- Opowiadanie: Wicked G - Prāṇa-345

Prāṇa-345

Po­dzię­ko­wa­nia dla wszyst­kich, któ­rzy kie­dy­kol­wiek to­wa­rzy­szy­li mi w gór­skich wę­drów­kach.

Ilu­stra­cje i ani­ma­cje mo­je­go au­tor­stwa.

Opo­wia­da­nie jest osa­dzo­ne w tym samym świe­cie przed­sta­wio­nym, co “Czer­wień” i “Roz­pad theta”.

Upda­te 12.02  – po­pra­wio­ne błędy i wpro­wa­dzo­ne ko­rek­ty sty­li­stycz­ne.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Prāṇa-345

Po­pio­ły wsty­du

 

Ka­mien­na dzwon­ni­ca stała tutaj od da­wien dawna, na prze­kór wszech­obec­ne­mu cha­oso­wi. Z jej czar­nych ze­ga­rów od­pa­dły wska­zów­ki, jakby na znak tego, że dla niej czas się za­trzy­mał. Trwa­ła tu jako świa­dek ka­tor­gi swej star­szej sio­stry – świą­ty­ni, któ­rej kru­che, so­sno­we ciało po­chło­nął ogień. Chyba nikt nie wie­dział, czy przy­czy­na tego le­ża­ła w przy­pad­ku, czy świa­do­mym dzia­ła­niu.

Lusia wie­rzy­ła w tę drugą wer­sję. Bo tak po­wie­dział Sasza. Sasza mówił też, że przed­mio­ty i miej­sca mogą mieć uświę­co­ną duszę, ale ta świę­tość czę­sto bywa wzgar­dzo­na. Nie­po­grze­ba­ne tru­chło ko­ścio­ła Wang świad­czy­ło o tej po­gar­dzie. Prze­strze­ga­ło przed skut­ka­mi pod­sy­ca­nia pło­mie­ni nie­na­wi­ści.

Dla­te­go też za­czy­na­li piel­grzym­ki wła­śnie tutaj, wśród po­pio­łu opa­dłe­go z daw­ne­go świa­ta, świa­ta, który wciąż go­rzał i sta­wał się coraz mniej przy­ja­znym. By pa­mię­tać o tym, jak grzech trawi duszę, jak spra­wia, że to, co pięk­ne, ob­ra­ca się w proch.

Tym razem szli tylko w czwór­kę – Helę od dwóch ty­go­dni mę­czy­ły oskrze­la, Vac­lav zaś miał skrę­co­ną kost­kę. Prze­wo­dził Sasza Wieszcz, smu­kły i za­har­to­wa­ny, po­cho­dzą­cy zni­kąd, ale za­wsze wi­dzą­cy jasno, dokąd zmie­rza. Tuż przy nim zie­lo­no­oka Lusia, anioł po­ru­szo­ny na­dzie­ją. Prze­kro­czy­ła już wiek doj­rza­ło­ści, ale miej­sco­wi nadal trak­to­wa­li ją jak szcze­bio­tli­wą na­sto­lat­kę wy­pa­tru­ją­cą nie­stwo­rzo­nych cudów.

Do­łą­czy­ła do nich Ja­ni­na, która przy­je­cha­ła do Kar­pa­cza le­d­wie wczo­raj. Rude włosy zwią­za­ne w kucyk, ma­ło­mów­na, smut­ny gry­mas przy­ku­ty do nieco po­marsz­czo­nej twa­rzy. Twier­dzi­ła, że nie in­te­re­su­je ją du­cho­we do­sko­na­le­nie. Po pro­stu… szu­ka­ła cze­goś na szczy­cie, a nie chcia­ła iść sama. Sasza zgo­dził się za­brać po­dróż­nicz­kę. Na jej słowa o nie­wie­rze od­parł tylko, że wszy­scy wcho­dzą na tę samą Górę, ale róż­ny­mi Dro­ga­mi.

Lecz w tej grup­ce był ktoś jesz­cze bar­dziej skry­ty, choć na Śnież­kę piel­grzy­mo­wał czę­sto. Pavan, siwy, za­su­szo­ny sta­ru­szek, czci­god­ny baba. Przy­je­chał tu z Indii dawno temu. Nie mówił nic. Nikt w mie­ście nigdy nie usły­szał ani słowa pa­da­ją­ce­go z jego ust. Sasza wy­ja­śnił lu­dziom, że on prak­ty­ku­je mauna, sztu­kę we­wnętrz­nej ciszy.

Pavan stał ze zło­żo­ny­mi dłoń­mi przy zwę­glo­nej ścia­nie ko­ścio­ła. Robił tak przed wy­ru­sze­niem w drogę, za­wsze mu­sie­li na niego cze­kać. Pa­trzył na krzyż, który nie­gdyś zdo­bił dach świą­ty­ni – ja­kimś cudem oca­lał z po­ża­ru i nikt go już stam­tąd nie ru­szał, czy to ze wzglę­du na sza­cu­nek, czy obo­jęt­ność. Lusia czę­sto za­sta­na­wia­ła się, co baba kryje w sercu, jakie mo­dli­twy albo me­dy­ta­cje od­pra­wia, ob­ser­wu­jąc smut­ny­mi oczy­ma su­dec­ką kra­inę…

 

Słowa

 

I oto za­czy­na się znowu. Ko­lej­na wy­pra­wa na szczyt.

Prze­by­łem tę drogę tyle razy. Prze­la­łem na niej tyle kro­pli potu. Można wręcz rzec, że ze­sta­rza­łem się i cał­kiem zmur­sza­łem, wcho­dząc na tę górę. A jed­nak nie je­stem znu­żo­ny. Wciąż tam wra­cam, gdyż nęci mnie spo­kój, który to­wa­rzy­szy bli­sko­ści nieba.

Pa­trzę jesz­cze przez ostat­nią se­kun­dę na krzyż. Bar­dzo przy­po­mi­na mi ten, który wi­siał na szyi Marka… Skła­niam głowę na po­że­gna­nie ze wspo­mnie­niem i do­łą­czam do piel­grzy­mów cze­ka­ją­cych przy dzwon­ni­cy.

Do­strze­gam w nich cząst­ki sie­bie z róż­nych mo­men­tów prze­szło­ści. Ikrę w Lusi, mi­stycz­ną sta­now­czość w Saszy. Zimne zgorzk­nie­nie w nowej to­wa­rzysz­ce, Ja­ni­nie. Nie po­zna­łem jej jesz­cze do­brze, ale przy­pusz­czam, że jej życie… mogło po­to­czyć się po­dob­nie jak moje.

Kiedy wy­cho­dzi­my na bru­ko­wa­ny trakt pro­wa­dzą­cy do daw­ne­go parku na­ro­do­we­go, go­spo­dy­ni po­bli­skie­go domu ob­rzu­ca nas po­gar­dli­wym wzro­kiem. Wzro­kiem, któ­re­go za­zna­łem tak wiele razy. Nie wszy­scy miesz­kań­cy mia­sta darzą nas sza­cun­kiem czy nawet obo­jęt­no­ścią, i cóż, mają do tego prawo. W końcu to kra­ina, gdzie wol­ność czy­jejś pię­ści koń­czy się na wol­no­ści czy­je­goś nosa. Ludz­kie osądy rzu­ca­ne w my­ślach nigdy nie do­ty­ka­ją isto­ty spra­wy. A już na pewno nie mo­je­go nosa.

Jest wio­sen­ny po­ra­nek, dzień za­po­wia­da się go­rą­cy. Nie spie­szy­my się z mar­szem, sta­wia­my krok za kro­kiem z prze­sad­nym wręcz na­masz­cze­niem. Ja­ni­nie naj­wy­raź­niej się to nie po­do­ba, choć jesz­cze tegp nie ko­men­tu­je. Po pro­stu co jakiś czas wy­ry­wa na kil­ka­na­ście me­trów do przo­du, wy­wie­ra­jąc niemą pre­sję. Wie­rzy w to, że znaj­dzie coś, co od­mie­ni świat. Coś, co we­dług niej zo­sta­ło ukry­te w Ob­ser­wa­to­rium Me­te­oro­lo­gicz­nym. Dla­te­go tak jej śpiesz­no.

Sasza i Lusia też sądzą, że wę­drów­ka na szczyt przy­nie­sie od­mia­nę. Dla nich po­śpiech jest jed­nak szko­dli­wy; ważny jest nie tylko cel, ale też droga, na któ­rej muszą od­pra­wić ry­tu­ał. Co jakiś czas po­wta­rza­ją pię­cio­krot­nie mo­dli­twę wy­my­ślo­ną przez Saszę:

Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hun­ra­qan. Duchu Świę­ty, Boski Wie­trze o wielu imio­nach, przy­bądź i roz­wiej za­tru­te grze­chem po­wie­trze. Odnów nasze życie swym tchnie­niem.

Oni ufają sło­wom. Po­kła­da­ją na­dzie­ję w tym, że dźwię­ki pły­ną­ce z ich ust rze­czy­wi­ście coś zna­czą, że świat wy­słu­cha ich we­zwań.

Ja już dawno tę na­dzie­ję stra­ci­łem. Mą­drzej­si i po­tęż­niej­si ode mnie grzmie­li mi­lio­na­mi słów, a mimo to nie zdo­ła­li świa­ta po­ru­szyć. Nie ochro­ni­li go przed upad­kiem prze­mo­wa­mi, roz­ka­za­mi i po­na­gle­nia­mi.

W mil­cze­niu więc po­wo­li pnę się w górę, sta­wia­jąc ko­lej­ne kroki na zsie­czo­nych desz­czem ka­mie­niach, po­śród zżół­kłych łąk i ra­chi­tycz­nych drze­wek. Nie myślę teraz o celu. Ist­nie­nie to droga, więc idę po to, żeby iść.

 

 

Znaki prze­szło­ści

 

W daw­nych cza­sach wę­drów­ka tym szla­kiem by­wa­ła przy­jem­niej­szym do­świad­cze­niem. Lusia znała park na­ro­do­wy za cza­sów świet­no­ści tylko z ar­chi­wów, czy to ana­lo­go­wych, czy cy­fro­wych. Na oku­la­rach VR wszyst­ko wy­glą­da­ło pięk­niej, zie­le­niej, małe stru­my­ki takie jak Bud­ni­cza Stru­ga czy Wap­niak jesz­cze szem­ra­ły we­so­ło. Nie ko­rzy­sta­ła czę­sto z elek­tro­ni­ki, bo nie było jej stać na takie rze­czy, cza­sem tylko po­ży­cza­ła od są­sia­dów w za­mian za drob­ne przy­słu­gi. Poza tym Sasza za­wsze po­wta­rzał, że trze­ba uży­wać jej z umia­rem, albo naj­le­piej wcale – osta­tecz­nie to wła­śnie mię­dzy in­ny­mi pogoń za ga­dże­ta­mi zgu­bi­ła cy­wi­li­za­cję.

Lusia ufała jed­nak, że jesz­cze za swego ży­wo­ta zo­ba­czy, jak Su­de­ty od­ży­ją. Bóg wy­ba­czy lu­dziom ich grze­chy i spra­wi, że wszyst­kie spory zo­sta­ną za­że­gna­ne, a przy­ro­da wróci do rów­no­wa­gi. Dla­te­go na znak Saszy w sku­pie­niu wy­ma­wia­ła słowa we­zwa­nia.

Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hun­ra­qan. Duchu Świę­ty, Boski Wie­trze o wielu imio­nach, przy­bądź i roz­wiej za­tru­te grze­chem po­wie­trze. Odnów nasze życie swym tchnie­niem. Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hun­ra­qan…

Po raz czter­dzie­sty pierw­szy, czter­dzie­sty drugi, czter­dzie­sty trze­ci, czter­dzie­sty czwar­ty, czter­dzie­sty piąty. Zo­sta­ło jesz­cze trzy­sta po­wtó­rzeń.

Sasza za­rzą­dził krót­ki po­stój na po­la­nie KPN. Z miej­sca od­po­czyn­ku zo­sta­ło tylko mu­ro­wa­ne pod­wyż­sze­nie, ławki i ta­bli­cę z mapą znisz­czo­no dawno temu. Lusia, Sasza i baba Pavan usie­dli bli­sko sie­bie. Wieszcz wyjął z ple­ca­ka chleb, po­bło­go­sła­wił go i roz­dał to­wa­rzy­szom. Wy­cią­gnął też ka­wa­łek do Ja­ni­ny, ta jed­nak nadal stała na szla­ku z za­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma i znie­cier­pli­wio­ną miną.

– Dzię­ku­ję, nie je­stem głod­na – od­par­ła sucho.

Lusia za­czę­ła się jej przy­glą­dać. Od po­zo­sta­łych wę­drow­ców od­róż­nia­ła się zna­czą­co nie tylko za­cho­wa­niem, lecz także ubio­rem. Za jej ter­mo­ak­tyw­ną ko­szul­kę czy im­pre­gno­wa­ne buty można by­ło­by kupić dzie­siąt­ki pro­stych ko­nop­nych szat, jakie no­si­li baba Pavan czy Sasza Wieszcz. Miała też smar­twat­cha, oku­lar do roz­sze­rzo­nej rze­czy­wi­sto­ści i sporo in­nych urzą­dzeń. Twier­dzi­ła, że jest na­ukow­cem i przy­je­cha­ła tutaj z Ber­li­na, więc zdo­by­cie do­bre­go sprzę­tu pew­nie nie sta­no­wi­ło dla niej pro­ble­mu.

Lecz, tak jak mówił Sasza, dobra ma­te­rial­ne wcale nie gwa­ran­to­wa­ły spo­ko­ju. Ja­ni­na ner­wo­wo krę­ci­ła głową na wszyst­kie stro­ny, za­ci­ska­jąc zęby. Bie­ga­ła wzro­kiem po oko­li­cy, jakby cią­gle wy­pa­try­wa­ła za­gro­że­nia.

– Mogę was o coś za­py­tać? – ode­zwa­ła się, gdy po­zo­sta­li skoń­czy­li po­si­łek i wró­ci­li na szlak. – Nie po­trak­tuj­cie tego jako ob­ra­zy… Ale czy wy na­praw­dę wie­rzy­cie w to, że po­wta­rza­nie mo­dli­twy spra­wi cud? Od­wró­ci zmia­ny kli­ma­tycz­ne?

