Księżycowe monstrum
Jedna z najgorszych poczwar, które kroczą po tym świecie. Rodzi się z człeka zamordowanego okrutnie podczas pełni księżyca. Najczęściej bestia owa w opuszczonych chatach bądź jaskiniach zamieszkuje. Choć światło księżyca jej ojcem, a czarne niebo matką, lubuje ten stwór przeklęty dach mieć nad głową. Żeruje po zmroku, na ludzi polując. Wątrobę za przysmak sobie wybrał, ale wygłodniały i innymi organami nie gardzi. Paskudne to monstrum, pełne ropnych wybroczyn, guzów i innych wstrętów pomarszczone i sine ciało znaczących. Kły ma niczym wilk, pazury jak niedźwiedź jaki. Prędzej z głodu padnie bądź ze starości niżli mieczem przez człeka urąbane. Odporne bowiem na żelastwo i wszelki oręż jest. Ponoć potwora przeklętego jeno promienie słoneczne zabić mogą. Strzeżcie się zatem ludziska wszelkich chałup niezamieszkanych i inszych ruin, i dwa razy się zastanówcie, nim komuś nocą nóż pod żebra wbić postanowicie.
Pędzimił z Wronich Wzgórz
Księga Potworów Północy
Tom II

Maćko z Zapola, rozłożywszy się uprzednio wygodnie nad brzegiem strumienia, pociągnął solidnie z ozdobnego rogu. Walkijskie mocne, z podwójną dawką imbiru i miodu. Przyjemnie łechcze przełyk a następnie rozgrzewa brzuszysko. Smakuje i szybko kopie. Czyli spełnia wszelkie wymogi zacnego trunku.
W rzeczywistości jednak Maćko wcale nie pił dla przyjemności. Chciał bowiem zatopić parszywy stan, w którym się znajdował. Najlepiej raz na zawsze.
Kurwie syny. Lakijczycy chędożeni. Pies ich w dupę rżnął.
Po każdym łyku przeklinał w myślach swoich zleceniodawców. A w szczególności barona Jarema.
Świnia opasła.
Słońce schowało się już za koronami ciągnących się wzdłuż rzeczki drzew. Woda szumiała spokojnie. Przemierzała płytkie koryto leniwie, jakby nigdzie jej się nie spieszyło. A przecież podążała ku nowemu światu. Rozległe morze niosło ogrom możliwości, nie to co wąski, wyłożony kamykami tunel, ograniczający i wyznaczający tylko jedną możliwą ścieżkę. Maćko opróżnił róg, czując przy okazji, że w głowie szumi dostatecznie, aby zasnąć bez natrętnych myśli, a równocześnie nie na tyle mocno, aby dnia następnego uboczne skutki picia zawadzały w zadaniu.
A to miał niezwykle trudne. Wręcz niemożliwe do wykonania. Jednak przyparty do muru człowiek łapie się każdej liny. Nawet tej, która wygląda, jakby miała się zaraz zerwać. No i przegrane w kości oszczędności całego życia trzeba jakoś odrobić. Wyciągnął się na wyliniałej skórze, utkwił błędny wzrok w szarzejącym niebie.
Jestem przygotowany. Ukatrupię sukę jak nic.
Dodawał sobie otuchy przed snem. Rzeczywiście, był przygotowany. Obuch z pozłacanym styliskiem, który zwędził dawno temu pewnemu księżulkowi, jeszcze nigdy go nie zawiódł. A wprawę w łapie miał, nie ma co. Swego czasu był najemnikiem na zlecenia królów, potem płatnym zabójcą, aż w końcu zaczął polować na potwory. Tych było na świecie coraz więcej, a i możni często płacili za nie lepiej niż za głowę niewygodnego człowieka na zamku. Dlaczego? Prosta sprawa. Człowieka można zabić na setki sposobów. I zrobi to niemal każdy, choć nie każdy oczywiście się do tego nadaje. Na poczwary zaś potrzeba jaj. Twardych jak najlepsza stal jaj. No i potyczka z nimi o wiele więcej ryzyka niesie.
