- Opowiadanie: panrebonka - Ta Przeklęta Fabryka

Ta Przeklęta Fabryka

Opo­wia­da­nie jest nie­no­we, i kiedy je pi­sa­łem, nie po­dej­rze­wa­łem, że zrobi się tak ak­tu­al­ne tak szyb­ko. O Li­got­tim jesz­cze wów­czas nie sły­sza­łem.

 

Jeśli ktoś pre­fe­ru­ję wer­sję audio, to pro­szę tutaj:

 https://erichzannchamberorchestra.bandcamp.com/track/ta-przekl-ta-fabryka

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ta Przeklęta Fabryka

W prze­klę­tej fa­bry­ce pra­co­wał kie­dyś mój star­szy, zanim go stam­tąd zwol­ni­li. Póź­niej co praw­da imał się jesz­cze in­nych roz­ma­itych fuch, a teraz to nawet jest re­por­te­rem w na­szej lo­kal­nej ga­ze­cie. Żadne tam wiel­kie halo, czę­ściej tylko wraca do domu pi­ja­ny. Pew­ne­go razu był u nas Bed­na­rek (bo mama wy­je­cha­ła – a jakby była, to by nie prze­szły takie nu­me­ry), który naj­pierw zo­stał mi przed­sta­wio­ny jako tajny agent, a potem jako szef mafii Gniew­skiej. Chla­li wódę od rana, oczy­wi­ście, śmier­dzie­li i beł­ko­ta­li.

– Sssy­nuś, nnie gnie­waj się… Hep! …aaaale mamy tu ważne in­te­re­sy i to… To jest w ogóle spra­wa wagi PaA.. PAń-stwo­wej, tak więc sza! Ani słów­ka mamie. To jest pan Bed­na­rek i jest on no, tym…

(Tutaj rze­czo­ny Bed­na­rek pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, a brzmia­ło to w wol­nym tłu­ma­cze­niu mniej wię­cej jak: „Ee… ee.. gym!”, wy­po­wie­dzia­ne takim chry­pli­wym, za­wo­dzą­cym gło­sem jak u zom­bia­ka.)

… Taj­nym Agen­tem. No. Robi różne rze­czy, i są to ważne rze­czy i tajne bar­dzo… No, spra­wa życia lub śmier­ci. Bed­na­rek, pokaż no Ra­fał­ko­wi pi­sto­let.

Tutaj Bed­na­rek nie­pew­nym, chwiej­nym ru­chem wy­do­był skądś gnata i za­krę­cił nim jak re­wol­we­ro­wiec. Nie po­wiem, do­sta­łem pie­tra, bo taka za­baw­ka w rę­kach dwóch w sztok pi­ja­nych gości to nie za­baw­ka. To chyba był glock i wie­rzę, że był praw­dzi­wy – no bo ina­czej się kręci pla­sti­ko­wa splu­wa i też ina­czej taka, która jest cięż­ka, cała z me­ta­lu i też ina­czej się błysz­czy niż taka pla­sti­ko­wa.

Innym zaś razem star­szy pisał ar­ty­kuł o pracy po­li­cji, i daję słowo, że wam się nie śni, jak ta po­li­cja „pra­cu­je”. Bez kitu, pięć dni go nie było w domu i nie ra­czył za­dzwo­nić, a mama to już my­śla­łem że w ścia­nę wle­zie ze zgry­zo­ty i tak mi się jej żal zro­bi­ło, że aż się za­chcia­ło pła­kać – ale nic to, bo jak jest oj­ciec taki lewy to trze­ba sa­me­mu być fa­ce­tem. Jak wró­cił, to był tak na­pru­ty, że słowa jed­ne­go nie mógł z sie­bie wy­do­być, a chwiał się na boki tylko i nowy gar­ni­tur miał cał­kiem znisz­czo­ny, jakby spadł z pę­dzą­ce­go quada w je­ży­ny. W ogóle był dra­ma­tycz­nie po­krwa­wio­ny i albo mieli wy­pa­dek po pi­ja­ku, albo do­stał po­rząd­ny łomot.

Nic nie chciał mówić, ale potem się oka­za­ło, że była jakaś gruba akcja, z któ­rej pan Ma­rian do­stał w ogóle medal. Mu­sia­ło być tłu­sto, jak na ame­ry­kań­skich fil­mach – po­ści­gi i strze­la­ni­ny. Ła­pa­li ja­kichś kon­kret­nych ban­dzio­rów i żeby było śmiesz­nie, to w ogóle pan Ma­rian miał pod­czas tej akcji zawał, o czym do­wie­dział się póź­niej. Star­szy nic w ogóle nie gadał i nie uspra­wie­dli­wiał swo­je­go pi­jań­stwa, jak to zwykł czy­nić, i to zro­bi­ło tro­chę wra­że­nie na matce – że taka akcja, a on ani mru mru, a też tam prze­cież po­ma­gał. No, wtedy spu­ści­ła z tonu.

W ogóle mój tata to nie jest taki zły i są też z nim fajne mo­men­ty, tylko żeby mniej pił… Ja to se myślę, że on to pro­wa­dzi cał­kiem cie­ka­we życie – i niech ma, niech sobie pro­wa­dzi, ale może nie­ko­niecz­nie po­wi­nien się wtedy żenić. Z dru­giej stro­ny, oj­ciec w końcu jest tylko jeden jaki by nie był, i gdyby się nie oże­nił, to mnie by prze­cież nie było – a muszę przy­znać, że wolę być, niż nie być.

Są z nim na­praw­dę fajne mo­men­ty jak nie pije, bo można z nim jeź­dzić na ro­we­rze w różne wy­rą­bi­ste miej­sca na przy­kład i… może teraz nic nie mi do głowy, ale wierz­cie mi, że czę­sto jest też faj­nie. Osta­tecz­nie, nie jest tak źle.

 

No, ale wra­ca­jąc do tej jego pracy w fa­bry­ce – było to dosyć dawno temu, a ja byłem jesz­cze małym dzie­cia­kiem i coś tam co praw­da pa­mię­tam, ale nie za do­brze. Pa­mię­tam, że pra­wie go wtedy nie było i wra­cał do domu strasz­li­wie zmę­czo­ny, wręcz zmor­do­wa­ny i jakiś taki nie­obec­ny. Nie chciał za bar­dzo o tym gadać, sia­dał w fo­te­lu jakiś taki smęt­ny i wy­pra­ny, a mama się mar­twi­ła, cho­ciaż nie chcia­ła dawać po sobie tego po­znać. Chyba wtedy za­czął na po­waż­nie pić i za­czął się robić z tego pro­blem. Nie wiem, jak długo to trwa­ło, może ze dwa ty­go­dnie, a może i dłu­żej. Teraz to mi się zdaje, że mu­sia­ło dłu­żej, bo tata się prze­cież dość mocno zmie­nił – a dwa ty­go­dnie to ra­czej za mało, żeby tak w środ­ku kogoś po­ru­szyć.

To, co tam pro­du­ko­wa­li, mu­sia­ło być w każ­dym razie strasz­ne. Wszy­scy, któ­rzy tam pra­co­wa­li, mu­sie­li mieć umowę. Star­szy też się za­sła­niał umową, kiedy go matka chcia­ła pro­sto­wać i gębę trzy­mał na kłód­kę – no, ale żeby nawet nam słowa nie pi­snąć? Nie wiem, jakim spo­so­bem ich tam zmu­sza­li, żeby aż tak lo­jal­nie mil­cze­li.

 

Ta prze­klę­ta fa­bry­ka za­wsze jakoś kła­dła się cie­niem na na­szym życiu. Jak tylko wspo­mnę, to za­wsze coś z nią było. Wia­do­mo, dużo fa­ce­tów tam pra­co­wa­ło, i jak roz­ma­wia­li do­ro­śli, to czę­sto pa­da­ło słowo fa­bry­ka, za­zwy­czaj po­prze­dzo­ne przy­miot­ni­kiem „prze­klę­ta” – dla­te­go i ja też mówię „prze­klę­ta fa­bry­ka”.

W ogóle, dla nas, dzie­cia­ków, to za­wsze była część kra­jo­bra­zu, wie­cie, jak wierz­by przy dro­dze i suche ba­dy­le na nie­użyt­kach, gdzie się bie­ga­ło latem i z kijem krę­ci­ło młyn­ka, żeby roz­pi­rzyć te chwa­sty w pył dla za­ba­wy. Fa­bry­ka po pro­stu była i stała jak jakaś pra­daw­na góra albo jak grec­kie ruiny, a dla nas było to czymś na­tu­ral­nym, że ona jest tam i stoi i nawet nie wy­obra­ża­li­śmy sobie, żeby mo­gło­by jej tam nie być. Gdyby nam ktoś to wtedy za­su­ge­ro­wał, to dla nas by­ła­by to abs­trak­cja, równa od­ję­ciu syl­we­tek wierzb z ho­ry­zon­tu albo zma­za­niu chmur z nieba.

Do­ro­śli to za­wsze na­rze­ka­li – że ta „prze­klę­ta fa­bry­ka zła­ma­ła im życie”, bo gdyby „nie ta prze­klę­ta fa­bry­ka”… i pew­nie dużo było w tym racji, ale wie­cie, jak tak se myślę, że wszy­scy do­ro­śli to sobie zna­leź­li pre­tekst (tak to się chyba mówi?), na który można zwa­lać. Bo nie wiem, może i mój star­szy nie za­czął­by pić gdyby nie praca w fa­bry­ce, a może by za­czął, kto wie? Wie­cie, bo prze­cież jest tak jak jest, a nie ma ina­czej, więc po co się za­sta­na­wiać, jak by­ło­by, gdyby nie było tak jak jest teraz? Jest teraz i za­wsze bę­dzie tylko teraz, praw­da? Mi to się wy­da­je lo­gicz­ne.

Z dru­giej stro­ny, to sobie myślę, że oni mimo wszyst­ko mieli prawo do tego, żeby tak mówić – bo prze­cież to nie jest łatwe, na przy­kład stra­cić tam kogoś. Zda­rza­ły się wy­pad­ki, wia­do­mo, bo praca to nie za­ba­wa, jak robi się cięż­kie rze­czy i nikt się z tobą nie cacka. Ja to na pewno nie chciał­bym tam w przy­szło­ści pra­co­wać. W ogóle nie chcę pra­co­wać, bo to prze­sra­ne. Szko­ły nie lubię (no, może cza­sa­mi pol­ski), a praca to chyba taka gor­sza szko­ła, a dla fa­ce­ta w ta­kiej fa­bry­ce to w ogóle. Ja myślę, że do­ro­śli to w ogóle nie wie­dzą, po co oni żyją, nie wie­dzą, co robią i się pa­ku­ją w jakąś nie­faj­ną ka­ba­łę, gdzie cią­gle coś muszą i mają same obo­wiąz­ki. Za­sra­ne obo­wiąz­ki, to naj­le­piej – jak moja mama. Dla mojej mamy to wszyst­ko jest „za­sra­nym obo­wiąz­kiem”. Na przy­kład, moim za­sra­nym obo­wiąz­kiem jest w kółko sprzą­tać. Nawet jak nie ma co sprzą­tać, to muszę dwie go­dzi­ny wy­ko­ny­wać swój „za­sra­ny obo­wią­zek”, nim pójdę na dwór, tak – nie wiem – pro­fi­lak­tycz­nie chyba, żebym się przy­zwy­cza­jał.

 

No, ale wra­ca­jąc do fa­bry­ki – jak byłem jesz­cze mniej­szy, to strasz­nie byłem cie­kaw, co się w tam robi i chcia­łem się do­stać do środ­ka. Tyle się o tym za­wsze mó­wi­ło…

Ro­dzi­ce to oczy­wi­ście za­bra­nia­li nam się tam szwę­dać, ale wie­cie, jak myśmy ich słu­cha­li. Kie­dyś się może i bałem, ale teraz to spoko, nie ma pro­ble­mu – ci fa­ce­ci, co tego pil­nu­ją, to w ogóle są śla­ma­zar­ni i ślepi chyba. Mi się tak zdaje, że bar­dziej to mają stra­szyć małe dzie­ci niż rze­czy­wi­ście cze­goś pil­no­wać. Wla­złem tam nie raz i sporo się na te­re­nie znam, nawet se mapę z Piotr­kiem zro­bi­li­śmy (Pio­trek to mój naj­lep­szy kum­pel).

