan Pigork, w poniedziałek udaje się w długą podróż, hm, on nigdy już tu nie wróci, więc będę pana potrzebował. Sam nie dam sobie rady. Powodzenia.
Przełknąłem ślinę, zacisnąłem dłoń na książce, pokiwałem głową i bez słowa pożegnania opuściłem gabinet.
***
Co za dziwne miejsce i dziwni ludzie. Dlaczego nie spotkałem tu jeszcze żadnego normalnego zwierzęcia? Może, póki tak naprawdę jeszcze nie zacząłem pracować, powinienem się rozmyślić, powiedzieć, że mam chorą matkę… No, tak, ona rzeczywiście była chora i między innymi po to, żeby być w stanie pomóc jej trochę finansowo, przyjąłem stanowisko pomocnika weterynarza w Krondus. Tylko… tylko… nie miałem pojęcia, że będę leczył jakieś cudaczne stridugatki. Co to w ogóle za nazwa? Stridugatka – jak idiotycznie to brzmi.
Byłem tak głęboko zatopiony w ponurych rozmyślaniach, że prawie minąłem sklep, a przecież musiałem kupić coś do jedzenia. Drzwi w kolorze hebanu i maleńkie, zasłonięte okno, żadnych napisów poza tabliczką z godzinami pracy. Wszedłem do środka, zastanawiając się, czy tutaj też zostanę czymś nieprzyjemnie zaskoczony. Półki, lada i niska, tęga pani o okrągłej niczym słoneczko twarzy.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. Witamy w Krondus. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha, czyniąc twarz jeszcze okrąglejszą. – W czym mogę panu pomóc?
Spojrzałem na jedną półkę – puszki, na drugą – puszki, na trzecią – puszki…
– Ja… poproszę chleb…
Kobieta schyliła się i wyjęła spod lady coś zapakowanego w biało-niebieską folię.
– Ostatnia sztuka, chleb żytni, schowałam go specjalnie dla pana. – Nacisnęła grubym palcem „chleb” i dodała radosnym tonem: – Wciąż miękki.
– Ja… ja… wolę normalny… – Nie dokończyłem, ponownie czując wykwitające na policzkach rumieńce.
– Normalny chleb? To znaczy świeży? Prosto z piekarni? – Sprzedawczyni prychnęła śmiechem. – I co pewnie życzyłby pan sobie jeszcze jajka prosto od kokoszki i mleczko prosto od krówki?
Zacisnąłem wargi, po czym niewiele się zastanawiając, wypaliłem:
– Czy jest tu gdzieś jakiś inny sklep?
– Tak, po drugiej stronie wioski, niedaleko, ze dwadzieścia minut szybkim krokiem. – Na ułamek sekundy zawiesiła głos, uniosła lewą brew i pół tonu ciszej dodała: – Ale tam też są tylko puszki i żarcie w folii. Więc?
Milczałem.
– Więc bierze pan ten chleb czy nie? Próbowałam być miła. Pan Grubek o niego pytał i pani Zmynek, i…
– Tak, tak, poproszę i jakieś mięso, i… ma pani jakiekolwiek mleko i ser?
Obróciła się w stronę półek. Miała bardzo szerokie plecy, potężne uda i między łopatkami dwa rozpięte guziki zbyt obcisłej sukienki w przesadnie jaskrawe kwiatki. Westchnęła ciężko, odwróciła się z powrotem w moim kierunku i położyła na ladzie trzy puszki.
– Wołowina w galarecie, krowie mleko i ser kozi.
Ser kozi w puszce – powtórzyłem w myślach, na głos powiedziałem:
– Dziękuję.
***
Siedziałem na łóżku, jadłem kanapkę złożoną z kromki żytniego chleba i odrobiny wołowiny – wołowina okazała się bardzo droga – i przeglądałem podarowaną mi przez doktora książkę. Tomisko nie tylko było ręcznie szyte, ale też ręcznie napisane, z ręcznie wykonanymi ilustracjami. Cacko. Żebym go tylko nie utłuścił. Czyżby to doktor był autorem? Ponownie spojrzałem na okładkę – Tomur Rudrig. No tak, przecież Wikra powiedziała, że stridugatki żyją tylko w Krondus.
Pierwsza strona. Budowa głowy i szyi zwierzęcia. Czaszka, kręg szczytowy… Taka długa szyja, ile to miało kręgów? Tylko siedem, ale jakieś takie nienaturalnie pozawijane i na wysokości trzeciego znajdowało się coś dziwnego z wężykiem, który przebijał skórę i wychylał się na zewnątrz niczym rurka płetwonurka spod powierzchni wody. Krolyszka.
Krolyszka? Zacząłem czytać: „Krolyszka zbudowana jest z nietypowego rodzaju tkanki łącznej, odznaczającej się wyjątkową wrażliwością, w związku z czym narząd powinien być utrzymywany w czystości, regularnie myty i suszony…”. Pod tekstem ilustracja przedstawiająca rzeczywiście jakąś nieznaną mi strukturę – gąbczasta budowa, kształt gruszki i tajemnicza rurka.
Na szczęście reszta organów wydawała się zbliżona do narządów konia. Może jednak dam sobie radę i do jedzenia też się przyzwyczaję? Podrapałem się w podbródek. Tak czy inaczej, wciąż nie miałem pojęcia, dlaczego w sklepie nie było „normalnego” chleba ani mięsa. Chleb z folii miał konsystencję gumy, a mięso z puszki, mimo wysokiej ceny, smakowało jak trawa.
***
Nie bacząc na zalecenia doktora, przez cały tydzień nie zbliżałem się ani do Biluby, ani do jej właścicielki, która pałała do mnie nieukrywanym obrzydzeniem i wrogością. Podczas obiadów serwowanych przez panią Sztokins w słabo oświetlonej, śmierdzącej stęchlizną izbie, Wikra, przechodząc obok mojego stolika, rzucała mi pełne nienawiści spojrzenia, po czym napełniała porcelanową, zdobioną złoceniami miskę zieloną papką z puszki i podstawiała ją pod pysk machającej malutkim ogonem Biluby.
Oprócz niej na obiady przychodził pan Drock, który mimo obietnic, że już kolejnego dnia opuszcza „mój” pokój, wcale go nie opuszczał, a ja ciągle stacjonowałem na strychu. Samo jedzenie podawane zawsze punktualnie o siedemnastej piętnaście smakowało lepiej niż przyrządzane przeze mnie kanapki; głównie chyba za sprawą dodawanych do niego palących w język przypraw.
W międzyczasie dowiedziałem się, że zarówno pani Sztokins, jak i pan Drock, a także pozostali mieszkający dłużej niż parę miesięcy w pensjonacie goście, mieli własne stridugatki, które traktowali niemalże lepiej od własnych dzieci – miękkie kojce w pokoju przy oknie, głaskanie, trzymanie na kolanach, spacery, a gdy było zimno wełniany kocyk. Nawet bogaci mieszczanie mniej dbali o swoje przebrzydłe psy miniaturki.
***
W poniedziałek szedłem do lecznicy z mocnym postanowieniem poinformowania doktora Rudriga o rezygnacji. Pokój na strychu, brak świeżej żywności, ale przede wszystkim te dziwaczne zwierzęta to było zdecydowanie dla mnie za dużo. Krondus. Wioska szaleńców. Potrzebowałem pieniędzy, ale… ja… ja się zwyczajnie zacząłem bać, że stanie mi się tu coś niedobrego albo że sam zwariuję.
– Panie Brork, nie będę ukrywał, że jestem bardzo rozczarowany. Wszyscy w wiosce zdążyli już pana polubić i nie mam najmniejszych wątpliwości, że sprawdziłby się pan doskonale w roli mojego pomocnika. Może jeszcze przemyśli pan swoją decyzję?
Pokręciłem głową w prawo i lewo, po czym wyjąłem z torby książkę o anatomii stridugatki i położyłem ręcznie wykonane tomisko na biurku.
– Więc nie zapoznał się pan z budową tego niesamowitego stworzenia?
– Zapoznałem. – Czułem występujące mi na czole krople potu. Zacisnąłem palce na kolanach.
– Nie zafascynowało ono pana?
Nie miałem pojęcia, co miało mnie zafascynować? Jakieś nietypowe tkanki i wysuwające się z kręgosłupa rurki? Przełknąłem ślinę i milczałem, wbijając wzrok w drewniany blat biurka.
– Niech pan pójdzie za mną.
Powoli się podniosłem i opieszale ruszyłem za doktorem. Z gabinetu wyszliśmy na zbyt jaskrawo oświetlony korytarz. Zmrużyłem powieki. Skręt w prawo, w lewo, pomalowane na błękitno drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, w którym znajdowały się dwie leżanki, a na nich malutkie stridugatki.
– Trzeba je nakarmić. Już wyzdrowiały, ale ciągle są bardzo słabe.