Za obecne zlecenie Maćko miał się ustawić na wiele najbliższych tygodni. Wiedział, że dotrze na miejsce następnego dnia. Wiedział też, z czym będzie miał do czynienia. Oraz to, że nie ma żadnego odnotowanego przypadku, jakoby księżycowa bestia miała zostać pokonana przez człowieka. Postawił wszystko na jedną kość. A że wszystko już stracił, w tej sytuacji mógł tylko zyskać.
Obrócił się na drugi bok i zasnął ukołysany szumem strumienia.
☾
Sześć dni wcześniej
Nagroda za księżycową babę!
Ogłasza się, co następuje:
Szanowny baron Jarem wyznaczył nagrodę za łeb bestii, co leże uwiła pod mostem na Zbożowym Trakcie, między wsiami Zagorniki a Kupieć.
Jeśliś zainteresowany do kasztelu przybądź i z baronem osobiście się rozmów.
Nagroda:
Dwieście Lakijskich koron.
Po odczytaniu tego ogłoszenia na placu targowym, Maćko nie zastanawiał się długo. Ruszył prosto do wznoszącego się na wzgórzu, kamiennego kasztelu. Na miejscu bez zwłoki został zaprowadzony do sali, w której urzędował baron.
Gdy wszedł do środka, pochylił się ledwo zauważalnie. Gardził wszystkimi Lakijczykami. Za ich obłudę, za głupie wywoływanie wojen, za ogólne skurwysyństwo.
Jak nisko upadłem, przychodząc do tych ludzi po pieniądze. Jestem jeszcze człowiekiem, czy już gównem, w które wdepnąłem przed bramą?
– Powiedziano mi już, żeś w sprawie ogłoszenia przybył. Wyglądasz na takiego, co potrafi dać po gębie, ale czy z potworami jakimi do czynienia miałeś, hę?
Baron wskazał obite piękną, czerwoną tkaniną krzesło. Maćko usiadł i zmierzył wzrokiem tutejszego możnowładcę. Co by wiele nie gadać, rozmówcy byli swoimi przeciwieństwami. Grubas z obwisłym podbródkiem w kasztanowej, zdobnej tunice i złotymi pierścieniami na pulchnych paluchach, kontra szczupły, choć umięśniony łowca w śmierdzącym i starganym czasem skórzanym stroju. Nawet glaca Jaremy kontrastowała ze skołtunionymi, długimi czarnymi włosami ochotnika.
– A miałem, mości baronie, miałem. Jednak nie wasza przecie sprawa, czym odpowiedni wojak do tegoż zadania. Płacicie po wykonaniu zlecenia, nie przed, więc najwyżej kolejny trup przyozdobi trakt.
Baron spurpurowiał natychmiast. Usiadł po drugiej stronie pełnego srebrnej zastawy stołu i wycedził:
– Grzeczniej. Nie należę do ludzi, którzy puszczają zniewagi płazem.
– Proszę o wybaczenie, czcigodny baronie. Ja zaś nie należę do ludzi, którzy paplają jęzorem po próżnicy. Po konkrety przyszedłem.
– Chcesz konkretów? Zaraz je dostaniesz. Wcześniej chcę jednak, abyś wiedział, że gardzę takimi, jak ty. W dupach się wam poprzewracało, ot co. Że niby bohaterzy, pogromcy potworów. Tfu. – Jarem splunął pod stół i walnął wielką pięścią w blat wywracając srebrny kielich. – A wiesz, kim jesteście? Nieudacznikami, którzy nie dostali się do służby w wojsku króla lub do innych szlachetnych kompanii, gdzie nie liczą się monety, jeno honor i oddanie królestwu. Bez perspektyw na życie, bez celu. Kto normalny zad nadstawia w ten sposób?
Rozwaliłbym ci łeb obuchem, ale potrzebuje twojego złota. Niech mi bogowie świadkami będą, ostatni raz tak się upokarzam!
Maćko posiadł sztukę, jaką było opanowywanie się w takich właśnie sytuacjach, więc odpowiedział niezwykle spokojnie:
– Z całym szacunkiem, ale nie widzę honoru w grabieżach, mordach i gwałtach. Nie widzę go również w bezpodstawnym wywoływaniu wojen i politycznych utarczkach. Zaś potwór, którego ubić postanowiłem, zabił już ponoć ponad tuzin waszych wojaków, nie mylę się? W polowaniu na niego widzę więc o wiele większy sens niżli w paleniu grodów i burzeniu zamków.
Baron spróbował wstać gwałtownie, niczym zerwany ze smyczy ogar, jednak przez posturę wyszło mu to niezwykle groteskowo. Kiedy odzyskał równowagę, oparł dłonie na stole, i śliniąc się, wycharczał:
– Dziesięć dni na wykonanie zlecenia. Dwieście koron i ani monety więcej. Tyle z konkretów. A teraz zejdź mi z oczu, bo każę cię wypatroszyć jak kurczaka.
– Bywajcie.
Maćko pokłonił się, tym razem nisko, wręcz obscenicznie, uśmiechając się przy tym szeroko. Wiedział, że mógł pogrywać z baronem, gdyż dowiedział się wcześniej od strażników, że od wielu tygodni nikt nie był w stanie poradzić sobie z potworem, a i nowych chętnych nie przybywało. Wiedział też, jak ważnym jest dla grubasa most, pod którym zamieszkała bestia, gdyż było to jedyne przejście przez rzekę Leśniankę w promieniu wielu mil. A na rozpętane wojny wojsko jakoś posłać trzeba.
Nocą dopadło go ogromne przygnębienie. Przypomniał sobie ostatni dzień z Cyrkonią. I wtedy znów przeklinał samego siebie. Zarówno za zdarzenie, które miało wtedy miejsce, jak i za to, że po tym wszystkim zdecydował się pracować dla tych sukinsynów. Że nie wyjechał z tej przeklętej Północy, z którą po śmierci ukochanej już nic go nie łączyło.
Zarąbię poczwarę, wezmę złoto i pojadę na Południe. Potrzebuję tych monet. Potrzebuję…
☾
Drewniany, łukowaty most wyglądał na bardzo stary.
Rozpadająca się pod upływem czasu i za sprawą wzburzonej wody konstrukcja wzbudzała obawy. Aż dziw, że jeszcze nie zawaliła się pod końskimi kopytami lub pod kołami kupieckich wozów. Maćko miał ten fakt jednak w dupie. Przybył na miejsce w samo południe, po bezchmurnym niebie wędrowało letnie słońce. O tej porze nie musiał obawiać się bestii. Przynajmniej, jeśli wierzyć opowieściom i księgom.
Zostawił czarnego wierzchowca przy wierzbie, która łaskotała swymi gałęziami taflę rwącej rzeki, i zbadał teren. Pod mostem, na stromych zboczach wyżłobionego wodą koryta, nie dostrzegł żadnych jam ani niczego podobnego.
I gdzie to babsko się tu niby chowa? Pod wodą śpi?
Bo to, że poczwara żerowała w tym miejscu, nie ulegało wątpliwości. Zaschnięta krew znaczyła stare drewno, a ludzkie szczątki i fragmenty rynsztunku walały się w pobliskich trawach. Nie było nad czym rozmyślać. Musiał poczekać do nocy, a następnie zabalować z paskudą do białego rana.
Nic trudnego. Przecież pijany przeżyłem kiedyś całą noc z tą jędzą, Widką. Z tej to dopiero potwór był, nie ma co!
Usiadł pod wierzbą, oparł się o pień, zacisnął palce na stylisku obucha i zamknął powieki.
Czekał.
☾
Trzydzieści dni wcześniej
– Znowu zalałeś mordę!
Cyrkonia była naprawdę zła. A zdarzało się jej to niezwykle rzadko.
– Ależ kwiaatuszkuu… – Maćko próbował dogonić swą lubą, jednak nogi zawzięcie potykały się jedna o drugą, skutecznie udaremniając pościg.