Mu­si­cie wie­dzieć, że ta fa­bry­ka to nie jest w ogóle jed­no­rod­na i po­dzie­lo­na jest na wiele czę­ści (kom­plek­sów, tak to się chyba mówi), a oto­czo­na ugo­rem na ki­lo­me­try. Na tej łące wo­ko­ło lu­bi­my się bawić w ko­smicz­ną eks­pe­dy­cję, bo tam w isto­cie jest tro­chę jak na innej pla­ne­cie. Są chwa­sty wy­so­kie na dwa-trzy metry, suche i zbrą­zo­wia­łe, a my sobie wy­obra­ża­my że to ko­smicz­ne eu­ka­lip­tu­sy.

Z ziemi w tej łące wy­grze­bać można masę rze­czy, cza­sa­mi na­praw­dę bar­dzo dziw­nych. Nie­któ­rzy mówią, że to w ogóle wiel­kie śmiet­ni­sko, tylko że z wierz­chu przy­kle­pa­ne zie­mią. Mi się wy­da­je, że to racja, bo w rze­czy samej jak się roz­grze­bie butem, to za­wsze pod spodem są ja­kieś kable, spar­cia­łe worki, cegły i szma­ty – ale to chyba wszę­dzie. Sa­mo­chód można by pew­nie od­ko­pać, jak by się do­brze po­grze­ba­ło. Pio­trek to mówi, że tam w ogóle było kie­dyś mia­sto.

 

Są miej­sca strasz­ne, gdzie le­piej nie cho­dzić. Teraz, jak se po­my­ślę, gdzie się cza­sa­mi ła­zi­ło, to aż mam ciary. Na­praw­dę, mie­li­śmy fuksa, że nic się nigdy nie stało i po­wiem wam – jeśli w przy­szło­ści będę miał syna to nie chciał­bym, żeby on łaził tam, gdzie ja. Kie­dyś to sobie nie zda­wa­li­śmy spra­wy, że ta fa­bry­ka to jest coś nie­do­bre­go, a nie tylko jakaś rzecz, która po pro­stu stoi i nic ta­kie­go nie robi.

Na tej łące wokół są miej­sca­mi bagna, które trze­ba omi­jać. Raz żeśmy z Piotr­kiem i jego małym bra­cisz­kiem wleź­li pra­wie w to bagno – bo Pio­trek, głupi, za­brał z nami gów­nia­rza i się ten mały za­pę­dził gdzieś, a potem tylko krzy­kiem roz­darł. Opa­dły go wiel­kie na trzy cen­ty­me­try, czar­nia­we i lśnią­ce mszy­ce, któ­rych jest pełno w tym ba­gnie i mi aż serce sta­nę­ło, jak go zo­ba­czy­łem. Szyb­ko za­czę­li­śmy strzą­sać to świń­stwo su­chy­mi ba­dy­la­mi i wierz­cie, na­praw­dę mie­li­śmy fuksa, że go nie po­gry­zły. Potem na ziemi zro­bi­li­śmy z nimi ma­sa­krę i bi­li­śmy ki­ja­mi – a pę­ka­ły aż z takim su­chym hu­kiem i w środ­ku miały ży­wo­czer­wo­ną, kle­istą maź. Twar­de były, sku­ba­ne, i mocno trze­ba je było młó­cić. Jak się do ich fla­ków przy­tknę­ło żywą trawę, to się skrę­ca­ła, czer­nia­ła i wię­dła.

Tak w ogóle, to duża część tej fa­bry­ki nie pra­co­wa­ła i była opusz­czo­na. Tam można było bie­gać bez­piecz­nie, jak się wie­dzia­ło gdzie. Uwa­żać zaś trze­ba było w miej­scach, gdzie pra­co­wa­li – bo i nie po­wiem, tam też ci­cha­czem prze­my­ca­li­śmy się, żeby szpie­go­wać. Raz się zda­rzy­ło (a byłem wtedy sam), że tra­fi­łem na miej­sce, gdzie sporo się stra­chu naja­dłem i w gacie o mało nie na­ro­bi­łem. Był taki płot dru­cia­ny, zwień­czo­ny za­sie­ka­mi jak w woj­sku, gdzie raz zna­la­złem miej­sce, w któ­rym się można było prze­ko­pać. Póź­niej to na­pra­wi­li, ale przez chwi­lę dało się tam wejść. Za tym pło­tem były usy­pi­ska sza­re­go pyłu, bez­barw­ne­go i ide­al­nie wręcz ma­to­we­go, jak kurz. Nie po­wiem, za­wsze się tego bałem, bo mi się zda­wa­ło, że to tru­ci­zna (raz Pio­trek po­wie­dział mi, że to kar­bid i że to naj­więk­sza na świe­cie tru­ci­zna; wy­star­czył­by jeden gram do­da­ny do wody pit­nej, żeby wy­truć na śmierć 10000 ludzi). Sta­ra­łem się jak naj­mniej od­dy­chać i tylko przez ko­szu­lę, bo się z tych hałd ku­rzy­ło. Było to w jakiś spo­sób zło­wiesz­cze, jakby z tych wiel­kich kup biła jakaś czar­na, onie­śmie­la­ją­ca ener­gia – tak bar­dzo czuło się, że to jest coś aż tak złego. Krą­ży­łem tak wokół i coraz bar­dziej się bałem, ale cie­ka­wość, wia­do­mo, była sil­niej­sza. Sta­ra­łem się więc cho­wać i jak naj­bli­żej po­dejść, żeby zo­ba­czyć, co też się tam dzie­je.

Naraz zdę­bia­łem, bo pra­wie wpa­dłem na Nich. Sku­li­łem się cał­kiem, choć byłem za jakąś ma­szy­ną i czu­łem już, że za­czy­nam pa­ni­ko­wać, mimo iż wie­dzia­łem, że to nie­do­bre – bo prze­cież mu­sia­łem wró­cić. Po­sta­no­wi­łem oczy­wi­ście wy­ba­dać, co Oni robią.

Wy­glą­da­li strasz­nie. Nie wiem, czym byli – może i to ci Chiń­czy­cy, któ­rych tu ponoć przy­wo­zi­li w kon­te­ne­rach i raz w por­cie jak nalot ro­bi­li, to się zda­rzy­ło że jeden otwar­li i wy­to­czy­ły się ze środ­ka gni­ją­ce trupy ca­łych ro­dzin z dzieć­mi. Mogło to być, że ich oży­wi­li, bo ci moi wy­glą­da­li zu­peł­nie jak trupy. Łach­ma­ny mieli po­dar­te, tak, że jed­ne­mu fa­ce­to­wi w ogóle przez wiel­ką dziu­rę wy­sta­wa­ła zwiot­cza­ła, sina dupa i w ogóle się tym nie przej­mo­wał. Cali byli w tym pyle i go tar­ga­li szu­fla­mi – to w ogóle było naj­dziw­niej­sze, bo to co ro­bi­li, nie miało naj­mniej­sze­go sensu. Stali cią­gle w tych sa­mych miej­scach i na­bie­ra­li w szu­fle pyłu, a potem zaraz wy­sy­py­wa­li go tam, skąd go przed­tem na­bra­li. Cza­sa­mi jakiś z nich ki­chał i char­kał, ale w tak obrzy­dli­wy spo­sób i z takim mo­krym, głę­bo­kim dud­nie­niem, że łatwo sobie można było wy­obra­zić, jak w środ­ku ma wszyst­ko czar­ne od zgni­li­zny. Pusz­czał wręcz pawia z brą­zo­wej, kar­me­lo­wej fleg­my, która się zaraz w tym pyle ob­ta­cza­ła i kur­czy­ła w sobie.

Naj­gor­sze to mieli oczy – tak pod­krą­żo­ne, jak jakiś nie­ziem­ski, ciem­ny księ­życ. Gałki mieli wy­schnię­te, wy­łu­pia­ste i ob­cią­gnię­te si­no­brą­zo­wą, wklę­śnię­tą wokół skórą, tak, jakby im coś ją za­ssa­ło od środ­ka. Z tych gałek to pro­mie­ni­ście szły im takie po­twor­ne żyły, czar­ne, jak z za­ka­że­niem. Tak pra­co­wa­li, w mil­cze­niu, i mi się zdaje, że w ogóle nie ro­bi­li prze­rwy – tylko od czasu do czasu któ­ryś z nich cha­rał w hałdę.

Czy­ta­łem kie­dyś o lu­dziach, któ­rzy po­tra­fią po­ru­szać się bez­sze­lest­nie w te­re­nie, nie na­dep­nąw­szy jed­ne­go pa­tycz­ka – ta myśl wier­ci­ła mnie w tam­tej chwi­li i strasz­li­wie ża­ło­wa­łem, że kilku po­przed­nich lat nie po­świę­ci­łem na do­sko­na­le­nie tej umie­jęt­no­ści. Zło­ży­łem sobie wtedy obiet­ni­cę, że jeśli tylko uda mi się wró­cić cało, to będę ćwi­czył, aż stanę się ninją. Tak byłem spie­tra­ny, że zaraz pu­ści­łem się sprin­tem w kie­run­ku nie­szczę­sne­go pod­ko­pu – i pe­wien je­stem, że tamci to w ogóle nic nie wi­dzie­li wokół. Gdyby mnie chcie­li zła­pać, to bym z pew­no­ścią nie uciekł. Myślę, że nic ich tam nie ob­cho­dził jakiś dzie­ciak i że mógł­bym choć­by fi­koł­ki wy­wi­jać przed Nimi, a oni by nie prze­sta­li szu­flo­wać swoim po­wol­nym, od­wiecz­nym tem­pem. Było w tym coś strasz­ne­go – gor­sze­go, niż gdyby za­czę­li war­czeć, kła­pać zę­ba­mi i pró­bo­wa­li mnie rze­czy­wi­ście schwy­cić, jak na hor­ro­rach.

 

Jak póź­niej wi­dzia­łem gdzie­kol­wiek ten szary pył, to nie po­wiem – cykor mnie za­wsze ob­la­ty­wał, nie­za­leż­nie jak mocno sta­ra­łem się trzy­mać w pio­nie. Czę­sto jeź­dzi­łem ro­we­rem wokół te­re­nów fa­bry­ki, bo jak już pew­nie wspo­mi­na­łem, lu­bi­łem rower. Kie­dyś to z ojcem jeź­dzi­łem, ale póź­niej, czy też w okre­sach, jak bar­dziej pił – to sam mu­sia­łem szu­so­wać po tych za­tru­tych te­re­nach. Nie po­wiem, bo było faj­nie. Pełno tam do­brych tras i róż­nych za­ka­ma­rów, tylko trze­ba uwa­żać. Wia­do­mo też, że cza­sa­mi strasz­no… No, ale dzię­ki temu na­praw­dę nie­źle się orien­tu­ję w tych te­re­nach, a kie­dyś na ja­kimś fil­mie sły­sza­łem, że wroga wpierw trze­ba po­znać – tak i ja mówię sobie, że po­zna­ję.

Jest taka droga na Wierz­bię­ci­no, którą się czę­sto jeź­dzi, bo w wiele miejsc dalej od­ga­łę­zia­ją się od niej inne, po­mniej­sze tra­ski. Tam obok szosy jest taka skła­dow­nia – i oczy­wi­ście, do mo­men­tu spo­tka­nia z tymi dziw­ny­mi „Chiń­czy­ka­mi” mia­łem na to wy­la­ne, ale już póź­niej to nie. Kiedy tam prze­jeż­dża­łem, sta­ra­łem się za­wsze za­sła­niać buzię ko­szu­lą, jak nikt nie widzi, bo jak są kum­ple albo do­ro­śli to prze­cież wia­do­mo, siara – taki duży chłop, a się boi. Na­kła­da­łem sobie ko­szu­lę na twarz i pru­łem tam, wy­obra­ża­jąc sobie, że je­stem ja­kimś ko­smicz­nym żoł­nie­rzem na innej pla­ne­cie, w tru­ją­cym śro­do­wi­sku, i noszę maskę prze­ciw­ga­zo­wą.

