Popioły wstydu
Kamienna dzwonnica stała tutaj od dawien dawna, na przekór wszechobecnemu chaosowi. Z jej czarnych zegarów odpadły wskazówki, jakby na znak tego, że dla niej czas się zatrzymał. Trwała tu jako świadek katorgi swej starszej siostry – świątyni, której kruche, sosnowe ciało pochłonął ogień. Chyba nikt nie wiedział, czy przyczyna tego leżała w przypadku, czy świadomym działaniu.
Lusia wierzyła w tę drugą wersję. Bo tak powiedział Sasza. Sasza mówił też, że przedmioty i miejsca mogą mieć uświęconą duszę, ale ta świętość często bywa wzgardzona. Niepogrzebane truchło kościoła Wang świadczyło o tej pogardzie. Przestrzegało przed skutkami podsycania płomieni nienawiści.
Dlatego też zaczynali pielgrzymki właśnie tutaj, wśród popiołu opadłego z dawnego świata, świata, który wciąż gorzał i stawał się coraz mniej przyjaznym. By pamiętać o tym, jak grzech trawi duszę, jak sprawia, że to, co piękne, obraca się w proch.
Tym razem szli tylko w czwórkę – Helę od dwóch tygodni męczyły oskrzela, Vaclav zaś miał skręconą kostkę. Przewodził Sasza Wieszcz, smukły i zahartowany, pochodzący znikąd, ale zawsze widzący jasno, dokąd zmierza. Tuż przy nim zielonooka Lusia, anioł poruszony nadzieją. Przekroczyła już wiek dojrzałości, ale miejscowi nadal traktowali ją jak szczebiotliwą nastolatkę wypatrującą niestworzonych cudów.
Dołączyła do nich Janina, która przyjechała do Karpacza ledwie wczoraj. Rude włosy związane w kucyk, małomówna, smutny grymas przykuty do nieco pomarszczonej twarzy. Twierdziła, że nie interesuje ją duchowe doskonalenie. Po prostu… szukała czegoś na szczycie, a nie chciała iść sama. Sasza zgodził się zabrać podróżniczkę. Na jej słowa o niewierze odparł tylko, że wszyscy wchodzą na tę samą Górę, ale różnymi Drogami.
Lecz w tej grupce był ktoś jeszcze bardziej skryty, choć na Śnieżkę pielgrzymował często. Pavan, siwy, zasuszony staruszek, czcigodny baba. Przyjechał tu z Indii dawno temu. Nie mówił nic. Nikt w mieście nigdy nie usłyszał ani słowa padającego z jego ust. Sasza wyjaśnił ludziom, że on praktykuje mauna, sztukę wewnętrznej ciszy.
Pavan stał ze złożonymi dłońmi przy zwęglonej ścianie kościoła. Robił tak przed wyruszeniem w drogę, zawsze musieli na niego czekać. Patrzył na krzyż, który niegdyś zdobił dach świątyni – jakimś cudem ocalał z pożaru i nikt go już stamtąd nie ruszał, czy to ze względu na szacunek, czy obojętność. Lusia często zastanawiała się, co baba kryje w sercu, jakie modlitwy albo medytacje odprawia, obserwując smutnymi oczyma sudecką krainę…
Słowa
I oto zaczyna się znowu. Kolejna wyprawa na szczyt.
Przebyłem tę drogę tyle razy. Przelałem na niej tyle kropli potu. Można wręcz rzec, że zestarzałem się i całkiem zmurszałem, wchodząc na tę górę. A jednak nie jestem znużony. Wciąż tam wracam, gdyż nęci mnie spokój, który towarzyszy bliskości nieba.
Patrzę jeszcze przez ostatnią sekundę na krzyż. Bardzo przypomina mi ten, który wisiał na szyi Marka… Skłaniam głowę na pożegnanie ze wspomnieniem i dołączam do pielgrzymów czekających przy dzwonnicy.
Dostrzegam w nich cząstki siebie z różnych momentów przeszłości. Ikrę w Lusi, mistyczną stanowczość w Saszy. Zimne zgorzknienie w nowej towarzyszce, Janinie. Nie poznałem jej jeszcze dobrze, ale przypuszczam, że jej życie… mogło potoczyć się podobnie jak moje.
Kiedy wychodzimy na brukowany trakt prowadzący do dawnego parku narodowego, gospodyni pobliskiego domu obrzuca nas pogardliwym wzrokiem. Wzrokiem, którego zaznałem tak wiele razy. Nie wszyscy mieszkańcy miasta darzą nas szacunkiem czy nawet obojętnością, i cóż, mają do tego prawo. W końcu to kraina, gdzie wolność czyjejś pięści kończy się na wolności czyjegoś nosa. Ludzkie osądy rzucane w myślach nigdy nie dotykają istoty sprawy. A już na pewno nie mojego nosa.