Lusia nie od­po­wie­dzia­ła nic, spoj­rza­ła tylko na Saszę. Ten uśmiech­nął się i rzekł sta­now­czo:

– Tak. Wie­rzy­my, że to się sta­nie.

– I ko­niecz­ne jest wy­po­wie­dze­nie for­muł­ki do­kład­nie trzy­sta czter­dzie­ści pięć razy? – cią­gnę­ła Ja­ni­na. – Bo w roku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym na Śnież­ce od­no­to­wa­no po­dmuch wia­tru o pręd­ko­ści trzy­sta czter­dzie­ści pięć ki­lo­me­trów na go­dzi­nę? Ten re­kord nie zo­stał ofi­cjal­nie po­twier­dzo­ny. Kul­tu­ry, w któ­rych wy­my­ślo­no wzy­wa­nych przez was bogów, nawet nie znały po­ję­cia ki­lo­me­tra.

– Licz­ba to tylko sym­bol – wy­ja­śnił Sasza. – Sym­bo­le są ję­zy­kiem ludz­ko­ści, na­rzę­dziem do opi­sy­wa­nia świa­ta, które dał nam Bóg. A Bóg nosi mi­lio­ny imion i od­po­wia­da na każde z nich.

Ja­ni­na otwo­rzy­ła na chwi­lę usta, lecz zaraz je za­mknę­ła.

– Teraz po­zwól, że ja zadam ci py­ta­nie. – Sasza spoj­rzał jej pro­sto w oczy. – My­ślisz, że uda ci się zna­leźć co­kol­wiek w ob­ser­wa­to­rium? Wspo­mi­na­łem ci prze­cież wczo­raj, że bu­dy­nek zo­stał wy­sza­bro­wa­ny nie­dłu­go po tym, jak In­sty­tut Me­te­oro­lo­gii go opu­ścił. Teraz to ruina.

– Nie mó­wi­łam prze­cież, że to, czego szu­kam, zo­sta­ło tam jesz­cze z cza­sów, kiedy świat trzy­mał się kupy. – Ja­ni­na za­czę­ła spraw­dzać coś na smar­twat­chu. – Bar­dzo mała rzecz, mo­gli­ście prze­oczyć, nawet jeśli by­wa­cie tam czę­sto. Je­stem pewna, że to znaj­dę. Na Ślęży i Śnież­ni­ku mi się udało. Wiesz, to za­baw­ne. – Po­zwo­li­ła sobie na wątły uśmiech, chyba pierw­szy raz, odkąd przy­by­ła do Kar­pa­cza. – Wcho­dzę na trze­ci szczyt w Su­de­tach w ciągu czte­rech dni, i za każ­dym razem to­wa­rzy­szy mi ktoś… udu­cho­wio­ny, uj­mij­my to w ten spo­sób. Przy Ślęży sku­pi­li się ro­dzi­mo­wier­cy. W Stro­niu Ślą­skim spo­tka­łam ka­to­li­ka, który po­szedł razem ze mną na Śnież­nik. Twier­dził, że do­stał taką po­ku­tę, zmó­wić ró­ża­niec na szczy­cie. Norm… – za­trzy­ma­ła się w pół słowa – nie­wie­rzą­cy lu­dzie prze­sta­li cho­dzić w góry?

– Nie – od­parł Sasza. – Po pro­stu góry za­wsze przy­cią­ga­ły tych, któ­rzy chcie­li od­na­leźć Boga. W końcu są naj­bli­żej nie­bios.

– W sumie… – rzu­ci­ła Ja­ni­na, po czym znów przy­spie­szy­ła i zo­sta­wi­ła ich na kil­ka­na­ście kro­ków w tyle.

Sasza znów dał znak dło­nią, na szla­ku roz­brzmia­ła mo­dli­twa. Lusia zer­k­nę­ła ukrad­kiem na czci­god­ne­go Pa­va­na. Miał ten sam wyraz twa­rzy, co zwy­kle, lecz w jego oku po­ja­wił się de­li­kat­ny błysk. Dla Lusi to była ozna­ka tego, że baba mocno nad czymś myśli.

Nagle zadął wiatr i zmierz­wił włosy star­ca, jakby roz­wie­wał pry­zmę po­pio­łu.

 

Sa­mot­ność

 

Spo­glą­dam na przy­cup­nię­ty nad wątłą rzecz­ką Domek My­śliw­ski. A ra­czej na to, co z niego zo­sta­ło. Po­wo­li do­go­ry­wał tutaj przez lata, opusz­czo­ny przez swych opie­ku­nów. Ko­lej­na ze smut­nych ruin szep­czą­cych o upad­ku czło­wie­ka.

To moja ulu­bio­na część piel­grzym­ki, choć szlak pnący się do Ma­łe­go Stawu razem z Łom­ni­cą jest trud­ny – idzie­my wąską, nie­rów­ną ścież­ką uło­żo­ną ze spo­rych ka­mie­ni, czę­ścio­wo już za­ro­słych wy­jąt­ko­wo upar­tym mchem, który do­sto­so­wał się do złego po­wie­trza.

Czę­sto za­sta­na­wia­łem się nad tym, co spra­wia, że naj­bar­dziej upodo­ba­łem sobie aku­rat ten od­ci­nek. Być może to pe­wien kon­trast, który w na­tu­ral­ny spo­sób zdaje się od­zwier­cie­dlać dwo­istość świa­ta. Z pra­wej stro­ny prężą się dum­nie nagie skały, z lewej wita otwar­ta prze­strzeń. Kie­dyś było tu znacz­nie zie­le­niej… I nie wiem, czy to przez moje star­cze zmy­sły upar­cie pró­bu­ją­ce po­wró­cić do cza­sów mło­do­ści, ale i teraz oko­li­ca jawi mi się znacz­nie bar­dziej żywa, jakby ktoś na­ło­żył upięk­sza­ją­cy filtr na zdję­cie.

Pa­mię­tam, że szli­śmy wła­śnie tędy, kiedy de­ka­dy temu Marek po raz pierw­szy za­brał mnie na wy­ciecz­kę w góry, nie­dłu­go po tym, jak przy­je­cha­łem do Pol­ski zgłę­biać taj­ni­ki nauki. Ta kra­ina mnie fa­scy­no­wa­ła, chłod­niej­sza od ro­dzin­nych stron, a jed­nak cie­pła przez uspo­so­bie­nie jej miesz­kań­ców. Cza­sem dzia­ły się złe rze­czy, ow­szem, ale który za­ką­tek Ziemi jest wolny od zła? Wtedy o tym nie my­śla­łem. Głowę za­przą­tał mi tylko uśmiech Marka błysz­czą­cy w słoń­cu wi­szą­cym nad gór­ski­mi grzbie­ta­mi.

Wiele dał­bym, żeby za­pa­mię­tać jego obraz wy­łącz­nie ze szczę­śli­wych chwil. Nie z tego, co dzia­ło się kil­ka­na­ście lat póź­niej, nie z od­mę­tów cha­osu, w któ­rych świat po­grą­żał się coraz głę­biej.

Wiele czy­ni­łem, by wy­rzu­cić z głowy jego za­krwa­wio­ną, zde­for­mo­wa­ną do gra­nic nie­moż­li­wo­ści twarz, jego zmal­tre­to­wa­ne ciało za­sty­głe w bez­ru­chu na klat­ce scho­do­wej. Mogli mu to zro­bić za to, że ko­chał mnie. Mogli mu to zro­bić za to, że ko­chał Je­zu­sa. Nie bra­ko­wa­ło ta­kich, dla któ­rych każdy powód do nie­na­wi­ści był dobry. Osta­tecz­nie jed­nak nigdy nie po­zna­łem przy­czy­ny, choć długo szu­ka­łem spraw­ców, roz­pa­lo­ny ogniem ze­msty.

Pło­nę­ła moja dusza, pło­nę­ły lasy i pło­nę­ły pa­ła­ce. Pró­bo­wa­łem wy­ko­rzy­stać swój gniew do walki o lep­sze jutro. Pro­te­sto­wa­łem, de­mon­stro­wa­łem, pi­sa­łem setki li­stów i pe­ty­cji. Na nie­wie­le jed­nak to się zda­wa­ło, a z mie­sią­ca na mie­siąc mój zapał gasł. Mier­zi­ło mnie pro­wa­dze­nie roz­mów, słowa coraz czę­ściej wię­zły w krta­ni…

Sasza uznał mnie za sadhu, wę­drow­ne­go asce­tę, chyba w przy­pły­wie in­spi­ra­cji książ­ka­mi o re­li­gii, które tak bar­dzo lubi czy­tać. Te dzie­cia­ki myślą, że je­stem świę­ty, bo mil­czę. W isto­cie sam nie wiem, czy to moja za­słu­ga. Nie wiem, czy nie chcę mówić, czy po pro­stu już nie po­tra­fię. Nie wiem, czy to mauna, czy może jed­nak mu­tyzm, mózg pod­da­ją­cy się pod na­po­rem trau­my.

Choć jak na swój wiek je­stem spraw­ny, stawy za­czy­na­ją dawać mi się we znaki. Przy bar­dziej wy­bo­istych frag­men­tach muszę li­czyć na wspar­cie Lusi. Po­ru­sza­my się wol­niej, co jesz­cze bar­dziej iry­tu­je Ja­ni­nę. Sasza su­ge­ru­je jej, by nie cze­ka­ła na nas, lecz ta od­po­wia­da sta­now­czo, że nie ma za­mia­ru się odłą­czać. Z na­szej czwór­ki ona naj­twar­dziej stąpa po ziemi; wciąż ob­ser­wu­je oto­cze­nie i nie widać po niej, że my­śla­mi błą­dzi gdzieś w prze­stwo­rzach jak wielu gór­skich wę­drow­ców.

Sta­wia­my ko­lej­ne kroki, roz­brzmie­wa­ją ko­lej­ne po­wtó­rze­nia mo­dli­twy Saszy i Lusi. Ta syn­kre­tycz­na mie­szan­ka mo­gła­by wy­da­wać się śmiesz­na, jed­nak gor­li­wość, z jaką ją wy­po­wia­da­ją, wy­wo­łu­je zu­peł­nie prze­ciw­ne wra­że­nie.

Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hun­ra­qan…

Czy oni rze­czy­wi­ście rzą­dzą prze­stwo­rza­mi, czy może ra­czej ta pa­skud­na, wstręt­na dla ludzi siła, którą zde­fi­nio­wał nie­gdyś Lu­dwig Bolt­zmann? Nie wiem tego, choć pierw­sze z tych bóstw jest mi tak do­brze znane. W końcu noszę jedno z jego imion, Pavan, czyli Oczysz­cze­nie lub Wiatr. Chyba dla­te­go Wieszcz tak bar­dzo mnie ceni. Trak­tu­je mnie jako znak, sym­bol zmia­ny, któ­rej pra­gnie.

W końcu wita nas Mały Staw, znacz­nie płyt­szy, męt­niej­szy i smut­niej­szy niż kie­dyś. Sasza za­rzą­dza prze­rwę przy ru­inach Sa­mot­ni. Za­czy­nam się za­sta­na­wiać nad py­ta­niem Ja­ni­ny. Dla­cze­go lu­dzie po­rzu­ci­li góry? Czy to kwe­stia nie­wia­ry w rze­czy nad­przy­ro­dzo­ne? Czy ra­czej nie­wia­ry w sen­sow­ność wy­sił­ku? Po co było cy­wi­li­za­cji wspi­nać się na szczyt wspa­nia­ło­ści, by zaraz spaść stam­tąd z hu­kiem?

 

Gra­ni­ce wiary

 

Mi­nę­li Strze­chę Aka­de­mic­ką, ko­lej­ne­go upio­ra prze­szło­ści w opła­ka­nym sta­nie, który tylko cze­kał na to, by osta­tecz­nie runąć. Szlak był teraz szer­szy, mniej wy­bo­isty, spo­mię­dzy ka­mien­nej kost­ki wy­ra­sta­ły kępki trawy. Stoki spły­wa­ły słom­ko­wą barwą, choć gdzie­nie­gdzie za­cho­wa­ły się jesz­cze po­ła­cie ciem­nej zie­le­ni świer­ków i ko­so­drze­win. W od­da­li ma­ja­czy­ły Piel­grzy­my, czu­wa­ją­ce nad wę­drow­ca­mi ni­czym anio­ło­wie stró­żo­wie wy­cio­sa­ni w skale.

Lusia wy­chwy­ty­wa­ła tę spe­cy­ficz­ną aurę, czuła, jak jej dusza po­wo­li har­mo­ni­zu­je się z oto­cze­niem. Każde ko­lej­ne we­zwa­nie do Bo­skie­go Wia­tru po­wta­rza­ła z coraz więk­szą wiarą. Mo­gła­by przy­siąc, że sły­szy śpiew na­tu­ry, która pra­gnie wy­swo­bo­dzić się z du­szą­cych objęć i roz­kwit­nąć na nowo.

Ja­ni­na jed­nak wcale nie była po­ru­szo­na tą at­mos­fe­rą. Im wyżej wcho­dzi­li, tym bar­dziej sta­wa­ła się spię­ta. To za­ci­ska­ła pię­ści, to gme­ra­ła coś przy smar­twat­chu albo oku­la­rze. Pod­czas prze­rwy przy Sa­mot­ni łyk­nę­ła dwie ta­blet­ki wy­cią­gnię­te z kie­sze­ni, ale naj­wy­raź­niej na nie­wie­le się zdały. Lusia czuła wobec niej jakąś re­zer­wę, jakby ich umy­sły nada­wa­ły na zu­peł­nie in­nych fa­lach. My­śla­ła jed­nak, że ta­jem­ni­czą po­dróż­nicz­kę trze­ba wy­rwać z ner­wo­we­go stanu. Przy­spie­szy­ła tempo i zrów­na­ła się z Ja­ni­ną, po czym za­py­ta­ła nie­śmia­ło:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Ta – od­wark­nę­ła Ja­ni­na. – Nie po­trze­bu­ję po­mo­cy.

Lusia już dawno na­uczy­ła się, że je­że­li ktoś tak mówił, to z re­gu­ły było zu­peł­nie od­wrot­nie. Po­sta­no­wi­ła stwo­rzyć więź innym spo­so­bem.

– Czego tak do­kład­nie szu­kasz?

– Oso­bi­sta spra­wa.