Pew­nie już do­my­śla­cie się, że w tej skła­dow­ni stał w ko­pach ten strasz­ny, ma­to­wy pył. Czę­sto go za­wie­wa­ło na drogę i wy­glą­da­ło to tro­chę jakby tu zaraz gdzieś była plaża, z któ­rej na­wie­wa pia­sku. Pa­mię­tam też, że tam czę­sto znaj­do­wa­li­śmy trup­ki pta­ków i zde­chłe koty, po­roz­w­łó­czo­ne przez koła aut, cza­sa­mi nawet z po­mi­do­ro­wy­mi sznu­ra­mi jelit na wierz­chu. Wcze­śniej jakoś nie zwra­ca­li­śmy na to uwagi, bo się nam wy­da­wa­ło nor­mal­ne – potem zaś za­czę­ło mi się to wszyst­ko ukła­dać.

 

Plaża była ka­wa­łek dalej, w Gór­kach Za­chod­nich. Tam też cza­sem jeź­dzi­li­śmy, ale już nie tak czę­sto, no bo to spory ka­wa­łek od domu. Parę razy zda­rzy­ło mi się nawet kąpać w Za­to­ce, ale to było rzad­ko, tylko wtedy, gdy na­praw­dę nie­zno­śnie do­pie­kał skwar­ny upał.

Lu­dzie to nic nie wie­dzą i muszą wpierw coś zo­ba­czyć, żeby do łbów im tra­fi­ło. Do­ro­śli to są cza­sa­mi tak głupi, na­praw­dę. Drą się na nas, że mamy po­pra­wić matmę, fizę czy biolę, a im by się samym cza­sa­mi przy­da­ło, żeby wró­ci­li do szko­ły – tak jak z tą całą Za­to­ką. Wska­ku­ją do tej wody i się plu­ska­ją w niej całe ro­dzi­ny, jakby to nic nie było, ta woda. Mam w domu atlas geo­gra­ficz­ny, co sta­rzy mi kie­dyś ku­pi­li, i tam jest taka mapka, na któ­rej jest po­ka­za­ne za­nie­czysz­cze­nie rzek i zbior­ni­ków. Nie­bie­skie są czy­ste, póź­niej są żółte i one prze­cho­dzą stop­nio­wo w po­ma­rań­czo­we i coraz bar­dziej czer­wo­ne, aż do ta­kich brą­zo­wych, ko­lo­ru gówna (ja myślę, że to spe­cjal­nie). Od tych czer­wo­nych po­czy­na­jąc, to już się nie można w nich kąpać. Nasza Za­to­ka jest tutaj brą­zo­wa, nie­mal­że czar­na. Mi to wy­star­cza.

 

* * *

 

Coś się ru­szy­ło.

Jak za­wsze nic się nie dzia­ło, i tylko letni upał wy­pa­lał kolor ze wszyst­kich tych wiel­kich jak drze­wa chwa­stów, i było tak parno i nie­ru­cho­mo, że można było nad­sta­wić ucha i sły­szeć każde brzę­cze­nie i za­śpie­wy mon­stru­al­nie wiel­kich świersz­czy (ta­kich na pięć cen­ty­me­trów, blee…), to teraz, daję słowo, coś się ru­szy­ło. Za­czę­li zjeż­dżać tą drogą na Wierz­bię­ci­no – więc siłą rze­czy prze­jeż­dża­li też koło na­szej chaty, a ja wszyst­ko wi­dzia­łem. Mówię wam, jakie ma­szy­ny tam prze­wo­zi­li, jak ze Star­tre­ka, bez kitu. Nawet i moja mama aż wy­szła i się pa­trzy­ła. Wszyst­ko to wiel­kie ma­chi­ny, które cza­sa­mi aż w czę­ściach mu­sie­li trans­por­to­wać. Nie­któ­re to jesz­cze można zro­zu­mieć, bo ja­kieś miały zęby, ło­pa­ty i pasy trans­mi­syj­ne – ale cza­sa­mi to takie dziwy, że tylko za głowę można się było zła­pać. Raz – tego nie za­po­mnę – wi­dzia­łem, jak prze­wieź­li coś, co wy­glą­da­ło tro­chę jak wiel­ka, me­cha­nicz­na ka­ła­mar­ni­ca. Całe było opię­te i po­za­wi­ja­ne ru­ra­mi, ka­bla­mi róż­nej śred­ni­cy, jak mon­stru­al­ny kłę­bek czar­nej i ta­jem­ni­czo po­ły­sku­ją­cej chi­ty­ny. To było coś, mówię wam. Wy­obra­żam sobie, że jak tę ka­ła­mar­ni­cę wy­pa­ko­wa­li i roz­wi­nę­li, to tymi ru­ra­mi mogli opa­sać z ki­lo­metr kwa­dra­to­wy. Wszyst­ko już inne nie ro­bi­ło ta­kie­go wra­że­nia i zdaje mi się, że to była głów­na rzecz, która miała naj­wię­cej mie­szać. Po tym w ogóle dużo zwo­zi­li ta­kie­go bar­dziej che­micz­ne­go sprzę­tu – cy­ster­ny, i wiel­kie, obu­do­wa­ne cię­ża­rów­ki co wy­glą­da­ły na ja­kieś mo­bil­ne la­bo­ra­to­ria.

 

Za­czę­li bu­do­wać ten mur wokół fa­bry­ki. Te zruj­no­wa­ne bu­dyn­ki, gdzie­śmy cho­dzi­li i się ba­wi­li, to olali zu­peł­nie. Mi to się widzi, że od­gro­dzi­li tę dzia­ła­ją­cą część – co by­ło­by w sumie lo­gicz­ne.

Chcie­li­śmy oczy­wi­ście po­dejść tam z Piotr­kiem i po­oglą­dać, ale się nie dało. Wokół, murem (zanim wła­ści­wy mur zdą­ży­li zro­bić) stali fa­ce­ci z ka­ra­bi­na­mi. Mieli takie tro­chę jak uzi, ale no­wo­cze­śniej­sze i ba­je­ranc­kie, jakby wy­ję­te z ja­poń­skiej ani­ma­cji. Wła­ści­wy mur ro­bi­li strasz­nie, ale to strasz­nie wy­so­ki – tak na 20 me­trów do­brze. Po co? A skąd to wie­dzieć? Muszą naj­wy­raź­niej mieć w tym jakiś swój cel. Wszy­scy wła­ści­wie się temu dzi­wią, nawet i mój star­szy. Wszy­scy też zgod­nie uwa­ża­ją, że star­czy­ło­by po­ło­wę tego, żeby swego do­pię­li i by nikt nigdy nie zdo­łał się tam wdra­pać czy prze­bić ja­kim­kol­wiek spo­so­bem. Tak grube to robią (bo tam wi­dzia­łem z da­le­ka, jak wożą takie ol­brzy­mie jakby sza­lun­ki do tego, ale ja­kieś takie dziw­ne…), że chyba bez kitu można tam bę­dzie wlać cały ocean, jak to już bę­dzie skoń­czo­ne i się za­ło­żę, że nawet ryska naj­mniej­sza na tym murze nie po­wsta­nie, nic nie drgnie i nic nie bę­dzie sły­chać. Po­wiem wam, że tego nikt jesz­cze nie wie, ale ja wczo­raj wpa­dłem na to i już ro­zu­miem. No bo po­my­śl­cie sobie, przed czym ma tę fa­bry­kę chro­nić ten ty­ta­nicz­ny pan­cerz? Przed nami? No chyba nie. Ani przed nami, ani przed ni­czym z ze­wnątrz. Ku­ma­cie mnie teraz? Przed ni­czym z _ze­wnątrz_.

 

* * *

 

Dziw­nie bu­du­ją to, wie­cie? Nie wożą be­to­nu, któ­re­go na moje po­win­ny tam wleźć je­zio­ra, nie ha­ła­su­ją za bar­dzo a na do­da­tek wszyst­ko to robią za czar­ną za­sło­ną. Tylko się nocą niosą stam­tąd takie ro­bo­tycz­ne dźwię­ki, zu­peł­nie nie­po­dob­ne do ja­kiej­kol­wiek bu­do­wy.

Pio­trek to w ogóle zro­bił na mnie wra­że­nie, bo on bez kitu to jest nie byle kto. Nie wiem, jakim spo­so­bem to zro­bił (i nie chce mówić, sku­ba­ny), ale zwę­dził im stam­tąd ka­wa­łek ich­nie­go be­to­nu. Masa, mówię wam. Po­ka­za­li­śmy mo­je­mu star­sze­mu – co nie było za do­brym po­my­słem, jak łatwo zresz­tą mo­gli­śmy prze­wi­dzieć. Wner­wił się strasz­nie i wzdy­mał się jak dzik na­stro­szo­ny, i już my­śla­łem, że bę­dzie mnie lać, a on się tylko w sobie za­padł i wcią­gnął nas pręd­ko do domu, jakby się przed kimś cho­wał. Opie­przył nas i za­bro­nił nam się tam zbli­żać i kazał przy­się­gać na krew matki – zna­czy, że coś po­waż­ne­go. Po­waż­niej­sze­go, niż gdyby miał lać.

No, ale potem obej­rzał to z nami wni­kli­wie, bo widać i jego tak samo cie­ka­wość zże­ra­ła. Mój oj­ciec wie dużo o róż­nych rze­czach (może i nie­ko­niecz­nie o tym co by mu­siał, bo w cha­łu­pie to ciek­ną­ce­go kranu nie po­tra­fi na­pra­wić) i się in­te­re­su­je. Ob­ra­cał to długo w ła­pach i nie za bar­dzo po­tra­fił po­wie­dzieć co­kol­wiek poza „Tar­gnij mnie piwo z lo­dów­ki, Pio­truś”. Tym­cza­sem krę­cił to i oglą­dał.

Ten beton wy­glą­dał tro­chę jak prze­krój kości – w środ­ku miał takie bąble jak w pla­strze miodu, które stop­nio­wo, im bli­żej brze­gu, kur­czy­ły się i gęst­nia­ły. Ze­wnętrz­na ścian­ka była ide­al­nie wręcz gład­ka i dziw­na w do­ty­ku – cho­ciaż nie śli­ska jak szkło, to znać było, że jest zu­peł­nie nie­przy­czep­na. Stary zaś gul­nął już piw­ska i za­czął nam ob­ja­wiać:

– Hmm… To chyba jakiś kom­po­zyt nowej ge­ne­ra­cji, no bo na pewno nie beton. To coś cał­ko­wi­cie in­ne­go i nie wiem jaką to tech­no­lo­gią wy­twa­rza­ją… zdaje mi się, że jakoś che­micz­nie i pew­nie ten mur… zdu­mie­wa­ją­ce… Chło­pa­ki, to bę­dzie bez­sz­wo­we cał­kiem, więc jed­na­ko­wo wy­trzy­ma­łe w każ­dym miej­scu i cał­kiem bez sła­bych punk­tów. Wi­dzi­cie? Tutaj struk­tu­ra źle na­ro­sła i widać, że jest jakby błąd we wzo­rze, ale poza tym to każda ko­mór­ka jest ide­al­na. Wi­dzi­cie? Nie­sa­mo­wi­te… To jakby z plo­te­ra ja­kie­goś wy­pu­ści­li, al­bo­co… Spójrz no, Ra­fał­ku, i po­myśl, czy ci to cze­goś nie przy­po­mi­na, ten wzór, jak pa­trzeć na niego w prze­kro­ju? Czy to ci nie wy­glą­da tro­chę jak ro­śli­na?

Wy­glą­da­ło tak, w rze­czy samej. Póź­niej nam tata to za­brał i sam już sobie oglą­dał, a ja nie mo­głem już tego za Chiny zna­leźć. Pio­trek wku­rzył się na mnie i za­gro­ził, że skuje mi mordę. Przez ty­dzień więc tro­chę go uni­ka­łem, bo le­piej losu nie kusić. Jak ktoś jest gotów prze­smyk­nąć się pod lu­fa­mi ka­ra­bi­nów i zwę­dzać dziwy z taj­nej, strze­żo­nej bu­do­wy, to i na pewno po ryju dać może.