Jest wiosenny poranek, dzień zapowiada się gorący. Nie spieszymy się z marszem, stawiamy krok za krokiem z przesadnym wręcz namaszczeniem. Janinie najwyraźniej się to nie podoba, choć jeszcze tegp nie komentuje. Po prostu co jakiś czas wyrywa na kilkanaście metrów do przodu, wywierając niemą presję. Wierzy w to, że znajdzie coś, co odmieni świat. Coś, co według niej zostało ukryte w Obserwatorium Meteorologicznym. Dlatego tak jej śpieszno.
Sasza i Lusia też sądzą, że wędrówka na szczyt przyniesie odmianę. Dla nich pośpiech jest jednak szkodliwy; ważny jest nie tylko cel, ale też droga, na której muszą odprawić rytuał. Co jakiś czas powtarzają pięciokrotnie modlitwę wymyśloną przez Saszę:
– Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hunraqan. Duchu Święty, Boski Wietrze o wielu imionach, przybądź i rozwiej zatrute grzechem powietrze. Odnów nasze życie swym tchnieniem.
Oni ufają słowom. Pokładają nadzieję w tym, że dźwięki płynące z ich ust rzeczywiście coś znaczą, że świat wysłucha ich wezwań.
Ja już dawno tę nadzieję straciłem. Mądrzejsi i potężniejsi ode mnie grzmieli milionami słów, a mimo to nie zdołali świata poruszyć. Nie ochronili go przed upadkiem przemowami, rozkazami i ponagleniami.
W milczeniu więc powoli pnę się w górę, stawiając kolejne kroki na zsieczonych deszczem kamieniach, pośród zżółkłych łąk i rachitycznych drzewek. Nie myślę teraz o celu. Istnienie to droga, więc idę po to, żeby iść.

Znaki przeszłości
W dawnych czasach wędrówka tym szlakiem bywała przyjemniejszym doświadczeniem. Lusia znała park narodowy za czasów świetności tylko z archiwów, czy to analogowych, czy cyfrowych. Na okularach VR wszystko wyglądało piękniej, zieleniej, małe strumyki takie jak Budnicza Struga czy Wapniak jeszcze szemrały wesoło. Nie korzystała często z elektroniki, bo nie było jej stać na takie rzeczy, czasem tylko pożyczała od sąsiadów w zamian za drobne przysługi. Poza tym Sasza zawsze powtarzał, że trzeba używać jej z umiarem, albo najlepiej wcale – ostatecznie to właśnie między innymi pogoń za gadżetami zgubiła cywilizację.
Lusia ufała jednak, że jeszcze za swego żywota zobaczy, jak Sudety odżyją. Bóg wybaczy ludziom ich grzechy i sprawi, że wszystkie spory zostaną zażegnane, a przyroda wróci do równowagi. Dlatego na znak Saszy w skupieniu wymawiała słowa wezwania.
– Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hunraqan. Duchu Święty, Boski Wietrze o wielu imionach, przybądź i rozwiej zatrute grzechem powietrze. Odnów nasze życie swym tchnieniem. Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hunraqan…
Po raz czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi, czterdziesty trzeci, czterdziesty czwarty, czterdziesty piąty. Zostało jeszcze trzysta powtórzeń.
Sasza zarządził krótki postój na polanie KPN. Z miejsca odpoczynku zostało tylko murowane podwyższenie, ławki i tablicę z mapą zniszczono dawno temu. Lusia, Sasza i baba Pavan usiedli blisko siebie. Wieszcz wyjął z plecaka chleb, pobłogosławił go i rozdał towarzyszom. Wyciągnął też kawałek do Janiny, ta jednak nadal stała na szlaku z założonymi rękoma i zniecierpliwioną miną.
– Dziękuję, nie jestem głodna – odparła sucho.
Lusia zaczęła się jej przyglądać. Od pozostałych wędrowców odróżniała się znacząco nie tylko zachowaniem, lecz także ubiorem. Za jej termoaktywną koszulkę czy impregnowane buty można byłoby kupić dziesiątki prostych konopnych szat, jakie nosili baba Pavan czy Sasza Wieszcz. Miała też smartwatcha, okular do rozszerzonej rzeczywistości i sporo innych urządzeń. Twierdziła, że jest naukowcem i przyjechała tutaj z Berlina, więc zdobycie dobrego sprzętu pewnie nie stanowiło dla niej problemu.
Lecz, tak jak mówił Sasza, dobra materialne wcale nie gwarantowały spokoju. Janina nerwowo kręciła głową na wszystkie strony, zaciskając zęby. Biegała wzrokiem po okolicy, jakby ciągle wypatrywała zagrożenia.