– Wcze­śniej po­wie­dzia­łaś, że to może zmie­nić świat. – Lusia nie da­wa­ła za wy­gra­ną. – Ja też chcę zmie­nić świat. Wiem, że… nie po­do­ba ci się nasza wiara, ale cuda dzie­ją się na różne spo­so­by. Może to, co ro­bisz, jest klu­czem do od­ro­dze­nia na­tu­ry?

– Chcia­ła­bym, żeby tak było. – Ja­ni­na uśmiech­nę­ła się cierp­ko. Się­gnę­ła do kie­sze­ni i wy­ję­ła z niej dwa czar­ne przed­mio­ty wiel­ko­ści znacz­ka pocz­to­we­go. – Karty pa­mię­ci. Stan­dard woj­sko­wy, za­bez­pie­czo­ne przed wil­go­cią, wstrzą­sa­mi, pro­mie­nio­wa­niem i cho­le­ra wie czym jesz­cze. Ich wła­śnie szu­kam.

– Co na nich jest? – do­cie­ka­ła Lusia.

W od­po­wie­dzi naj­pierw do­sta­ła gło­śne prych­nię­cie.

– A co może być? Dane, mnó­stwo da­nych. Ra­por­ty, pro­jek­ty, pa­ten­ty. Wszyst­kie do­ty­czą zmian kli­ma­tycz­nych i walki z nimi. Nawet gdy­bym za­czę­ła ci o nich opo­wia­dać od po­cząt­ku wy­pra­wy, i tak pew­nie nie wy­star­czy­ło­by mi czasu. Zresz­tą nie zdą­ży­łam jesz­cze przej­rzeć wszyst­kie­go. Kartę na Ślęży zna­la­złam do­pie­ro trzy dni temu. Na Śnież­ni­ku przed­wczo­raj. Kie­dyś te trzy szczy­ty dało się bez pro­ble­mu zdo­być w jedną dobę. Oczy­wi­ście przy kon­dy­cji znacz­nie lep­szej niż moja, nie ulega wąt­pli­wo­ści. Ale teraz… Prze­brnię­cie przez ten kraj to he­ro­icz­ny wy­czyn. Cią­głe omi­ja­nie roz­wa­lo­nych dróg i miast rzą­dzo­nych przez gangi albo bandy szaj­bu­sów. Jak wy tu w ogóle ży­je­cie?

Lusia wzdry­gnę­ła się na tę uwagę. Dla niej żyło się zu­peł­nie nor­mal­nie. Ow­szem, bra­ko­wa­ło sil­nej wła­dzy ta­kiej jak w Bran­den­bur­gii, skąd przy­by­ła Ja­ni­na, więc za­lę­gło się sporo typów spod ciem­nej gwiaz­dy. Ale miesz­ka­ło tu też sporo ludzi pra­wych i życz­li­wych, ce­nią­cych sobie wol­ność, ta­kich jak Sasza czy Vac­lav. No i widok Su­de­tów, jak­kol­wiek za­nie­dba­nych, wi­ta­ją­cy ją co­dzien­nie rano… To było jej miej­sce na Ziemi.

– Dla­cze­go te karty pa­mię­ci są aku­rat na szczy­tach gór? – pod­ję­ła.

– Sły­sza­łaś o geo­ca­chin­gu? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem Ja­ni­na.

– Tak. Czy­ta­łam o tym kie­dyś.

– To mnie za­sko­czy­łaś, nie spo­dzie­wa­ła­bym się. No więc moje po­szu­ki­wa­nia to coś w stylu geo­ca­chin­gu. Z tym że osoba, która chowa karty, nie robi tego dla za­ba­wy. Ra­czej… ze stra­chu. Za­war­ta na nich wie­dza jest dość szo­ku­ją­ca. Pro­jek­ty in­sta­la­cji wy­chwy­tu­ją­cych dwu­tle­nek węgla, pro­po­no­wa­ne ge­no­my ro­ślin mo­dy­fi­ko­wa­nych spe­cjal­nie do celów re­kul­ty­wa­cyj­nych. Do tego ra­por­ty, we­dług któ­rych zmia­ny, które za­szły w kli­ma­cie, miały być ko­rzyst­ne dla pew­nych… grup in­te­re­su. Po­dob­no. Trud­no mi to teraz oce­nić. Znam do­brze tego, kto zgro­ma­dził wszyst­kie te in­for­ma­cje, ale nie mam bla­de­go po­ję­cia, dla­cze­go ukry­wa je w gó­rach. Wo­la­ła­bym, żeby to były ja­kie­kol­wiek inne miej­sca.

– Chyba nie prze­pa­dasz za gó­ra­mi… – stwier­dzi­ła Lusia, od­gar­nia­jąc ko­smyk wło­sów ze spo­co­ne­go czoła.

– Nie­na­wi­dzę, kurwa! – wark­nę­ła Ja­ni­na. – Nie widać? Jak byłam dziec­kiem, to zgu­bi­łam się na wy­ciecz­ce i mia­łam wy­pa­dek. Cze­ka­łam go­dzi­na­mi ze zła­ma­ną nogą, aż mnie znaj­dą. Dla­te­go nie chcę wcho­dzić na szczyt sama. Z kim­kol­wiek, choć­by nie wia­do­mo jak się wlókł, byle nie sama. A teraz, jak się na­ga­da­łaś, to idź zma­wiać swoje man­try. Chcę mieć tro­chę spo­ko­ju.

Znów wy­rwa­ła na kil­ka­na­ście me­trów do przo­du, Lusia zaś za­czę­ła ma­sze­ro­wać obok Saszy. Ten nie sko­men­to­wał roz­mo­wy, tylko uśmiech­nął się sze­ro­ko i dał znak do wy­po­wie­dze­nia mo­dli­twy.

Wę­dro­wa­li dalej. Słoń­ce grza­ło, tem­pe­ra­tu­ra da­wa­ła się we znaki, jed­nak ulgę przy­no­si­ły po­dmu­chy wia­tru, które z cza­sem przy­bie­ra­ły na sile. Lusia wsłu­chi­wa­ła się w ich świst, w Prāṇa, od­dech życia. Zza ho­ry­zon­tu wy­ło­ni­ła się Śnież­ka, szlak wiódł teraz rów­no­le­gle do daw­nej gra­ni­cy pol­sko-cze­skiej.

Tej gra­ni­cy już dawno nie było, po­dob­nie jak wielu in­nych. Gra­ni­ce wciąż się prze­su­wa­ły, wy­pa­ro­wy­wa­ły, po­ja­wia­ły w zu­peł­nie no­wych miej­scach. Nie tylko te od­dzie­la­ją­ce kraje, ale także te, które lu­dzie na­rzu­ca­li sobie we wła­snych umy­słach, by od­gro­dzić się od nie­przy­ja­zne­go oto­cze­nia. Lusia czuła, że ta gra­ni­ca w Ja­ni­nie wła­śnie się prze­su­nę­ła. Że ona wcale nie pra­gnie mieć spo­ko­ju, tylko kon­tak­tu, lecz boi się go na­wią­zać, chyba zra­nio­na za­dra­mi z prze­szło­ści.

W za­cho­wa­niu baba też coś się zmie­ni­ło. Lusia za­uwa­ży­ła, że za­czął żywo ob­ser­wo­wać oto­cze­nie, czy to czymś za­in­te­re­so­wa­ny, czy po pro­stu nie­spo­koj­ny. Jego oczy błysz­cza­ły jak nigdy wcze­śniej.

 

 

Wąż

 

Sły­szę roz­mo­wy tu­ry­stów, kije trek­kin­go­we stu­ka­ją­ce o bruk, szcze­ka­nie psów.

Sły­szę jego ra­do­sny śmiech.

Prze­szłość ko­lej­ny raz daje o sobie znać, wy­pły­wa na po­wierzch­nię zmy­słów. Czuję się tak, jak­bym znów po raz pierw­szy wcho­dził na Śnież­kę razem z Mar­kiem, jak­by­śmy wła­śnie zje­dli obiad w schro­ni­sku i wy­ru­sza­li w dal­szą drogę.

Ale to nie tylko star­czy sen­ty­ment. Jest coś jesz­cze. Puste tru­chło Domu Ślą­skie­go drży, jego kon­tu­ry się za­ma­zu­ją. Łąki po bo­kach szla­ku ja­śnie­ją nie­stwo­rzo­ny­mi ko­lo­ra­mi. Chmu­ry po­pę­dza­ne przez Vāyu przy­bie­ra­ją sy­me­trycz­ne kształ­ty. To na­wo­ły­wa­nie, je­stem pe­wien. Wzywa mnie jakaś skry­ta część mojej duszy. Albo nawet sam Wszech­świat.

Ścież­ka roz­wi­dla się ni­czym język węża. Le­wia­tan ludz­ko­ści ob­li­zał kie­dyś ten szczyt w swym ape­ty­cie na wspa­nia­łość; zo­sta­ły po nim tylko za­nie­dba­ne trak­ty i mar­twe bu­dyn­ki. Tak jak za­zwy­czaj wy­bie­ra­my nie­bie­ski szlak. Choć spa­dło na niego sporo ka­mie­ni ze stoku, nadal sta­no­wi o wiele prost­szą trasę niż Droga Przy­jaź­ni.

Marek za­wsze po­wta­rzał, że tak na­praw­dę nigdy nie wcho­dzi się dwa razy na tę samą górę. Zmie­rzasz do iden­tycz­nych współ­rzęd­nych geo­gra­ficz­nych, jed­nak do­oko­ła zmie­nia się wszyst­ko: ro­ślin­ność, zwie­rzę­ta, po­go­da, lu­dzie. Jaką górą bę­dzie dla mnie teraz Kró­lo­wa Su­de­tów? Ta­bo­rem? Gol­go­tą?

Jaką górą bę­dzie dla moich to­wa­rzy­szy? Czy rze­czy­wi­ście prze­obra­zi ich w he­ro­sów, w zbaw­ców świa­ta? Czy ich wy­si­łek nie pój­dzie na marne? Sądzę, że w głębi duszy wszy­scy wie­rzą, że ten wy­si­łek ma sens. Oni wszy­scy głę­bo­ko w coś wie­rzą. Nawet Ja­ni­na, choć po­kła­da uf­ność w czymś bar­dziej na­ma­cal­nym.

Ale czy plany i ra­por­ty są teraz co­kol­wiek warte? Czy po­zwo­lą uzy­skać co­kol­wiek poza wska­za­niem win­nych i wzbu­dze­niem pra­gnie­nia ze­msty, któ­rej ten padół łez i tak już do­świad­czył zbyt wiele razy? Nie wiem. De­ka­dy temu wie­dzia­łem za to do­brze, że je­że­li cy­wi­li­za­cja nie zmie­ni kursu, to skoń­czy się źle. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, a jed­nak to nie wy­star­czy­ło, żeby za­po­biec ka­ta­stro­fie, bo wy­pie­ra­li­śmy się wie­dzy jako nie­chcia­ne­go brze­mie­nia. Gdzie byłaś, o So­phio, bo­gi­ni gno­sty­ków, kiedy zbłą­dzi­li­śmy w mro­kach?

Spo­glą­dam na pa­no­ra­mę Kar­ko­no­szy. Nie widzę miast, wsi ani pól, wszyst­ko spo­wi­ja­ją kłęby czer­wo­ne­go dymu po­wo­li wzla­tu­ją­ce­go w prze­stwo­rza. W Kotle Łom­nicz­ki za­czę­ły wy­ra­stać ogrom­ne drze­wa, bar­dziej jak se­kwo­je niż świer­ki. Co sym­bo­li­zu­ją te znaki? Że wzy­wa­ne przez Saszę i Lusię od­no­wie­nie na­dej­dzie, ale nie dla ludzi?

Wra­cam wzro­kiem na szlak, ma­sze­ru­ją­ce syl­wet­ki moich to­wa­rzy­szy spo­wi­ja płyn­na aura, jakby byli Je­dy­ną Formą Cią­gło­ści w Prze­strze­ni. Znów roz­brzmie­wa­ją słowa mo­dli­twy.

Vāyu, Aíolos, Fūjin, Hun­ra­qan

Dzie­więć mi­liar­dów imion Boga re­zo­nu­je w moim umy­śle.

Ammon, Silap Inua, Strzy­bóg, Boréas, Apēliṓtēs, Nótos, Zéphy­ros, Hun­ra­qan, Fūjin, Aíolos, Vāyu

Je­ste­śmy już bli­sko. Je­ste­śmy bar­dzo bli­sko, ale nie wiem jesz­cze czego.

 

 

Sko­wyt wia­tru

 

Ruiny, ruiny, ruiny.

Na szczy­cie Śnież­ki sty­gły ciała bu­dow­li, niemo bła­ga­jąc o za­du­mę nad ich losem. Cze­ska pocz­ta i ka­pli­ca świę­te­go Waw­rzyń­ca spło­nę­ły; zglisz­cza zna­czy­ły tak samo po­czą­tek, jak i ko­niec piel­grzym­ki. Górna sta­cja kolei li­no­wej stra­ci­ła dach, za nią cią­gnął się rząd po­gię­tych rdzą i wi­chrem słu­pów. W Ob­ser­wa­to­rium nie osta­ła się żadna szyba, część kon­struk­cji ule­gła za­wa­le­niu. Kie­dyś wy­glą­da­ło tak, jakby spodki ob­cych z gra­cją osia­dły na ziemi, teraz – jakby roz­trza­ska­ły się przy nie­uda­nym lą­do­wa­niu.

We­zwa­nie Saszy i Lusi wy­brzmia­ło po raz trzy­sta czter­dzie­sty pierw­szy, trzy­sta czter­dzie­sty drugi, trzy­sta czter­dzie­sty trze­ci, trzy­sta czter­dzie­sty czwar­ty, trzy­sta czter­dzie­sty piąty.

Wiatr zu­peł­nie umilkł, nawet naj­mniej­sze­go po­dmu­chu.

– Co to ozna­cza, wiesz­czu? – za­py­ta­ła Lusia.

– Od­po­wie­dzią cza­sem jest cisza – orzekł po chwi­li Sasza. – Myślę, że to szcze­gól­ny znak. Po­me­dy­tuj­my nad nim przez chwi­lę.

Ja­ni­na ob­rzu­ci­ła ich po­gar­dli­wym spoj­rze­niem, po czym wes­tchnę­ła i skie­ro­wa­ła się w stro­nę naj­ni­żej po­ło­żo­ne­go dysku Ob­ser­wa­to­rium, gme­ra­jąc przy smar­twat­chu. Baba Pavan zaś spo­czął na ka­mien­nych scho­dach. Cięż­ko dy­szał, jego nogi de­li­kat­nie drża­ły.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Lusia na­chy­li­ła się nad nim z tro­skli­wą miną.