 

* * *

 

Przy­szedł do nas pan Mar­cin, który pra­cu­je w fa­bry­ce, żeby gadać z ojcem. Mocno był czymś prze­ję­ty, a star­szy nie gadał wiele, tylko wódkę od­pie­czę­to­wał i za­mknął się z nim w po­ko­ju. Cie­kaw byłem, o czym ga­da­ją, ale on zaraz stam­tąd wy­sko­czył i pasem mi znie­nac­ka przy­ło­żył. Bo­la­ło. W ogóle, to było cham­skie i wstręt­ne i choć na­praw­dę ro­zu­miem te wszyst­kie po­waż­ne, do­ro­słe spra­wy i ten ich stres oraz pro­ble­my z erek­cją (a tak, że­by­ście wie­dzie­li), to bez prze­sa­dy… Cza­sa­mi chciał­bym, żeby jemu tak wlał ktoś sil­niej­szy. Niech na­pa­to­czy się jakiś schla­ny mo­to­rzy­sta w barze, co to pa­ku­je tylko na siłce, ob­ra­ca panny, han­dlu­je dra­ga­mi i in­nych na­pie­prza. Niech wpie­rze mu tak, żeby się stary pier­dziel nie miał czym na­kryć – tak mocno, że bę­dzie skam­lał ża­ło­snym, pi­skli­wym gło­si­kiem i tak bę­dzie się czuł upo­ko­rzo­ny, że ze­chce mu się zabić. Niech ma. Niech się po­czu­je, jak to jest, gdy cię ktoś miaż­dży i nie je­steś mu w sta­nie sta­wić oporu. I tak by miał le­piej, bo za­wsze byłby dla niego to ktoś obcy – a dla mnie – oj­ciec.

Nic nie zdo­ła­łem pod­słu­chać. Poza tym, lu­dzie już teraz nie bar­dzo chcą gadać. Nie, żeby przed­tem chcie­li – bo pew­nie i wspo­mi­na­łem, że pa­no­wa­ła zmowa mil­cze­nia wśród pra­cow­ni­ków fa­bry­ki. Teraz jed­nak im gęby jesz­cze moc­niej za­śru­bo­wa­li. Ja tylko sta­ra­łem się za­wsze strzyc usza­mi na wszyst­kie stro­ny, łowić co się da i za­wsze uda­wać głup­sze­go, niż je­stem. Za­uwa­ży­łem, że jak się nie zdra­dza za bar­dzo swo­jej in­te­li­gen­cji, to lu­dzie jakoś wię­cej po­zwa­la­ją se mówić.

W każ­dym razie z tego, co sły­sza­łem, to mi się zdaje, że we­wnątrz tego muru wię­cej jesz­cze bu­du­ją. Robią chyba jesz­cze kilka pier­ście­ni i ja­kieś prze­gro­dy (czy gro­dzie?) – ale to tylko do­my­ślać się mogę z tego, co za­sły­sza­łem. Nie jest to nic pew­ne­go, w każ­dym razie. Nie po­tra­fię nawet po­wie­dzieć, skąd to wiem.

W ogóle ci wszy­scy, co tam pra­cu­ją, to mi się wy­da­je, że mają teraz cał­kiem prze­rą­ba­ne. Słabą pracę sobie wy­bra­li i cho­ciaż mama się sier­dzi, to moim zda­niem lu­dzie sami są winni – bo po co się tam pcha­li? Przed­tem jesz­cze spo­ty­ka­ło ich na mie­ście, a teraz to jakby po­zni­ka­li. Pra­cu­ją tam chyba w kółko. Co rano tylko rząd sa­mo­cho­dów kar­nym sznu­recz­kiem po­su­wa się trasą na Wierz­bię­ci­no. Wra­ca­ją późną nocą, tak samo rów­nym tem­pem. Żony tych ko­le­si to także nie pusz­cza­ją pary, prze­sta­ły prak­tycz­nie z domu wy­cho­dzić, a jak już pójdą do skle­pu coś kupić, to robią się takie ofi­cjal­ne i nawet okiem nie mru­gną, ką­ci­kiem ust nie uśmiech­ną się – nawet do baby z wa­rzyw­nia­ka za­cho­wu­ją się jak hra­bian­ki.

 

* * *

 

Mój stary to nie wiem co robi, ubz­du­rał sobie chyba, że da o tym re­por­taż w ga­ze­cie. Wie­rzyć mi się jed­nak nie chce, iżby mój ro­dzo­ny oj­ciec mógł być tak kosz­mar­nie głupi. Już widzę, jak mu po­zwo­lą. Zni­kać za­czął w każ­dym razie za swo­imi ciem­ny­mi in­te­re­sa­mi, jak to już nie­raz by­wa­ło. Z kimś tam się spo­ty­ka, cza­sa­mi łazi w ja­kieś dziw­ne miej­sca i potem jak wraca, to gada dziw­ne bzdu­ry o tym, jak to na przy­kład wi­dział gdzieś w MOP­Sie anio­ła, co mu po­mo­że. Oba­wiam się, że mu mogło od­wa­lić.

Matka jak woła go do po­mo­cy (jeśli on oczy­wi­ście raczy być w domu i nie trzeź­wie­je gdzieś w piw­ni­cy), to on za­wsze „pra­cu­je”. Ta praca to na tym po­le­ga, że leży tak na ka­na­pie, jara fajki i pisze ja­kieś bzdu­ry na set­kach po­roz­wa­la­nych wokół kar­te­lu­szek. A jak ich pil­nu­je – o Boże! Za­dźgał­by nas, jak­by­śmy mu pró­bo­wa­li je ru­szyć. Jak rusza w tan, to cały ten kram gdzieś chowa. Wi­dzia­łem, oczy­wi­ście, co on se tam kom­bi­nu­je. On nie wie, ale ja wi­dzia­łem. Żadne tam wiel­kie ta­jem­ni­ce, żeby ich tak trze­ba było strzec, tylko bre­dze­nie bez ładu i skła­du. Na jak na przy­kład ta:

„Byt się nie-by­tem staje.

Ist­nie­nie

Nie-ist­nie – Nie?

Sub­stan­cja (patrz Y1.1.2).

Cząst­ka bu­dul­co­wa – klucz.

Poza wszel­ki­mi od­nie­sie­nia­mi.

Poza być – nie być”

Setki tego, a cała resz­ta w ten deseń. Nie­któ­re zwią­za­ne z fa­bry­ką, inne zu­peł­nie abs­trak­cyj­ne, jak to po­wyż­sze. Na nie­któ­rych robi też ry­sun­ki, ohyd­ne i idio­tycz­ne. Tak praw­dę mó­wiąc, to całą tę jego pi­jac­ką po­ezję można by jesz­cze prze­łknąć, gdyby nie te ry­sun­ki. Se myślę, że może ze wzglę­du na nie tak chowa to wszyst­ko. Ja takie ry­sun­ki na lek­cjach cza­sa­mi robię, no ale ja to ja, a to prze­cież mój stary…

Na wielu kar­tecz­kach ma ja­kieś geo­me­trycz­ne wzory, atomy czy ro­śli­ny, a wszyst­ko na­gry­zmo­lo­ne dłu­go­pi­sem, jakby w go­rącz­ce i ner­wach. Na­ma­za­ne taką siat­ką czy pa­ję­czy­ną jakby, która tak dziw­nie jakoś nie­po­koi i zdaje się być lepka. Prócz tego ry­so­wał dupy pełne ohyd­nych krost, z ja­ki­miś mon­stru­al­ny­mi ro­ba­ka­mi wy­cho­dzą­cy­mi ze środ­ka i też takie cał­kiem po­kry­te ro­ba­ka­mi o ludz­kich gło­wach. Mnie też na­ry­so­wał – i to było naj­gor­sze. Ol­brzy­mi penis wcho­dził mi do ust i prze­bi­jał głowę z dru­giej stro­ny, wy­ła­żąc z taką dia­bel­ską, śmie­ją­cą się głów­ką. Mój wła­sny tata, wy­obra­ża­cie sobie? Nie po­wiem, że ja cza­sa­mi głu­pot nie ry­su­ję na bioli czy geo­gra­fii, no ale lu­dzie, to prze­cież mój oj­ciec! To chyba można wy­ma­gać ja­kiejś po­wa­gi?

Nie wiem, po co on to robi i nie chcę chyba pytać – zresz­tą, i tak by mi nie po­wie­dział, a wry­pał­by jesz­cze. Ma chyba w tym jakiś swój ukry­ty cel, bo wbrew temu sza­leń­stwu, zdaje się mówić i za­cho­wy­wać jak za­wsze i jest z nim kon­takt po­dob­ny jak przed­tem.

 

Pan Mar­cin był potem u nas raz jesz­cze, już nie tak za­afe­ro­wa­ny i nie za­my­kał się z ojcem. Było to ja­kieś takie dziw­ne spo­tka­nie przy ko­la­cji, zu­peł­nie nie wia­do­mo po co. Pan Mar­cin chrzą­kał i ka­słał, cały czas nas prze­pra­szał, bo się co chwi­la mu­siał za­sła­niać chu­s­tecz­ką, i mówił przy tym, że tyle lat nas zna i że mój oj­ciec to chłop po­czci­wy, co by tam o nim nie mówić, a ja żebym się do­brze uczył. Ro­dzi­ce wła­ści­wie tylko słu­cha­li. Matka była zga­szo­na, smut­na i takim się wzro­kiem pa­trzy­ła, jakby ten pan Mar­cin że­gnał się z nami na za­wsze i miał się zaraz kłaść do trum­ny. Oj­ciec w ogóle miał w dupie i znać było, że rusza się już ner­wo­wo i czeka, kiedy bę­dzie sobie mógł pójść.

 

Prze­sta­ję to chyba ogar­niać, bo nie wiem zu­peł­nie, jak sobie po­skła­dać te wy­da­rze­nia. Na temat tych wszyst­kich hi­sto­rii wokół fa­bry­ki można mieć jesz­cze, po­wiedz­my, ja­kieś teo­rie – choć to i tak ro­bi­ło się coraz dziw­niej­sze – ale sza­leń­stwo (chyba) mo­je­go star­sze­go no i ta dziw­na ko­la­cja, gdzie moja, zda­wa­ło by się, naj­nor­mal­niej­sza w świe­cie mama w tak nie­po­ko­ją­cy spo­sób od­pły­nę­ła to… No nie wiem, co o tym są­dzić. Gdzieś tam wiem, że to wszyst­ko ma zwią­zek z fa­bry­ką, ale jaki? Za­bij­cie mnie, nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć.

 

* * *

 

Wi­dzia­łem wczo­raj trupa. Ja pier­dy­kam, pierw­szy raz w życiu wi­dzia­łem zwło­ki. Fa­ce­ta. Ale to było obrzy­dli­we – bo jak na fil­mach się to oglą­da, to nic, na­praw­dę, mówię wam. To nie jest re­al­ne (na fil­mach, oczy­wi­ście), bo nawet jak fa­ce­to­wi flaki prują albo strze­la­ją do niego i mu mię­cho wy­ła­zi, albo jak mu z shot­gu­na przy­wa­lą nawet i czasz­ka mu się roz­pry­śnie – to nic. Wy­glą­da to za­baw­ko­wo i tak na­praw­dę nie­wie­le widać, bo w te­le­wi­zji nie ma szcze­gó­łów i rów­nie do­brze mogą se nu­rzać w czer­wo­nej far­bie ja­kieś szma­ty. Ba! Pew­nie tak robią. W ogóle te­le­wi­zja to jedno wiel­kie oszu­stwo. Na­praw­dę to śmierć robi wra­że­nie i jest to mocne – nic inne nie jest chyba tak mocne.