– Mogę was o coś zapytać? – odezwała się, gdy pozostali skończyli posiłek i wrócili na szlak. – Nie potraktujcie tego jako obrazy… Ale czy wy naprawdę wierzycie w to, że powtarzanie modlitwy sprawi cud? Odwróci zmiany klimatyczne?
Lusia nie odpowiedziała nic, spojrzała tylko na Saszę. Ten uśmiechnął się i rzekł stanowczo:
– Tak. Wierzymy, że to się stanie.
– I konieczne jest wypowiedzenie formułki dokładnie trzysta czterdzieści pięć razy? – ciągnęła Janina. – Bo w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym na Śnieżce odnotowano podmuch wiatru o prędkości trzysta czterdzieści pięć kilometrów na godzinę? Ten rekord nie został oficjalnie potwierdzony. Kultury, w których wymyślono wzywanych przez was bogów, nawet nie znały pojęcia kilometra.
– Liczba to tylko symbol – wyjaśnił Sasza. – Symbole są językiem ludzkości, narzędziem do opisywania świata, które dał nam Bóg. A Bóg nosi miliony imion i odpowiada na każde z nich.
Janina otworzyła na chwilę usta, lecz zaraz je zamknęła.
– Teraz pozwól, że ja zadam ci pytanie. – Sasza spojrzał jej prosto w oczy. – Myślisz, że uda ci się znaleźć cokolwiek w obserwatorium? Wspominałem ci przecież wczoraj, że budynek został wyszabrowany niedługo po tym, jak Instytut Meteorologii go opuścił. Teraz to ruina.
– Nie mówiłam przecież, że to, czego szukam, zostało tam jeszcze z czasów, kiedy świat trzymał się kupy. – Janina zaczęła sprawdzać coś na smartwatchu. – Bardzo mała rzecz, mogliście przeoczyć, nawet jeśli bywacie tam często. Jestem pewna, że to znajdę. Na Ślęży i Śnieżniku mi się udało. Wiesz, to zabawne. – Pozwoliła sobie na wątły uśmiech, chyba pierwszy raz, odkąd przybyła do Karpacza. – Wchodzę na trzeci szczyt w Sudetach w ciągu czterech dni, i za każdym razem towarzyszy mi ktoś… uduchowiony, ujmijmy to w ten sposób. Przy Ślęży skupili się rodzimowiercy. W Stroniu Śląskim spotkałam katolika, który poszedł razem ze mną na Śnieżnik. Twierdził, że dostał taką pokutę, zmówić różaniec na szczycie. Norm… – zatrzymała się w pół słowa – niewierzący ludzie przestali chodzić w góry?
– Nie – odparł Sasza. – Po prostu góry zawsze przyciągały tych, którzy chcieli odnaleźć Boga. W końcu są najbliżej niebios.
– W sumie… – rzuciła Janina, po czym znów przyspieszyła i zostawiła ich na kilkanaście kroków w tyle.
Sasza znów dał znak dłonią, na szlaku rozbrzmiała modlitwa. Lusia zerknęła ukradkiem na czcigodnego Pavana. Miał ten sam wyraz twarzy, co zwykle, lecz w jego oku pojawił się delikatny błysk. Dla Lusi to była oznaka tego, że baba mocno nad czymś myśli.
Nagle zadął wiatr i zmierzwił włosy starca, jakby rozwiewał pryzmę popiołu.
Samotność
Spoglądam na przycupnięty nad wątłą rzeczką Domek Myśliwski. A raczej na to, co z niego zostało. Powoli dogorywał tutaj przez lata, opuszczony przez swych opiekunów. Kolejna ze smutnych ruin szepczących o upadku człowieka.
To moja ulubiona część pielgrzymki, choć szlak pnący się do Małego Stawu razem z Łomnicą jest trudny – idziemy wąską, nierówną ścieżką ułożoną ze sporych kamieni, częściowo już zarosłych wyjątkowo upartym mchem, który dostosował się do złego powietrza.
Często zastanawiałem się nad tym, co sprawia, że najbardziej upodobałem sobie akurat ten odcinek. Być może to pewien kontrast, który w naturalny sposób zdaje się odzwierciedlać dwoistość świata. Z prawej strony prężą się dumnie nagie skały, z lewej wita otwarta przestrzeń. Kiedyś było tu znacznie zieleniej… I nie wiem, czy to przez moje starcze zmysły uparcie próbujące powrócić do czasów młodości, ale i teraz okolica jawi mi się znacznie bardziej żywa, jakby ktoś nałożył upiększający filtr na zdjęcie.
Pamiętam, że szliśmy właśnie tędy, kiedy dekady temu Marek po raz pierwszy zabrał mnie na wycieczkę w góry, niedługo po tym, jak przyjechałem do Polski zgłębiać tajniki nauki. Ta kraina mnie fascynowała, chłodniejsza od rodzinnych stron, a jednak ciepła przez usposobienie jej mieszkańców. Czasem działy się złe rzeczy, owszem, ale który zakątek Ziemi jest wolny od zła? Wtedy o tym nie myślałem. Głowę zaprzątał mi tylko uśmiech Marka błyszczący w słońcu wiszącym nad górskimi grzbietami.
Wiele dałbym, żeby zapamiętać jego obraz wyłącznie ze szczęśliwych chwil. Nie z tego, co działo się kilkanaście lat później, nie z odmętów chaosu, w których świat pogrążał się coraz głębiej.
Wiele czyniłem, by wyrzucić z głowy jego zakrwawioną, zdeformowaną do granic niemożliwości twarz, jego zmaltretowane ciało zastygłe w bezruchu na klatce schodowej. Mogli mu to zrobić za to, że kochał mnie. Mogli mu to zrobić za to, że kochał Jezusa. Nie brakowało takich, dla których każdy powód do nienawiści był dobry. Ostatecznie jednak nigdy nie poznałem przyczyny, choć długo szukałem sprawców, rozpalony ogniem zemsty.
Płonęła moja dusza, płonęły lasy i płonęły pałace. Próbowałem wykorzystać swój gniew do walki o lepsze jutro. Protestowałem, demonstrowałem, pisałem setki listów i petycji. Na niewiele jednak to się zdawało, a z miesiąca na miesiąc mój zapał gasł. Mierziło mnie prowadzenie rozmów, słowa coraz częściej więzły w krtani…
Sasza uznał mnie za sadhu, wędrownego ascetę, chyba w przypływie inspiracji książkami o religii, które tak bardzo lubi czytać. Te dzieciaki myślą, że jestem święty, bo milczę. W istocie sam nie wiem, czy to moja zasługa. Nie wiem, czy nie chcę mówić, czy po prostu już nie potrafię. Nie wiem, czy to mauna, czy może jednak mutyzm, mózg poddający się pod naporem traumy.
Choć jak na swój wiek jestem sprawny, stawy zaczynają dawać mi się we znaki. Przy bardziej wyboistych fragmentach muszę liczyć na wsparcie Lusi. Poruszamy się wolniej, co jeszcze bardziej irytuje Janinę. Sasza sugeruje jej, by nie czekała na nas, lecz ta odpowiada stanowczo, że nie ma zamiaru się odłączać. Z naszej czwórki ona najtwardziej stąpa po ziemi; wciąż obserwuje otoczenie i nie widać po niej, że myślami błądzi gdzieś w przestworzach jak wielu górskich wędrowców.
Stawiamy kolejne kroki, rozbrzmiewają kolejne powtórzenia modlitwy Saszy i Lusi. Ta synkretyczna mieszanka mogłaby wydawać się śmieszna, jednak gorliwość, z jaką ją wypowiadają, wywołuje zupełnie przeciwne wrażenie.
– Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hunraqan…
Czy oni rzeczywiście rządzą przestworzami, czy może raczej ta paskudna, wstrętna dla ludzi siła, którą zdefiniował niegdyś Ludwig Boltzmann? Nie wiem tego, choć pierwsze z tych bóstw jest mi tak dobrze znane. W końcu noszę jedno z jego imion, Pavan, czyli Oczyszczenie lub Wiatr. Chyba dlatego Wieszcz tak bardzo mnie ceni. Traktuje mnie jako znak, symbol zmiany, której pragnie.
W końcu wita nas Mały Staw, znacznie płytszy, mętniejszy i smutniejszy niż kiedyś. Sasza zarządza przerwę przy ruinach Samotni. Zaczynam się zastanawiać nad pytaniem Janiny. Dlaczego ludzie porzucili góry? Czy to kwestia niewiary w rzeczy nadprzyrodzone? Czy raczej niewiary w sensowność wysiłku? Po co było cywilizacji wspinać się na szczyt wspaniałości, by zaraz spaść stamtąd z hukiem?
Granice wiary
Minęli Strzechę Akademicką, kolejnego upiora przeszłości w opłakanym stanie, który tylko czekał na to, by ostatecznie runąć. Szlak był teraz szerszy, mniej wyboisty, spomiędzy kamiennej kostki wyrastały kępki trawy. Stoki spływały słomkową barwą, choć gdzieniegdzie zachowały się jeszcze połacie ciemnej zieleni świerków i kosodrzewin. W oddali majaczyły Pielgrzymy, czuwające nad wędrowcami niczym aniołowie stróżowie wyciosani w skale.
Lusia wychwytywała tę specyficzną aurę, czuła, jak jej dusza powoli harmonizuje się z otoczeniem. Każde kolejne wezwanie do Boskiego Wiatru powtarzała z coraz większą wiarą. Mogłaby przysiąc, że słyszy śpiew natury, która pragnie wyswobodzić się z duszących objęć i rozkwitnąć na nowo.
Janina jednak wcale nie była poruszona tą atmosferą. Im wyżej wchodzili, tym bardziej stawała się spięta. To zaciskała pięści, to gmerała coś przy smartwatchu albo okularze. Podczas przerwy przy Samotni łyknęła dwie tabletki wyciągnięte z kieszeni, ale najwyraźniej na niewiele się zdały. Lusia czuła wobec niej jakąś rezerwę, jakby ich umysły nadawały na zupełnie innych falach. Myślała jednak, że tajemniczą podróżniczkę trzeba wyrwać z nerwowego stanu. Przyspieszyła tempo i zrównała się z Janiną, po czym zapytała nieśmiało:
– Wszystko w porządku?
– Ta – odwarknęła Janina. – Nie potrzebuję pomocy.
Lusia już dawno nauczyła się, że jeżeli ktoś tak mówił, to z reguły było zupełnie odwrotnie. Postanowiła stworzyć więź innym sposobem.
– Czego tak dokładnie szukasz?
– Osobista sprawa.
– Wcześniej powiedziałaś, że to może zmienić świat. – Lusia nie dawała za wygraną. – Ja też chcę zmienić świat. Wiem, że… nie podoba ci się nasza wiara, ale cuda dzieją się na różne sposoby. Może to, co robisz, jest kluczem do odrodzenia natury?
– Chciałabym, żeby tak było. – Janina uśmiechnęła się cierpko. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej dwa czarne przedmioty wielkości znaczka pocztowego. – Karty pamięci. Standard wojskowy, zabezpieczone przed wilgocią, wstrząsami, promieniowaniem i cholera wie czym jeszcze. Ich właśnie szukam.
– Co na nich jest? – dociekała Lusia.
W odpowiedzi najpierw dostała głośne prychnięcie.
– A co może być? Dane, mnóstwo danych. Raporty, projekty, patenty. Wszystkie dotyczą zmian klimatycznych i walki z nimi. Nawet gdybym zaczęła ci o nich opowiadać od początku wyprawy, i tak pewnie nie wystarczyłoby mi czasu. Zresztą nie zdążyłam jeszcze przejrzeć wszystkiego. Kartę na Ślęży znalazłam dopiero trzy dni temu. Na Śnieżniku przedwczoraj. Kiedyś te trzy szczyty dało się bez problemu zdobyć w jedną dobę. Oczywiście przy kondycji znacznie lepszej niż moja, nie ulega wątpliwości. Ale teraz… Przebrnięcie przez ten kraj to heroiczny wyczyn. Ciągłe omijanie rozwalonych dróg i miast rządzonych przez gangi albo bandy szajbusów. Jak wy tu w ogóle żyjecie?
Lusia wzdrygnęła się na tę uwagę. Dla niej żyło się zupełnie normalnie. Owszem, brakowało silnej władzy takiej jak w Brandenburgii, skąd przybyła Janina, więc zalęgło się sporo typów spod ciemnej gwiazdy. Ale mieszkało tu też sporo ludzi prawych i życzliwych, ceniących sobie wolność, takich jak Sasza czy Vaclav. No i widok Sudetów, jakkolwiek zaniedbanych, witający ją codziennie rano… To było jej miejsce na Ziemi.
– Dlaczego te karty pamięci są akurat na szczytach gór? – podjęła.
– Słyszałaś o geocachingu? – odpowiedziała pytaniem Janina.
– Tak. Czytałam o tym kiedyś.
– To mnie zaskoczyłaś, nie spodziewałabym się. No więc moje poszukiwania to coś w stylu geocachingu. Z tym że osoba, która chowa karty, nie robi tego dla zabawy. Raczej… ze strachu. Zawarta na nich wiedza jest dość szokująca. Projekty instalacji wychwytujących dwutlenek węgla, proponowane genomy roślin modyfikowanych specjalnie do celów rekultywacyjnych. Do tego raporty, według których zmiany, które zaszły w klimacie, miały być korzystne dla pewnych… grup interesu. Podobno. Trudno mi to teraz ocenić. Znam dobrze tego, kto zgromadził wszystkie te informacje, ale nie mam bladego pojęcia, dlaczego ukrywa je w górach. Wolałabym, żeby to były jakiekolwiek inne miejsca.
– Chyba nie przepadasz za górami… – stwierdziła Lusia, odgarniając kosmyk włosów ze spoconego czoła.
– Nienawidzę, kurwa! – warknęła Janina. – Nie widać? Jak byłam dzieckiem, to zgubiłam się na wycieczce i miałam wypadek. Czekałam godzinami ze złamaną nogą, aż mnie znajdą. Dlatego nie chcę wchodzić na szczyt sama. Z kimkolwiek, choćby nie wiadomo jak się wlókł, byle nie sama. A teraz, jak się nagadałaś, to idź zmawiać swoje mantry. Chcę mieć trochę spokoju.
Znów wyrwała na kilkanaście metrów do przodu, Lusia zaś zaczęła maszerować obok Saszy. Ten nie skomentował rozmowy, tylko uśmiechnął się szeroko i dał znak do wypowiedzenia modlitwy.
Wędrowali dalej. Słońce grzało, temperatura dawała się we znaki, jednak ulgę przynosiły podmuchy wiatru, które z czasem przybierały na sile. Lusia wsłuchiwała się w ich świst, w Prāṇa, oddech życia. Zza horyzontu wyłoniła się Śnieżka, szlak wiódł teraz równolegle do dawnej granicy polsko-czeskiej.
Tej granicy już dawno nie było, podobnie jak wielu innych. Granice wciąż się przesuwały, wyparowywały, pojawiały w zupełnie nowych miejscach. Nie tylko te oddzielające kraje, ale także te, które ludzie narzucali sobie we własnych umysłach, by odgrodzić się od nieprzyjaznego otoczenia. Lusia czuła, że ta granica w Janinie właśnie się przesunęła. Że ona wcale nie pragnie mieć spokoju, tylko kontaktu, lecz boi się go nawiązać, chyba zraniona zadrami z przeszłości.
W zachowaniu baba też coś się zmieniło. Lusia zauważyła, że zaczął żywo obserwować otoczenie, czy to czymś zainteresowany, czy po prostu niespokojny. Jego oczy błyszczały jak nigdy wcześniej.

Wąż
Słyszę rozmowy turystów, kije trekkingowe stukające o bruk, szczekanie psów.
Słyszę jego radosny śmiech.
Przeszłość kolejny raz daje o sobie znać, wypływa na powierzchnię zmysłów. Czuję się tak, jakbym znów po raz pierwszy wchodził na Śnieżkę razem z Markiem, jakbyśmy właśnie zjedli obiad w schronisku i wyruszali w dalszą drogę.
Ale to nie tylko starczy sentyment. Jest coś jeszcze. Puste truchło Domu Śląskiego drży, jego kontury się zamazują. Łąki po bokach szlaku jaśnieją niestworzonymi kolorami. Chmury popędzane przez Vāyu przybierają symetryczne kształty. To nawoływanie, jestem pewien. Wzywa mnie jakaś skryta część mojej duszy. Albo nawet sam Wszechświat.
Ścieżka rozwidla się niczym język węża. Lewiatan ludzkości oblizał kiedyś ten szczyt w swym apetycie na wspaniałość; zostały po nim tylko zaniedbane trakty i martwe budynki. Tak jak zazwyczaj wybieramy niebieski szlak. Choć spadło na niego sporo kamieni ze stoku, nadal stanowi o wiele prostszą trasę niż Droga Przyjaźni.
Marek zawsze powtarzał, że tak naprawdę nigdy nie wchodzi się dwa razy na tę samą górę. Zmierzasz do identycznych współrzędnych geograficznych, jednak dookoła zmienia się wszystko: roślinność, zwierzęta, pogoda, ludzie. Jaką górą będzie dla mnie teraz Królowa Sudetów? Taborem? Golgotą?
Jaką górą będzie dla moich towarzyszy? Czy rzeczywiście przeobrazi ich w herosów, w zbawców świata? Czy ich wysiłek nie pójdzie na marne? Sądzę, że w głębi duszy wszyscy wierzą, że ten wysiłek ma sens. Oni wszyscy głęboko w coś wierzą. Nawet Janina, choć pokłada ufność w czymś bardziej namacalnym.
Ale czy plany i raporty są teraz cokolwiek warte? Czy pozwolą uzyskać cokolwiek poza wskazaniem winnych i wzbudzeniem pragnienia zemsty, której ten padół łez i tak już doświadczył zbyt wiele razy? Nie wiem. Dekady temu wiedziałem za to dobrze, że jeżeli cywilizacja nie zmieni kursu, to skończy się źle. Wszyscy wiedzieliśmy, a jednak to nie wystarczyło, żeby zapobiec katastrofie, bo wypieraliśmy się wiedzy jako niechcianego brzemienia. Gdzie byłaś, o Sophio, bogini gnostyków, kiedy zbłądziliśmy w mrokach?
Spoglądam na panoramę Karkonoszy. Nie widzę miast, wsi ani pól, wszystko spowijają kłęby czerwonego dymu powoli wzlatującego w przestworza. W Kotle Łomniczki zaczęły wyrastać ogromne drzewa, bardziej jak sekwoje niż świerki. Co symbolizują te znaki? Że wzywane przez Saszę i Lusię odnowienie nadejdzie, ale nie dla ludzi?
Wracam wzrokiem na szlak, maszerujące sylwetki moich towarzyszy spowija płynna aura, jakby byli Jedyną Formą Ciągłości w Przestrzeni. Znów rozbrzmiewają słowa modlitwy.
– Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hunraqan…
Dziewięć miliardów imion Boga rezonuje w moim umyśle.
Ammon, Silap Inua, Strzybóg, Boréas, Apēliṓtēs, Nótos, Zéphyros, Hunraqan, Fūjin, Aíolos, Vāyu…
Jesteśmy już blisko. Jesteśmy bardzo blisko, ale nie wiem jeszcze czego.

Skowyt wiatru
Ruiny, ruiny, ruiny.
Na szczycie Śnieżki stygły ciała budowli, niemo błagając o zadumę nad ich losem. Czeska poczta i kaplica świętego Wawrzyńca spłonęły; zgliszcza znaczyły tak samo początek, jak i koniec pielgrzymki. Górna stacja kolei linowej straciła dach, za nią ciągnął się rząd pogiętych rdzą i wichrem słupów. W Obserwatorium nie ostała się żadna szyba, część konstrukcji uległa zawaleniu. Kiedyś wyglądało tak, jakby spodki obcych z gracją osiadły na ziemi, teraz – jakby roztrzaskały się przy nieudanym lądowaniu.
Wezwanie Saszy i Lusi wybrzmiało po raz trzysta czterdziesty pierwszy, trzysta czterdziesty drugi, trzysta czterdziesty trzeci, trzysta czterdziesty czwarty, trzysta czterdziesty piąty.
Wiatr zupełnie umilkł, nawet najmniejszego podmuchu.
– Co to oznacza, wieszczu? – zapytała Lusia.
– Odpowiedzią czasem jest cisza – orzekł po chwili Sasza. – Myślę, że to szczególny znak. Pomedytujmy nad nim przez chwilę.
Janina obrzuciła ich pogardliwym spojrzeniem, po czym westchnęła i skierowała się w stronę najniżej położonego dysku Obserwatorium, gmerając przy smartwatchu. Baba Pavan zaś spoczął na kamiennych schodach. Ciężko dyszał, jego nogi delikatnie drżały.
– Wszystko w porządku? – Lusia nachyliła się nad nim z troskliwą miną.
Baba skinął głową. Przypuszczała, że to coś więcej niż zmęczenie… Chciała go wesprzeć, więc zrobiła to w najskuteczniejszy sposób: usiadła tuż obok i uścisnęła mu czule dłoń. Sasza stanął tuż za nimi i szeptał niesłyszalne słowa modlitwy.
Przez ten spokój natury zdawało się, jakby czas stanął w miejscu. Kilkanaście minut, po których Janina w końcu wyłoniła się z obserwatorium z zaciśniętymi ustami i tabletem w dłoniach, równie dobrze mogłoby być wiecznością.
– Znalazłaś kartę? – odezwała się Lusia z nadzieją w głosie. – Co na niej jest?
Janina nie odpowiedziała nic. Wbiegła na górę schodów, mijając pozostałych wędrowców i wlepiła wzrok gdzieś w dal. Wiatr nagle lekko powiał, mierzwiąc jej pojedyncze włosy, który wysmyknęły się z kucyka.
– Nonsens. – Pokręciła głową. – Stracona sprawa. Mogłam w ogóle nie wyjeżdżać z Berlina.
– Czy… te dane z karty są nieprawidłowe? – Lusia odwróciła się w jej kierunku.
– Nieprawidłowe? – Janina podeszła do niej. Po jej policzkach spływały łzy. – To zwyczajny bełkot. Zapiski paranoika.
– Mogę… mogę zobaczyć? – zapytała Lusia.
– Zabierz to. – Janina wcisnęła jej tablet. – Nie chcę tego widzieć.
Na wyświetlaczu widniała mozaika krótkich notatek pełnych pourywanych czy całkiem chaotycznych zdań. Kilka przesunięć palcem ukazało koślawe szkice w trójwymiarze i niedokończone schematy ilustrujące jakieś zawiłe powiązania. Wszędzie przewijały się słowa klucze: spisek, władza, podsłuchy, agenci, zbrodnia na ludzkości…
– Mówiłaś, że znasz tego kogoś, kto to zostawił – powiedziała Lusia. – Kim on był?
– Mój mąż. Sigmund – wyjaśniła Janina. – To jego szukam, a nie jakiś cudownych sposobów na zbawienie przyrody. Był ekspertem od ochrony środowiska, badał historię zmian klimatu. Wygrzebywał informacje ze starych rejestrów, jeździł do porzuconych obserwatoriów. Bardzo przejmował się tym, co się stało ze światem. W końcu chyba nie wytrzymał. Zniknął bez słowa, zostawił tylko krótki list. Trop prowadził na Ślężę, ze Ślęży na Śnieżnik, ze Śnieżnika tutaj. Każdy kolejny zapis coraz bardziej świadczył… Świadczył o… – Słowa więzły jej w krtani. Wiatr świstał coraz mocniej. – On już całkiem zatracił się w szaleństwie. To wszystko moja wina, ignorowałam objawy…
Granice Janiny pękły. Strach i żal, tłumione przez całą wędrówkę, teraz wypływały z niej setką łez.
Wtem Lusia poczuła, jak tablet przestaje jej ciążyć na kolanach. Baba chwycił go i zaczął wstukiwać coś na klawiaturze:
„Nie trać nadziei. On żyje. Wierzę w to. Nie wybrał tych miejsc bez powodu. Zagubił się, ale chce, żebyś go odnalazła. Potrzebuje ciebie. Potrzebuje twojego wysiłku. Na pewno wśród tych notatek są dalsze wskazówki. Dostrzeż czworościan w trójkącie, a pentachoron w czworościanie. Poświęć czas i trud, a odzyskasz tego, którego kochasz”.
Baba wstał i wręczył jej tablet. Spod białej brody wyłonił się wątły uśmiech.
– Czcigodny Pavan ma rację – rzekł Sasza, gdy spojrzał na tekst. – Nie możesz się teraz poddawać. Pomożemy ci. Będę modlił się o dar wytrwałości dla ciebie.
– Spójrzcie! – wtrąciła się Lusia. Wstała ze schodów i wystrzeliła palcem w kierunku południa. – Chmury.
Od strony Czech nadciągały kłęby czarnej pary. Wiatr wył coraz mocniej na pustych okiennicach Obserwatorium.
– Musimy już wracać – stwierdził Sasza.
– To nie wygląda dobrze… – powiedziała Janina, przestawiając coś przy okularze. – Jeśli się pospieszymy, zdążymy zejść na Równię, zanim chmury tu dotrą. Przed deszczem możemy schronić się w Domu Śląskim, jest w lepszym stanie niż Obserwatorium.
– Zatem chodźmy już – zakomenderowała Lusia. – Gdzie jest baba Pavan? Baba!
Zapatrzona w niebo nie zauważyła, jak odszedł i znowu usiadł na schodach.
– Pozwól mu zostać. – Sasza poklepał ją po ramieniu. – Jego pielgrzymka dobiega już końca.
Lusia nie mogła jednak tak po prostu odejść. Podbiegła do baba i przykucnęła przed nim, wtapiając wzrok w jego błyszczące oczy.
– Dziękuję, Vāyu-Pavan. Dziękuję za wszystko.
Uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.
Mandala
Wiatr przybywa po swego syna.
Nadciąga z całą swą mocą i gniewem, siecze w zbocza Śnieżnej Góry.
Długo obserwowałem i analizowałem czyny wędrowców, jednak nie będzie dane mi oglądać finału ich opowieści. Kroczymy po tym świecie tylko przez krótki czas, nie możemy poznać wszystkich historii. Wiem tylko, że moi przyjaciele są teraz bezpieczni. Tyle mi wystarczy.
Ja zostałem tutaj, by wyjść naprzeciw temu, co mnie wołało. A wołało mnie najbardziej psychodeliczne doświadczenie w życiu człowieka, odkrywające najgłębsze zakamarki duszy, rozwiewające najskrytsze tajemnice. Śmierć.
Jestem sam, ale nie samotny. Czuję tę obecność, tę piękną obecność ukochanego, tak samo jak wtedy, kiedy po raz pierwszy stanąłem na tych schodach i zdobyłem Śnieżkę. Zostawiłem tu cząstkę serca, w tym momencie ją odzyskuję.
To zabawne, że w ostatnich momentach wreszcie wydostały się ze mnie słowa. Nie jako dźwięki, lecz jako ciągi znaków wprowadzanych na klawiaturze. Tak chyba rzeczywiście jest łatwiej.
Zaczyna padać deszcz. Oddech Vāyu przepędza smutek i cierpienie, które tak bardzo na mnie ciążyły.
Ten szczyt jest jednocześnie moją Golgotą i Taborem. Tutaj umieram, tutaj przemieniam się w nowe.
Patrzę, jak wiatr rozwiewa mnie jak mandalę.