Baba ski­nął głową. Przy­pusz­cza­ła, że to coś wię­cej niż zmę­cze­nie… Chcia­ła go wes­przeć, więc zro­bi­ła to w naj­sku­tecz­niej­szy spo­sób: usia­dła tuż obok i uści­snę­ła mu czule dłoń. Sasza sta­nął tuż za nimi i szep­tał nie­sły­szal­ne słowa mo­dli­twy.

Przez ten spo­kój na­tu­ry zda­wa­ło się, jakby czas sta­nął w miej­scu. Kil­ka­na­ście minut, po któ­rych Ja­ni­na w końcu wy­ło­ni­ła się z ob­ser­wa­to­rium z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi i ta­ble­tem w dło­niach, rów­nie do­brze mo­gło­by być wiecz­no­ścią.

– Zna­la­złaś kartę? – ode­zwa­ła się Lusia z na­dzie­ją w gło­sie. – Co na niej jest?

Ja­ni­na nie od­po­wie­dzia­ła nic. Wbie­gła na górę scho­dów, mi­ja­jąc po­zo­sta­łych wę­drow­ców i wle­pi­ła wzrok gdzieś w dal. Wiatr nagle lekko po­wiał, mierz­wiąc jej po­je­dyn­cze włosy, który wy­smyk­nę­ły się z ku­cy­ka.

– Non­sens. – Po­krę­ci­ła głową. – Stra­co­na spra­wa. Mo­głam w ogóle nie wy­jeż­dżać z Ber­li­na.

– Czy… te dane z karty są nie­pra­wi­dło­we? – Lusia od­wró­ci­ła się w jej kie­run­ku.

– Nie­pra­wi­dło­we? – Ja­ni­na po­de­szła do niej. Po jej po­licz­kach spły­wa­ły łzy. – To zwy­czaj­ny beł­kot. Za­pi­ski pa­ra­no­ika.

– Mogę… mogę zo­ba­czyć? – za­py­ta­ła Lusia.

– Za­bierz to. – Ja­ni­na wci­snę­ła jej ta­blet. – Nie chcę tego wi­dzieć.

Na wy­świe­tla­czu wid­nia­ła mo­zai­ka krót­kich no­ta­tek peł­nych po­ury­wa­nych czy cał­kiem cha­otycz­nych zdań. Kilka prze­su­nięć pal­cem uka­za­ło ko­śla­we szki­ce w trój­wy­mia­rze i nie­do­koń­czo­ne sche­ma­ty ilu­stru­ją­ce ja­kieś za­wi­łe po­wią­za­nia. Wszę­dzie prze­wi­ja­ły się słowa klu­cze: spi­sek, wła­dza, pod­słu­chy, agen­ci, zbrod­nia na ludz­ko­ści…

– Mó­wi­łaś, że znasz tego kogoś, kto to zo­sta­wił – po­wie­dzia­ła Lusia. – Kim on był?

– Mój mąż. Sig­mund – wy­ja­śni­ła Ja­ni­na. – To jego szu­kam, a nie jakiś cu­dow­nych spo­so­bów na zba­wie­nie przy­ro­dy. Był eks­per­tem od ochro­ny śro­do­wi­ska, badał hi­sto­rię zmian kli­ma­tu. Wy­grze­by­wał in­for­ma­cje ze sta­rych re­je­strów, jeź­dził do po­rzu­co­nych ob­ser­wa­to­riów. Bar­dzo przej­mo­wał się tym, co się stało ze świa­tem. W końcu chyba nie wy­trzy­mał. Znik­nął bez słowa, zo­sta­wił tylko krót­ki list. Trop pro­wa­dził na Ślężę, ze Ślęży na Śnież­nik, ze Śnież­ni­ka tutaj. Każdy ko­lej­ny zapis coraz bar­dziej świad­czył… Świad­czył o… – Słowa wię­zły jej w krta­ni. Wiatr świ­stał coraz moc­niej. – On już cał­kiem za­tra­cił się w sza­leń­stwie. To wszyst­ko moja wina, igno­ro­wa­łam ob­ja­wy…

Gra­ni­ce Ja­ni­ny pękły. Strach i żal, tłu­mio­ne przez całą wę­drów­kę, teraz wy­pły­wa­ły z niej setką łez.

Wtem Lusia po­czu­ła, jak ta­blet prze­sta­je jej cią­żyć na ko­la­nach. Baba chwy­cił go i za­czął wstu­ki­wać coś na kla­wia­tu­rze:

„Nie trać na­dziei. On żyje. Wie­rzę w to. Nie wy­brał tych miejsc bez po­wo­du. Za­gu­bił się, ale chce, żebyś go od­na­la­zła. Po­trze­bu­je cie­bie. Po­trze­bu­je two­je­go wy­sił­ku. Na pewno wśród tych no­ta­tek są dal­sze wska­zów­ki. Do­strzeż czwo­ro­ścian w trój­ką­cie, a pen­ta­cho­ron w czwo­ro­ścia­nie. Po­święć czas i trud, a od­zy­skasz tego, któ­re­go ko­chasz”.

Baba wstał i wrę­czył jej ta­blet. Spod bia­łej brody wy­ło­nił się wątły uśmiech.

– Czci­god­ny Pavan ma rację – rzekł Sasza, gdy spoj­rzał na tekst. – Nie mo­żesz się teraz pod­da­wać. Po­mo­że­my ci. Będę mo­dlił się o dar wy­trwa­ło­ści dla cie­bie.

– Spójrz­cie! – wtrą­ci­ła się Lusia. Wsta­ła ze scho­dów i wy­strze­li­ła pal­cem w kie­run­ku po­łu­dnia. – Chmu­ry.

Od stro­ny Czech nad­cią­ga­ły kłęby czar­nej pary. Wiatr wył coraz moc­niej na pu­stych okien­ni­cach Ob­ser­wa­to­rium.

– Mu­si­my już wra­cać – stwier­dził Sasza.

– To nie wy­glą­da do­brze… – po­wie­dzia­ła Ja­ni­na, prze­sta­wia­jąc coś przy oku­la­rze. – Jeśli się po­spie­szy­my, zdą­ży­my zejść na Rów­nię, zanim chmu­ry tu dotrą. Przed desz­czem mo­że­my schro­nić się w Domu Ślą­skim, jest w lep­szym sta­nie niż Ob­ser­wa­to­rium.

– Zatem chodź­my już – za­ko­men­de­ro­wa­ła Lusia. – Gdzie jest baba Pavan? Baba!

Za­pa­trzo­na w niebo nie za­uwa­ży­ła, jak od­szedł i znowu usiadł na scho­dach.

– Po­zwól mu zo­stać. – Sasza po­kle­pał ją po ra­mie­niu. – Jego piel­grzym­ka do­bie­ga już końca.

Lusia nie mogła jed­nak tak po pro­stu odejść. Pod­bie­gła do baba i przy­kuc­nę­ła przed nim, wta­pia­jąc wzrok w jego błysz­czą­ce oczy.

– Dzię­ku­ję, Vāyu-Pa­van. Dzię­ku­ję za wszyst­ko.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko w od­po­wie­dzi.

 

Man­da­la

 

Wiatr przy­by­wa po swego syna.

Nad­cią­ga z całą swą mocą i gnie­wem, sie­cze w zbo­cza Śnież­nej Góry.

Długo ob­ser­wo­wa­łem i ana­li­zo­wa­łem czyny wę­drow­ców, jed­nak nie bę­dzie dane mi oglą­dać fi­na­łu ich opo­wie­ści. Kro­czy­my po tym świe­cie tylko przez krót­ki czas, nie mo­że­my po­znać wszyst­kich hi­sto­rii. Wiem tylko, że moi przy­ja­cie­le są teraz bez­piecz­ni. Tyle mi wy­star­czy.

Ja zo­sta­łem tutaj, by wyjść na­prze­ciw temu, co mnie wo­ła­ło. A wo­ła­ło mnie naj­bar­dziej psy­cho­de­licz­ne do­świad­cze­nie w życiu czło­wie­ka, od­kry­wa­ją­ce naj­głęb­sze za­ka­mar­ki duszy, roz­wie­wa­ją­ce naj­skryt­sze ta­jem­ni­ce. Śmierć.

Je­stem sam, ale nie sa­mot­ny. Czuję tę obec­ność, tę pięk­ną obec­ność uko­cha­ne­go, tak samo jak wtedy, kiedy po raz pierw­szy sta­ną­łem na tych scho­dach i zdo­by­łem Śnież­kę. Zo­sta­wi­łem tu cząst­kę serca, w tym mo­men­cie ją od­zy­sku­ję.

To za­baw­ne, że w ostat­nich mo­men­tach wresz­cie wy­do­sta­ły się ze mnie słowa. Nie jako dźwię­ki, lecz jako ciągi zna­ków wpro­wa­dza­nych na kla­wia­tu­rze. Tak chyba rze­czy­wi­ście jest ła­twiej.

Za­czy­na padać deszcz. Od­dech Vāyu prze­pę­dza smu­tek i cier­pie­nie, które tak bar­dzo na mnie cią­ży­ły.

Ten szczyt jest jed­no­cze­śnie moją Gol­go­tą i Ta­bo­rem. Tutaj umie­ram, tutaj prze­mie­niam się w nowe.

Pa­trzę, jak wiatr roz­wie­wa mnie jak man­da­lę.

 

Koniec

Komentarze

No, no.

Tak na ko­niec kon­kur­su jedno z IMHO naj­cie­kaw­szych w nim opo­wia­dań.

Zde­cy­do­wa­nie mi się po­do­ba­ło. I wple­ce­nie kwe­stii kwe­stii ka­ta­stro­fy kli­ma­tycz­nej i końca świa­ta w te­ma­ty­kę kon­kur­su, i ogra­nie po­zor­ne­go kon­tra­stu nauki i wiary, który w trak­cie opo­wie­ści oka­zu­je się wcale nie być klu­czem do od­czy­ta­nia tek­stu, i wy­ko­rzy­sta­nie w nim mi­sty­ki róż­nych tra­dy­cji re­li­gij­nych… Ja nawet na co dzień nie prze­pa­dam za tek­sta­mi w mi­stycz­nych kli­ma­tach, a tu, użyte oszczęd­nie, ale po­my­sło­wo w nar­ra­cji, mnie ku­pi­ły. Góry wy­ko­rzy­sta­ne w hi­sto­rii bar­dzo efek­tow­nie, fa­bu­ła ge­ne­ral­nie OK, choć, przy­znam, chęt­nie bym wie­dzia­ła coś wię­cej o Ja­ni­nie i Sig­mun­dzie, o tym jego sza­leń­stwie, o tym, dla­cze­go Ja­ni­na kła­ma­ła w kwe­stii tego, czego szuka.

Mimo tych za­strze­żeń do szcze­gó­łów fa­bu­ły ge­ne­ral­nie mam po­czu­cie, że prze­czy­ta­łam dobrą, cie­ka­wą hi­sto­rię. Do tego pew­nie i płyn­nie pro­wa­dzo­na nar­ra­cja ze zmie­nia­ją­cych się punk­tów wi­dze­nia, a bo­ha­te­ro­wie zróż­ni­co­wa­ni i scha­rak­te­ry­zo­wa­ni tonem i cha­rak­te­rem swo­ich myśli, a nie od­au­tor­ski­mi stwier­dze­nia­mi. Ję­zy­ko­wo i sty­li­stycz­nie czy­ta­ło się płyn­nie, ni­g­dzie się nie za­cię­łam. No i przy­naj­mniej dla mnie tekst speł­nił jesz­cze jeden kon­kur­so­wy wymóg: wzru­szył mnie. 

Klik bi­blio­tecz­ny ode mnie.

ninedin.home.blog

No i drugi fi­na­li­sta/ka!:). Bar­dzo dobre po­sta­po. Prze­czy­ta­łem z za­in­te­re­so­wa­niem. Klik!

Zwró­cić piór­ko Sowom i Skow­ron­kom z Ke­ple­ra!

 

Prze­czy­ta­ne :)

 

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Dzię­ku­ję za czas po­świę­co­ny na prze­czy­ta­nie i ko­men­ta­rze oraz za klik­nię­cia do bi­blio­te­ki.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Prze­czy­ta­łam.

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Bar­dzo dobre opo­wia­da­nie.

Ład­nie wy­kre­owa­łeś, au­to­rze, bo­ha­te­rów, są żywi, mają swoje mo­ty­wa­cje, cele, po­do­ba mi się to. I chyba wła­śnie z tego po­wo­du to nie jest zwy­kłe drep­ta­nie po gó­rach. 

Kli­ma­tycz­ne, wcią­ga­ją­ce, bar­dzo do­brze na­pi­sa­ne.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Bar­dzo dobry tekst. Kli­ma­tycz­ny, wzru­sza­ją­cy, a przede wszyst­kim z po­my­słem. Poza tym bar­dzo po­rząd­nie na­pi­sa­ny. W moim od­czu­ciu jeden z naj­lep­szych w kon­kur­sie. Ode mnie ostat­ni kli­czek :)

 

Ps. A i bar­dzo fajne ilu­stra­cje i ani­ma­cje :)

Dzię­ku­ję za ko­lej­ne ko­men­ta­rze i klik­nię­cia.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ładne. Po­do­ba mi się pewna na­tu­ral­ność tego tek­stu. Po­do­ba mi się też myśl o upad­ku czło­wie­ka wspi­na­ją­ce­go się na szczy­ty po­łą­czo­na z upad­kiem gór. Po­do­ba mi się za­koń­cze­nie. A naj­bar­dziej po­do­ba mi się, że udało Ci się po­ka­zać od­mien­ność mo­ty­wa­cji, stwo­rzyć ludz­kich bo­ha­te­rów i pły­nąć z myślą w tek­ście.

Na­tu­ral­nie, kom­po­zy­cja prze­my­śla­na:)

Zdję­cia pięk­ne, ko­cham zdję­cia gór.