Przede wszyst­kim zdję­ła mnie obrzy­dli­wość, nim jesz­cze zdą­żył przyjść strach. Takie dziw­ne uczu­cie, jakby ktoś przy­kła­dał zimny metal do krę­go­słu­pa. Wi­dzia­łem do­kład­nie kość żu­chwy, ob­cią­gnię­tą zwiot­cza­łą skórą i twarz tak za­sty­głą, w takim ża­ło­snym sta­nie, ja­kie­go nikt żywy nie zdoła wy­ra­zić, czego by nie prze­ży­wał. Czuło się w tym wy­ra­zie ból roz­ry­wa­nych mię­śni i trwo­gę czar­ne­go nie­by­tu, który nad­cho­dzi nie­ubła­ga­nie, ka­su­jąc sens wszel­kiej myśli. We łbie za­czę­ło mi jakby brzę­czeć, jakby uno­sił się taki nie­sły­szal­ny, ba­so­wy po­mruk roz­kła­du. Nie wiem, co temu ko­le­sio­wi się stało, ale pewne jest, że nie umarł śmier­cią na­tu­ral­ną. Ciało miał wy­bą­blo­ne strasz­li­wie – jakby wszyst­kie gnil­ne soki ze­bra­ły się w mon­stru­al­nych bań­kach, po­zo­sta­wia­jąc resz­tę mięsa suchą jak stare psie gówno. Te bąble sku­pia­ły się głów­nie na klat­ce pier­sio­wej i lewym ręku, roz­dy­ma­jąc je do nie­na­tu­ral­nych roz­mia­rów i lśni­ły tak dziw­nie, na­pię­te jak bębęn i w tak ohyd­nym, si­no­czer­wo­nym ko­lo­rze. W środ­ku się coś kłę­bi­ło i prze­le­wa­ło, a wy­glą­da­ło tro­chę, jakby ktoś roz­lał atra­ment w wo­dzie. Po­kry­ty był w miej­scach tych wy­bą­bleń takim ni to osa­dem, ni to ple­śnią w ko­lo­rze mąki.

Smród jaki bił, to trud­no jest sobie wy­obra­zić – ale ten, kto raz po­znał już odór roz­kła­du, bę­dzie chyba po­tra­fił. Było to coś lep­kie­go, dziw­ne­go i du­szą­ce­go, a także na swój spo­sób słod­kie­go, ale taką sło­dy­czą nie­zdro­wą, jakby cuch z setek tru­ją­cych kwia­tów. Wier­cił w nosie tak in­ten­syw­nie, że pręd­ko mu­sia­łem stam­tąd iść, bo bałem się, że mnie czymś za­ra­zi.

Wiem, że mi ten widok i ten zacap tak pręd­ko nie wy­pa­ru­je z czasz­ki. Wiem, bo ile­kroć za­mknę oczy, widzę tę prze­trą­co­ną szczę­kę i Jego bo­le­sny wyraz twa­rzy, na któ­rym wy­pi­sa­na jest tak wy­raź­nie świa­do­mość śmier­ci… Ten wyraz zwie­rzę­cy, ja­kie­go nie może mieć czło­wiek, a ra­czej tylko sko­pa­ny pies. To chyba naj­gor­sza rzecz, co tak przej­mu­je dresz­czem – kiedy ktoś traci całą swoją god­ność i staje się wła­śnie jak skam­lą­cy pies, a potem tylko już jak kawał mięsa. Bar­dzo do­brze to sobie wy­obra­żam, ile­kroć za­mknę oczy.

 

* * *

 

Pan Mar­cin do­stał ja­kie­goś ka­ta­ru, ale strasz­li­we­go. Na ryju jest cały czer­wo­ny i nos mu się strasz­nie za­fleg­mił, za­ro­piał cały i ciek­nie po­twor­nie. Coś tam cią­gle od­kasz­li­wu­je, a z takim dud­nie­niem pra­wie jak te mar­twe Chiń­czy­ki. Z oczy ciek­ną mu łzy albo smar­ki, ile­kroć tylko pró­bu­je bez­sku­tecz­nie wy­dmu­chać nos.

Od dawna już cho­ro­wał, choć myśmy o tym nie wie­dzie­li, bo też nie po­tra­fi­li­śmy się na tym wy­znać. Już wcze­śniej kasz­lał, char­kał i chrzą­kał, a potem to nie­mal bez prze­rwy tak. Póź­niej do­pie­ro, jak mu się po­gor­szy­ło, to było już widać jak na dłoni, że od dłuż­sze­go czasu miał po­dob­ne ob­ja­wy, tylko że nam nie wy­da­wa­ło się to ni­czym groź­nym.

Do­ro­śli to są cza­sa­mi głupi – bo ja wiem, że to od tego w fa­bry­ce, a oni to jakby nie chcie­li wie­dzieć. Oni się tro­chę boją mówić rze­czy wprost i wszyst­ko tak nie­po­trzeb­nie kom­pli­ku­ją. W sumie to ich tro­chę ro­zu­miem, bo co – mnie to naj­wy­żej stary spie­rze, a oni mają tę swoją po­li­ty­kę, gdzie nie już na pasy, ale na pi­sto­le­ty idzie. Cią­głe krę­ce­nie i owi­ja­nie rze­czy w ba­weł­nę musi jed­nak naj­wy­raź­niej mocno wcho­dzić w nawyk, skoro nawet przed sa­my­mi sobą to robią.

 

On umrze, ja to wiem. Naj­pierw sta­nie się taki jak Ci w fa­bry­ce, pół­mar­twy, a potem jak ten trup, co go wi­dzia­łem w rowie. Moi sta­rzy, jak na­pi­sa­łem, po­sta­no­wi­li jed­nak uda­wać, że nic się nie dzie­je. Tak tylko ostroż­niej z nim roz­ma­wia­ją i tro­chę dalej niż za­wsze stoją. Matka za­sła­nia się – ale tak, jakby to chcia­ła ukrad­kiem zro­bić i jakby jesz­cze ba­da­ła, czy nikt nie widzi. Ja też muszę uda­wać, że nie ucie­kam, bo zaraz bym opieprz od niej do­stał. Śmiesz­ne! Nie wiem, to chyba taka bez­myśl­na po­trze­ba za­cho­wa­nia po­zo­rów i uda­wa­nia, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, kiedy nie jest – tak silna, że oni dla tego ry­zy­ku­ją ży­ciem, jak głę­biej nad tym po­my­śleć. Bo kto wie, czy nie ry­zy­ku­ją? A jeśli to jest za­raź­li­we? Skąd to wie­dzieć? To jest tym dziw­niej­sze, że star­szy, jak myślę, wie prze­cież co nieco o tym, co się tam dzie­je i nawet wy­da­je mi się, że chce o tym pisać.

A może oni jed­nak wie­dzą wię­cej, niż mi się zdaje? W końcu je­stem tylko dzie­cia­kiem i nikt też mi nic za bar­dzo nie mówi. Do­ro­śli trzy­ma­ją nas z dala od swo­ich ciem­nych spra­wek. Teraz, jak sobie myślę, to jedna rzecz nawet mi przy­szła do głowy. Ten mur, co bu­du­ją… Ten pył. Coś, co może z ludzi wy­cią­gać soki w tak obrzy­dli­wy spo­sób; Coś tak sil­ne­go, że muszą to za­mknąć naj­grub­szym na świe­cie murem. Co sta­ło­by się, gdyby jakaś część – nie­groź­na część tego – prze­la­zła na pana Mar­ci­na? Jeśli to jest tak gruba spra­wa, że muszą bu­do­wać ten cy­klo­po­wy mur i ota­cza­ją to woj­skiem… No, to teraz to sobie po­łącz­cie.

 

 

* * *

 

Był wy­buch. Mówię wam, o tym wiele lat jesz­cze będą mówić. Na pewno nie na­pi­szą w ga­ze­tach, a jak na­pi­szą, to ja­kieś bzde­ty mu­so­wo – ale my, któ­rzy tu miesz­ka­my, bę­dzie­my wie­dzieć i kto chce, to też się dowie. Tak bę­dzie i ci od fa­bry­ki nie zmie­nią tego, choć będą nas chcie­li uci­szyć. Uci­szą, ow­szem, ale tych fra­je­rów, któ­rzy są głupi i gęby nie po­tra­fią za­wrzeć, kiedy trze­ba. Ktoś bę­dzie się bał, ktoś zgi­nie, krew się po­le­je i bę­dzie pa­ni­ka, płacz i la­men­ty. Waż­nia­cy będą za­do­wo­le­ni, że po­ka­za­li, kto tu rzą­dzi i do­brze – niech każdy ma po­dług swo­jej miar­ki.

Ale do rze­czy. Mówię wam, wi­dzia­łem to – ja pier­dy­kam – i nie za­po­mnę do końca życia. Chyba tylko ja to wi­dzia­łem z bli­ska i żyję, ale – do ja­snej cho­le­ry – nikt tutaj się o tym nie dowie, o nie! Jakie ja mia­łem szczę­ście, że byłem dosyć da­le­ko i, no, że po­tra­fię szyb­ko pe­da­ło­wać na ro­we­rze. Je­cha­łem aku­rat Su­char­skie­go, gdzie zaraz się bo­kiem od­bi­ja – i moje szczę­ście, na­praw­dę.

Naraz tąp­nę­ło coś głu­cho i wstręt­nie, jakby ol­brzy­mi słoń roz­pla­skał się z wy­so­ko­ści o beton i roz­lał swe grube fla­czy­ska. Mur był w tamym miej­scu nie­wy­koń­czo­ny i widać było, jak się za nim coś si­no­brą­zo­we­go prze­le­wa i wzbie­ra falą, żeby zaraz spły­nąć na drogę (to taka droga prze­my­sło­wa z płyt be­to­no­wych, rów­no­le­gła do Su­char­skie­go, gdzie nie jeź­dzi­ło się, bo tam pil­no­wa­li). Wi­dzia­łem wszyst­ko, bo wła­śnie mi­ja­łem prze­sie­kę i mi las nie za­sła­niał. Chyba mogę za to dzię­ko­wać – nie wiem komu, Bogu? – bo gdyby nie to, to bym pew­nie zlał temat i się nie prze­jął.

Przed murem stali ko­le­sie z gi­we­ra­mi i jacyś inni, któ­rzy się tam krzą­ta­li i tylko co chwi­lę wła­zi­li i wy­ła­zi­li spod tej czar­nej płach­ty, którą była za­sło­nię­ta bu­do­wa. Spoj­rze­li tylko po sobie i nawet się nie prze­ję­li, że spły­wał na nich tok­sycz­ny dym. Może wie­dzie­li, co ich za chwi­lę czeka, a może zu­peł­nie nie – w sumie, co to ma za zna­cze­nie? Jak ich opa­dło, to tak za­czę­li ry­czeć… Tego też nie za­po­mnę. Ten ryk zwie­rzę­cy, a potem to bul­go­ta­nie z gar­dła roz­dar­te­go cier­pie­niem odej­mu­ją­cym zmy­sły, kiedy nie można już wię­cej za­cho­wy­wać się jak czło­wiek ani też ludz­kich dźwię­ków wy­da­wać. Dzia­ło się im coś po­twor­ne­go ze skórą i nawet do­brze, że nie wi­dzia­łem do końca, jak im się tam wszyst­ko topi i łusz­czy, jak włosy spły­wa­ją z głowy i jak roz­ła­żą się mo­kry­mi kę­pa­mi.

Naj­gor­sze było to, w jaki spo­sób wszyst­ko się potem roz­ta­pia­ło… To było jak gwałt na na­tu­rze. Wszyst­ko, co żywe, roz­ła­zi­ło się w ob­mier­z­łą, skrzy­pią­cą masę, która skrę­ca­ła się z takim sty­ro­pia­no­wym dźwię­kiem i ru­chem nie­po­dob­nym do opi­sa­nia, tro­chę jak ze­schły liść, a tro­chę jak tłuszcz. Nawet i stare, skar­la­łe, suche lipy za­czę­ły giąć się jak bu­twie­ją­ce, mokre szma­ty; skwier­cza­ły, zwi­ja­ły się w sobie i na­dy­ma­ły się prze­raź­li­wym, ra­nią­cym uszy pi­skiem, a potem bą­bli­ły się i pusz­cza­ły dym, jak go­tu­ją­ca się zupa.