– Idź do chaty i nie mów do mnie teraz! Muszę się przewietrzyć.
– Myyszeczkoo…
– SAMA! – dodała Cyrkonia i szybkim krokiem oddaliła się od wybranka.
Miłowała go, nawet bardzo. Rzadko kiedy dochodziło między nimi do kłótni. Akceptowała jego sposób na zdobywanie monet. Sama była tylko zwykłą praczką i potrzebowali pieniędzy. Poznali się na wiejskim jarmarku, kiedy to Maćko polował na bugosza, małego gnoma okradającego stragany. Od tego czasu, a jest to już ponad trzy lata, żyją ze sobą całkiem nieźle.
Tym razem jednak Maćko przesadził. Dobrze wiedział, że czekał ich jutro bardzo ważny dzień, a mimo to zalał się w trupa. Cyrkonia weszła w wąską uliczkę między rzędami chat zmierzając w stronę świątynnego gaju, w którym zawsze odnajdywała ukojenie. Odruchowo poprawiła granatową chustę, która zasłaniała brzydką bliznę na szyi. Przykra pamiątka po wydarzeniu z dzieciństwa. Księżyc, wędrujący po niebie w pełnej okazałości, świecił w tę noc wyjątkowo jasno.
– Witaj, żabciu. Pokumkamy?
Pogrążoną w myślach Cyrkonię zaskoczyło dwóch gości. Jeden zagrodził jej drogę z przodu, drugi zaś pojawił się nie wiadomo skąd tuż za jej plecami. Choć wyglądali na chłopów, znała te zarośnięte gęby. Ich właściciele często stacjonują przy głównej bramie. Żołnierze barona Jarema.
– Marny tekst na podryw – skomentowała odważnie, choć w środku cała się trzęsła.
– Ach, kochaniutka, pominiemy sobie w takim razie uprzejmości i grę wstępną, od razu przechodząc do rzeczy. Co ty na to, Rusak?
– Mi tam pasuje – odpowiedział stojący za Cyrkonią.
– Pomo… – zaczęła krzyczeć napadnięta, jednak cios pięścią prosto w skroń szybko ją uciszył.
W tę noc Cyrkonia nie dotarła do świątynnego gaju.
Nie dotarła tam już nigdy.
A jedynym świadkiem całego zdarzenia był księżyc.
☾
Zbliżała się północ.
Maćko krążył tam i z powrotem, przekraczając most już chyba setny raz. Nie zastawiał zasadzki, nie planował atakować z ukrycia. Miał zamiar działać tak, jak zawsze. Inaczej nie potrafił.
No chodźże już, babsztylu przebrzydły! Mój obuch nie może się doczekać twojej paskudnej paszczy!
I zaraz po tych myślach coś złapało go za nogawicę i pociągnęło silnie. Gruchnął do rzeki. Oszołomiony, rozpaczliwie walcząc z mocnym nurtem, wykaraskał się na brzeg. Solidny kawał od mostu. Łapiąc oddech na klęczkach, zorientował się, że nie ma swego oręża, czyli jedynej nadziei na przeżycie. Popatrzył na rwącą wodę. Obuch musiał być już daleko.
Za to księżycowa baba była całkiem blisko. Stała tuż nad nim, dysząc i sapiąc. Smród, który rozchodził się wokół niej, niemal doprowadził Maćka do wymiotów. Szybko pogodził się ze śmiercią więc powoli uniósł głowę, chcąc chociaż zobaczyć tą, która zaraz go ukatrupi. I w tym względzie wszystkie księgi były zgodne.
Maszkara była paskudna.
Nogi pomarszczone, pełne różnych wybroczyn i krost.
Brzuch przeźroczysty, ukazujący martwe organy.
Łapska zbyt długie w stosunku do tułowia, zakończone zakrzywionymi pazurami.
Piersi obwisłe i sine.
Szyja…
Nie może być…
Ale nim Maćko zrobił cokolwiek, bestia, która tuż nad obojczykiem miała tak dobrze znaną mu bliznę, wysyczała pierwsza:
– Maćko.
Popatrzył w niebieskie oczy babska, w których dostrzegł to, w czym zakochał się trzy lata temu.
– Cy… Cyrkonia. Moja Cyrkusia. Niech mnie, na bogów, ktoś obudzi… – wyjąkał i wstał powoli.
– Przyszedłeś mnie zabić, prawda? – Jej głos był znajomy, choć równocześnie przerażający.
– Tak. To znaczy nie wiedziałem, że spotkam tutaj ciebie. Kto ci to zrobił?
– Pytasz, kto mnie zabił, tak? A jak myślisz? Lakijskie skurwysyny. Żołnierze barona. Wcześniej zrobili mi wiele innych przykrości.
I wtedy Maćko zobaczył wszystko przed własnymi oczami. Opadające gacie, obślinione gęby dwóch napastników, bezbronną wybrankę. Słyszał jej krzyki i ich przekleństwa. Czuł jej ból i bezradność.
Na końcu zobaczył siną twarz. Z otwartych ust uszły resztki życia, wyciśnięte niczym sok z soczystego owocu za sprawą owłosionej łapy żołnierza.
Wtedy uświadomił sobie również, co było dla niego najważniejsze, a do czego nigdy się przed sobą nie przyznał. Nie wypchane mieszki otrzymywane za wykonane zlecenia. Nie podróże po świecie i przygody im towarzyszące. To ona. Tylko i wyłącznie ona.
– Zabiję grubego skurwiela! Zabiję ich wszystkich! – wrzeszczał Maćko.
Księżycowa baba położyła szponiastą dłoń na ramieniu lubego. Poczuł zimno i wilgoć. Ciało przeszyły dreszcze.
– Cokolwiek uczynisz, pamiętaj, że byłeś dla mnie najważniejszy. A teraz idź stąd. Idź stąd i nie wracaj.
– Cyrkuneczko, co ty wygadujesz…
– Coraz mniej nad sobą panuję. Jutro będzie pełnia, czuję, jak wzbiera we mnie żądza krwi, której nie opanuję. Do tej pory zabijałam wyłącznie Lakijskich żołnierzy, ale nie wiem, co będzie dalej. Nie mogę cię narażać. Czuję zapach twojej wątroby… Idź już!
Maćko, nie protestując, pognał w kierunku wierzby, przy której czekał wierzchowiec. Po drodze zgarnął jeszcze swój ukochany obuch, który, jak się okazało, czekał cierpliwie na moście. Chwilę później łowca gnał Zbożowym Traktem jak oszalały. Nie dlatego, że uciekał przed swą lubą.
Dlatego, że chciał do niej wrócić jak najprędzej.
☾
Sterczący na wzgórzu kasztel wyglądał podczas pełni całkiem majestatycznie.
Maćko podkradł się na dziedziniec, a raczej pozbawił wcześniej życia czterech wartowników, po czym wydarł się na całe gardło:
– Chodź tutaj, chędożona świnio!
W otworze okiennym szybko pojawił się łysy łeb. Jarem odkrzyknął:
– Coś powiedział, głupcze? A, to ty!
– Chodź tutaj i pokaż, że potrafisz coś więcej, niżli tylko żreć!
Baron nie pojawił się jednak na dziedzińcu. Zastąpiło go za to ponad tuzin żołnierzy, dzierżących miecze i stalowe puklerze. Maćko uniósł obuch i uśmiechnął się.
To nasz ostatni taniec, mój wierny towarzyszu. Mam nadzieję, że rozwalisz w nim jak najwięcej łbów.
Spektakl wirujących oręży oświetlał księżyc.
☾
Dziesięć dni później
Nagroda za księżycową babę i księżycowego chłopa!
Ogłasza się, co następuje:
Szanowny baron Jarem wyznaczył nagrodę za łby bestii, co leże uwiły pod mostem na Zbożowym Trakcie, między wsiami Zagorniki a Kupieć.
Jeśliś zainteresowany do kasztelu przybądź i z baronem osobiście się rozmów.
Nagroda:
Pięćset Lakijskich koron.