 

Po­ni­żej nie­któ­re z moich za­sta­no­wień po dro­dze na Śnież­kę, zer­k­nij, czy tak chcia­łeś Au­to­rze:

‚Wieszcz wy­cią­gnął z ple­ca­ka chle­ba

‚za­ra­sta­ją­cych wy­jąt­ko­wo upar­tym mchem

Byli jesz­cze w niż­szych par­tiach, ale tam jest tyle po­ro­stów, więc…

‚No i widok Su­de­tów, jak­kol­wiek nie znisz­czo­nych, wi­ta­ją­cy ją co­dzien­nie rano…

hmm, zer­k­nij, czy nie miało być bez „nie’

wy­rwa­ła na kil­ka­na­ście me­trów do przo­du

Lu­bisz kon­struk­cje z „na”. Są z lekka nie­na­tu­ral­ne, ale nie wiem, gdyż z dru­giej stro­ny na­da­ją  opo­wie­ści sta­ro­świec­ki urok. Przy­wo­ły­wa­ły mi na myśl stare gór­skie pocz­tów­ki.

‚nigdy nie wy­cho­dzi się dwa razy na tę samą górę.

„wy­cho­dzi”, czy ce­lo­wo z „y”, za­kła­dam, że tak, czyli cho­dzi o miej­sce wyj­ścia, a nie drogę.

‚Baba usiadł na scho­dach, Lusia obok, Sasza sta­nął tuż za nimi – na wyż­szym schod­ku?

‚wle­pi­ła wzrok

pierw­sze wy­bi­ja, z uwagi na styl opo­wie­ści

 

Na­praw­dę cie­ka­wa opo­wieść. Zgła­szam do piór­ka, za za­koń­cze­nie, cha­rak­te­ry i myśli.

Pzd srd:)

a

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

Asy­lum, dzię­ku­ję za ko­men­tarz i no­mi­na­cję.

Wiem, że po­praw­ki są do­zwo­lo­ne na tym eta­pie, ale oso­bi­ście zde­cy­do­wa­łum, że z ich wpro­wa­dza­niem wstrzy­mu­ję się do ogło­sze­nia wy­ni­ków lub przy­naj­mniej do mo­men­tu, w któ­rym tekst prze­czy­ta­ją wszy­scy ju­ro­rzy.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

W końcu to kra­ina, gdzie wol­ność czy­jejś pię­ści koń­czy się na wol­no­ści czy­je­goś nosa.

Wy­jąt­ko­wo po­do­ba mi się to zda­nie, cho­ciaż tak na­praw­dę cały tekst jest zna­ko­mi­ty. Hi­sto­ria pły­nie – nie mam na to lep­sze­go okre­śle­nia – i to spra­wia, że zna­ko­mi­cie się ją czyta. Bo­ha­te­ro­wie są żywi, róż­nią się od sie­bie, a przy tym każdy z nich wy­da­je się au­ten­tycz­ny.

Ponoć robię tu za mo­de­ra­cję, więc w razie po­trze­by - pisz śmia­ło. Nie gryzę, naj­wy­żej na­pusz­czę na Cie­bie Lu­cy­fe­ra, choć Księż­nicz­ki na­le­ży bać się bar­dziej.

Verus, dzię­ku­ję za czas po­świę­co­ny na prze­czy­ta­nie i sko­men­to­wa­nie.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Sta­ruch tu był!

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

Wę­drów­ka grupy na szczyt jest opi­sa­na zaj­mu­ją­co, po­sta­ci jawią się żywe i cie­ka­we, zwłasz­cza że zo­sta­ły po­ka­za­ne na tle skut­ków ka­ta­stro­fy eko­lo­gicz­nej. I to chyba wszyst­ko, co ro­zu­miem z opo­wia­da­nia. Nie poj­mu­ję bo­wiem – pew­nie dla­te­go, że w ogóle nie wie­rzę w sku­tecz­ność wszel­kich mo­dłów – czemu ma słu­żyć piel­grzym­ka roz­mo­dlo­nej grupy, co ci lu­dzie mają na­dzie­ję osią­gnąć…

Nie­kom­plet­ny i mało czy­tel­ny zdał mi się wątek Ja­ni­ny i ledwo wspo­mnia­ne­go Sig­mun­da.

 

Pro­jek­ty in­sta­la­cji wy­chwy­tu­jąch dwu­tle­nek węgla… ―> Li­te­rów­ka.

 

Nawet Ja­ni­na, choć po­kła­da uf­ność w coś bar­dziej na­ma­cal­ne­go. ―> Nawet Ja­ni­na, choć po­kła­da uf­ność w czymś bar­dziej na­ma­cal­nym.

 

a od­zy­skasz tego, któ­re­go ko­chasz.” ―> Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

w tym mo­men­cie ja od­zy­sku­ję. ―> Li­te­rów­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję za czas po­świę­co­ny na prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz, Reg.

Tekst prze­czy­ta­li już wszy­scy ju­ro­rzy, więc li­te­rów­ki po­pra­wi­łem. Z ewen­tu­al­ny­mi więk­szy­mi zmia­na­mi wąt­ków fa­bu­lar­nych wstrzy­mam się do mo­men­tu oceny ju­ro­rów, po wy­ni­kach po­sta­ram się też na­pi­sać szer­sze od­po­wie­dzi do ko­men­ta­rzy.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Fa­bu­ła:

Świet­ny kli­mat po­sta­po, ory­gi­nal­ny po­mysł, wy­ko­na­nie rów­nież pierw­sza klasa. Opo­wia­da­nie jest fi­lo­zo­ficz­ne, przez co mo­men­ta­mi przy­cięż­ka­we, ale jak na dość trud­ne te­ma­ty, które po­ru­szasz, to i tak czyta się gład­ko i przy­jem­nie.

Te­ma­ty­ka, a szcze­gól­nie nie­któ­re kwe­stie wy­po­wia­da­ne usta­mi bo­ha­te­rów mo­men­ta­mi są dość kon­tro­wer­syj­ne. Ude­rzasz w nuty, które w ostat­nich la­tach bar­dzo spo­la­ry­zo­wa­ły spo­łe­czeń­stwo, jest kwe­stia wiary i ate­izmu, jest ocena po­li­ty­ki kli­ma­tycz­nej, jest wątek ho­mo­sek­su­al­ny, przez co bez wzglę­du na po­glą­dy, każdy znaj­dzie w tym opo­wia­da­niu coś, co może mu się nie spodo­bać.

Z jed­nej stro­ny gra­tu­lu­ję od­wa­gi oraz próby za­cho­wa­nia obiek­ty­wi­zmu, bo ow­szem sta­rasz się te ak­cen­ty roz­ło­żyć po równo, z dru­giej nie je­stem prze­ko­na­ny, czy jed­nak udało Ci się ten obiek­ty­wizm za­cho­wać. Od­nio­słem wra­że­nie, że w przed­sta­wio­nym spo­rze kwe­stie wy­po­wia­da­ne przez Ja­ni­nę wy­brzmia­ły moc­niej, wy­raź­niej. Do tego sam baba Pavan, głów­ny bo­ha­ter, je­dy­ny opi­sy­wa­ny w pierw­szej oso­bie, choć asce­ta i fi­lo­zof, to jed­nak jego myśli krążą wokół Marka, co od­czy­ta­łem jako mru­gnię­cie okiem do czy­tel­ni­ka, i su­ge­stia, po któ­rej stro­nie leżą sym­pa­tie au­to­ra.

 

Styl i język:

Dobry styl i język. Prze­szka­dza­ła mi nieco nie­spój­na nar­ra­cja, bo są frag­men­ty w pierw­szej oso­bie i cza­sie rze­czy­wi­stym oraz frag­men­ty w trze­ciej oso­bie i cza­sie prze­szłym. W trak­cie lek­tu­ry nie udało mi się roz­szy­fro­wać skąd te zmia­ny i czy są ce­lo­we. Do­dat­ko­wo w przy­pad­ku nar­ra­cji pierw­szo­oso­bo­wej nie za­wsze było jasne, kto się za nar­ra­to­rem kryje.

Już póź­niej, ana­li­zu­jąc tekst, zo­rien­to­wa­łem się, że w pierw­szej oso­bie piszę baba Pavan i że co druga sek­cja jest z jego nar­ra­cją. Szko­da, że tak późno. Gdyby to było od po­cząt­ku za­zna­czo­ne wy­raź­niej, miał­bym więk­szą przy­jem­ność z lek­tu­ry.

 

Jesz­cze kilka uwag tech­nicz­nych:

 

Wieszcz wy­cią­gnął z ple­ca­ka chle­ba, po­bło­go­sła­wił go i roz­dał to­wa­rzy­szom.

 

Spo­glą­dam na przy­cup­nię­ty nad wątłą rzecz­ką Domek My­śliw­ski. A ra­czej na to, co z niego zo­sta­ło, gdy po­wo­li do­go­ry­wał tutaj przez lata, opusz­czo­ny przez swych opie­ku­nów. Ko­lej­na ze smut­nych ruin szep­czą­ca o upad­ku czło­wie­ka.

Ta część piel­grzym­ki jest moją ulu­bio­ną, choć szlak pnący się do Ma­łe­go Stawu razem z Łom­ni­cą jest trud­ny – idzie­my wąską, nie­rów­ną ścież­ką uło­żo­ną ze spo­rych ka­mie­ni, czę­ścio­wo już za­ra­sta­ją­cych wy­jąt­ko­wo upar­tym mchem, który jakoś do­sto­so­wał się do złego po­wie­trza.

(Czas te­raź­niej­szy wy­bi­ja z rytmu, wcze­śniej i dalej jest prze­szły.)

 

Kartę na Ślęży zna­la­złam do­pie­ro trzy dni temu. Na Śnież­ni­ku przed­wczo­raj. Kie­dyś te trzy szczy­ty dało się bez pro­ble­mu zdo­być w jedną dobę. (Serio? War­to­by roz­wi­nąć tę myśl, bo współ­cze­śnie, kla­sycz­nie się ra­czej nie da, chyba że sa­mo­cho­dem te­re­no­wym.)

 

Że ona wcale nie pra­gnie mieć spo­ko­ju, tylko kon­tak­tu, lecz boi się go na­wią­zać, chyba zra­nio­na za­dra­mi z prze­szło­ści.

 

Te­ma­ty­ka:

Wy­ma­ga­nia kon­kur­so­we od­no­śnie te­ma­tu zo­sta­ły speł­nio­ne. Do tego chwa­lę za ory­gi­nal­ne po­dej­ście i cie­ka­wą wizję.

 

Po­ten­cjał mo­ty­wa­cyj­ny i efekt wzru­sze­nia:

Choć koń­co­we prze­sła­nie Pe­va­na ma za za­da­nie mo­ty­wo­wać: „Nie trać na­dziei. On żyje. Wie­rzę w to. Nie wy­brał tych miejsc bez po­wo­du. Za­gu­bił się, ale chce, żebyś go od­na­la­zła. Po­trze­bu­je cie­bie. Po­trze­bu­je two­je­go wy­sił­ku. Na pewno wśród tych no­ta­tek są dal­sze wska­zów­ki. Do­strzeż czwo­ro­ścian w trój­ką­cie, a pen­ta­cho­ron w czwo­ro­ścia­nie. Po­święć czas i trud, a od­zy­skasz tego, któ­re­go ko­chasz.” to jed­nak nie wy­brzmia­ło ono w mojej gło­wie wy­star­cza­ją­co wy­raź­nie. Być może dla­te­go, że mówił to do Ja­ni­ny, która była na­sta­wio­na scep­tycz­nie. A do tego słowa te prze­sła­nia śmierć baby, która bar­dziej do­cie­ra do czy­tel­ni­ka i daje do my­śle­nia, niż jego słowa.

Osta­tecz­nie dużo le­piej pre­zen­tu­je się sfera emo­cjo­nal­na niż mo­ty­wa­cyj­na.

 

Moja punk­ta­cja kon­kur­so­wa: Top5 (5.1 punk­tu)

Ocena por­ta­lo­wa: 5.1/6

 

NB. W mojej su­biek­tyw­nej oce­nie to opo­wia­da­nie zo­sta­ło bar­dzo nie­do­ce­nio­ne w tym kon­kur­sie. Nie­ste­ty po­zo­sta­li ju­ro­rzy nie po­dzie­la­li mo­je­go en­tu­zja­zmu.

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Pod­pi­su­je sie pod opi­nia Chro­sci­sko. Bylam pra­wie pewna, ze ten tekst znaj­dzie sie przy­naj­mniej w pierw­szej dzie­siat­ce.

Ilu­stra­cje nie zo­sta­ły wzię­te pod uwagę – tekst ma się bro­nić sam.

 

Pur­pu­ra, patos, za­dę­te, gór­no­lot­ne me­ta­fo­ry ma­sku­ją­ce brak sensu (mętny mi­sty­cyzm to nie sens) – nie mogę wy­klu­czyć, że nie­zno­śnie wy­du­ma­ny ton jest tu ce­lo­wy, bo pa­su­je do ekhm, tre­ści. Po­mysł, że ktoś ce­lo­wo do­pro­wa­dza do za­gła­dy świa­ta, zdaje mi się ciut na­iw­ny – nie, żeby nie było ta­kich, któ­rzy chęt­nie by to zro­bi­li, ale czy oni mają aż takie moż­li­wo­ści? Zresz­tą – za­wsze ła­twiej oskar­żyć "onych", za­ło­żyć ręce i cze­kać na cud, niż się przy­sto­so­wać albo wal­czyć, nie­praw­daż? Pa­ra­le­lizm dążeń Ja­ni­ny i Pa­va­na ujaw­nia się za późno i jest za słabo za­ry­so­wa­ny, żebym mogła na­zwać tekst spój­nym. Zwią­zek z te­ma­tem jest luźny.

 

Jeśli in­te­re­su­je Cię szcze­gó­ło­wa ła­pan­ka, pro­szę o adres na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne płyn­nie, i ze spraw­nym warsz­ta­tem (parę drob­nych błę­dów typu li­te­rów­ka czy po­wtó­rzo­ny wyraz się za­po­dzia­ło, ale to nie pro­blem). Nie­ste­ty – pod wzglę­dem fa­bu­ły nie wcią­gnę­ło, choć po­mysł jakiś był. Zwy­czaj­nie bra­kło głębi, która zdaje się miała być głów­ną cechą tek­stu.