To trwa­ło mo­ment i praw­dę mó­wiąc, re­je­stro­wa­łem to wszyst­ko tro­chę tak kątem oka, jadąc. Ten kurz lał się po­wo­li, ale wszyst­ko zda­wa­ło się na­stę­po­wać aż za dziw­nie szyb­ko. Znów prze­szedł mi ten me­ta­licz­ny po­smak po krę­go­słu­pie, jak tylko wy­obra­zi­łem sobie, że i ja za chwi­lę będę też tak po­twor­nie wył, jak tamci, do­pó­ki z chlu­po­tem nie pękną mi stru­ny gło­so­we. Za­czął się wy­ścig z chmu­rą, gdzie wie­dzia­łem, że będę mu­siał z sie­bie dać wszyst­ko. Pę­dzi­łem co sił i tylko sły­sza­łem, jak za mną gnie się, skwier­cząc, ko­lej­ny rząd drzew, by zaraz ob­ró­cić się w czar­ną, bu­twie­ją­cą masę. Pe­da­ło­wa­łem ile wle­zie, naj­moc­niej jak mo­głem, by nie roz­pi­rzyć tego sta­re­go ro­we­ru, a wstręt­ny chlu­pot sty­ro­pia­nu sta­wał się coraz wy­raź­niej­szy.

To strasz­ne, bo lało się prze­cież tak po­wo­li, le­ni­wie, jak mgła, co pod wie­czór za­snu­wa łąki… A może mi się zda­wa­ło, że wolno? Może jak coś jest tak wiel­kie, to staje się szyb­kie i groź­ne już tylko przez sam swój roz­miar, nawet, jak się po­ru­sza pół­sen­nie? Mnie zdaje się, że tam coś wiel­kie­go jest za tym murem – coś jak pra­sta­ry ma­sto­dont, ob­mier­z­ły i gi­gan­tycz­ny, co przez ich nie­do­pa­trze­nie wy­pu­ścił tro­chę zgni­łe­go, tru­ją­ce­go gazu.

 

* * *

Jak pójdę do szko­ły śred­niej, to gdzieś da­le­ko stąd, żeby się wy­nieść z dala od tej prze­klę­tej fa­bry­ki. Lu­dziom może się zdaje, że ta eks­plo­zja to tak nic nie zro­bi­ła, że sobie wy­bu­chło i wszyst­ko bę­dzie jak daw­niej. O nie, nie bę­dzie. Zresz­tą – daw­niej! Co to ma zna­czyć, że daw­nej? To le­piej? O, nie! Pro­szę bar­dzo:

Wi­ślin­ka. 43% umie­ral­no­ści na raka. Co drugi czło­wiek pra­wie umie­ra. Ja wiem, że są tacy, co mówią, że to tyle, co śred­nia, ale wierz­cie tam w ich ga­da­nie.

Prze­łęcz­nia, Kra­ko­wiec, Krę­piec – ponad 50%. A inne miej­sco­wo­ści, jesz­cze bli­żej? To dziw­ne, ale ja­kimś tra­fem są omi­ja­ne przez media w ogóle i nie ma za wiele da­nych, cie­ka­we dla­cze­go? Jest Bo­gat­ka, Mia­zgi i Trzy Dęby – to chyba naj­bliż­sze miej­sco­wo­ści i tam, o ile wiem, wszy­scy chyba pra­cu­ją w tej prze­klę­tej fa­bry­ce. Nie znam ni­ko­go nor­mal­ne­go stam­tąd, same prak­tycz­nie dzia­dy i nie­do­ro­zwo­je. To takie miej­sca, gdzie się nie cho­dzi i wszy­scy za­wsze mó­wi­li, że można tam do­stać po ryju albo nawet i kosę.

Cie­ka­we, czy eko­lo­dzy będą pro­te­sto­wać, jak my­śli­cie? Pewno że będą, bo są strasz­li­wie głupi. Wie­cie, nie cho­dzi o to, że ja ich nie lubię czy że uwa­żam, że się po­win­no srać we wła­sne gniaz­do, bo tak jest po pro­stu wy­god­niej. Ja nawet ich lubię i zga­dzam się z nimi, ale oni są po pro­stu głu­piut­cy. Co oni mogą wie­dzieć? Mój stary mówi, że to le­wa­cy – ale dla niego wszyst­ko, czego nie ro­zu­mie, to le­wa­cy. Sie­dzi i gapi się w te­le­wi­zor i wciąż na­da­je, że to le­wa­cy. Re­kla­ma – le­wa­cy. De­ba­ta – le­wa­cy. Film jak leci – to też le­wac­ki. Ja nie wiem, co to lewak, ale mi się zdaje, że to nic złego. Dla ojca to chyba zna­czy to samo co fra­jer.

Wi­dzi­cie, bo jak ktoś wi­dział z bli­ska fa­bry­kę, to on nie może już póź­niej zo­stać eko­lo­giem i ma­chać sobie fla­ga­mi na ja­kichś plat­for­mach – no, a jeśli po­mi­mo to zo­sta­je, to już na pewno musi być słaby na umy­śle. Wie­cie, bo cho­dzi o to, że nam się zdaje, że my mo­że­my coś zmie­nić, że jak bę­dzie­my wodę oszczę­dzać, a to a tamto – sra­nie! Nic, ale to NIC nie mo­że­my. Mówię wam, kto wi­dział raz ogrom fa­bry­ki i zo­ba­czył, jakie masy ol­brzy­mie tru­ci­zny suną pa­sa­mi trans­mi­syj­ny­mi nie­prze­rwa­nie, bez jed­nej se­kun­dy od­po­czyn­ku, i w dzień, i w nocy, la­ta­mi tak suną, jak cię­ża­rów­ki to wożą – a to są setki tych cię­ża­ró­wek dzien­nie i po 20 ton każda pew­nie (a bram jest wiele) – to daje 6000 ton dzien­nie przy trzy­stu cię­ża­rów­kach a 10000 ton przy pię­ciu­set (za­kła­da­jąc że cię­ża­rów­ka wie­cie dwa­dzie­ścia ton, a może wię­cej; co tam niech wie­zie i tylko 5 – to jest i tak 1500 ton dzien­nie naj­mniej), a to jest ogrom­na masa i prze­cież to mnoży się la­ta­mi, a nie dnia­mi – to daje 547500 ton rocz­nie naj­mniej, a nawet trzy mi­lio­ny sześć­set pięć­dzie­siąt ty­się­cy ton rocz­nie; Kurwa! (prze­pra­szam) – a to jest jedna tylko fa­bry­ka; kto wie, jak ich wiele jest na świe­cie, w ol­brzy­mich mia­stach ta­kich jak Szan­ghaj, Pekin czy na ru­bie­żach Chin, gdzie nikt w ogóle nic nie kon­tro­lu­je – uff – kto wszyst­ko to raz choć wi­dział, ten prze­cież nie może już dłu­żej być eko­lo­giem. Wi­dzia­łem, jak się po­tra­fi chmu­rzyć ta tru­ci­zna i jak się skóra od niej roz­pusz­cza jak pla­stik w ogni­sku, a to, co się potem robi, to prze­cież ja­kieś bluź­nier­stwo. Nic nie mo­że­my i tak na­praw­dę to tylko zmie­rza­my ku sa­mo­za­gła­dzie i nie da się tego już po­wstrzy­mać, bo tej tru­ci­zny to tyle już na­pro­du­ko­wa­ne jest… Że nie wiem, ale to jakiś aż ab­surd. Bo jak by chcie­li wy­truć całą ludz­kość, a nawet wszyst­kie zwie­rzę­ta i całe w ogóle życie na ziemi uni­ce­stwić na mi­lio­ny lat, a nawet do końca ko­smo­su… To prze­cież jedna setna tego by star­czy­ła. Nie byłem nigdy orłem z matmy ale rozum swój mam i li­czyć po­tra­fię, i, mówię wam – to jest jak bomba i po­trze­bu­je tylko czyn­ni­ka ak­ty­wi­zu­ją­ce­go. Tak jak tu u nas – nie wiem, ile tego wy­bu­chło, bo pono dużo, ale mi się wy­da­je, że cał­kiem nie­wie­le, bo potem jesz­cze sprzą­ta­li i coś prze­cież wo­zi­li – i całe masy tego (a gdyby wy­bu­chło, to co mie­li­by wozić?). Więc po co tego aż tyle? Jak sobie o tym po­my­ślę, to mnie to prze­ra­ża, au­ten­tycz­nie prze­ra­ża. Za parę lat koń­czę pod­sta­wów­kę, a za­sta­na­wiam się, jak mam z tym żyć, bo tak mnie to prze­ra­ża. Ja chcia­łem być pi­sa­rzem i kie­dyś ze sta­rym mie­li­śmy po­mysł, żeby na ro­we­rach ob­jeź­dzić Morze Śród­ziem­ne. Lu­bi­łem pa­trzeć na drze­wa, szcze­gól­nie na stare, roz­ło­ży­ste dęby, co mają ga­łę­zie tak fa­jo­sko po­skrę­ca­ne, i lubię fan­ta­sy, zwłasz­cza Ur­su­lę Le Guin i cykl o Czar­no­księż­ni­ku z Ar­chi­pe­la­gu i za­wsze się chcia­łem za­ko­chać i mieć dziew­czy­nę, pa­mię­tam, nawet jak jesz­cze byłem w ze­rów­ce to mi się to śniło i już wtedy wie­dzia­łem, że to musi być Coś. A teraz? Teraz nic już nie można zro­bić, bo wszy­scy umrze­my – choć, wiem, że tak czy ina­czej byśmy umar­li, to wiem też, że po nas nic już nie bę­dzie, żad­ne­go życia, żad­nej na­dziei i to jest po­twor­nie strasz­ne, że cały świat pój­dzie w kibel.

 

Koniec

Komentarze

Au­to­rze opo­wia­da­nia, nie ro­zu­miem tego co tu jest. Je­dy­nym hor­ro­rem była próba łą­cze­nia wąt­ków. Mnó­stwo wsta­wek, które nic nie wno­szą do świa­ta przed­sta­wio­ne­go a tym bar­dziej do wątku. Ogól­ny chaos unie­moż­li­wia wy­szcze­gól­nie­nie ja­kie­goś ciągu wy­da­rzeń. Dużo wul­ga­ry­zmów. Brak kon­struk­cji opo­wia­da­nia i brak wy­raź­ne­go punk­tu kul­mi­na­cyj­ne­go. Za­koń­cze­nie? Z grzecz­no­ści nie sko­men­tu­ję.

 

Pew­ne­go razu był u nas Bed­na­rek (bo mama wy­je­cha­ła – a jakby była, to by nie prze­szły takie nu­me­ry), który naj­pierw zo­stał mi przed­sta­wio­ny jako tajny agent, a potem jako szef mafii Gniew­skiej.

Bed­na­rek i po­ka­za­nie gloc­ka nic nie wnosi. Po co to? A poza tym to na pewno tajny agent lub szef mafii, który ujaw­nia się byle komu jest re­ali­stycz­ny. 

 

Ten beton wy­glą­dał tro­chę jak prze­krój kości – w środ­ku miał takie bąble jak w pla­strze miodu, które stop­nio­wo, im bli­żej brze­gu, kur­czy­ły się i gęst­nia­ły.

Pla­ster miodu nie ma bąbli (które z de­fi­ni­cji są nie­re­gu­lar­ne) tylko są upo­rząd­ko­wa­ną, sze­ścio­kąt­ną struk­tu­rą. Po dru­gie skąd bąble, które są prze­cież puste, mogą gęst­nieć?

 

Mnie też na­ry­so­wał – i to było naj­gor­sze. Ol­brzy­mi penis wcho­dził mi do ust i prze­bi­jał głowę z dru­giej stro­ny, wy­ła­żąc z taką dia­bel­ską, śmie­ją­cą się głów­ką. Mój wła­sny tata, wy­obra­ża­cie sobie? Nie po­wiem, że ja cza­sa­mi głu­pot nie ry­su­ję na bioli czy geo­gra­fii, no ale lu­dzie, to prze­cież mój oj­ciec! To chyba można wy­ma­gać ja­kiejś po­wa­gi?

I na braku ko­men­ta­rza do tego wy­bit­ne­go frag­men­tu za­koń­czę. Wię­cej z nich nie chce mi się cy­to­wać.

Na­dzie­je chyba się speł­nia­ją, skoro jest ich coraz mniej.