Rudrig podszedł do stojącej w rogu pomieszczenia, wysokiej, wąskiej szafy i wyjął z niej butelkę, taką jak dla niemowlaków, lecz wypełnioną nie mlekiem, tylko czymś zielonkawym.
– Trzymaj.
Sięgnął po kolejną butelkę. Chrząknął.
– Obserwuj mnie uważnie.
Doktor podszedł do jednego ze zwierząt, podrapał je za lewym uchem, po czym ostrożnie włożył smoczek w lekko uchylone wargi stridugatki. Zaczęła ssać. Wyglądała… wyglądała słodko. Podszedłem do bliźniaczo do niej podobnego stworzenia i drążącymi palcami dotknąłem sierści za lewym uchem. Miękka, aksamitna i ciepła. Podrapałem ją delikatnie. Stridugatka zamruczała i wysunęła pyszczek w stronę butelki. Uśmiechnąłem się, jakkolwiek wciąż trzęsły mi się ręce, a serce biło tak mocno, jakby chciało rozwalić klatkę piersiową. Piła, a ja patrzyłem na rytmicznie poruszającą się, długą, krętą szyję.
***
– Brork, usiądź, proszę – powiedział doktor, kiedy wróciliśmy do gabinetu. – Sam widzisz… ale dobrze. Rozumiem, że to nowe miejsce, że przywykłeś do innych obyczajów, że pewnie czujesz się tu obco. W związku z tymi wszystkimi niedogodnościami chciałbym ci zaoferować podniesienie pensji o pięćdziesiąt procent.
– Pięćdziesiąt procent? – powtórzyłem niedowierzającym tonem, kaszlnąłem, założyłem nogę na nogę i spojrzałem pytająco na doktora.
– Tak, o połowę i te dodatkowe pieniądze będą wysyłane bezpośrednio do twojej chorej matki. Pomyśl o niej, Brork. Pomyśl o swojej matce.
Skąd on wiedział, że moja matka była chora? Przecież chyba nie napisałem o tym w podaniu o pracę? Strużki potu cieknące po karku, palący ból w podbrzuszu, zdrętwiałe stopy. Ja… ja… Może jednak te stridugatki nie są takie straszne?
– Do… dobrze. Zga… zgadzam się, zo… zostaję – wymamrotałem.
Doktor uniósł brwi, wyprostował się, a na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.
***
Kolejnego dnia obudziłem się z silnym bólem brzucha. Zbierało mnie na mdłości. Wyszedłem na korytarz w celu jak najszybszego udania się do toalety. Na schodach niemalże wpadłem na panią Sztokins.
– Co się z panem dzieje, panie Brork?
– Ja…
Wyminąłem ją, wtargnąłem do łazienki i zwymiotowałem. Praktycznie od razu poczułem się lepiej, umyłem twarz zimną wodą i wyszedłem. Pani Sztokins czekała na mnie pod drzwiami z marsową miną.
– Chyba nie zaszkodził panu mój obiad?
Przyłożyłem dłoń do brzucha i wybełkotałem:
– Nie, nie… ja… wczoraj wieczorem zjadłem mięso z puszki, ale ono chyba nie nadawało się do jedzenia bez gotowania. Miało taki dziwny smak.
Chciałem jeszcze dodać, że wszystko miało tutaj dziwny smak, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Lepiej jej nie denerwować – pomyślałem i zrobiłem krok naprzód z zamiarem powrotu do pokoju.
– Panie Brork. Lecznica jest dzisiaj zamknięta.
– Słucham? – Obróciłem się raptownie.
– Doktor Rudrig i ja, i prawie wszyscy mieszkańcy Krnodus wybierają się na pogrzeb. Za półtorej godziny odbędzie się ceremonia. Ma pan jakieś czarne ubrania?
– Ja? Tak, tak. Przepraszam, ale… kto umarł?
– Pan Pigork, pomocnik doktora.
– Ale przecież on wybierał się w jakąś podróż. Co mu się stało?
– Wylew. Ale nie traćmy czasu na rozmowy. Niech się pan pospieszy. Pójdziemy razem, bo pan nie wie, jak trafić na cmentarz? Prawda?
Zacisnąłem wargi i podreptałem na strych. Zrobiło mi się tak jakoś dziwnie, przecież nieboszczyk też był pomocnikiem w lecznicy… Zacząłem się ubierać, ale zanim zdążyłem wciągnąć odrobinę za obcisłe spodnie, rozległo się pukanie.
– Chwileczkę! – krzyknąłem.
Wciągnąłem brzuch, zasunąłem rozporek, zapiąłem guziki koszuli, po czym wrzasnąłem:
– Proszę!
Do pokoju weszła pani Sztokins wystrojona w ciemnoszarą garsonkę, z czarną woalką przesłaniająca twarz. Zmarszczyła nos i wyciągnęła w moja stronę szklaną fiolkę z pigułkami.
– Niech pan łyknie ze dwie.
– Co to? – zapytałem i zamiast po fiolkę, sięgnąłem po marynarkę.
– Tabletki na przeczyszczenie, powinny też zatrzymać wymioty. No wie pan…
– Dziękuję. – Tym razem wziąłem do ręki fiolkę. Połknąłem dwie tabletki, dokończyłem się ubierać i podążyłem za panią Sztokins.
– To niedaleko, piętnaście minut i będziemy na miejscu.
Gdy tylko dotarliśmy do ulicy Suchej, ujrzałem sprzedawczynię z wielobranżowego idącą pod rękę ze zdecydowanie młodszym od niej mężczyzną. Obydwoje w ciemnofioletowych strojach. Przed nimi szła jeszcze jedna para w czerni, a po drugiej stronie starszy pan w brązowym garniturze. Wszyscy zmierzaliśmy w tym samym kierunku. Na północ. Na cmentarz.
Na cmentarz, który przedzielony był na połowy. Jak poinformowała mnie pani Sztokins w lewej części chowano ludzi, a w prawej stridugatki. Stridugatki! Na jednym cmentarzu z ludźmi. Czy oni już zupełnie poszaleli? Budowali pomniki dla zdechłych zwierząt! Zacisnąłem pięści, jakbym miał ochotę kogoś uderzyć. Byłem zły i znowu zaczynałem żałować, że nie złożyłem wypowiedzenia.
Sama ceremonia nie odbiegała zbytnio od tych, które odbywały się w mojej rodzinnej wsi, z tym wyjątkiem, że ksiądz na końcu wygłaszania mowy pożegnalnej, uśmiechnął się pod nosem, jakby był zadowolony ze śmierci grzebanego, po czym śpiewnym tonem dodał:
– Niech stridugatki mu wybaczą. Niech wybaczą.
Zrobiłem krok w tył, zesztywniałem i wtedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Obróciłem się raptownie i zobaczyłem tego mężczyznę, z którym pod ramię szła sprzedawczyni.
– Wpadnę dzisiaj do pana wieczorem, dobrze? – zapytał nieznajomy, a ja jeszcze bardziej zbaraniałem. Na pewno coś było ze mną nie tak jak należy. Słuchowe halucynacje. Przemęczenie. Zatrucie pokarmowe. Przez parę sekund gapiłem się w milczeniu na mężczyznę, po czym wymamrotałem:
– Do… dobrze. Za… zapraszam.
Po powrocie z cmentarza chciałem iść do lecznicy, ale pani Sztokins, jakby czytała mi w myślach, kiedy tylko przekroczyliśmy próg pensjonatu, oznajmiła:
– Doktor Rudrig dzisiaj pana nie potrzebuje. Ma pan wolne. Tylko proszę nie jeść niegotowanej wołowiny z puszek z niebieską nalepką.
Przytaknąłem.
***
Przez resztę dnia nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, na zewnątrz lało jak z cebra; w tak zwanej sali rozrywek dla pensjonariuszy siedział pan Drock, pani Sztokins i dwóch innych gości, których nazwisk nie pamiętałem, układali pasjanse, a na ich kolanach trzymały głowy ospałe stridugatki. Nuda. Nie miałem ochoty ponownie zagłębiać się w anatomię tych cudacznych stworzeń, a tym bardziej obcować z nimi w rzeczywistości.
Gdy o osiemnastej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi, podskoczyłem na łóżku jak oparzony, spodziewając się za chwilę ujrzeć wiecznie niezadowoloną panią Sztokins, ale nie, po moim „proszę”, zobaczyłem tego młodego mężczyznę z cmentarza, który, no właśnie, który powiedział, że wpadnie do mnie wieczorem.
– Dobry wieczór. Nazywam się Wolid Huggings. Przepraszam, że wcześniej się nie przedstawiłem, gapa ze mnie.
– Doli Brork.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Grywa pan w szachy?
– Ja? – Zrobiłem krok w tył. Spojrzałem na ściskaną pod lewym ramieniem pana Huggingsa drewnianą szachownicę i wybełkotałem: – Ja, tak, to znaczy, kiedyś… kiedy jeszcze żył ojciec. Poza nim nikt inny we wsi nie umiał…
– Tutaj też, tylko ja i pan Stuks, ale pan Stuks odszedł poprzedniej zimy.
– Zapraszam. – Ruchem głowy wskazałem biurko.
Pan Huggings ciężko westchnął, położył szachownicę na drewnianym blacie i powiedział:
– Te podwójne pogrzeby są bardzo męczące.
– Jak to podwójne? Czy ktoś jeszcze umarł poza panem Pigorkiem?
– Jego stridugatka. No, właśnie, ona miała być jego, ale odmówił…
Zmarszczyłem czoło, zastanawiając się, czy te dwa zgony w jakiś magiczny sposób były ze sobą powiązane i co miał na myśli mój gość, mówiąc, że pan Pigork odmówił. Bądź co bądź, o nic nie zapytałem, a pan Huggings w tym czasie zdążył już otworzyć szachownicę i wyjąć figury.
– Białe czy czarne?
– Białe.
Nie lubiłem czerni, kojarzyła mi się ze śmiercią.
– To pan zaczyna.
Ładne figury, polakierowane drewno, pionki – mali rycerze, koń stojący dęba, laufer – wojownik z dzidą, wieża z przepiękną basztą, a królowa i król niemalże jak żywi.
– Tracisz skoczka.
Zmrużyłem powieki. Tej partii już z pewnością nie wygram. Zaatakowałem koniem króla, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Trzy ruchy przeciwnika i królowa wraz z laufrem złapali w potrzask mojego wodza. Szach, mat.
– Rewanż?
Spojrzałem na zegarek; piętnaście po dziewiątej.
– Pewnie.
Mimo iż nie potrafiłem skoncentrować się na grze, a w mojej głowie niczym zaniepokojone ptaki skrzeczały myśli o byłym pomocniku doktora Rudriga i o stridugatkach, nie chciałem, żeby pan Huggings wychodził. Wolałem ten wieczór spędzić w czyimś towarzystwie, a on… on, jak do tej pory wydawał mi się najsympatyczniejszą osobą, którą spotkałem w wiosce, najsympatyczniejszą i najnormalniejszą. Znałem go zaledwie dwie godziny, a darzyłem zaufaniem dużo większym niż doktora, panią Sztokins, Wikrę, czy pana Drocka, nie wspominając sprzedawczyni, która chyba była jego żoną…
– Tracisz królówkę.
– Mhm.
Znowu przegrałem i zrobiło się już naprawdę późno. Na następny raz umówiliśmy się na piątkowy wieczór w domu pana Huggingsa. Mój gość już prawie nacisnął na klamkę, gdy krzyknąłem:
– Proszę zaczekać.
– Tak? – Obrócił się w moją stronę.
– Chciałem pana o coś zapytać.
– Tak? Śmiało, jeśli tylko znam odpowiedź…
– Dlaczego nie ma tu żadnych normalnych zwierząt? Dlaczego nikt nie hoduje tu krów ani kur, ja nawet psa tu nie widziałem. – Chrząknąłem i kontynuowałem odrobinę ciszej, jakbym bał się, że ktoś, pani Sztokins albo któryś z pensjonariuszy, mnie usłyszy: – I nic tu nie rośnie, ani zboże, ani ziemniaki, ani sadów nie ma. Nic. Tylko te przeklęte puszki i…
– Stridugatki? – dokończył pytająco pan Huggings.
– Tak, stridugatki.
– One… jak dłużej tu pobędziesz, to zrozumiesz. – Mój gość zmarszczył czoło i zacisnął wargi, jakby nic więcej nie zamierzał mi powiedzieć.
Złapałem go za rękaw.
– Panie Brork, te zwierzęta, to nie tylko zwierzęta, ale na to jeszcze za wcześnie. Tak czy inaczej, wydzielają one bardzo specyficzny zapach, którego nie tolerują inne stworzenia, a jeśli chodzi o uprawę roślin… Cóż, nie potrzebujemy pracować na roli, a poza tym nie mamy na to czasu. Widzisz, stridugatki to bardzo miłe, ale też wymagające dużo uwagi zwierzęta.
– To… to… to po co je trzymacie? – zapytałem drżącym głosem, po czym puściłem rękaw.
– Panie Brork, muszę iść. Do zobaczenia w piątek. I niech się pan tak strasznie nie martwi. Wszystko będzie dobrze.
***
Moja matka była szczęśliwa; dzięki pieniądzom, które wysyłał doktor, zapewniła sobie lepszą opiekę medyczną i jej stan zdrowia znacznie się poprawił. Tak czy inaczej, musiała codziennie łykać masę kosztujących fortunę pigułek. Ja ciągle mieszkałem na strychu, od czasu do czasu przywalając głową w sufit i z dnia na dzień tracąc nadzieję, że pan Drock kiedykolwiek wyprowadzi się z pensjonatu. Na moje pytania, czy nie mógłbym dostać pokoju po jakimś innym gościu, pani Sztokins reagowała zmarszczeniem brwi i zapewnieniem, że niedługo przeznaczone dla mnie lokum będzie puste, ale nie było…
Mijał tydzień za tygodniem. Spadł pierwszy śnieg, lecz temperatura nawet w nocy nie schodziła poniżej zera, co owocowało nieprzyjemną pluchą. Bądź co bądź, przyzwyczaiłem się do jedzenia z puszek i do błota na ulicy Błotnej.
Od poniedziałku do piątku pracowałem w lecznicy. Zajmowałem się głównie doglądaniem pacjentek po drobnych zabiegach i leczeniu farmakologicznym. Przeważająca cześć interwencji medycznych przeprowadzanych przez doktora Rudriga dotyczyła tajemniczej rurki wystającej z karku stridugatek, opisywanej w „Anatomii” jako atawizm podobny do kości ogonowej u człowieka. Zastanawiał mnie jedynie fakt, że jeśli narząd ten nie był używany, to czemu aż tak często dochodziło do jego infekcji, jak również mechanicznych obrażeń? Cóż, moje pytania o magiczny wężyk, kończyły się wzruszeniem ramionami doktora i półuśmieszkiem, który czynił jego twarz podobną do rodzynka.
Za to w weekendy rozkwitała moja przyjaźń z panem Huggingsem. Wolid wraz z żoną – miałem rację co do jego relacji ze sprzedawczynią – mieszkał w bardzo ładnym, jednopiętrowym, niewielkim, ale wyjątkowo zadbanym i przytulnym domu na skrzyżowaniu Alei Zdrowia i ulicy Cmentarnej. Gdy nastała zima, to właśnie w salonie państwa Huggings zwykliśmy grywać w szachy i popijać na rozgrzanie pędzoną przez panią Huggings śliwowicę.
Podczas jednego z naszych szachowych wieczorów – wypiliśmy wtedy odrobinę za dużo aromatycznego, rozkosznie pachnącego suszoną śliwką trunku – pan Huggings wziął na kolana ubraną w wełniany sweterek stridugatkę, która zazwyczaj leżała na kanapie i z daleka obserwowała nasze poczynania na szachownicy, podrapał ją za lewym uchem i powiedział:
– Tylko samiczki… chyba zauważyłeś, że są z nami tylko samiczki?
– Pewnie, że zauważyłem – odparłem, po czym spojrzałem na zwierzę, które podniosło uszy, jakby rozumiało, że właśnie o nim rozmawiamy.
Tak czy inaczej, niezrażony reakcją stridugatki, korzystając z okazji, zapytałem:
– Dlaczego?
– Jeszcze po jednym. – Pan Huggings sięgnął po butelkę.
Przytaknąłem i powtórzyłem:
– Dlaczego w Krondus są same samice?
– Samiec jest tylko jeden i żyje w lesie.
Podniosłem brwi i zmarszczyłem nos.
– Zdrowie!
Stuknęliśmy się kieliszkami, wypiliśmy, ale tego wieczoru mój przyjaciel nie powiedział o stridugatkach ani słowa więcej.
***
Jeszcze na początku grudnia kupiłem bilet na pociąg do rodzinnej wioski na dwudziestego pierwszego. Doktor nie chciał dać mi urlopu wcześniej, argumentując, że przecież jestem potrzebny w wiosce, że beze mnie nie będzie w stanie przeprowadzać poważniejszych zabiegów i stridugatki będą niepotrzebnie cierpieć. W sumie otwarcie mi oznajmił, że jego zdaniem nie powinienem w ogóle opuszczać Krondus, nawet w święta. Ja jednak pozostawałem w tej kwestii nieugięty. Musiałem zobaczyć matkę, brata i siostry. Stęskniłem się też za psem, Rubikem, z którym jak by nie było, przed przyjazdem do „wioski szaleńców”, chodziłem na spacery, zabierałem nad jezioro i do lasu. A tu co? Tylko te przeklęte stridugatki.
Już trzy dni przed wyjazdem spakowałem pomarszczoną walizkę i niemalże liczyłem godziny dzielące mnie od wymarszu na peron. Kupiłem prezenty dla całej rodziny i dla Rubika puszkę z wołowiną w galarecie. Osiemnastego poszedłem do pana Hugginsa na ostatnią w tym roku partyjkę szachów, pożyczyłem mu i jego żonie szczęśliwych świąt, po czym wróciłem do pokoju na strychu, przebrałem się w grubą, flanelową piżamę, naciągnąłem na stopy wełniane skarpety, opatuliłem się kołdrą i zapadłem w sen.
O szóstej czterdzieści pięć zadzwonił budzik, a ja… prawie że nie miałem sił go uciszyć. Moja ręka była jak z waty, z wielkim trudem nacisnąłem guzik i opadłem z powrotem na poduszkę. Obudziłem się dwie godziny później zlany potem, cały się trzęsąc. Bolała mnie głowa, nie mogłem swobodnie oddychać, miałem zdrętwiałe kończyny. Przytrzymując się ścian, dotarłem do toalety i zwymiotowałem. Myślałem, że umieram. Wyszedłem na korytarz i usiadłem na podłodze, zakrywając dłońmi twarz.
W takim stanie zostałem znaleziony przez Wikrę, a właściwie nie Wikrę, lecz Bilubę. To jej pysk ujrzałem, kiedy uchyliłem powieki. Właścicielka stała tuż za nią.
– Panie Brork – powiedziała, delikatnie ruszając mnie za ramię, po czym krzyknęła: – Pani Sztokins! Pani Sztokins!
Pani Sztokins przybyła wraz z panem Drockiem. Dotknęła dłonią mojego czoła i powiedziała:
– Ma gorączkę. Pewnie grypa. Pomoże mi pan, musimy zabrać go do pokoju. Wikra, wstaw wodę.
– Już biegnę.
Tupot nóg na korytarzu. Niezadowolony syk stridugatki. Dźwięki dobiegające z innej rzeczywistości. Moje tu i teraz tonęło we mgle.
– Tak, tak, ostrożnie. Powoli. Niech go pan przytrzyma z lewej strony. Tak, dobrze, chodźmy.
Niemalże zaciągnęli mnie na strych. Zatopiłem się w łóżku, obraz najpierw zafalował, a potem pokój, meble, poduszka, ja, wszystko pogrążyło się w czerni. Nie miałem pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie, nie snu, lecz prawdopodobnie spowodowanego wysoką temperaturą zawieszenia, a gdy się wreszcie ocknąłem, ujrzałem zatroskaną twarz doktora Rudriga.
– Panie Brork, przykro mi to mówić, ale złapał pan paskudną grypę. Powinien pan zostać w łóżku przez przynajmniej następny tydzień.
– Ale… ale… ja jutro, po… pojutrze mam poc… pociąg… – wyjąkałem, po czy z trudem wsparłem się na łokciu.
Doktor westchnął, popatrzył na mnie ze współczuciem i powiedział:
– Przecież w takim stanie nie dasz rady nigdzie jechać. Odwiedzisz rodzinę w styczniu. Nie martw się, dam ci urlop. Niczym się teraz nie martw, tylko odpoczywaj.
– Ja… ja chciałbym, żeby przyszedł do mnie lekarz.
– Ja jestem… – Doktor chrząknął. – W Krondus jestem jedynie ja. Tak, wiem, że weterynarz to nie lekarz od ludzi, ale…
Przełknąłem ślinę, przetarłem rękawem piżamy pot z czoła i pomyślałem, że, do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale że w Krondus nikt nie chorował, nikt tu nie potrzebował lekarza, no, chyba że ulegał wypadkowi, ale wtedy zawożono go do położonego w najbliższym mieście szpitala. Tak czy inaczej, wypadki nie zdarzały się tu często, bo w Krondus nie było maszyn rolniczych, ludzie rzadko używali samochodów i… dokonałem kolejnego odkrycia – poza Wikrą i bliźniakami krawcowej, nie spotkałem w tej cudacznej wiosce żadnych innych dzieci…
Zacisnąłem wargi i mimo iż kręciło mi się w głowie, zmusiłem się do zajęcia pozycji siedzącej. Wciągnąłem powietrze, kaszlnąłem i oznajmiłem stanowczym, na tyle o ile pozwalał mi zachrypnięty głos, tonem:
– Ja muszę na święta jechać do domu.
Doktor Rudrig uśmiechnął się krzywo, a pani Sztokins podała mi coś do picia, mówiąc:
– To na zbicie gorączki.
Wypiłem i po paru minutach zapadłem w sen.
***
Niestety, doktor Rudrig miał rację i nie dałem rady dwudziestego pierwszego udać się w trwającą ponad siedemnaście godzin podróż. Wciąż leżałem w łóżku półprzytomny, targany dreszczami zimna, męczony koszmarnymi wizjami kreowanymi przez umęczony umysł – krowy, konie, psy pożerane przez ogromne stridugatki, ja bawiący się z Bilubą i ona wbijająca zęby w moją szyję; krew, czerwień i żółć. Z tego okresu jak przez mgłę pamiętam kontakty z panią Sztokins i doktorem. Dawali mi coś do picia, przykładali do czoła zimne okłady, mierzyli temperaturę, zmieniali przepoconą pościel.
Tak, byli dla mnie naprawdę mili. Bez ich pomocy pewnie bym umarł. Nigdy wcześniej nie przechodziłem przez tak okropną grypę. Paskudne, wredne choróbsko, które przypętało się nie wiadomo skąd i, co wydawało mi się jeszcze dziwniejsze, nie zaatakowało poza mną nikogo więcej w wiosce.
Z łóżka o własnych siłach wstałem dopiero drugiego stycznia i mimo rad doktora i pani Sztokins, bym nie opuszczał pensjonatu, póki do końca nie wydobrzeję, ciepło się ubrałem i wyszedłem na zewnątrz. A tam… Biało i cholernie zimno. Ulica Błotna pozbawiona błota, drzewa w lesie zamienione w śnieżne szkielety, bezchmurne niebo koloru cyjanu. Ślisko, na szczęście chodnik został posypany solą. Przez moment zawahałem się, czy nie wracać, ale przecież musiałem jechać… Czułem, że muszę jechać. Jechać i może już nigdy tu nie wracać?
Szedłem, trzęsąc się z zimna, para wodna wylatywała mi z ust, a mróz niemiłosiernie szczypał policzki, ale niestrudzenie brnąłem do przodu, aż do dworca. Jednakże jeszcze zanim dotarłem do budynku, moje serce zamarło. Szyny ginęły w górze śniegu. Zacząłem biec, dopadłem drzwi, nacisnąłem klamkę – zamknięte, kilkukrotnie uderzyłem w drzwi pięścią, dopiero po paru sekundach zauważając czerwoną kartę, a na niej napis: „Z powodu warunków pogodowych kursy pociągów wstrzymane do odwołania”. Zakryłem dłońmi twarz, zacisnąłem zęby, zamknąłem oczy. Ciemność. Strach. Ból.
***
Na początku drugiego tygodnia stycznia wróciłem do pracy, pociągi wciąż nie kursowały, a ja czułem się osłabiony zarówno przebytą chorobą, jak i brakiem możliwości powrotu do domu. W środę rano zaraz po przyjściu do lecznicy, oznajmiłem doktorowi, że gdy tylko stopnieją śniegi wyjeżdżam i nie wracam, po czym pogroziłem, żeby tym razem nie próbował mnie przekonywać do zmiany zdania, bo mu się nie uda. Uśmiechnął się ironicznie i powiedział:
– Dobrze, Brork, twoja wola. Tak czy inaczej, dzisiaj jeszcze jesteś moim pracownikiem i właśnie dzisiaj czeka nas specjalne zadanie.
– Specjalne zadanie? – Zmarszczyłem brwi.
– Mhm. Będziemy odbierać poród stridugatki.
– Poród stridugatki?
– Czy ja mówię w niezrozumiałym języku? Czemu wszystko powtarzasz? Nie odbierałeś nigdy porodu krowy albo konia? Co?
– Oczywiście, że odbierałem, wiele razy.
Doktor klepnął mnie w plecy i niemalże krzyknął:
– Nic się nie martw! Damy radę!
Przełknąłem ślinę i zabrałem się do porządkowania probówek i szklanych zlewek. Musiałem się czymś zająć, by odgonić ponure myśli, które niczym żarłoczne robale wwiercały mi się w mózg. Nigdy nie spotkałem stridugatki w ciąży. I co to w ogóle znaczyło? Że ten samiec wyszedł z lasu, by ją zapłodnić, czy raczej to ona odwiedziła go w gęstych zaroślach? Czułem powoli zaciskającą się na mojej szyi pętlę.
Kiedy już prawie kończyłem układać probówki w tekturowym pudle, do lecznicy przybyła pani Krudik, przygarbiona niewiasta, trudniąca się robieniem swetrów na drutach. Pół wioski nosiło jej pulowery, golfy i kardigany. Ja sam miałem jeden rozpinany sweter w kolorze zgniłej zieleni i gdy przyszedłem po niego niecałe dwa miesiące temu, widziałem stridugatkę pani Krudik i ona rzeczywiście… ona rzeczywiście była wyjątkowo duża.
Ciężarne zwierzę patrzyło na mnie, jakby się trochę bało. Nieufnie zrobiło krok do przodu, zmrużyło powieki.
– Myślę, że to już czas – powiedziała pani Krudik.
Doktor Rudrig podszedł do stridugatki, delikatnie dotknął jej szyi, a potem włożył dłoń między tylne kończyny, zmarszczył czoło i pokiwał głową.
– Panie Brork, proszę przygotować salę operacyjną, a ja w tym czasie zmierzę pacjentce temperaturę i podam środki przeciwbólowe.
Jeszcze na moment zatrzymałem wzrok na pokaźnych rozmiarów brzuchu zwierzęcia, po czym pospiesznie opuściłem gabinet.
Stridugatka na szczęście podobnie do krowy i konia rodziła na stojąco, na nieszczęście wydawała się przy tym cierpieć niczym kobieta, jęczała, stękała, niemalże krzyczała; poza tym sam proces trwał znacznie dłużej niż u zwierząt, do których przywykłem. Tak czy inaczej, kiedy wreszcie w rękach doktora znalazło się maleńkie, hm, stridugaciątko, poczułem po pierwsze ogromną radość, a po drugie… ono było naprawdę śliczne. Miałem ochotę je przytulić i pocałować w maleńki łebek, a doktor jakby czytał mi w myślach, najpierw owinął malucha ręcznikiem, po czym zapytał:
– Mógłbyś ją potrzymać, a ja zajmę się matką? Pięć minut.
Więc to był ona. Czyżby samce w ogóle się nie rodziły? Bardzo ostrożnie wziąłem stridugatkę-bobasa na ręce i bardzo powoli usiadłem na krześle w rogu sali. Zwierzątko zapiszczało, naprężyło ciało i… to było bardzo szybkie. Z szyi stworzenia wyskoczył wężyk, który rozerwał ręcznik i wbił mi się w prawe przedramię. Zesztywniałem. Gdyby nie doktor, który natychmiast do nas podbiegł, z pewnością upuściłbym noworodka na podłogę i… Tak, on, to znaczy ona, lepiej gdyby zginęła. Diabelskie nasienie. Co ona mi zrobiła? Odnosiłem wrażenie, jakbym powoli tracił przytomność.
Obraz na chwilę zniknął, a gdy wrócił, wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu przedmioty falowały, było mi niedobrze, czułem, że moje ciało osuwa się na podłogę wraz z podtrzymywaną przez doktora stridugatką. Ponownie nastała ciemność. Odleciałem. Zimno, ciepło, gorzko i słodko.
Znalazłem się w lesie, w tym, który rozciągał się za pensjonatem, tym, przez który przejeżdżał pociąg, wtedy gdy tory nie były zasypane śniegiem, tym ogrodzonym kolczastym drutem, tym, w którym mieszkał samiec stridugatek. W oddali dojrzałem światło. Z bijącym jak oszalałe sercem zacząłem powoli iść w kierunku migoczącej bieli. Do moich uszu dobiegły jakieś hałasy, chyba czyjeś śpiewy i odgłos nieznanych mi instrumentów. Z każdym krokiem światło stawało się coraz większe, a dźwięki donośniejsze. Rozpoznawałem słowa:
– Obdarz nas zdrowiem. Zabierz precz choroby i cierpienie. O wielki stridugacie, błagamy cię, błagamy.
W oddali dostrzegłem stojących w okręgu ludzi. Trzymali się za ręce. Mieli na sobie nietypowe stroje jakby z innej epoki. Ukryłem się za drzewem i patrzyłem. Pośrodku okręgu znajdowało się coś przykrytego połyskującą w świetle wbitych w ziemię pochodni tkaniną. Coś wysokiego, coś w kształcie… stridugatki.
– O wielki stridugacie! – wykrzyknął jeden z mężczyzn o długiej, czarnej, kręconej brodzie, po czym wyszedł na środek i zerwał tkaninę.
Moim oczom okazał się posąg stridugatki, wyglądający na wykonany ze złota i srebra, z onyksami imitującymi oczy zwierzęcia. Wbiłem wzrok w kamienie i… ponownie byłem w lecznicy. Leżałem na kozetce, a obok mnie kuliła się maleńka stridugatka. Wężyk powoli wysunął się z mojego prawego przedramienia, po czym zniknął w szyi zwierzątka.
– Panie Brork, jak się pan czuje? – Doktor Rudrig pochylił się nade mną i nad moim napastnikiem.
– Ja… co to było? Ja… proszę to ode mnie zabrać. – Odsunąłem się od zwierzęcia z zamiarem opuszczenia kozetki, ale zakręciło mi się w głowie.
– Zabrać? To słodkie stworzenie stało się częścią pana. Ono należy do ciebie, Brork, a ty do niej.
Znieruchomiałem, tym razem nie znieczulony czymś, co wydostawało się z szyjnej rurki stridugatki, lecz oszołomiony słowami doktora.
– Co się pan taki blady zrobił? Panie Brork, czy zdaje sobie pan sprawę, że pan już nigdy nie zachoruje? Nigdy. Przenigdy nie złapie pan grypy, która nie tak dawno prawie że pana uśmierciła, ominie pana cukrzyca i choroby krążenia, wszelkie nowotwory i inne paskudne choróbska, których ludzkość nawet jeszcze nie nazwała.
Milczałem. Może ja wciąż leżałem w łóżku na strychu i to wszystko mi się śniło? O czym bredził doktor?
– Panie Brork, proszę iść do pensjonatu i trochę odpocząć. Rozumiem, że jest pan odrobinę zaszokowany, porozmawiamy jutro.
***
W czwartek i w piątek, doktor w lecznicy, a pani Sztokins i pan Drock podczas obiadów w pensjonacie usilnie namawiali mnie na adopcję dwa dni temu narodzonej stridugatki, która zrobiła mi brzydko się gojącą ranę w przedramieniu. Kusili wiecznym zdrowiem, grozili, że jeśli tego nie zrobię, to umrę i ja i ona, przypominali o pogrzebie mojego poprzednika. W piątek wieczorem, z totalnym mętlikiem w głowie i z butelką śliwowicy w ręce, poczłapałem do pana Huggingsa.
Niestety, drzwi otworzyła jego żona, która, gdy tylko mnie zobaczyła, zmarszczyła czoło i powiedziała:
– Nieładnie, nieładnie. Biedne maleństwo ciągle w lecznicy, zamiast u pana. Proszę, zmądrzeć panie Brork, pokierować się rozsądkiem, zanim będzie za późno.
– Czy zastałem pana Huggingsa?
Sprzedawczyni rzuciła mi groźne spojrzenie i napompowała policzki, upodabniając się do ropuchy. Na szczęście pojawił się jej mąż.
– Dobry wieczór. Pójdziemy na górę? – zapytał, zupełnie ignorując żonę.
Przytaknąłem i bez słowa wyminąłem coraz bardziej naburmuszoną panią Huggings.
– Słyszał pan, co się stało? – odezwałem się, gdy tylko znaleźliśmy się sami z Wolidem w jego tonącym w półmroku i śmierdzącym tytoniem gabinecie.
– Zagramy w szachy? – Pan Huggings sięgnął po leżącą na półce szachownicę.
Złapałem go za rękaw szlafroka i krzyknąłem:
– Nie chcę grać w szachy, chcę, żebyś powiedział mi prawdę!
Puściłem go, wyglądał na mocno zaskoczonego i chyba trochę przestraszonego moim nieoczekiwanym wybuchem. Wciągnąłem powietrze głęboko w płuca, delikatnie kopnąłem nogę od biurka, po czym postawiłem na blacie butelkę śliwowicy.
– Mógłbyś przynieść kieliszki?
– Pewnie. – Uśmiechnął się tak jakoś krzywo i smętnie, ale tak czy inaczej, wyjął z barku kieliszki.
Rozlałem i wypiliśmy bez wznoszenia żadnego toastu. Znowu rozlałem i znowu w milczeniu wypiliśmy. Chrząknąłem, zmarszczyłem nos, alkohol już trochę uderzył mi do głowy; niewiele się zastanawiając, wypaliłem:
– Dlaczego nie macie dzieci? Twoja żona już nie jest taka młoda.
– Rozlej.
Opróżniliśmy po trzecim kieliszku. Pan Huggins przetarł chusteczką pot z czoła, rozszerzył nozdrza, sapnął i powiedział:
– Obydwoje jesteśmy bezpłodni. Zresztą nie tylko my, lecz wszyscy mieszkańcy Krondus. Wikra i bliźniaki są przyjezdne, nie nasze.
Zmrużyłem powieki i odparłem:
– To przez stridugatki, prawda?
Cisza. Sięgnąłem po butelkę, rozlałem i nie zważając na milczenie kolegi, kontynuowałem:
– Myślisz, że stridugatki chcą najpierw wyeliminować ludzi, a potem się od nich uniezależnić i zacząć rozmnażać? Przecież one muszą mieć jakiś plan… plan zawładnięcia Ziemią…
Pan Huggings wstał i tym razem to on wrzasnął:
– Doli, ja nie wiem! Słyszysz! Nie wiem! Ja też nie miałem wyboru.
Zdjął szlafrok i zaczął rozpinać guziki płóciennej koszuli.
– Co robisz?! – krzyknąłem.
Ponownie nic nie odpowiedział, lecz odwrócił się do mnie plecami.
– Widzisz?
Podszedłem do niego bardzo blisko, bo w półmroku trudno mi było cokolwiek dostrzec, a gdy już się zbliżyłem, ujrzałem małą rankę, ślad jakby po grubej igle tak gdzieś pośrodku kręgosłupa.
– Co to? – zapytałem, mimo iż znałem odpowiedź. To na pewno po tych cholernych wężykach stridugatek.
– One łączą się z nami, wstrzykują coś w rdzeń kręgowy i coś z niego zabierają, dzięki czemu nie chorujemy, ale…
– Ale co?
– Doli, myślę, że musisz już iść. Ja i tak za dużo ci powiedziałem, mogę mieć z tego powodu duże problemy, ty nie zdajesz sobie sprawy, ale…
Nie dokończył, wcisnął mi butelkę w rękę i niemalże wypchnął za drzwi. Zacisnąłem zęby i zszedłem na dół, gdzie zostałem zaatakowany przez panią Huggings:
– Wynocha! Wynocha! Ukradł mi pan męża! Nie będzie chlebka spod lady, nic nie będzie, niech pan idzie do pani Wilkrus. Stara panna, jej pan męża nie zbałamuci! Wynocha! Wynocha!
Pospiesznie opuściłem dom państwa Huggings i ściskając pod pachą butelkę, szybkim krokiem, mimo iż wciąż niestety trzymał mróz i było całkiem ślisko, wróciłem do pensjonatu. Usiadłem na podłodze przy ścianie, otworzyłem butelkę i pijąc z gwinta, opróżniłem ją do zera. A gdy ujrzałem dno, nawet nie miałem siły się podnieść; tej nocy spałem na dywanie.
***
Od piątkowej wizyty w domu państwa Huggings musiałem chodzić na zakupy na drugi koniec wioski. Niecałe dwadzieścia minut, ale przy temperaturze minus dziesięć, wietrze i śliskiej powierzchni, spacery tam nie należały do przyjemności. Za to pani Wilkrus okazała się wyjątkowo sympatyczną osobą; gdy ujrzała mnie przekraczającego próg sklepu, uśmiechnęła się szeroko, ukazując idealnie białe zęby i powiedziała:
– Zapraszam, panie Brork, zapraszam. Z okazji pierwszych zakupów trzydziestoprocentowa zniżka i kawałek upieczonego przez mnie ciasta. Wiedziałam, że pan przyjdzie i upiekłam je specjalnie dla pana. Sernik z czekoladą.
Produkty, które u niej kupowałem, też wydawały mi się lepsze niż te od pani Huggings, chociaż niektóre z nich, hm, większość niby miała takie same opakowania, no, ale może było lepiej przechowywane. Niestety, nawet urocza pani Wilkrus namawiała mnie na przygarnięcie stridugatki.
A ja? Ja codziennie rano, oczywiście poza weekendami, przychodziłem do lecznicy i musiałem się zajmować z chwili na chwilę słabnącym stworzonkiem, które patrzyło na mnie w tak błagalny, przepełniony miłością, a jednocześnie wylękniony sposób, że aż chciało mi się płakać, ale wtedy przypominałem sobie o wężyku, o mojej ranie w przedramieniu i o śladzie na plecach Wolida.
***
To było mniej więcej trzy tygodnie po narodzinach „mojej” striduagatki. Wróciłem do pensjonatu zmęczony i smutny, a jedyne, na co miałem ochotę to wślizgnąć się pod kołdrę, zamknąć oczy i wyłączyć myśli. Bez słowa minąłem siedzącą w recepcji panią Sztokins i ze zwieszoną głową podreptałem na strych. Otworzyłem drzwi i… zbaraniałem. Na łóżku leżała Biluba. Powoli zdjąłem kurtkę, czapkę i szalik, po czym podszedłem do zwierzęcia i powiedziałem:
– Idź stąd.
Stridugatka prychnęła, uchyliła lekko pysk, nastawiła uszy, ale jej ciało ani drgnęło.
– Idź stąd – powtórzyłem odrobinę głośniej.
Zwierzę nie zareagowało, zacisnąłem zęby i ruszyłem do mieszczącego się dwa piętra niżej pokoju, w którym wraz z ciotką mieszkała Wikra. Zapukałem. Cisza. Nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Zszedłem do recepcji. Pusto. Zadzwoniłem. Odczekałem parę minut i wróciłem na strych z nadzieją, że może Biluba już sobie poszła, ale nie, stridugatka wciąż zajmowała moje łóżko.
– Idź sobie, proszę. Chodź, poszukamy twojej pani.
Brak reakcji. Może ją podrapię i wtedy zacznie współpracować? Drapać tylko za lewym uchem – przypomniałem sobie słowa Wikry i doktora. Tak, za lewym, tylko które to było lewe? Od dziecka miałem problem z rozróżnianiem stron, szczególnie w sytuacjach stresowych. Prawa ręka, ta, którą jadłem, czyli prawa strona… Nachyliłem się nad zwierzęciem i ostrożnie zbliżyłem dłoń do lekko uniesionego łba. Dotknąłem miejsca za uchem, delikatnie podrapałem i… to nie było lewe ucho.
Stridugatka naprężyła ciało, syknęła, sierść na jej karku stanęła dęba, po czym zwierzę rozwarło pysk, skoczyło w moją stronę i ugryzło w lewą rękę. Wrzasnąłem i z całej siły kopnąłem je w brzuch. Biluba pisnęła i wybiegała z pokoju. Usiadłem na dywanie, ciężko dysząc; z rany kapała mi krew. Musiałem to koniecznie zdezynfekować. Musiałem iść do lecznicy.
Na zewnątrz padł gęsty śnieg. Szedłem, praktycznie nic nie widząc, dotarłem na miejsce tuż przed siedemnastą, niestety, okazało się, że doktora już nie było, a ja nie miałem klucza. Niewiele się zastanawiając, ruszyłem do sklepu pani Wilkrus.
– Panie Brork, co się panu stało? Jest pan taki blady, proszę, proszę… – Sprzedawczyni podbiegła do mnie i wzięła pod ramię. – Proszę na zaplecze.
Weszliśmy do skąpanego w zielonkawym świetle, podłużnego pomieszczenia o dwóch okratowanych oknach.
– Niech, pan poczeka. Zamknę sklep. I tak już dzisiaj nikt nie przyjdzie.
– Pani Wilkrus, ma pani wodę utlenioną i kawałek bandażu?
– Tak, tak, ale co się panu stało? – Zmarszczyła czoło i posłała mi niezaniepokojone spojrzenie.
– Nic poważnego, małe skaleczenie, ale…
– Już, już, proszę poczekać, zaraz będę z powrotem.
Zniknęła za drzwiami, a ja delikatnie zdjąłem kurtkę i usunąłem przesiąknięta krwią chusteczkę, którą zabezpieczyłem ranę na czas drogi. Cholerny zwierzak musiał bardzo głęboko wbić zębiska. Dwie bordowe dziury w ręce piekły, szczypały i wyglądały naprawdę paskudnie.
– Panie Brork… – Pani Wilkrus nachyliła się nade mnę, ciężko westchnęła i cicho powiedziała: – To nie skaleczenie. Stridugatka pana ugryzła, prawda?
Przytaknąłem. Sprzedawczyni bardzo delikatnie obmyła mi wodą ranę i okręciła rękę bandażem.
– Zrobię panu herbatę – oznajmiła drżącym głosem; w jej oczach lśniły łzy.
– Dziękuję i… – Nie wiedziałem, co jeszcze powinienem powiedzieć. Czułem się zażenowany całą tą sytuacją, nie chciałem herbaty, chciałem wracać do pensjonatu. Kiedy pani Wilkrus wyszła, wbiłem wzrok w purpurową plamę w kremowym linoleum, którym wyłożona była podłoga i zacząłem się kołysać do przodu i do tyłu, jakbym doznał nagłego ataku choroby sierocej. Z letargu wyrwał mnie dopiero miły głos sprzedawczyni:
– Panie Brork, proszę. – Kobieta podała mi parujący kubek.
Do mojego nosa dotarł intensywny zapach czarnej porzeczki. Wysiliłem się na uśmiech, a pani Wilkrus przysunęła tuż do mojego krzesła jeden ze stojących po przeciwnej stronie pomieszczenia taboretów, usiadła i położyła mi wyjątkowo szczupłą i zadbaną dłoń na ramieniu. Pomyślałem, że była przeciwieństwem pani Huggings.
– Maren. Mam na imię Maren.
– Doli. – Ponownie się uśmiechnąłem, tym razem całkiem szczerze, po czym dodałem, sam siebie zaskakując własną odwagą: – Maren, ładne imię.
– Doli, też ładne, chociaż takie trochę smutne.
Wzruszyłem ramionami, rzeczywiście brzmiało tak jakoś płaczliwie. Wypiłem łyk herbaty, smakowała tak samo dobrze, jak pachniała.
– Doli, znajdujesz się w sytuacji bez wyjścia. – Maren spojrzała mi prosto w oczy.
Dopiero wtedy zauważyłem, że ma bardzo duże źrenice i seledynowe tęczówki, nigdy wcześniej takich nie widziałem. W sytuacji bez wyjścia… – powtórzyłem w myślach, po czym przejechałem opuszką palca wskazującego po bandażu. Oczywiście… Przełknąłem ślinę.
– Musisz zaadoptować stridugatkę. Tak jak my wszyscy, nie masz innego wyboru.
– Maren, dlaczego? Dlaczego?
– Nie wiem. – Spuściła wzrok, podrapała się po szyi. – To znaczy… Bo my… no my… Przecież wiesz, przecież stridugatka się z tobą połączyła. To my, nasi przodkowie… oni… Doli, ja do końca nie wiem. Nikt nie wie. Każdy z nas tylko przypuszcza. Nie jesteśmy nawet pewni, czy w lesie mieszka tylko jeden samiec.
– Maren! – krzyknąłem, po czym raptownie podniosłem się z krzesła i złapałem sprzedawczynię za ramiona. – Chodźmy do lasu!
– Nie… nie możemy. – W oczach pani Wilkrus ponownie zabłyszczały łzy, a do moich uszu dobiegło skrobanie w drzwi.
– Czy to… – Nie dokończyłem.
– Mhm, to Sturnga, moja stridugatka.
– Czy ona… czy ona może nas zaatakować? – Zesztywniałem i odruchowo zrobiłem krok w tył.
– Nie, jest bardzo chora, nawet doktor Rudrig nie może jej pomóc. Doli, ona niedługo umrze, a ja wraz z nią. – Tym razem pani Wilkrus wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
Miałem ochotę wyjść i kopnąć wciąż skrobiące w drzwi zwierzę, tylko przecież… Boże, jakież to wszystko było chore. Zbliżyłem się do Maren i wyszeptałem jej do ucha, mając nadzieję, że Strunga mnie nie usłyszy:
– Musimy iść do lasu i zabić samca, wtedy skończy się ta masakra. Inaczej… – Na moment zawiesiłem głos, próbując uporządkować myśli. – Jeśli stridugatki nie pozwalają się wam rozmnażać, a wy wciąż ściągacie tu ludzi z zewnątrz, to… Musimy iść do lasu. Słyszysz? Nieważne jak się to skończy, musimy spróbować…
Maren zacisnęła blade wargi, a ja chrząknąłem i odrobinę głośniej dodałem:
– A z czego wy tu w ogóle w Krondus żyjecie?
Drapanie Strungi nasiliło się niemalże dwukrotnie. Jego odgłos wręcz wwiercał mi się w mózg. Sprzedawczyni pokręciła głową w prawo i w lewo, po czym dotknęła palcami mojego swetra, tego zrobionego przez panią Krudik.
– Wiesz, co to jest?
– Zielony kardigan. – Zmarszczyłem brwi.
– Ale czy wiesz, z czego jest zrobiony?
– Z wełny.
– Z wełny stridugatki.
Nieprzyjemny dreszcz wstrząsnął moim ciałem. Zrobiło mi się dziwnie zimno, na chwilę zamarłem, po czym pospiesznie, nie bacząc na bandaż, ściągnąłem sweter i rzuciłem go na podłogę. Fuj. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia, a pani Wilkrus, ignorując moje zachowanie, spokojnie kontynuowała:
– Pewnie zauważyłeś, że wraz z przyjściem zimy sierść stridugatek gęstnieje, w marcu jest jej już naprawdę dużo, golimy je pod koniec lipca, a poza tym… – Pani Wilkrus na chwilę zawiesiła głos, ciężko westchnęła. – Gdy przyjdzie ten straszny moment, no wie pan… Te wspaniałe stworzenia zostawiają nam po sobie, w kościach, cenny minerał, podobanie jak one zupełnie unikalny, coś zbliżonego do painitu. Wie pan, co to painit, panie Brork?
– Maren, przestań, nieważne. Musimy iść do lasu jak najszybciej. – Delikatnie nią potrząsnąłem, a ona zakryła twarz dłońmi, po czym wymamrotała:
– Doli, po co? Przecież ja i tak niedługo umrę…
Odsunąłem się od niej, włożyłem płaszcz i bez słowa wyszedłem. Cholerna egoistka.
***
Kolejnego dnia, zaraz po pracy wybrałem się do pana Huggingsa. Na szczęście jego żona wciąż była w sklepie.
– Wolid, słuchaj. Musimy odnaleźć samca stridugatek, odnaleźć i zabić – oznajmiłem stanowczym tonem, chwilę po tym, gdy przekroczyłem próg jego domu.
– Doli, czy ty się dobrze czujesz? – Pan Huggings wykrzywił brzydko wargi i zmrużył powieki w grymasie zdziwienia graniczącego z obrzydzeniem.
– Gdzie jest teraz twój zwierzak?
– Śpi u mnie w pokoju.
– Zamknij ją na klucz.
– Doli…
– Zrób, proszę, co powiedziałem.
Wolid ciężko westchnął, zwinął wargi do środka, po czym rzucając mi wrogie spojrzenie, poszedł na górę. Wrócił z miną wyrażającą ciągłe niezadowolenie i niemalże krzyknął:
– O co ci chodzi, Doli?! Jeśli wolisz umrzeć niż przygarnąć stridugatkę, która uczyni cię na zawsze zdrowym, to twoja decyzja, ale dlaczego próbujesz mnie wciągnąć w jakieś niecne, okropne plany? Ty już całkiem zmysły postradałeś? Ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak groźne są to stworzenia, że tak naprawdę to nie one są na naszej łasce, lecz my na ich?
Przez parę sekund patrzyłem na niego, nie będąc pewnym, co odpowiedzieć, by w końcu stwierdzić zrezygnowanym tonem:
– Wy myślicie jedynie o sobie. Ściągacie tu niewinnych ludzi… więzicie… szantażujecie… I po co? Czy te stridugatki rządzą waszym duchem?
Pan Huggings oparł się o obklejoną żółtą tapetą w beżowe dzwonki ścianę, rozszerzył dziurki nosowe i powiedział:
– Stridugatki są dla nas święte. I… – Zrobił dwa kroki w moją stronę. – Doli, bardzo cię proszę, nie rób nic przeciwko nim, idź, najlepiej teraz do lecznicy i przytul do piersi to maleńkie stworzenie, bez którego… Doli, przecież ty nie chcesz umierać.
***
Po powrocie z domu Huggingsów zamknąłem się w pokoju na strychu, usiadłem na łóżku i wbiłem paznokcie prawej dłoni w nadgarstek lewej. Ból. Krzyk. Szaleństwo. Nie, to nie ja byłem szalony, lecz oni. Nawet jeśli wszystko, co powiedzieli, to prawda, tak czy inaczej, stridugatki to nie żadne bóstwa, tylko Diabeł pod postacią dziwacznej sarny. Zrobiłem znak krzyża na czole, wargach i piersi. Wszyscy mieszkańcy Krondus byli wyznawcami Szatana. Nikt z nich mi nie pomoże. Ja sam muszę przerwać ten błędny krąg, nie dla siebie, bo dla mnie jest już za późno, ale dla innych.
Tej nocy nie poszedłem spać. O pierwszej trzydzieści wślizgnąłem się do kuchni, wyjąłem z szuflady tasak, dwa noże i ogromne nożyce, zapakowałem wszystko do torby; do tego dołożyłem jeszcze gruby sznur i scyzoryk, po czym wróciłem na strych, narzuciłem płaszcz i najciszej jak potrafiłem, zszedłem do tonącej w mroku recepcji, by chwilę później na palcach opuścić pensjonat.
Na drodze ciągle zalegały góry śniegu, temperatura z pewnością była poniżej zera, na szczęście nie wiało. Z bijącym jak oszalałe sercem dotarłem na skraj lasu. Wyjąłem nożyce i bardzo ostrożnie rozciąłem kolczasty drut, spojrzałem na znak „Wstęp surowo wzbroniony”, po czym z trudem, torując sobie drogę plecakiem, przedostałem się przez gęste, zasypane śniegiem zarośla i znalazłem się na… tu chyba kiedyś musiała być ścieżka.
Zrobiłem parę kroków i do moich uszu dobiegł donośny ryk. Poczułem ból na wysokości mostka, naprężyłem mięśnie twarzy, ale wciąż brodziłem do przodu, powtarzając w myślach niczym mantrę: Muszę być silny, muszę być silny, muszę, muszę, muszę. Kolejne ryknięcie, intensywny zapach mokrej sierści i powiew lodowatego powietrza. Moje ocieplane gumiaki zatopiły się w śniegu. Już blisko.
Wyszedłem na tonącą w księżycowej poświacie polanę, ujrzałem srebrzyste świerki, szarobłękitne jodły i… ogromnego stridugata. Zamarłem. Był naprawdę olbrzymi, co najmniej dwukrotnie większy od samicy, miał gęstą kręconą sierść i uszy zakończone czymś w rodzaju frędzli. Patrzył na mnie groźnie wielkimi, czarnymi oczyma, miarowo ruszając nozdrzami. Sięgnąłem do plecaka. Tasak.
– Doli, bądź silny – wyszeptałem, po czym na moment zamknąłem powieki i ujrzałem ojca. Ojca, który uczył mnie, jak zabijać kury. Wystarczy jedno celne uderzenie… Otworzyłem oczy, wziąłem zamach i rzuciłem tasakiem w kierunku zwierza. Trafiłem w sam środek głowy. Krew bryznęła na boki, zabrudziła biały śnieg, stridugat stanął dęba, przeraźliwie zawył, po czym z tasakiem w głowie ruszył w moją stronę. Nawet nie próbowałem uciekać. Pazury, zęby, przygniatające cielsko. Upadłem. Czułem okropny ból przeszywający mi lewą łydkę, przez chwilę widziałem wirujące w zastraszającym tempie barwne plamy, czerwień, błękit, zgniła zieleń, a potem nastała ciemność i cisza.
***
Ocknąłem się w łóżku, mój brzuch, lewa noga i głowa zostały pieczołowicie obwiązane elastycznym bandażem. Z trudem uniosłem głowę i ujrzałem wpatrującą się we mnie panią Wilkrus. Obok Maren siedziała wyglądająca na mocno chorą stridugatka. Sprzedawczyni drapała ją za lewym uchem. Z zewnątrz dobiegały jakiś pokrzykiwania, oklaski, śpiewy.
– Co się dzieje? – zapytałem drżącym głosem.
Maren podeszła do mnie, przyłożyła dłoń do czoła i powiedziała:
– Na szczęście gorączka już minęła.
– Co to za hałasy? Co oni świętują?
– Jesteś w stanie wstać? Powoli, spokojnie. Pomogę ci.
Zakręciło mi się głowie, ale jakoś udało wydostać z pokoju, a potem ze wsparciem Maren pokonać schody. Wyszliśmy na ulicę, a tam tłum ludzi, chyba wszyscy mieszkańcy Krondus zgromadzeni wokół drewnianego wozu, na którym stał… to był młody stridugat – nie mogłem się mylić – kręcona sierść i te charakterystyczne uszy z frędzlami. Tylko przecież pan Huggings powiedział, że samiec jest tylko jeden.
Oparłem się o płot, Maren gdzieś zniknęła, a tuż obok mnie niczym spod ziemi wyrosła pani Sztokins i doktor Rudrig, obydwoje z ironicznymi uśmieszkami na pomarszczonych twarzach.
– Oj, Brork, Brork… – wyszeptała pani Sztokins.
– Kolejny żałosny idealista, który wierzył, że może zmienić świat – stwierdził doktor, kiwając znacząco głową.
Odpowiedziałem im ciszą i zaciśnięciem warg. Odeszli. Po drugiej stronie dostrzegłem Wolida. Zmrużyłem powieki i zacząłem przeciskać się przez tłum.
– Panie Huggings! – krzyknąłem.
On też drwiąco się uśmiechnął, po czym popatrzył na mnie z pogardą w oczach, ale mimo to wyminął żonę i jeszcze paru innych świętujących, zbliżył się na tyle, że dało się go usłyszeć i poważnym tonem oznajmił:
– Doli, jak ty mogłeś wpaść na tak bezsensowny pomysł? I co, myślałeś, że zabicie jednego zwierzęcia jest w stanie zniszczyć nasz kult? Idź do lecznicy, póki jeszcze żyje twoja stridugatka. A stridugat, którego uśmierciłeś, on i tak był już stary i gotowy do odejścia, inaczej nie miałbyś z nim najmniejszych szans. Samiec jest tylko jeden, ale zawsze ma zastępcę.
Wskazał dłonią na młodego stridugata i dodał:
– To jeszcze dziecko, ale kiedy wejdzie do lasu, zamieni się w króla.
„Przyjaciel” delikatnie poklepał mnie po plecach i zniknął w tłumie. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy wszyscy świętujący ruszyli w kierunku kolczastego płotu i napisu „Wstęp surowo wzbroniony”. Po zaledwie paru minutach zostałem sam. Sam ze swoim bólem, lękiem i zimnem, które przez uchylone wargi dostawało się aż do serca. Czy to śmierć czaiła się na mnie za płotem? Czy powinienem dać się złapać w jej kościste ramiona? Czy raczej…
Nie zważając na przeszywający lewe kolano ból, ruszyłem do lecznicy. Kuśtykałem przytrzymując się ogrodzeń, drzew, latarni; dwukrotnie straciłem równowagę, na szczęście śnieg zneutralizował upadki. Zaciskałem zęby i uparcie brnąłem dalej.
Drzwi lecznicy stały otworem, tak jakby ktoś spodziewał się mojego przybycia. Ostrożnie, co parę kroków się zatrzymując, by nie wchodzić w nadmierny kontakt z tym razem całkiem twardym podłożem, dotarłem do sali, w której na kozetce leżała umierająca stridugatka. Stworzenie, gdy tylko przekroczyłem próg, delikatnie uniosło łebek i cichutko zapiszczało. Podszedłem do niej i podrapałem za lewym uchem, a potem pocałowałem w szyję.
Zwierzę momentalnie ożyło, polizało mnie po twarzy i przeczołgało się pod ścianę, skąd łypało w moją stronę proszącym wzrokiem. Pozbyłem się kurtki, rozpiąłem koszulę, zdjąłem, uważając na bandaże i położyłem się obok stridugatki. Tyłem do jej pyszczka i szyi. Minęło parę sekund i poczułem, że coś pełznie wzdłuż mojego kręgosłupa. Zrobiło mi się zimno, ale próbowałem się nie ruszać. Słyszałem bicie serca i świst powietrza wydostającego się z nozdrzy zwierzęcia. Zamknąłem powieki i też wziąłem głęboki oddech.
Silny ból, jakby ktoś wbijał mi w rdzeń kręgowy grubą igłę, na moment sparaliżował moje ciało. Krzyknąłem. Po chwili ból minął. Otworzyłem oczy i ujrzałem ciemnoczerwoną ciecz powoli wypełniającą pokój, a potem uciekającą przez szparę między drzwiami i podłogą na zewnątrz. Było mi ciepło i przyjemnie.
Nie miałem pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie czegoś pośredniego między transem a snem, a gdy odzyskałem świadomość, wciąż leżałem na kozetce, ale sam. Moja stridugatka siedziała na środku pomieszczenia i bacznie mnie obserwowała. Sięgnąłem po koszulę i kurtkę, ubrałem się, po czym bardzo ostrożnie wstałem. Zwierzę podeszło do mojej lewej nogi i otarło się o nią jak kot. Pogłaskałem ją po łebku. Zmrużyła powieki, zamruczała. Silna, radosna, w niczym nie przypominająca zabiedzonego stworzenia, które zastałem po przyjściu do lecznicy.
Ruszyliśmy razem na ganek. Ona szła dumnie z przodu, a ja dwa kroki za nią. Było ciepło i słonecznie. Spojrzałem na niebo, cyjan nieprzesłonięty nawet pojedynczą chmurą. Dotarliśmy do ulicy Błotnej, gdzie słońce już zdążyło roztopić śnieg. Uśmiechnięta wiosna, pełzające po drzewach szczęście. Zanurzyliśmy – stridugatka łapy, a ja zimowe buty – w przyjemnym błocie.