 

Nie zmie­nia to jed­nak faktu, iż w tek­ście jest kilka frag­men­tów, które mocno przy­ku­wa­ją uwagę. Takie pro­ste zda­nia typu "oni ufają sło­wom". Nie dość, ze te trzy wy­ra­zy same w sobie sta­no­wią wy­mow­ną sen­ten­cję, to jesz­cze dzia­ła­ją na dwóch in­nych po­zio­mach. Jeden to bez­po­śred­ni kon­tekst ludzi uczest­ni­czą­cych w wę­drów­ce, drugi… Drugi nie wiem czy jest ce­lo­wy, czy wy­szedł przy­pad­kiem, ale w bar­dzo cie­ka­wy spo­sób łączy się z koń­co­wą scen­ką, w któ­rej pa­da­ją słowa o pa­ra­noi i teo­riach spi­sko­wych. Bobo jest tu jakaś dia­gno­za ludz­ko­ści, ale mocno za­szy­ta w tek­ście, nie od razu wi­docz­na spod war­stwy emo­cji bo­ha­te­rów. A do­szu­ki­wał­bym się tutaj przede wszyst­kim od­nie­sie­nia do tego, jak po­la­ry­za­cja spo­łe­czeń­stwa spra­wia, że wszel­kie stro­ny kon­flik­tów coraz mniej zwra­ca­ją uwagę na ar­gu­men­ty. W sumie w stro­nę ta­kiej in­ter­pre­ta­cji może na­kie­ro­wy­wać też frag­ment o moż­li­wych przy­czy­nach na­pa­du na part­ne­ra jed­nej z po­sta­ci – tam też pada su­ge­stia, że ra­dy­ka­lizm idzie ze­wsząd.

 

Ze zdań przy­ku­wa­ją­cych uwagę są jesz­cze dwa:

 

"góry za­wsze przy­cią­ga­ły tych, któ­rzy chcie­li od­na­leźć Boga"

– też wie­lo­znacz­ne na różne spo­so­by, nie tylko te zwią­za­ne z re­li­gij­no­ścią.

 

"Dzie­więć mi­liar­dów imion Boga re­zo­nu­je w moim umy­śle."

– a to też warte uwagi, jak sądzę na­wią­zu­ją­ce do licz­by lud­no­ści w cza­sie akcji opo­wia­da­nia.

 

Mnie nie po­rwa­ło, ale ogól­nie rzecz bio­rąc tekst jest dobry i umie­jęt­nie prze­my­ca­ją­cy różne prze­my­śle­nia.

 

A, no i widać, ze był jakiś re­se­arch w te­ma­cie gór :-)

 

A, no i wątek he­ro­izmu nie­mal po­mi­nię­ty – jeśli nie li­czyć jed­ne­go zda­nia.

Okej, no to pora na długi ko­men­tarz od­au­tor­ski :)

 

@Ni­ne­din

Przede wszyst­kim bar­dzo się cie­szę, że tekst cie­bie wzru­szył. No i że mi­sty­cyzm cię kupił, cho­ciaż nie są to Twoje ulu­bio­ne kli­ma­ty.

 

Chęt­nie bym wie­dzia­ła coś wię­cej o Ja­ni­nie i Sig­mun­dzie, o tym jego sza­leń­stwie, o tym, dla­cze­go Ja­ni­na kła­ma­ła w kwe­stii tego, czego szuka.

Tu wła­śnie (czę­ścio­wo bę­dzie się to od­no­sić też do ko­men­ta­rza Reg, dla któ­rej wątek Ja­ni­ny i Sig­mun­da był mało czy­tel­ny), czy przez chęć wy­ra­że­nie tego w oszczęd­ny i sym­bo­licz­ny spo­sób nie prze­gią­łem w drugą stro­nę i nie za­mgli­łem za bar­dzo tego ele­men­tu tek­stu.

 

Dla­cze­go Ja­ni­na może nie tyle skła­ma­ła, co po pro­stu na­gię­ła fakty od­no­śnie swo­ich celów po­szu­ki­wań? Od­po­wiedź jest krót­ka: nie chcia­ła wie­rzyć. Była osobą twar­do stą­pa­ją­cą po ziemi, co prze­sta­wi­łem z per­spek­ty­wy Pa­va­na. Nie chcia­ła wie­rzyć w to, że jej uko­cha­ny mąż za­czął skła­niać się ku spi­sko­wym teo­riom świa­ta, a na­stęp­nie prze­ja­wiać ob­ja­wy manii prze­śla­dow­czej. 

 

Znik­nął bez słowa, zo­sta­wił tylko krót­ki list. Trop pro­wa­dził na Ślężę, ze Ślęży na Śnież­nik, ze Śnież­ni­ka tutaj. Każdy ko­lej­ny zapis coraz bar­dziej świad­czył… Świad­czył o… – Słowa wię­zły jej w krta­ni. Wiatr świ­stał coraz moc­niej. – On już cał­kiem za­tra­cił się w sza­leń­stwie. To wszyst­ko moja wina, igno­ro­wa­łam ob­ja­wy…

Wy­par­ciem pró­bo­wa­ła unik­nąć bólu. Nie chcia­ła po­ru­szać tego te­ma­tu, dla­te­go w “zła­go­dzo­ny” spo­sób mó­wi­ła o tre­ści za­war­tej na kar­tach, kiedy po raz pierw­szy roz­ma­wia­ła o tym z Lusią:

 

– To mnie za­sko­czy­łaś, nie spo­dzie­wa­ła­bym się. No więc moje po­szu­ki­wa­nia to coś w stylu geo­ca­chin­gu. Z tym że osoba, która chowa karty, nie robi tego dla za­ba­wy. Ra­czej… ze stra­chu. Za­war­ta na nich wie­dza jest dość szo­ku­ją­ca. Pro­jek­ty in­sta­la­cji wy­chwy­tu­ją­cych dwu­tle­nek węgla, pro­po­no­wa­ne ge­no­my ro­ślin mo­dy­fi­ko­wa­nych spe­cjal­nie pod cele re­kul­ty­wa­cyj­ne. Do tego ra­por­ty, wedle któ­rych zmia­ny, które za­szły w kli­ma­cie, miały być ko­rzyst­ne dla pew­nych… grup in­te­re­su. Po­dob­no. Trud­no mi to teraz oce­nić. Znam do­brze tego, kto zgro­ma­dził wszyst­kie te in­for­ma­cje, ale nie mam bla­de­go po­ję­cia, dla­cze­go ukry­wa je w gó­rach. Wo­la­ła­bym, żeby to były ja­kie­kol­wiek inne miej­sca.

Nie chcia­ła do­ty­kać isto­ty spra­wy, bo nie chcia­ła ujaw­niać tego in­tym­ne­go frag­men­tu swego życia w za­sa­dzie le­d­wie co po­zna­nym osobą, po pro­stu się wsty­dzi­ła. Dla­te­go za­mknę­ła się w pew­nej gra­ni­cy, co pod­kre­śla też pod­ty­tuł tego roz­dzia­łu. Do­pie­ro kiedy od­czy­ta­ła treść ostat­niej karty, która była jesz­cze bar­dziej cha­otycz­na pod wzglę­dem tre­ści od po­zo­sta­łych:

 

Trop pro­wa­dził na Ślężę, ze Ślęży na Śnież­nik, ze Śnież­ni­ka tutaj. Każdy ko­lej­ny zapis coraz bar­dziej świad­czył… Świad­czył o… – Słowa wię­zły jej w krta­ni. – On już cał­kiem za­tra­cił się w sza­leń­stwie.

Wtedy też ta gra­ni­ca z ze­wnętrz­nym świa­tem, którą sobie wy­zna­czy­ła, po pro­stu pękła. Znów wy­ka­za­ła się nie­wia­rą. Cał­ko­wi­cie zwąt­pi­ła w to, że jesz­cze uda się jej od­na­leźć męża. Nie była już w sta­nie tego znieść, więc się otwo­rzy­ła, gdzieś w głębi duszy pra­gnąc wspar­cia. Wtedy otu­chy do­da­je jej Pavan:

 

„Nie trać na­dziei. On żyje. Wie­rzę w to. Nie wy­brał tych miejsc bez po­wo­du. Za­gu­bił się, ale chce, żebyś go od­na­la­zła. Po­trze­bu­je cie­bie. Po­trze­bu­je two­je­go wy­sił­ku. Na pewno wśród tych no­ta­tek są dal­sze wska­zów­ki. Do­strzeż czwo­ro­ścian w trój­ką­cie, a pen­ta­cho­ron w czwo­ro­ścia­nie. Po­święć czas i trud, a od­zy­skasz tego, któ­re­go ko­chasz”.

Tutaj też chcia­łem za­wrzeć jeden z prze­wod­nich mo­ty­wów– a w za­sa­dzie motyw ty­tu­ło­wy. Sym­bo­le. Nada­wa­nie zna­cze­nia ele­men­tom świa­ta ze­wnętrz­ne­go, po­wta­rza­ją­cych się w nich wzor­com. Wę­drów­ka Ja­ni­ny po gó­rach w po­szu­ki­wa­niu męża też jest swego ro­dza­ju sym­bo­lem. Z uwagi na trau­mę z dzie­ciń­stwa za wszel­ką cenę chcia­ła­by tego unik­nąć:

 

Znam do­brze tego, kto zgro­ma­dził wszyst­kie te in­for­ma­cje, ale nie mam bla­de­go po­ję­cia, dla­cze­go ukry­wa je w gó­rach. Wo­la­ła­bym, żeby to były ja­kie­kol­wiek inne miej­sca.

 

Sig­mund mu­siał wie­dzieć o tym, że Ja­ni­na nie­na­wi­dzi gór. Dla­te­go ten fakt przy­spa­rzał jej do­dat­ko­we­go cier­pie­nia. Nie po­tra­fi­ła pojąć, dla­cze­go bli­ska jej osoba po­stą­pi­ła w ten spo­sób. Wy­da­je mi się, że cza­sa­mi trud­no jest zro­zu­mieć krzyw­dzą­ce za­cho­wa­nie bli­skich – choć­by uciecz­kę tej osoby w nad­uży­wa­nie sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych, uza­leż­nie­nia, albo izo­lo­wa­nie się, uni­ka­nie kon­tak­tu.

Po­ja­wia się py­ta­nie: Dla­cze­go ta osoba nam to robi? Czy nie widzi, że nam na niej za­le­ży, że dla niej się sta­ra­my? Czę­sto jed­nak przy­czy­na tego za­cho­wa­nia może być ukry­ta, łatwa do prze­ocze­nia z po­wo­du emo­cji, które tar­ga­ją czło­wie­kiem. Może to jakiś pro­blem bli­skie­go, z któ­rym nie chciał do końca się dzie­lić, żeby nie zrzu­cać cię­ża­ru na in­nych, aż w końcu nie wy­trzy­mał. Może to fakt, że bli­skie­mu cał­ko­wi­cie za­wa­lił się obraz świa­ta i wy­da­wa­ło mu się, że już nikt go w pełni nie zro­zu­mie, nawet uko­cha­na osoba. 

Dla­te­go Pavan po­wie­dział jej, żeby zo­ba­czy­ła czwo­ro­ścian (4 z ty­tu­łu, naj­prost­szy obiekt [sym­pleks] trój­wy­mia­ro­wy) w trój­ką­cie (3 z ty­tu­łu, naj­prost­szy obiekt dwu­wy­mia­ro­wy), a pen­ta­cho­ron (5 z ty­tu­łu, naj­prost­szy obiekt czte­ro­wy­mia­ro­wy). Sym­bo­licz­nie po­le­cił jej, by do­strze­gła wię­cej wy­mia­rów w tej spra­wie. Może za za­cho­wa­niem Sig­mun­da kryła się jakaś po­zor­nie nie­istot­na rzecz z przy­szło­ści, o któ­rej Ja­ni­na za­po­mnia­ła, a która sta­no­wi­ła klucz do jego od­na­le­zie­nia? Może przez taki a nie inny dobór miejsc Sig­mund pró­bo­wał prze­ka­zać coś, czego nie mógł wy­ra­zić sło­wa­mi z po­wo­du za­bu­rzeń emo­cjo­nal­nych?

Może te trzy góry miały dla niego ja­kieś szcze­gól­ne zna­cze­nie. Tak samo jak mają dla tu­ry­stów i bie­ga­czy, two­rzą coś w ro­dza­ju “Świę­te­go Gra­ala”, jak ujął to Chro­ści­sko w po­ście ogło­sze­nio­wym. Zo­sta­ły wy­bra­ne, bo razem sym­bo­li­zu­ją coś wy­jąt­ko­we­go, choć prze­cież nie bra­ku­je też in­nych wspa­nia­łych gór – Izera, Pra­dziad, Szcze­li­niec Wiel­ki…

Zo­sta­wiam to wszyst­ko w nie­pew­nej prze­strze­ni “Sza­re­go Może”, bo chcia­łem też prze­ka­zać coś, co znowu wło­ży­łem w myśli Pa­va­na:

 

Długo ob­ser­wo­wa­łem i ana­li­zo­wa­łem czyny wę­drow­ców, jed­nak nie bę­dzie dane mi oglą­dać fi­na­łu ich opo­wie­ści. Kro­czy­my po tym świe­cie tylko przez krót­ki czas, nie mo­że­my po­znać wszyst­kich hi­sto­rii.

Nie da się po­znać wszyst­kich per­spek­tyw, do­świad­czyć wszyst­kich prze­żyć. Nie­któ­re rze­czy na za­wsze po­zo­sta­ną tylko w sfe­rze na­szych przy­pusz­czeń, wy­obra­żeń.

 

 

@R­ry­bak

Cie­szę się, że tekst oka­zał się in­te­re­su­ją­cy i Twoim uzna­niu warty po­dium :)

 

@Anet

Cie­szę się, że uzna­łaś opo­wia­da­nie za kli­ma­tycz­ne i wcią­ga­ją­ce :)

 

@Ka­tia­72

Tu rów­nież miło mi wi­dzieć, że tekst się spodo­bał i że uzna­łaś go za jeden z naj­lep­szych w kon­kur­sie. Faj­nie też, że ilu­stra­cje są fajne :)

 

@A­sy­lum

Dzię­ku­ję za no­mi­na­cję do piór­ka. 

 

Po­do­ba mi się też myśl o upad­ku czło­wie­ka wspi­na­ją­ce­go się na szczy­ty po­łą­czo­na z upad­kiem gór.

Cie­szę się, że to zwró­ci­ło twoją uwagę, chcia­łem wła­śnie oprzeć tekst na tym kon­tra­ście. I rów­nież dzię­ku­ję za do­ce­nie­nie zdjęć :)

 

@Ve­rus

 

Cie­szę się, że uzna­łaś tekst za zna­ko­mi­ty :) Co do tego zda­nia:

 

W końcu to kra­ina, gdzie wol­ność czy­jejś pię­ści koń­czy się na wol­no­ści czy­je­goś nosa.