Tro­chę mnie od­rzu­ci­ło od tego stylu już na samym po­cząt­ku, ale czy­ta­łem dziel­nie, bo miał być hor­ror. Moim zda­niem taka “ga­da­ni­na” i kon­wen­cja hor­ro­ru się w sumie wy­klu­cza­ją. Nie­ste­ty, tutaj była głów­nie ga­da­ni­na. Na­pi­sa­na dość spraw­nie i co istot­ne kon­se­kwent­nie. Pro­blem po­le­ga na tym, że wy­su­wa się na plan pierw­szy i cała hi­sto­ryj­ka ginie gąsz­czu z słów.

Myślę, że by się to przy­da­ło po­rząd­nie skró­cić i mocno ogra­ni­czyć wątek ojca, który z ja­kie­goś po­wo­du jest tak czę­sto wspo­mi­na­ny.

Do­dat­ko­wo: bar­dzo nie­wia­ry­god­ny nar­ra­tor. Z pew­no­ścią nie gada jak dzie­ciak, jeśli już to bar­dziej jak na­sto­la­tek.

No, hor­ror to nie jest, zbyt prze­ga­da­ne. Hor­ror­ki bu­du­je się stop­nio­wa­niem na­pię­cia, ob­ra­za­mi, a tu jest mo­no­log, z wie­lo­ma wtrę­ta­mi. Ro­zu­miem, że dla bo­ha­te­ra hi­sto­ria pro­ble­mu al­ko­ho­lo­we­go jego ojca jest istot­na, ale tro­chę usuwa w cień samą fa­bry­kę.

Na po­cząt­ku po­ja­wia Ci się pan Bed­na­rek, który w ogóle nic nie wnosi do opo­wie­ści, potem jest Ma­rian. Czy to może ta sama osoba? Jeśli tak, to do­brze by­ło­by to za­zna­czyć, bo czy­tel­nik się tro­chę gubi.

Bo­ha­te­ra stwo­rzy­łeś nie­złe­go, dzie­ciak po­cząt­ko­wo tro­chę po­zu­je na choj­ra­ka, który do­brze ro­zu­mie świat, a na ko­niec wy­cho­dzi z niego prze­stra­szo­ne dziec­ko. To aku­rat mi się bar­dzo po­do­ba­ło.

Język po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia, choć do­my­ślam się, że to sty­li­za­cja. Tro­chę to jed­nak mę­czą­ce.

W ogóle nar­ra­cja pierw­szo­oso­bo­wa ucho­dzi za trud­ną i mam wra­że­nie, że tro­chę jej nie spro­sta­łeś. Za dużo wąt­ków, za dużo od­bie­ga­nia od te­ma­tu, wtrę­tów, które wy­trą­ca­ją z czy­ta­nia.

Masz tam kilka faj­nych frag­men­tów. Sam po­mysł jest nie­zły. Pi­szesz cał­kiem spraw­nie, ale Ci się to tro­chę roz­la­zło.

 

 

 

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Mnie się zde­cy­do­wa­nie po­do­ba­ło. Okej, język i styl wy­glą­da na in­spi­ro­wa­ny sty­lem in­ter­ne­to­wych co­py­past, ale IMHO dzia­ła i do­brze się zgry­wa z cha­rak­te­ry­sty­ką nar­ra­to­ra. Ję­zy­ko­wo spraw­ne, efek­tow­ne (tro­chę po­pra­wek by się pro­si­ło, jak np. za­pi­sa­nie liczb – sło­wa­mi). Fa­bu­lar­nie te po­szar­pa­ne, po­zor­nie nie łą­czą­ce się ze sobą i prze­ła­do­wa­ne de­ta­lem, ale pro­wa­dzą­ce do wspól­ne­go fi­na­łu, za­ob­ser­wo­wa­ne przy tym przez bar­dzo ogra­ni­czo­ne­go w swej wie­dzy nar­ra­to­ra, wy­da­ją mi się bar­dzo kon­se­kwent­ne: cały ten tekst, przy po­zo­rach luź­nej nar­ra­cji i cha­osu, jest prze­my­śla­ny, wszyst­kie ele­men­ty – fa­bu­ła, nar­ra­cja, styl – pa­su­ją do sie­bie. Po po­pra­wie­niu ba­bo­li (prze­cin­ki, zapis liczb) z przy­jem­no­ścią klik­nę bi­blio­te­kę.  

ninedin.home.blog

Dzię­ki Wam za fe­ed­back, nawet i ten nie do końca przy­jem­ny :). 

Opo­wia­da­nie było pi­sa­ne, że tak po­wiem, na flow, za jed­nym po­sie­dze­niem, bez póź­niej­szych prze­ró­bek ja­kich­kol­wiek – można po­wie­dzieć, że samo przy­szło do mnie w tej for­mie. W mojej oce­nie naj­więk­szym pro­ble­mem jest sam spo­sób nar­ra­cji, zwłasz­cza eklek­tycz­ny język nar­ra­to­ra, i to był fak­tycz­nie trud­ny temat do ugry­znie­nia – tu zgo­dzę się, że nie za bar­dzo się to udało.

 

Wiem, że są rze­czy do po­pra­wy, ale jakoś nie po­tra­fię wró­cić do opo­wia­dań, które już na­pi­sa­łem. Nie wiem do końca, dla­cze­go. Może uwa­żam je za coś skoń­czo­ne­go, do czego nie ma sensu wra­cać, bo jak już, że tak po­wiem, wy­rzu­ci­łem je z sie­bie, to prze­sta­ło mnie mę­czyć i prze­sta­łem o nim my­śleć. Wezmę jed­nak Wasz fe­ed­back pod uwagę, po­sta­ram się jej tro­chę po­pra­wić.

 

Co do za­rzu­tów o pana Bed­nar­ka – tak, nic nie wnosi, nie miał wno­sić. Zro­bi­łem to tro­chę jak zapis z ka­wał­ka życia, gdzie rze­czy po pro­stu dzie­ją się, nie py­ta­jąc to, czy mają jakiś sens, czy do­kądś pro­wa­dzą, czy nie. Może to do­brze, może źle, można się kłó­cić – taką po pro­stu przy­ją­łem za­sa­dę. Mi się ona aku­rat po­do­ba, uwa­żam, że to na­tu­ral­ne, ale może po pro­stu nie jest to kla­row­ne i nie jest to do­brze prze­pro­wa­dzo­ne, skoro ten chaos tak prze­szka­dza.

Swoją drogą, ta aku­rat część to je­dy­ny au­ten­tyk :). 

 

Czy­ta­łam z pew­nym tru­dem, bo opo­wia­da­nie jest dość cha­otycz­ne i mocno prze­ga­da­ne, że o nie naj­lep­szym wy­ko­na­niu nie wspo­mnę, a po prze­czy­ta­niu nie bar­dzo wiem, Pan­re­bon­ko, co mia­łeś na­dzie­ję opo­wie­dzieć.

Jest tu dość roz­bu­do­wa­ny wątek do­ty­czą­cy życia ro­dzin­ne­go Ra­fa­ła, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem po­sta­ci ojca, in­for­ma­cja­mi  o jego pracy i upodo­ba­niu do al­ko­ho­lu, przy jakże ską­pym wi­ze­run­ku matki; są wzmian­ki o dzie­cię­cych za­ba­wach i ro­we­ro­wych prze­jażdż­kach bo­ha­te­ra po oko­li­cy i jest ty­tu­ło­wa fa­bry­ka, w któ­rej coś się dzie­je, ale chło­piec-nar­ra­tor nie jest w sta­nie po­wie­dzieć czy­tel­ni­ko­wi nic kon­kret­ne­go, poza tym, że dzie­ją się tam rze­czy dziw­ne. I choć rze­czo­na fa­bry­ka zaj­mu­je istot­ne miej­sce w opo­wie­ści, wszyst­ko co o niej wiemy jest po­ka­za­ne ocza­mi chłop­ca i uzu­peł­nio­ne jego do­my­sła­mi, a to, moim zda­niem, nie jest zbyt wia­ry­god­ny punkt wi­dze­nia. Bo mogę zro­zu­mieć, że Rafał był świad­kiem oso­bli­wych wy­da­rzeń, ale czy można dać wiarę jego ob­ser­wa­cjom, bio­rąc pod uwagę wiek chłop­ca – a wszak sam w za­koń­cze­niu mówi, że za parę lat koń­czy pod­sta­wów­kę, więc na­le­zy się do­my­ślać, że to młod­szy na­sto­la­tek.

Nie wy­da­je mi się, aby o opo­wia­da­niu można po­wie­dzieć, że to hor­ror – nie wy­star­czy wspo­mnieć o dziw­nych isto­tach i ta­kichż zaj­ściach. Bra­kło mi sto­sow­nej at­mos­fe­ry, ro­sną­ce­go na­pię­cia, bra­kło sy­gna­łów, za­po­wia­da­ją­cych coś szcze­gól­ne­go/ strasz­ne­go. Opi­sa­nie bu­do­wy ogro­dze­nia wokół fa­bry­ki, jak i póź­niej­sze­go wy­bu­chu, było, moim zda­niem, wy­ło­że­niem kawy na ławę, nie­wie­le ma­ją­cym wspól­ne­go z hor­ro­rem.

Wy­ko­na­nie, co stwier­dzam z praw­dzi­wą przy­kro­ścią, po­zo­sta­wia bar­dzo wiele do ży­cze­nia. I choć wy­zna­jesz w ko­men­ta­rzu: Wiem, że są rze­czy do po­pra­wy, ale jakoś nie po­tra­fię wró­cić do opo­wia­dań, które już na­pi­sa­łem. Nie wiem do końca, dla­cze­go. Może uwa­żam je za coś skoń­czo­ne­go, do czego nie ma sensu wra­cać, bo jak już, że tak po­wiem, wy­rzu­ci­łem je z sie­bie, to prze­sta­ło mnie mę­czyć i prze­sta­łem o nim my­śleć. – to by­ło­by miło, gdy­byś po­my­ślał też o czy­tel­ni­ku, któ­re­mu nie­chluj­nie na­pi­sa­ny tekst od­bie­ra przy­jem­ność lek­tu­ry.  

 

To jest w ogóle spra­wa wagi PaA.. PAń-stwo­wej… ―> Wie­lo­krop­ko­wi bra­ku­je jed­nej krop­ki. Wie­lo­kro­pek ma za­wsze trzy krop­ki!

 

„Ee… ee.. gym!” ―> Jak wyżej.

 

chry­pli­wym, za­wo­dzą­cym gło­sem jak u zom­bia­ka.) ―> …wy­po­wie­dzia­ne takim chry­pli­wym, za­wo­dzą­cym gło­sem jak u zom­bia­ka).

Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

… Taj­nym Agen­tem. ―> Zbęd­na spa­cja po wie­lo­krop­ku.

 

była jakaś gruba akcja, z któ­rej pan Ma­rian do­stał w ogóle medal. ―> Czy me­da­le do­sta­je się z akcji, czy może ra­czej: …była jakaś gruba akcja, za któ­rą pan Ma­rian do­stał w ogóle medal.

 

żeby było śmiesz­nie, to w ogóle pan Ma­rian miał pod­czas tej akcji zawał… ―> A może wy­star­czy: …żeby było śmiesz­nie, to pan Ma­rian miał pod­czas tej akcji zawał

Nad­uży­wasz zwro­tu w ogóle, w opo­wia­da­niu po­ja­wia się on chyba ze trzy­dzie­ści razy.

 

Ja to se myślę… ―> Ja to sobie myślę

Se to po­to­cyzm i tro­chę razi, zwłasz­cza że Rafał mówi w miarę po­praw­nie.

 

z nim na­praw­dę fajne mo­men­ty jak nie pije, bo można z nim jeź­dzić… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Chyba wtedy za­czął na po­waż­nie pić i za­czął się robić z tego pro­blem. ―> Po­wtó­rze­nie.

 

pro­du­ko­wa­li, mu­sia­ło być w każ­dym razie strasz­ne. Wszy­scy, któ­rzy tam pra­co­wa­li, mu­sie­li mieć umowę. Star­szy też się za­sła­niał umową… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

gdzie się bie­ga­ło latem i z kijem krę­ci­ło młyn­ka… ―> …gdzie się bie­ga­ło latem i kijem krę­ci­ło młyn­ka

 

jak tak se myślę… ―> …jak tak sobie myślę

 

Mi to się wy­da­je lo­gicz­ne. ―> Mnie to się wy­da­je lo­gicz­ne.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/mnie-czy-mi;11443.html

 

byłem cie­kaw, co się w tam robi… ―> Li­te­rów­ka.