To fraza czę­sto po­wta­rza­na przez przed­sta­wi­cie­li li­ber­ta­ria­ni­zmu. Za jej po­mo­cą chcia­łem prze­my­cić do tek­stu in­for­ma­cję o tym, że akcja tek­stu ma miej­sce w Nowym Li­ber­lan­dzie – fik­cyj­nej kra­inie przy­szło­ści, gdzie osa­dzo­ne było też inne moje opo­wia­da­nie, “Czer­wień”.

 

@Reg

Faj­nie, że po­sta­ci są dla cie­bie żywe i cie­ka­we :) Wątek Ja­ni­ny i Sig­mun­da ob­ja­śni­łem wyżej, od­po­wia­da­jąc Ni­ne­din.

 

@Chro­ści­sko

Przede wszyst­kim dzię­ku­ję za zor­ga­ni­zo­wa­nie kon­kur­su, który za­in­spi­ro­wał mnie do na­pi­sa­nia tej hi­sto­rii. Cie­szę się też, że tekst dla Cie­bie miał ory­gi­nal­ny po­mysł i zna­lazł się w twoim kon­kur­so­wym Top 5.

 

Prze­szka­dza­ła mi nieco nie­spój­na nar­ra­cja, bo są frag­men­ty w pierw­szej oso­bie i cza­sie rze­czy­wi­stym oraz frag­men­ty w trze­ciej oso­bie i cza­sie prze­szłym. W trak­cie lek­tu­ry nie udało mi się roz­szy­fro­wać skąd te zmia­ny i czy są ce­lo­we. Do­dat­ko­wo w przy­pad­ku nar­ra­cji pierw­szo­oso­bo­wej nie za­wsze było jasne, kto się za nar­ra­to­rem kryje.

Już póź­niej, ana­li­zu­jąc tekst, zo­rien­to­wa­łem się, że w pierw­szej oso­bie piszę baba Pavan i że co druga sek­cja jest z jego nar­ra­cją. Szko­da, że tak późno. Gdyby to było od po­cząt­ku za­zna­czo­ne wy­raź­niej, miał­bym więk­szą przy­jem­ność z lek­tu­ry.

Tutaj moż­li­we, że nie za­zna­czy­łem tego do­sta­tecz­nie wy­raź­nie, stąd przy lek­tu­rze mogły być pewne zgrzy­ty. Nar­ra­cja w pierw­szej oso­bie w cza­sie te­raź­niej­szym miała od­da­wać “wej­ście” do umy­słu Pa­va­na, uka­za­nie jego pro­ce­sów my­ślo­wych, któ­rych nie prze­ka­zy­wał na ze­wnątrz po­przez mil­cze­nie. Dla­te­go dla wy­róż­nie­nia pod­ty­tu­ły frag­men­tów z jego per­spek­ty­wy są tylko jed­no­słow­ne. Za każ­dym razem, kiedy ma na­stą­pić “prze­rzut”, uwaga Lusi sku­pia się na Pa­va­nie:

 

Lusia czę­sto za­sta­na­wia­ła się, co baba kryje w swoim sercu, jakie mo­dli­twy czy też me­dy­ta­cje od­pra­wia, ob­ser­wu­jąc smut­ny­mi oczy­ma su­dec­ką kra­inę…

[…]

Lusia zer­k­nę­ła ukrad­kiem na czci­god­ne­go Pa­va­na. Miał ten sam wyraz twa­rzy, co zwy­kle, lecz w jego oku po­ja­wił się de­li­kat­ny błysk. Dla Lusi to była ozna­ka tego, że baba mocno nad czymś myśli.

Nagle zadął wiatr i zmierz­wił włosy star­ca, jakby roz­wie­wał pry­zmę po­pio­łu.

[…]

W za­cho­wa­niu baba też coś się zmie­ni­ło. Lusia za­uwa­ży­ła, że za­czął ob­ser­wo­wać oto­cze­nie z ży­wo­ścią, czy to czymś za­in­te­re­so­wa­ny, czy po pro­stu nie­spo­koj­ny. Jego oczy błysz­cza­ły jak nigdy wcze­śniej.

[…]

Lusia nie mogła jed­nak tak po pro­stu odejść. Pod­bie­gła do baba i przy­kuc­nę­ła przed nim, wta­pia­jąc wzrok w jego błysz­czą­ce oczy.

– Dzię­ku­ję, Vāyu-Pa­van. Dzię­ku­ję za wszyst­ko.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko w od­po­wie­dzi.

 

W nieco bar­dziej mi­stycz­nej i nad­na­tu­ral­nej in­ter­pre­ta­cji Pa­va­na można uznać też za nar­ra­to­ra trze­cio­oso­bo­we­go, który opo­wia­da drugi wątek hi­sto­rii – ze wzglę­du na szcze­gól­ną więź jest w sta­nie od­czy­ty­wać myśli Lusi i pro­wa­dzić opo­wieść z jej per­spek­ty­wy. Dla­te­go też kiedy Pavan umie­ra, hi­sto­ria się koń­czy:

 

Długo ob­ser­wo­wa­łem i ana­li­zo­wa­łem czyny wę­drow­ców, jed­nak nie bę­dzie dane mi oglą­dać fi­na­łu ich opo­wie­ści. Kro­czy­my po tym świe­cie tylko przez krót­ki czas, nie mo­że­my po­znać wszyst­kich hi­sto­rii. Wiem tylko, że moi przy­ja­cie­le są teraz bez­piecz­ni. Tyle mi wy­star­czy.

 

He­ro­izm i mo­ty­wa­cja bar­dzo sub­tel­ne, zgo­dzę się. Bo­ha­ter­stwo sta­ra­łem się tu po­ka­zać w oso­bi­sty, per­so­nal­ny spo­sób – każda z po­sta­ci wal­czy o coś, co dla niej jest ważne: Sasza i Lusia o du­cho­wą i na­tu­ral­ną od­no­wę świa­ta, Ja­ni­na o męża, Pavan o od­zy­ska­nie spo­ko­ju ducha. Śnież­nik i Ślęża są tutaj też nieco w cie­niu Śnież­ki – przez jakiś czas nawet wa­ha­łem się, czy nie opu­bli­ko­wać tek­stu poza kon­kur­sem jako zwy­kły utwór.

 

Jesz­cze co do obiek­tyw­no­ści (tak już bar­dziej na luzie) – ostat­nio po­ja­wi­ły się głosy o tym, że wszech­świat z na­tu­ry nie jest obiek­tyw­ny :) Mi­łość może być asce­tycz­na, a wi­chu­ra nigdy nie zrywa się bez po­wo­du…

 

@Tar­ni­na

 

Dzię­ku­ję za ju­ror­ski ko­men­tarz. Po ła­pan­kę z pew­no­ścią się zgło­szę :) Ilu­stra­cje nie miały pod­le­gać oce­nie, to nie ulega wąt­pli­wo­ści, stwo­rzy­łem je jako do­da­tek uzu­peł­nia­ją­cy ca­łość dla nie­ju­ror­skich czy­tel­ni­ków. Co do sensu – cóż, sens jest dla mnie rze­czą względ­ną ;)

 

Po­mysł, że ktoś ce­lo­wo do­pro­wa­dza do za­gła­dy świa­ta, zdaje mi się ciut na­iw­ny – nie, żeby nie było ta­kich, któ­rzy chęt­nie by to zro­bi­li, ale czy oni mają aż takie moż­li­wo­ści? Zresz­tą – za­wsze ła­twiej oskar­żyć "onych", za­ło­żyć ręce i cze­kać na cud, niż się przy­sto­so­wać albo wal­czyć, nie­praw­daż?

To wła­śnie teo­ria spi­sko­wa – de­po­pu­la­cja, chęć do zgnę­bie­nia in­nych, do­szu­ki­wa­nie się przy­czyn za­gła­dy w ja­kichś ta­jem­ni­czych si­łach. To był punkt wi­dze­nia, do któ­re­go skła­niał się Sig­mund, i który wy­ni­kał z trau­my – trau­my upa­da­ją­ce­go świa­ta, którą prze­ży­wa­ją po­sta­ci w tek­ście. To był punkt wi­dze­nia tylko jed­nej po­sta­ci, Ja­ni­na, żona Sig­mun­da, pod­cho­dzi­ła do tego bar­dzo scep­tycz­nie:

 

Do tego ra­por­ty, wedle któ­rych zmia­ny, które za­szły w kli­ma­cie, miały być ko­rzyst­ne dla pew­nych… grup in­te­re­su. Po­dob­no. Trud­no mi to teraz oce­nić.

 

Stąd cała spra­wa po­wo­do­wa­ła jej cier­pie­nie, o czym pi­sa­łem już wyżej.

 

@Wilk Zi­mo­wy

Rów­nież dzię­ku­ję za ko­men­tarz ju­ror­ski :) Cie­szę się, że choć tekst fa­bu­lar­nie nie za­chwy­cił, to oka­zał się dobry pod wzglę­dem stylu i prze­my­śleń. Faj­nie też, że nie­któ­re sen­ten­cje za­pa­dły ci w pa­mięć. I dzię­ku­ję za traf­ną moim zda­niem re­flek­sję:

 

Bo jest tu jakaś dia­gno­za ludz­ko­ści, ale mocno za­szy­ta w tek­ście, nie od razu wi­docz­na spod war­stwy emo­cji bo­ha­te­rów. A do­szu­ki­wał­bym się tutaj przede wszyst­kim od­nie­sie­nia do tego, jak po­la­ry­za­cja spo­łe­czeń­stwa spra­wia, że wszel­kie stro­ny kon­flik­tów coraz mniej zwra­ca­ją uwagę na ar­gu­men­ty. W sumie w stro­nę ta­kiej in­ter­pre­ta­cji może na­kie­ro­wy­wać też frag­ment o moż­li­wych przy­czy­nach na­pa­du na part­ne­ra jed­nej z po­sta­ci – tam też pada su­ge­stia, że ra­dy­ka­lizm idzie ze­wsząd.

 

"Dzie­więć mi­liar­dów imion Boga re­zo­nu­je w moim umy­śle."

– a to też warte uwagi, jak sądzę na­wią­zu­ją­ce do licz­by lud­no­ści w cza­sie akcji opo­wia­da­nia.

 

Cie­ka­we, że zin­ter­pre­to­wa­łeś to w ten spo­sób. W pier­wot­nym za­my­śle to od­nie­sie­nie do opo­wia­da­nia Ar­thu­ra C. Clar­ke’a “Nine Bil­lion Names of God”.

 

Nie był­bym sobą, gdy­bym nie po­wrzu­cał tutaj kilku od­nie­sień do in­nych dzieł :)

 

Wra­cam wzro­kiem na szlak, ma­sze­ru­ją­ce syl­wet­ki moich to­wa­rzy­szy spo­wi­ja płyn­na aura, jakby byli Je­dy­ną Formą Cią­gło­ści w Prze­strze­ni.

To tytuł jed­nej z rzeźb Umber­to Boc­cio­nie­go:

 

 

Pa­trzę, jak wiatr roz­wie­wa mnie jak man­da­lę.

To na­wią­za­nie do utwo­ru Don­gu­ra­le­sko “Man­da­la” :

 

O tym mó­wi­li ci, co lasem się kar­mi­li

Żyli tu, pili, pę­dzi­li, prze­mi­nę­li w jed­nej chwi­li

Roz­wiał ich wiatr jak man­da­lę

Na razie to tyle. Wszyst­kie zdję­cia po­cho­dzą z jed­nej wy­pra­wy, za którą dzię­ku­ję moim przy­ja­cio­łom :)

Nowy Li­ber­land chyba jesz­cze wróci. Na razie wy­ko­rzy­sta­łem tylko dwa ży­wio­ły – ogień i wiatr.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Co do sensu – cóż, sens jest dla mnie rze­czą względ­ną ;)

Oj, pod­pa­dasz ;D

 To był punkt wi­dze­nia tylko jed­nej po­sta­ci, Ja­ni­na, żona Sig­mun­da, pod­cho­dzi­ła do tego bar­dzo scep­tycz­nie

Tak, masz rację. Ale też Ja­ni­na ogól­nie zro­bi­ła na mnie wra­że­nie osoby bar­dzo scep­tycz­nej. Moż­li­we, że w tym punk­cie tro­chę Cię skrzyw­dzi­łam, nie­sio­na falą ogól­nej iry­ta­cji po­cho­dze­nia ide­olo­gicz­ne­go.

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Sure thing ;)

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Thanks :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

– język eg­zal­to­wa­ny („mi­stycz­na sta­now­czość”), pa­te­tycz­ny i gór­no­lot­ny jak u je­de­na­sto­let­niej Ani Shir­ley z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza, w wielu miej­scach mnie iry­to­wał – ude­rzasz w dra­ma­tycz­ne tony by opi­sać nor­mal­ne sy­tu­acje („wy­rwać z na­pię­te­go stanu”, „gra­ni­ce Ja­ni­ny pękły”); nie jest to wiel­ka zbrod­nia, ale już na wstę­pie zi­ry­to­wa­łeś mnie nie­mo­żeb­nie

 

– „Po pro­stu góry za­wsze przy­cią­ga­ły tych, któ­rzy chcie­li od­na­leźć Boga. W końcu są naj­bli­żej nie­bios.” Halo halo, od dziec­ka uczy się, że Bóg jest wszę­dzie (i widzi nawet co robią twoje rącz­ki ukry­te pod ko­cy­kiem)

 

– ory­gi­nal­ny set­ting, w do­dat­ku temat bar­dzo na cza­sie; je­stem za­in­te­re­so­wa­na

 

– ładny kon­trast mię­dzy róż­ny­mi po­sta­wa­mi wobec upad­ku świa­ta – to zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szy atut tego opo­wia­da­nia

 

– czy nie można nie lubić gór tak po pro­stu? Rzew­na hi­sto­ryj­ka z dzie­ciń­stwa Ja­ni­ny imo jest tu ra­czej zbęd­na, tym bar­dziej, że temat nie wy­pły­nął na­tu­ral­nie, a na za­sa­dzie “teraz autor po­trze­bu­je uza­sad­nić jej nie­chęć” (tylko że wcale nie po­trze­bu­je)

 

– opo­wia­da­nie jest bar­dzo sta­tycz­ne i przez to nuży, bo­ha­te­ro­wie idą i roz­ma­wia­ją, bra­ku­je akcji, hi­sto­rię wy­ja­śniasz dia­lo­ga­mi (in­fo­dum­py ładne, ale nadal in­fo­dum­py)

 

– je­dy­ną bo­ha­ter­ką z cha­rak­te­rem jest tu Ja­ni­na, a też nie można o niej wiele po­wie­dzieć; resz­ta bo­ha­te­rów ogra­ni­cza się do imie­nia i jed­noz­da­nio­we­go opisu wy­glą­du; są pła­scy, zbęd­ni i nie po­sia­da­ją wła­snej hi­sto­rii

 

– język bar­dzo po­praw­ny, do­szli­fo­wa­ny, dobra ro­bo­ta!

 

– in­te­re­su­ją­ce jest po­dej­ście do te­ma­tu i mo­no­lo­gi o wie­rze, to zde­cy­do­wa­nie coś no­we­go i przy­ku­wa­ją­ce­go uwagę; po­rząd­nej hi­sto­rii nie stwo­rzy­łeś, ale ład­nie opo­wie­dzia­łeś to, co mia­łeś

 

– opo­wia­da­nie zna­la­zło się tuż za pierw­szą dzie­siąt­ką w mojej pry­wat­nej punk­ta­cji, gra­tu­lu­ję ;)

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Wstęp.

“Nie­ste­ty mało czasu u mnie ostat­nio. Toteż moje ko­men­ta­rze będą krót­kie, kil­kuz­da­nio­we. Za­rę­czam jed­nak, że tek­sty prze­czy­ta­łem z taką uwagą i sta­ran­no­ścią, na jaką było mnie stać!”

 

Rzepy obo­wiąz­ko­we:

– “Wieszcz wy­cią­gnął z ple­ca­ka chle­ba” – co wy­cią­gnął?;

– “bra­ko­wa­ło sil­nej wła­dzy tak jak w Bran­den­bur­gii” – ogól­nie to “ta­kiej, jak”;

– “widok Su­de­tów, jak­kol­wiek nie znisz­czo­nych” – kur­cze, jak­kol­wiek? mó­wisz jak moja córka! nie lubię!!;

– “wie­dzy jako nie­chcia­ne­go brzmie­nia” – brzmieć to może moja au­dy­cja – li­te­rów­ka.

 

No i ta­kiej li­te­ra­tu­ry nie lubię! Ja­kieś na ślinę skle­co­ne po­my­sły, garść tru­izmów i wąt­pli­wych sądów! Glo­bal­ne ocie­ple­nie, ho­mo­fo­bia, hin­du­ski mi­sty­cyzm – kli­sza za kli­szą, po­par­ta co praw­da bar­dzo do­brym warsz­ta­tem, ale w sumie ofe­ru­ją­ca ni­ja­ka papkę! Bo o czym wła­ści­wie jest ten tekst?

Wic­ke­dzie, jak mo­głeś??

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

@Kam_mod

 

Dzię­ku­ję za ju­ror­ski ko­men­tarz :) Cie­szę się, że tek­sto­wi nie­wie­le bra­ko­wa­ło do Two­jej to­po­wej 10.

 

– „Po pro­stu góry za­wsze przy­cią­ga­ły tych, któ­rzy chcie­li od­na­leźć Boga. W końcu są naj­bli­żej nie­bios.” Halo halo, od dziec­ka uczy się, że Bóg jest wszę­dzie (i widzi nawet co robią twoje rącz­ki ukry­te pod ko­cy­kiem)

Oj, tutaj będę się kłó­cił ;) Wszech­obec­ność to w końcu tylko jeden z po­glą­dów, nie­po­dzie­la­ny przez wszyst­kich.

https://en.wikipedia.org/wiki/Sacred_mountains 

Wiele gór ma klu­czo­we zna­cze­nie dla nie­któ­rych wy­znań.

 

– ory­gi­nal­ny set­ting, w do­dat­ku temat bar­dzo na cza­sie; je­stem za­in­te­re­so­wa­na

 

W tym samym świe­cie przed­sta­wio­nym osa­dzo­na jest też piór­ko­wa “Czer­wień” – w niej nie ma aż tak wznio­słe­go ję­zy­ka, jest bar­dziej szorst­ki, ulicz­ny. Do uni­wer­sum No­we­go Li­ber­lan­du i Sudet po zmia­nach kli­ma­tycz­nej pla­nu­ję jesz­cze wró­cić (jak wspo­mi­na­łem już w ko­men­ta­rzach wyżej), acz­kol­wiek w za­mie­rze­niu każde opo­wia­da­nie ma być od­ręb­ną hi­sto­rią z róż­ny­mi bo­ha­te­ra­mi i róż­nym sty­lem. Lejt­mo­ty­wem są ży­wio­ły, na razie wy­ko­rzy­sta­łem ogień (w “Czer­wie­ni”) i wiatr (tutaj).

 

 – czy nie można nie lubić gór tak po pro­stu? Rzew­na hi­sto­ryj­ka z dzie­ciń­stwa Ja­ni­ny imo jest tu ra­czej zbęd­na, tym bar­dziej, że temat nie wy­pły­nął na­tu­ral­nie, a na za­sa­dzie “teraz autor po­trze­bu­je uza­sad­nić jej nie­chęć” (tylko że wcale nie po­trze­bu­je)

 

Tutaj się nie zgo­dzę, bo ta hi­sto­ria daje tło do wcze­śniej­sze­go za­cho­wa­nia Ja­ni­ny, więc w moim od­czu­ciu nie przed­sta­wi­łem tego te­ma­tu nagle, bo teraz tego po­trze­bo­wa­łem. Jak wspo­mi­na­łem już wyżej, jed­nym z mo­ty­wów prze­wod­nich w opo­wia­da­niu jest trau­ma. Urazy za­zna­ne przez ludzi, ale także przez przy­ro­dę. 

Ja­ni­na w za­sa­dzie od po­cząt­ku tek­stu prze­ja­wia ob­ja­wy nad­mier­nej czuj­no­ści:

 

Ja­ni­na ner­wo­wo krę­ci­ła głową na wszyst­kie stro­ny, za­ci­ska­jąc zęby. Bie­ga­ła wzro­kiem po oko­li­cy, jakby cią­gle wy­pa­try­wa­ła za­gro­że­nia.

[…]

Z na­szej czwór­ki ona naj­twar­dziej stąpa po ziemi; wciąż ob­ser­wu­je oto­cze­nie i nie widać po niej, że my­śla­mi błą­dzi gdzieś w prze­stwo­rzach jak wielu gór­skich wę­drow­ców.

[…]

Ja­ni­na jed­nak wcale nie była po­ru­szo­na tą at­mos­fe­rą. Im wyżej wcho­dzi­li, tym bar­dziej sta­wa­ła się spię­ta. To za­ci­ska­ła pię­ści, to gme­ra­ła coś przy smar­twat­chu albo oku­la­rze.

 

https://en.wikipedia.org/wiki/Hypervigilance

 

“In hy­pe­rvi­gi­lan­ce, there is a per­pe­tu­al scan­ning of the envi­ron­ment to se­arch for si­ghts, so­unds, pe­ople, be­ha­viors, smells, or any­thing else that is re­mi­ni­scent of ac­ti­vi­ty, thre­at or trau­ma. The in­di­vi­du­al is pla­ced on high alert in order to be cer­ta­in dan­ger is not near. Hy­pe­rvi­gi­lan­ce can lead to a va­rie­ty of ob­ses­si­ve be­ha­vior pat­terns, as well as pro­du­cing dif­fi­cul­ties with so­cial in­te­rac­tion and re­la­tion­ships.”

 

 

Jej za­cho­wa­nie ma źró­dło w trau­ma­tycz­nych prze­ży­ciach z dzie­ciń­stwa.

 

 

Resz­tę za­rzu­tów przyj­mu­ję na klatę ;) 

 

@Sta­ruch

Rów­nież dzię­ku­ję za ju­ror­ski ko­men­tarz :) Ro­zu­miem, że mogło się nie spodo­bać? 

O czym był ten tekst? Dla mnie przede wszyst­kim o tym, czego lu­dzie szu­ka­ją w gó­rach.

 

Wic­ke­dzie, jak mo­głeś??

Cy­tu­jąc tytuł jed­ne­go z utwo­rów WWO – mogę wszyst­ko ;) Nie ogra­ni­czam się tylko do jed­ne­go nurtu, czę­sto pró­bu­ję eks­pe­ry­men­to­wać – i, jak to bywa przy eks­pe­ry­men­tach, re­zul­ta­ty są różne i za­le­żą od ob­ser­wa­to­ra :)

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Czyli do­brze, że mamy różne punk­ty wi­dze­nia?

Ufff…

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

Ro­zu­miem, że mogło się nie spodo­bać? 

Mój błąd, prze­pra­szam, tutaj na końcu tego zda­nia miała być krop­ka, a nie znak za­py­ta­nia – chcia­łem za­ko­mu­ni­ko­wać, że przyj­mu­ję do wia­do­mo­ści nie­za­do­wo­le­nie z lek­tu­ry opo­wia­da­nia.

 

Czyli do­brze, że mamy różne punk­ty wi­dze­nia?

Do­brze :) Gdyby wszy­scy pa­trzy­li z tego sa­me­go punk­tu wi­dze­nia, świat miał­by o kilka wy­mia­rów mniej ;)

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Misię!, wła­śnie dla­te­go że opko zło­żo­ne z róż­nych punk­tów wi­dze­nia. Zbu­do­wa­łeś skom­pli­ko­wa­ne po­sta­ci z ich back­gro­un­dem (w ly­gły­dżu, bo kró­cej niż pisać – ze­spół czyn­ni­ków…). I wszy­scy udają się na tę samą górę. 

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

@A­sy­lum 

 

Dzię­ku­ję za po­now­ną wi­zy­tę i miły ko­men­tarz :)

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Wic­ke­dzie, dzię­ki za od­po­wiedź, za­po­zna­łam się z po­da­ny­mi lin­ka­mi z przy­jem­no­ścią. Na szczę­ście oba za­rzu­ty były drob­ne i nie wpły­nę­ły zna­czą­co na ocenę tek­stu, więc mam czy­ste su­mie­nie ;)

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

In­te­re­su­ją­ce po­dej­ście.

Choć­by przez to, że sku­piasz się na jed­nej górze, po­zo­sta­łe tylko wspo­mi­nasz.

Ale głów­nie z po­wo­du na­wią­zań do piel­grzym­ki. Jakoś mi się sko­ja­rzy­ło z “Opo­wie­ścia­mi kan­ter­be­ryj­ski­mi”. Na minus to, że za­bra­kło mi ja­kichś po­rząd­nych fa­bu­lar­nych po­wią­zań mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi uczest­ni­ka­mi. Oni po­zo­sta­ją przy­pad­ko­wą zbie­ra­ni­ną. Jakby nie two­rzy­li ze­spo­łu, nie ma tak, że umie­jęt­no­ści każ­de­go oka­zu­ją się nie­zbęd­ne do tego, żeby wszy­scy osią­gnę­li szczyt.

Ale ogól­nie na plus i mi się po­do­ba­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ku­ję za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz, Fin­klo! Faj­nie, że sie po­do­ba­ło :)

 

Choć­by przez to, że sku­piasz się na jed­nej górze, po­zo­sta­łe tylko wspo­mi­nasz.

Kró­lo­wa Sudet jest tylko jedna ;)

 

Na minus to, że za­bra­kło mi ja­kichś po­rząd­nych fa­bu­lar­nych po­wią­zań mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi uczest­ni­ka­mi. Oni po­zo­sta­ją przy­pad­ko­wą zbie­ra­ni­ną. Jakby nie two­rzy­li ze­spo­łu, nie ma tak, że umie­jęt­no­ści każ­de­go oka­zu­ją się nie­zbęd­ne do tego, żeby wszy­scy osią­gnę­li szczyt.

Ta “ran­do­mi­za­cja” po­sta­ci jakoś wpi­sy­wa­ła mi się w motyw piel­grzym­ki, pod­czas któ­rej czę­sto po­zna­je się zu­peł­nie róż­nych ludzi. Ale fakt, od­bie­głem tym tro­chę od za­sad­ni­cze­go nurtu uka­zy­wa­nia he­ro­izmu i wza­jem­nej współ­pra­cy bo­ha­te­rów w li­te­ra­tu­rze.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Pięk­ne opo­wia­da­nie. Czte­ry kom­plet­nie różne osoby wę­dru­ją­ce na Śnież­kę w zu­peł­nie in­nych ce­lach, a jed­nak razem. Każda z nich ma wy­ra­zi­sty cha­rak­ter i swoją wła­sną hi­sto­rię. I do tego cie­ka­wy kra­jo­braz gór­ski, który jest z jed­nej stro­ny mrocz­ny i nie­po­ko­ją­cy, a z dru­giej pięk­ny i ma­je­sta­tycz­ny. Przed­sta­wi­łeś to wszyst­ko w zgrab­ny spo­sób. Po­do­ba­ły mi się opisy i me­ta­fo­ry. Fa­bu­ła za­cie­ka­wi­ła. Za­koń­cze­nie nie­prze­wi­dy­wal­ne, otwar­te, bo nie wiemy, jak się po­to­czy­ły losy in­nych bo­ha­te­rów, jasne jest tylko za­koń­cze­nie hi­sto­rii jed­ne­go z nich. Po­zor­nie naj­waż­niej­szą kwe­stią w tek­ście wy­da­wa­ło mi się dą­że­nie Ja­ni­ny do zna­le­zie­nia cze­goś, co być może po­mo­gło­by świa­tu, ale tak na­praw­dę to hi­sto­rie wszyst­kich bo­ha­te­rów były dla mnie pra­wie tak samo ważne. 

Świat i czasy, o któ­rych pi­szesz, są złe i nie­bez­piecz­ne dla ludzi, a jed­nak po­ka­zu­jesz, że i w ta­kich można się jakoś od­na­leźć i nawet w pew­nym stop­niu je ak­cep­to­wać, czego przy­kła­dem jest Lusia. Skła­nia to do re­flek­sji, że do każ­dych cza­sów, w któ­rych przy­cho­dzi nam ist­nieć, trze­ba się przy­zwy­cza­ić i jakoś w nich żyć. 

Dzię­ku­ję za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz, So­na­to, faj­nie, że się spodo­ba­ło :) 

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Nowa Fantastyka