 

za­bra­nia­li nam się tam szwę­dać… ―> …za­bra­nia­li nam się tam szwen­dać

 

Mi się tak zdaje… ―>> Mnie się tak zdaje

 

Wla­złem tam nie razsporo się na te­re­nie znam… ―> Wla­złem tam nie­raz i do­brze znam te­re­n

 

nawet se mapę z Piotr­kiem zro­bi­liśmy­… ―> …nawet sobie mapę z Piotr­kiem zro­bi­liśmy­

 

Są chwa­sty wy­so­kie na dwa-trzy metry… ―> Są chwa­sty wy­so­kie na dwa – trzy/ dwa, trzy metry

 

Z ziemi w tej łące wy­grze­bać można masę rze­czy… ―> Z ziemi na tej łące wy­grze­bać można masę rze­czy

 

Mi się wy­da­je, że to racja… ―> Mnie się wy­da­je, że to racja

 

Są miej­sca strasz­ne, gdzie le­piej nie cho­dzić. Teraz, jak se po­my­ślę, gdzie się cza­sa­mi ła­zi­ło, to aż mam ciary. Na­praw­dę, mie­li­śmy fuksa, że nic się nigdy nie stało i po­wiem wam – jeśli w przy­szło­ści będę miał syna to nie chciał­bym, żeby on łaził tam, gdzie ja. ―> Po­wtó­rze­nia.

Teraz, jak sobie po­my­ślę

 

i się ten mały za­pę­dził gdzieś, a potem tylko krzy­kiem roz­darł. ―> …i gdzieś ten mały popę­dził, a potem tylko roz­darł się/ wrzesz­czał.

 

mi aż serce sta­nę­ło… ―> …mnie aż serce sta­nę­ło

 

Potem na ziemi zro­bi­li­śmy z nimi ma­sa­krę… ―> Potem, na ziemi, zro­bi­li­śmy im ma­sa­krę… Lub: Potem, na ziemi, zma­sa­kro­wa­li­śmy je

 

i była opusz­czo­na. Tam można było bie­gać bez­piecz­nie, jak się wie­dzia­ło gdzie. Uwa­żać zaś trze­ba byłomiej­scach, gdzie pra­co­wa­li – bo i nie po­wiem, tam też ci­cha­czem prze­my­ca­li­śmy się, żeby szpie­go­wać. Raz się zda­rzy­ło (a byłem wtedy sam), że tra­fi­łem na miej­sce, gdzie sporo się stra­chu naja­dłem i w gacie o mało nie na­ro­bi­łem. Był taki płot dru­cia­ny, zwień­czo­ny za­sie­ka­mi jak w woj­sku, gdzie raz zna­la­złem miej­sce, w któ­rym się można było prze­ko­pać. Póź­niej to na­pra­wi­li, ale przez chwi­lę dało się tam wejść. Za tym pło­tem były usy­pi­ska… ―> By­ło­za. Po­wtó­rze­nia.

 

usy­pi­ska sza­re­go pyłu, bez­barw­ne­go i ide­al­nie wręcz ma­to­we­go… ―> Jak coś, co jest szare, może być bez­barw­ne?

 

żeby wy­truć na śmierć 10000 ludzi). ―> …żeby wy­truć na śmierć dzie­sięć ty­się­cy ludzi).

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie.

 

Naraz zdę­bia­łem, bo pra­wie wpa­dłem na Nich. ―> Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

Po­sta­no­wi­łem oczy­wi­ście wy­ba­dać, co Oni robią. ―> Jak wyżej.

 

może i to ci Chiń­czy­cy… ―> …może to i ci Chiń­czy­cy

 

fa­ce­to­wi w ogóle przez wiel­ką dziu­rę wy­sta­wa­ła zwiot­cza­ła, sina dupa i w ogóle się tym… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Cza­sa­mi jakiś z nich ki­chał… ―> Cza­sa­mi któ­ryś z nich ki­chał

 

któ­ryś z nich cha­rał w hałdę. ―> Czy tu aby nie miało być: …któ­ryś z nich char­chał w hałdę.

 

będę ćwi­czył, aż stanę się ninją. ―> …będę ćwi­czył, aż stanę się ninja.

Ninja nie od­mie­nia się.

 

fi­koł­ki wy­wi­jać przed Nimi… ―> Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

Na­kła­da­łem sobie ko­szu­lę na twarz i pru­łem tam, wy­obra­ża­jąc sobie… ―> Pierw­szy za­imek zbęd­ny – czy za­kry­wał­by ko­szu­lą cudzą twarz?

 

Nawet i moja mama aż wy­szła i się pa­trzy­ła. ―> Nawet i moja mama aż wy­szła i pa­trzy­ła.

 

Wszyst­ko już inne nie ro­bi­ło ta­kie­go wra­że­nia… ―> Wszyst­ko inne już nie ro­bi­ło ta­kie­go wra­że­nia

 

wiel­kie, obu­do­wa­ne cię­ża­rów­ki co wy­glą­da­ły na ja­kieś mo­bil­ne la­bo­ra­to­ria. ―> …wiel­kie, obu­do­wa­ne cię­ża­rów­ki, które wy­glą­da­ły jak ja­kieś mo­bil­ne la­bo­ra­to­ria.

 

Za­czę­li bu­do­wać ten mur wokół fa­bry­ki. ―> Za­czę­li bu­do­wać mur wokół fa­bry­ki.

 

Mi to się widzi… ―> Mnie to się widzi

 

tak na 20 me­trów do­brze. ―> …tak na dobre dwa­dzie­ścia me­trów.

 

przed czym ma tę fa­bry­kę chro­nić ten ty­ta­nicz­ny pan­cerz? ―> Czy pan­cerz może być ty­ta­nicz­ny, czy ra­czej ty­ta­no­wy?

 

To jakby z plo­te­ra ja­kie­goś wy­pu­ści­li, al­bo­co… ―> To jakby z plo­te­ra ja­kie­goś wy­pu­ści­li, al­bo­ co

 

to lu­dzie jakoś wię­cej po­zwa­la­ją se mówić. ―> …to lu­dzie jakoś wię­cej po­zwa­la­ją sobie mówić.

 

Przed­tem jesz­cze spo­ty­ka­ło ich na mie­ście… ―> Przed­tem jesz­cze spo­ty­ka­ło się ich na mie­ście

 

nawet do baby z wa­rzyw­nia­ka za­cho­wu­ją się jak hra­bian­ki. ―> …nawet wobec baby z wa­rzyw­nia­ka za­cho­wu­ją się jak hra­bian­ki.

 

wi­dział gdzieś w MOP­Sie anio­ła… ―> …wi­dział gdzieś w MOP­S-ie anio­ła

 

na set­kach po­roz­wa­la­nych wokół kar­te­lu­szek. ―> …na set­kach po­roz­wa­la­nych wokół kar­te­lu­szków.

 

co on se tam kom­bi­nu­je. ―> …co on sobie tam kom­bi­nu­je.

 

Se myślę, że może ze wzglę­du… ―> Myślę sobie, że może ze wzglę­du

 

i takim się wzro­kiem pa­trzy­ła… ―> …i takim wzro­kiem pa­trzy­ła

 

moja, zda­wa­ło by się, naj­nor­mal­niej­sza w świe­cie mama… ―> …moja, zda­wa­łoby się, naj­nor­mal­niej­sza w świe­cie mama

 

bo nawet jak fa­ce­to­wi flaki prują… ―> …bo nawet jak fa­ce­to­wi flaki wy­pru­wa­ją

 

rów­nie do­brze mogą se nu­rzać… ―> …rów­nie do­brze mogą sobie nu­rzać

 

Przede wszyst­kim zdję­ła mnie obrzy­dli­wość… –> Przede wszyst­kim zdję­ło mnie obrzy­dzenie

 

na­pię­te jak bębęn… –> Li­te­rów­ka.

 

to trud­no jest sobie wy­obra­zić… –> …to trud­no sobie wy­obra­zić

 

taką sło­dy­czą nie­zdro­wą, jakby cuch z setek tru­ją­cych kwia­tów. –> Wiem co to jest cucha, ale nie wiem, co to cuch.

 

Wiem, że mi ten widok i ten zacap tak pręd­ko nie wy­pa­ru­je z czasz­ki. –> Co to jest zacap?

 

widzę tę prze­trą­co­ną szczę­kę i Jego bo­le­sny wyraz twa­rzy… –> Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

Z oczy ciek­ną mu łzy… –> Li­te­rów­ka.

 

mają tę swoją po­li­ty­kę, gdzie nie już na pasy, ale na pi­sto­le­ty idzie. –> …mają tę swoją po­li­ty­kę, gdzie już nie na pasy, ale na pi­sto­le­ty idzie.

 

Naj­pierw sta­nie się taki jak Ci w fa­bry­ce… –> Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

że oni dla tego ry­zy­ku­ją ży­ciem… –> …że oni dla­te­go ry­zy­ku­ją ży­ciem

 

Mur był w tamym miej­scu… –> Li­te­rów­ka.

 

Znów prze­szedł mi ten me­ta­licz­ny po­smak po krę­go­słu­pie… –> Wy­czuł po­smak krę­go­słu­pem???

 

Za­czął się wy­ścig z chmu­rą, gdzie wie­dzia­łem, że będę mu­siał z sie­bie dać wszyst­ko. –> Za­czął się wy­ścig z chmu­rą i wie­dzia­łem, że będę mu­siał dać z sie­bie wszyst­ko.

 

to gdzieś da­le­ko stąd, żeby się wy­nieść z dala od… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

43% umie­ral­no­ści na raka. –> Czter­dzie­ści trzy pro­cent umie­ral­no­ści na raka.

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie, nie uży­wa­my skró­tów i sym­bo­li.

 

Krę­piec – ponad 50%. –> …Krę­piec – ponad pięć­dzie­siąt pro­cent.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

@re­gu­la­to­rzy, dzię­ku­ję za ob­szer­ny ko­men­tarz i po­praw­ki. Do­ce­niam to, że chcia­ło Ci się po­świę­cić czas na ich na­pi­sa­nie. Z pew­no­ścią na­stęp­nym razem będę zwra­cał uwagę na opi­sa­ne pro­ble­my. Szcze­rze mó­wiąc, nie spo­dzie­wa­łem się, że jest tak słabo i byłem cał­kiem za­do­wo­lo­ny z tego opo­wia­da­nia. Pro­ble­my, z któ­rych zda­wa­łem sobie spra­wę, to na pewno nie­spój­ny język nar­ra­to­ra i uży­wa­nie zbyt dużej ilo­ści słów tam, gdzie można ich użyć tro­chę mniej. 

Uzna­łem jed­nak, że można to w tej for­mie zo­sta­wić, bo jak za­uwa­ży­łaś, nar­ra­tor jest młod­szym na­sto­lat­kiem, ma ja­kieś 12-13 lat, więc uży­wa­nie po­to­cy­zmów i mie­sza­nie sty­lów wy­da­ło mi się uza­sad­nio­ne w tym przy­pad­ku.

Pan­re­bon­ko, jeśli w czym­kol­wiek po­mo­głam, to bar­dzo się cie­szę. Jed­na­ko­woż to jest Twoje opo­wia­da­nie i bę­dzie na­pi­sa­ne ta­ki­mi sło­wa­mi, które Ty uznasz za naj­wła­ściw­sze. Ro­zu­miem, że Rafal jest chłop­cem i jego język może po­zo­sta­wiać wiele do ży­cze­nia, ale nad­uży­wa­nie pew­nych zwro­tów ra­zi­ło mnie, zwłasz­cza że są są także sy­tu­acje, kiedy chło­pak mówi cał­kiem po­praw­nie.

Mam na­dzie­ję, że Twoje przy­szłe opo­wia­da­nia będą cie­kaw­sze i bar­dziej do­pra­co­wa­na. Mam też wra­że­nie, że może za­in­te­re­so­wać Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Sym­pa­tycz­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka