Dzieciństwo powinno mieć smak czereśni, ale kiedy wspominam swoje, na języku czuję tylko popiół. Moje pierwsze wakacje u rodziny ze Wschodu chrzęszczą między zębami jak piach. Gorycz staje w gardle, dym pali płuca. Przeszłość jawi się niczym krajobraz po wojnie, a ja muszę iść między ruinami i z wszechobecnego pyłu rzeźbić pomnik smoka.
Poznałem go dwadzieścia lat temu. Był czerwiec, ledwo odebrałem swoje pierwsze świadectwo. Czerwonego paska nie było, więc bałem się, że czeka mnie kara. Ojca jednak nie obchodziły moje oceny. Powiedział tylko „wsiadaj” i cały dzień tłukliśmy się fiatem bez klimatyzacji na drugą stronę kraju. Wpadający przez okna upał chłostał nas po twarzach niczym oddech ziejącej ogniem bestii. W radiu leciało „Co ty tutaj robisz”, marzyłem o lodach i zimnej coli.
Do Zaboża dotarliśmy wieczorem. Dom rodziny znajdował się z dala od reszty wsi, pod lasem. Ojciec przedstawił mnie krewnym, po czym poszedł chlać z bratem nad rzeką; rano, kiedy się obudziłem, już go nie było.
Były za to: uścisk twardej dłoni wujka Konrada, zapach smażonej przez ciotkę Karolinę cebuli, piskliwy głos siedmioletniego Janka, piegowata twarz mojej rówieśniczki Sary i smak czerwonych marlboro, które wypaliłem na spółę z dwa lata starszym ode mnie Michałem. Pamiętam to – ale nie czuję, nie widzę, nie słyszę. Jakbym znał słowa, ale nie rozumiał ich znaczenia. Jakbym oślepł i zapomniał kolorów.
Smok daje i smok zabiera.
Dowiedziałem się o nim po tygodniu, gdy siedzieliśmy na drzewach – ja z Sarą na czereśni, Michał z Jankiem na wiśni – i toczyliśmy wojnę, plując w siebie pestkami. Jak zwykle przegrywałem.
– Dobra, to się już robi nudne – powiedział Michał. – Wojtek w ogóle nie trafia.
Postanowiłem udowodnić, że się myli. Zrobił unik, pestka minęła go o pół metra. Odpowiedział kontratakiem – próbowałem się uchylić, ale i tak oberwałem, a w dodatku spadłem z drzewa. Kolejne siniaki do kolekcji.
– Ale z niego fajtłapa – pisnął Janek.
Wszyscy troje byli ode mnie lepsi. Pod każdym, liczącym się dla ośmiolatka, względem.
Sara stanęła w mojej obronie:
– Weźmy go, no wiecie, na polanę.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Zaczęli coś dukać, że nie wolno o tym mówić. Usiłowałem z nich wydusić, o co chodzi z tą polaną – bezskutecznie. Michał zamknął usta na niewidzialny kluczyk i wyrzucił go za siebie; Janek poszedł w ślady brata. Sara, choć jako jedyna była mi przychylna, również milczała.
Dręczyłem ich przez kolejny tydzień. Potem wujek z ciotką pojechali do miasta. Michał kazał mi przysiąc, że nikomu nie zdradzę tajemnicy.
– Jak się wyda, to tata nas zabije – powiedział. – A wtedy my zabijemy ciebie.
To były mocne słowa jak na dziesięciolatka. Przysiągłem z pełną powagą, że się nie wygadam, i ruszyliśmy do lasu. Sara zawiązała mi chustę na oczach, żebym nie widział drogi. Starałem się polegać na innych zmysłach. Śpiew ptaków, szum drzew, trzask suchych gałęzi – nic charakterystycznego. Woń igliwia… którą stopniowo zastąpił zapach dymu. Chwilę po tym, jak go poczułem, pozwolili mi spojrzeć.
– Oto nasz smok – oznajmił uroczyście Michał.
Staliśmy na skraju polany. Miała kształt owalu i powierzchnię przeciętnego mieszkania w bloku. Jedyne, co wydało mi się w niej dziwne, to kolor. Brakowało zieleni. Dominowała czerwień niskich kwiatów; kępki trawy były pożółkłe, wyschnięte.
– Gdzie? – zapytałem i pociągnąłem nosem. – Czy gdzieś tu się pali?
– To on tak pachnie – poinformowała Sara, po czym chwyciła moją rękę. – Chodź, nie bój się.
Chciałem jej odpowiedzieć, że nie wiem, czego miałbym się bać, ale pociągnęła mnie na środek polany. Przez chwilę nic nie czułem.
Potem smok mi się objawił: w ustach poczułem dym, w płucach ogień, w oczach łzy.
To było jego powitanie.
***
Gorzki posmak zniknął, oddychanie już nie bolało, tylko łzy wciąż płynęły. Przestały dopiero wtedy, gdy wujek dał mi mocnego klapsa.
– Weź się w garść, chłopie. Duży już jesteś, nie?
Czułem się mały i chciałem do mamy. Ale zagryzłem zęby, nic nie powiedziałem.
Byliśmy sami w ciemnym garażu. Kucał przede mną: wielki, zarośnięty, ogorzały od słońca mężczyzna. Bałem się go, bałem się wszystkiego. Minuta spędzona na polanie coś we mnie wypaliła.
– Słuchaj, Wojtek… To, czego dzisiaj doświadczyłeś, to nasza tajemnica. Nasza, czyli moja, ciotki i twoich kuzynów. Wszystkich, którzy mieszkają w tym domu. Nikomu innemu nie możesz o tym powiedzieć. Nawet rodzicom. A wiesz dlaczego? Bo ci nie uwierzą. Powiedzą, że smoki nie istnieją. Ale ty wiesz, co dzisiaj czułeś.
Wiedziałem, że nigdy więcej nie chcę tego poczuć – tamten ból był jak przebłysk piekła.
– Jutro pójdziesz tam ze mną i wszystko ci wyjaśnię – powiedział wujek Konrad.
Znałem ten ton. Ojciec brzmiał identycznie, gdy się gniewał. Nie oponowałem – pośladki wciąż piekły po klapsie.
W nocy nie mogłem spać. Modliłem się, ale Bozia nie słuchała.
Następnego dnia powlokłem się za wujkiem, który przez całą drogę wskazywał mi charakterystyczne znaki, żebym zdołał później sam tam dotrzeć. Pusta dziupla, spróchniały krzyż, zardzewiała podkowa na gałęzi.
Poczułem dym. Chwilę później zatrzymaliśmy się na skraju polany, jeszcze wśród drzew.
– Znalazłem go lata temu – oznajmił wujek. – Myślałem, że mnie zabije, ale on mnie zmienił. Nie mówił słowami, więc trochę minęło, zanim zrozumiałem, kim jest. Ale chodź, kucnij i popatrz. – Wskazał najbliższy kwiat. – Widzisz w nim coś wyjątkowego?
– Jest trochę czerwony, trochę żółty…
– Przyjrzyj się.
Dostrzegłem, że łodyga rozwidla się tuż nad ziemią na siedem odrośli, z których każda zwieńczona była koroną: kwiatem o postrzępionych płatkach w odcieniach czerwieni, żółci i pomarańczu. Zwróciłem też uwagę na kolce. Podzieliłem się z wujkiem moimi obserwacjami.
– Brawo – pochwalił. – Gdybyś jeszcze trochę je przestudiował, zauważyłbyś też, że po jednej stronie kwiaty mają wyższe płatki. I gdybyś policzył kolce na każdej z tych roślin, wiedziałbyś, że jest ich zawsze dziesięć. Ale nie martw się. Mnie zajęło miesiące, zanim rozpoznałem, z czym mam do czynienia.
Odchrząknął i zmienionym głosem zacytował:
– Oto wielki smok barwy ognia, mający siedem głów i dziesięć rogów, a na głowach jego siedem diademów.
Nic mi te słowa nie mówiły.
Wujek, jakby czytał w moich myślach, dodał normalnym głosem:
– Pewnie jeszcze nie kojarzysz tego wersetu, ale w przyszłości usłyszysz wiele jego interpretacji. Jakkolwiek by je rozumieć, to będą tylko słowa. Słowom nie można ufać, Wojtek. Zapamiętaj to do końca życia.
Zapamiętałem na kilkanaście lat, potem zapomniałem.
Tego dnia długo jeszcze siedzieliśmy przy polanie. Wujek dużo tłumaczył, ja mało rozumiałem. Widziałem już przecież smoki: w grach, w książkach, w telewizji. Były wielkie, miały kły, skrzydła i ogon; ziały ogniem. Żyły w jaskiniach pełnych złota i klejnotów, a nie w zapomnianym lesie na końcu świata.
Smok z Zaboża był tysiącem kwiatów.
Wydawał się inny, ale pozostawał bestią.
***
Szeptał ogniem, kiedy wodziłem palcami po jego płatkach. Uczyłem się tej mowy bólu przez resztę wakacji, czując, jak mnie zmienia: oczyszcza, hartuje, ulepsza. Przyjmowałem go do siebie z każdym wdechem, który pachniał dymem.
Wujek zabraniał długiego przebywania na polanie, a kuzyni przestrzegali zakazu. Ja zawsze chciałem więcej. Pod koniec sierpnia byłem równie silny jak Michał, ale we troje wciąż dawali radę odciągnąć mnie od smoka.
Wreszcie przestałem przegrywać. Siniaków miałem jakby mniej. Widziałem zazdrość w oczach najstarszego kuzyna, lęk na twarzy najmłodszego i podziw w spojrzeniu Sary.
Potem przyjechał ojciec. Nie chciałem wracać, bo przecież we wrześniu miały być jabłka, gruszki, śliwki, no i kolejne spotkania ze smokiem. Jednak o smoku powiedzieć nie mogłem, a argument o owocach nie brzmiał przekonująco.
Dziesięć miesięcy później znowu był czerwiec, znowu upał, znowu podróż autem bez klimatyzacji. Świadectwo znowu bez paska – ale tylko przez nieodpowiednie zachowanie, oceny tym razem miałem najlepsze w klasie – rodzice nie wiedzieli, czy mnie karać, czy nagradzać. W Zabożu znowu wujek, ciotka, kuzyni, nieco inni niż rok wcześniej. I znowu krótkie – zbyt krótkie – pobyty na polanie, bliskość smoka, komunia z bestią.
W kilka tygodni urosłem więcej niż przez dziesięć miesięcy, jednak Michał dbał o to, bym zawsze był od niego słabszy. Chciałem mu dorównać, więc którejś nocy spróbowałem wymknąć się na polanę.
Zostałem przyłapany, zanim dotarłem do lasu. Myślałem, że dostanę klapsa i na tym się skończy. Wujek Konrad jednak zaciągnął mnie nad rzekę. Poczułem twardą, gorącą dłoń na karku, a potem chłód wody, która wdarła się do ust i gardła. Szamotałem się, krzyczałem bezgłośnie, tonąłem. W końcu puścił. Wypełzłem na brzeg i patrzyłem z przerażeniem na jego ciemną sylwetkę, rysującą się na tle gwiaździstego nieba. Nie widziałem ust wuja, usłyszałem tylko syk:
– Nie będziesz nadużywał tego, co ci dajemy.
Zostałem sam, mokry i rozdygotany.
Z czasem zacząłem pojmować, dlaczego trzeba ograniczać przebywanie ze smokiem. Polana z ognistymi kwiatami zmieniała człowieka, ale nie tylko na lepsze. Siła i mądrość miały swoją cenę – nie wiedziałem jeszcze, komu przyjdzie ją zapłacić.
***
Wrześnie były usłane wybitymi zębami. Dzieciaki krwawiły z dziąseł i nosów, ja rozcierałem pięści. Zaczęły się awantury dużego kalibru: telefony do rodziców, grożenie poprawczakiem, zawieszenie w prawach ucznia oraz, oczywiście, odwety. Starsi bracia moich ofiar osaczali mnie, gdy szedłem do osiedlowego, by kupić coś za wyłudzone od rówieśników pieniądze; chwilę później leżałem z kwitnącą śliwą pod okiem i urazą skrywaną głęboko w sercu. Zapamiętywałem ich twarze.
Matka twierdziła, że to zły wpływ rodziny ze Wschodu. Ojciec czerwieniał i przypominał, że układ „mały na wieś, starzy za granicę do roboty” to jedyny sposób, by uzbierać na wymarzony dom.
– Chyba że do końca życia chcesz mieszkać w tej paskudnej klatce z betonu – dodawał.
Potem dzwonił do brata, rozmawiali cicho, aż padało „chodź tu, dziecko”. Szedłem, brałem słuchawkę i słuchałem wujka. W następnych dniach grzeczniałem, przepraszałem, normalniałem.
I tak co roku. Awantury, zły wpływ, telefon, spokój, a w końcu błogosławiony październik.
Październik i kolejne miesiące błyszczały od medali. Wygrywałem olimpiady, zdobywałem nagrody w konkursach, każde podium w mieście znało mój ciężar.
Ojciec twierdził czasem, że to dobry wpływ rodziny ze Wschodu. Kiedy przypominam sobie jego wyraz twarzy z tamtych chwil, dochodzę do wniosku, że chętnie oddałby mnie bratu. Byłem niechcianym dzieckiem – nigdy nie marzył o potomku tak, jak o własnym domu.
Rytm czerwców wybijało bębnienie palcami o blat szkolnej ławki.
Kochałem lipce, uwielbiałem sierpnie. Bawiłem się z kuzynami, pomagałem ciotce, odbywałem dojrzałe jak na swój wiek rozmowy z wujkiem. A przede wszystkim chodziłem po wiecznie kwitnącym ciele smoka. Dotykałem ognistych głów, które parzyły gorzej niż pokrzywy, głaskałem diademy, liczyłem kolce – zawsze było ich dziesięć, rozdzielonych między siedem łodyg.
Nie zadawałem wielu pytań. Przyjmowałem smoka takiego, jaki był.
Dopóki był.
Kilka tygodni przed siódmymi wakacjami w Zabożu dowiedziałem się, że nigdzie nie jadę. Rodzice wykupili działkę. Musiałem pomóc przy budowie domu – wiadomo, jak się robi samemu, wychodzi taniej. Poza tym kuzyni wybierali się ponoć na obozy sportowe, a wujek z ciocią planowali wczasy w Turcji.
Zadzwoniłem – odebrała Sara.
– Trochę się u nas pozmieniało, Wojtek – szeptała do słuchawki. – Lepiej nie dzwoń, nie interesuj się.
W lipcu odkryłem, czego nienawidzę najbardziej: kopania. Ojciec wpadł na pomysł, by fundamenty wykopać ręcznie. Szpadlem. Bo taniej, bo będzie się czym zająć. Dołączał do mnie po pracy, ja zapieprzałem od rana. W koszmarnym upale, przy tandetnej muzyce, z goryczą w sercu – kopałem. Myślałem o ucieczce do Zaboża, ale nigdy się na nią nie odważyłem.
Słabłem. Robiłem się wolniejszy i niezdarny jak dawniej, może nawet malałem. Kopanie sprawiało mi coraz więcej trudności. Na rękach powstawały pęcherze, spalona słońcem skóra łuszczyła się na plecach.
W czasie wakacji wykopałem dół pod fundamenty dla domu, w którym nigdy nie przyszło mi zamieszkać.
Potem powrót do szkoły, druga gimnazjum. I nagle pały, dwóje, tróje. Graliśmy w kosza, piłka prześlizgiwała się między rękami, bach, krwawiłem z nosa. Wszyscy, którzy w pierwszej klasie zazdrościli mi wyników w sporcie i nauce, momentalnie dostrzegli moją słabość. Zaczęły się szyderstwa, zaczęły się małe zemsty. Wróciłem na dno – od bohatera do frajera. Wychowawczyni myślała wręcz, że mam raka – nie miałem.
Byłem albo zbyt głupi, albo zbyt zobojętniały, by podjąć próbę powrotu do smoka. Nie dzwoniłem do kuzynów i wujka, oni też milczeli. Do czasu, aż zatelefonowała ciotka, by przekazać wiadomość: Michał i Janek nie żyją.
Stało się to w marcu, utuczony odwilżą Bug zaniósł ich ciała daleko od domu.
***
Wujek Konrad przyszedł na pogrzeb pijany, skurczony w sobie, zupełnie jak nie on. Utonięcie synów jego też zabrało na dno – był wrakiem. Chwiał się między dwiema niepodobnymi do siebie kobietami: przysadzistą ciotką i chudą, wysoką Sarą.
Kiedy spuszczali trumny do grobu, wiatr przyniósł kłęby dymu, który szczypał oczy i drapał w gardle. Żałobnicy kasłali, patrzyli po sobie ze zdziwieniem. Wyczekiwali wycia syren z pobliskiej remizy, jednak ciszę zakłócały tylko monotonne modlitwy kapłana.
Później okazało się, że tego dnia w okolicy nie było żadnego pożaru.
W trakcie stypy wymknąłem się do lasu. Droga dobrze mi znana, choć zmieniona. Znaki się postarzały: dziupla bardziej opustoszała, krzyż bardziej spróchniał, podkowa bardziej zardzewiała. Marcowy las też był inny: nagi, błotnisty, szary – nigdy dotąd nie oglądałem go wiosną.
Smok kwitł mimo wczesnej pory.
Dopiero wtedy, w wieku szesnastu lat, zadałem sobie pytanie: czy on zawsze jest taki sam? Nawet jesienią, zimą? Czy owocuje? Czy więdnie? Czy odradza się co roku?
Kolejne pytania kiełkowały w mojej głowie, a mądrość była w zasięgu ręki.
Wszedłem na polanę.
Już po kilku sekundach smok zaczął mnie zmieniać. Wypalał, kształtował. Zastanawiałem się: czemu to robi? Nie wierzyłem, że to mechanizm obronny – czułem jego miłość, parzącą i pełną bólu. Ale żadna miłość nie polega tylko na dawaniu. Co brał? Co mogłem mu zaoferować?
W mięśniach budziła się uśpiona siła, umysł odzyskiwał zapomnianą mądrość. Stałem długo, dłużej niż kiedyś, dłużej, niż było wolno. Stałbym jeszcze dłużej, gdyby nie Sara.
Zatrzymała się między drzewami niczym smukły posąg w czerni.
– Wiedziałam, że się nie powstrzymasz – powiedziała.
– Nie wejdziesz?
– Już nie.
Niechętnie opuściłem polanę. Ruszyliśmy przez las, kuzynka zbaczała w stronę rzeki. Przyglądałem się jej piegowatej twarzy i próbowałem zdławić złość zmieszaną z pożądaniem.
– Wiesz, jak umarli? – zapytała Sara.
– Ponoć utonęli.
– Nie. Utopili się. Sami, celowo.
– Dlaczego?
Wskazała za siebie, na polanę, od której się oddalaliśmy.
– Pobądź tam dłużej, to może sam zrozumiesz.
– Oszaleli?
– Nie wiem, Wojtek. Chyba tylko tata wie. Ale z nim już nie pogadasz. Załamał się. – Westchnęła. – Znalazłam cię, żeby się pożegnać. Mama chce stąd wyjechać. Zabiera mnie ze sobą.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, o co zapytać. Nie wierzyłem, że ktoś o zdrowych zmysłach może chcieć zostawić to źródło siły, które znajdowało się w niepozornym lesie.
– Zamieszkamy gdzieś pod Warszawą – mówiła dalej Sara. – Ojciec jeszcze o niczym nie wie. Ale nie sądzę, żeby się stąd ruszał. Pewnie szybko podzieli los Michała i Janka. Utonie w wodzie albo we własnych rzygach.
– A co ze smokiem?
– Masz na myśli tego pasożyta z polany? No co? Nie patrz tak. To nie jest przecież żaden smok. Ojciec tak sobie wymyślił i przez kilkanaście lat prał nam mózgi.
Moje uczucia do kuzynki nagle się nasiliły.
– Nieprawda – wycedziłem. – Nie mów tak.
Byliśmy sami, w środku lasu, daleko od ludzi. Mogłem zrobić to, na co miałem ochotę, a potem wrócić na polanę i stać tam jeszcze godzinami, naładować się za wszystkie czasy.
– Trzymaj się, Wojtek. – Odeszła parę kroków, przystanęła i dodała: – Pamiętaj, że smoki to strasznie samolubne stworzenia.
– Ten jest inny!
– To taki sam potwór, jak wszystkie inne potwory na tym świecie. Jest zły i tyle.
Wiedziałem jedno: do tej pory smok – w przeciwieństwie do ludzi – mnie nie skrzywdził.
Patrzyłem, jak Sara odchodzi. Potem wróciłem na polanę i zerwałem jeden kwiat.
***
Dzieciństwo jest pełne dwojakich pragnień: nieosiągalnych – takich jak loty w kosmos – oraz tych zupełnie przyziemnych, na przykład frytek albo gorącej czekolady. Dziesięciolatek myśli o chwili obecnej lub o chwili, która nigdy nie nadejdzie. Potem dojrzewa i zaczyna pożądać czegoś pomiędzy.
Ze mną było inaczej. Do pierwszych wakacji w Zabożu miałem jakieś marzenia, potem wypalił je smok. Przez kolejne lata żyłem prostymi zachciankami – przyjemnościami i łatwymi zwycięstwami – aż do liceum, kiedy urodziłem się ponownie. Zachowałem ciało, imię i przeszłość, ale reszta mojej osoby wyrastała od nowa.
Zapragnąłem wykorzystać to, co dał mi smok.
Bicie, zastraszanie i wyłudzanie pieniędzy zostawiłem prostaczkom z osiedla. Zaniedbałem zemstę za dawne upokorzenia. W ogóle droga bezprawia wydawała mi się teraz czymś dla ludzi o mniejszym intelekcie. Każdy głupi może wygrać, oszukując – prawdziwa sztuka to zwyciężyć, przestrzegając zasad.
Nie wiedziałem jeszcze, jak ukierunkować swój rozwój, więc uczyłem się wszystkiego. Szukałem dziedziny, w której mógłbym rozwinąć skrzydła. Dbałem o ubiór, leczyłem trądzik. Miałem powodzenie u dziewczyn i szacunek u kolegów. Matka była ze mnie dumna, a ojciec patrzył dziwnie, jakbym nie był jego synem.
W tym czasie kwiat, oderwana głowa smoka, wysychał.
Ciało słabło – zapisałem się na siłownię.
Pamięć zawodziła – wkuwałem godzinami.
Umysł tępiał – ostrzyłem go, jak tylko mogłem.
W końcu kwiat zmienił się w pył, który zażywałem niczym narkotyk, gdy tylko ciężka praca przestawała wystarczać. Moje ambicje pozostawały nieokreślone, więc poszedłem na studia prawnicze i ekonomiczne. Jednocześnie pracowałem. Wzbogacałem się szybko: w pieniądze, w kontakty, w wiedzę i władzę. Wciąż nie wiedziałem, czego chcę – wiedziałem tylko, że chcę jak najwięcej.
Młodość powinna mieć smak piwa, smak ukochanej, smak kebaba pochłanianego w środku nocy. Kiedy zamykam oczy i próbuję wspominać, nie czuję nic, bo jak poczuć pustkę? Teraz wiem, że moim największym pragnieniem było zapełnienie tej strasznej dziury.
Miałem świetne wykształcenie, pięciocyfrową wypłatę, świat u stóp.
A jednak wciąż było mi mało. Potrzebowałem więcej.
***
Wujek Konrad spojrzał na moje ubranie, samochód, zegarek.
– Powodzi się – stwierdził, po czym zaprosił mnie do środka.
Spodziewałem się zastać ruinę, a w niej człowieka wypalonego przez alkohol i rozpacz. Jednak wujek miał się dobrze; gospodarstwo również wyglądało na zadbane, choć znamiona upadku mogły kryć się pod grubą warstwą styczniowego śniegu.
Usiedliśmy przy stole.
– Herbaty, kawy, bardziej po męsku? – zapytał.
– Wszystko jedno.
Męskość miała co najmniej pięćdziesiąt procent, smakowała śliwkami i wywoływała pożar w gardle.
– To już dycha – powiedział wuj Konrad po pierwszym milczącym toaście. – Od kiedy chuj jasny wszystko strzelił.
A więc coś się zmieniło. Zapamiętałem wujka jako oczytanego i elokwentnego człowieka ze wsi, który do dziecka mówił tak samo jak do dorosłego.
– Zaglądałeś od tego czasu, Wojtek? No wiesz, do smoka?
– Nie.
– To skąd to wszystko? Markowe ciuchy, drogi zegarek?
– To ja chcę zadawać pytania, wujek. Ostatni raz, kiedy tu byłem, Sara powiedziała mi, że to coś na polanie nie jest żadnym smokiem. Że to tylko zwykły pasożyt.
– Smok, pasożyt… to tylko słowa. A słowom nie można ufać – westchnął wuj i polał śliwowicy. – Pamiętasz ten cytat z Biblii, po którym go rozpoznałem? Myślisz, że to dosłowny opis?
– Raczej symboliczny.
– A czy nasz smok coś symbolizuje? Nie, Wojtek, on jest żywą istotą, która pali ogniem i niszczy. To prawdziwy smok. Przybrał nietypową formę, ale zachował swoją naturę.
– Smoki są egoistyczne, a ten ciągle daje.
– Daje? Chłopie, on wypala słabość. A kiedy słabości już nie ma, zabiera resztę ciebie, kawałek po kawałku. Michał i Janek przesadzili, prawie nic w nich nie zostało. Ale pustka też pali. Pali ogniem, który trudno ugasić. Chłopcy spróbowali ugasić go w rzece.
– Zabili się.
Spuścił wzrok, przytaknął.
– Dlaczego na to pozwoliłeś? – zapytałem.
– Nie chciałem…
– Dlaczego wciąż tu jesteś? Przy nim? Dlaczego dopuszczałeś do niego swoje dzieci, zamiast się wyprowadzić albo, nie wiem, zabić go?
Zwiesił głowę i powiedział cicho:
– On jest moim skarbem, a ja jego.
Zaśmiałem się. Wuj siedział poważny, zgarbiony nad kielichem.
Pomyślałem, że może Sara miała rację. Może rzeczywiście nasze mózgi zostały wyprane. Dzieciom łatwo coś wmówić, dzieci wierzą w bajki. Wakacje w Zabożu były już tak dawno, a od ostatniej wizyty na polanie minęła dekada… A przecież wciąż czułem się silny i mądry.
Może to kwestia wiary w siebie.
Może mój smok był taki jak wszystkie inne smoki: zmyślony.
Poszedłem sprawdzić. Długo błądziłem po zaśnieżonym lesie, zanim na właściwy trop naprowadził mnie jeden z niewielu zapachów, które wciąż pamiętałem.
Dym.
Był styczeń, smok kwitł.
***
Na granicy polany topniał śnieg, jakby kwiaty promieniowały delikatnym ciepłem. Przeszedłem z białego puchu na czerwony kobierzec i niemal natychmiast poczułem się jak dawniej. Stałem tam długo. Wiedziałem, że smok doprowadził do śmierci moich kuzynów, ale nie miałem mu tego za złe, nie po tylu latach. Dla mnie zawsze był dobry.
Potem spróbowałem wykopać jedną z roślin o siedmiu łodygach. Klęcząc, grzebałem w twardej glebie, aż dotarłem do korzeni… które łączyły się z innymi korzeniami, jakby wszystkie siedmiogłowe smoki tworzyły podziemną sieć na podobieństwo neuronów w mózgu. Z czapki zrobiłem prowizoryczną doniczkę. Gołymi rękami rozerwałem kilka korzeni – ustępowały z trudem i karały mnie smagnięciami bólu.
Roślina o siedmiu głowach, siedmiu diademach i dziesięciu rogach przetrwała podróż do mojego domu. Posadziłem ją w ogródku, jednak nie chciała rosnąć.
Nie potrafiłem przestać myśleć o rozmowie z wujkiem Konradem. Zastanawiałem się, czy mój smok faktycznie był smokiem; zgłębiałem temat tych stworzeń. Z książek wynikało, że zazwyczaj były wielkimi gadami, rzadziej potrafiły zmieniać formę. Miały też takie cechy charakteru jak zachłanność, spryt, egoizm – też je miałem – czy byłem smokiem?
Niemal każda bestia z opowieści miała jeszcze to, co cenił sobie najbardziej – skarb.
Myśl o nim stała się moją obsesją. Skoro bestia z Zaboża był inna – inne powinno być bogactwo, które mógł skrywać. Wierzyłem, że będzie to coś, co w końcu wypełni pustkę. Coś niesamowitego, magicznego, jak z bajki.
***
Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie Sara z informacją, że wujek Konrad nie żyje – rak płuc zabrał człowieka, który nigdy nie palił. Spakowałem co trzeba i pojechałem.
Na pogrzebie zjawiło się niewiele osób. Wiatr przyniósł suche liście i dym. Stypa była skromna, wręcz symboliczna: jednodaniowy obiad, bez deseru, bez wódki. Moi rodzice wyszli wcześnie, a wraz z nimi ciotka Karolina, która chciała być w starym domu jak najkrócej.
Zostałem sam z kuzynką. Siedziała ze spuszczoną głową, tak bym nie widział skrytych pod makijażem siniaków; z dłońmi złożonymi na podołku, tak bym widział obrączkę.
– Spaliłam to – oznajmiła w końcu, unosząc wzrok.
Jej oczy mówiły: „zrób ze mną, co chcesz, mnie nie zależy”.
Nie chciałem jej niczego robić.
– Co takiego?
– Spaliłam polanę. Zawsze wiedziałam, że jesień będzie na to najlepszą porą.
Nagle zrozumiałem: dym na pogrzebie.
Zerwałem się na nogi.
– Już za późno – powiedziała. – Pomściłam nas.
– On by ci nie pozwolił. Nie dałby się tak łatwo.
– To był tylko chwast. Przepraszam, Wojtek.
Czekała na moją reakcję, jakbym był kimś, kto ma wymierzyć jej karę.
– Wracaj do domu, Sara.
– Nie chcę…
– Gówno mnie to obchodzi! Znikaj stąd, gnij w swoim życiu! Mogłaś być kimś, ale jesteś… – nie dokończyłem, uznając, że pogarda w moich oczach wyrazi więcej.
Wstyd powinien mieć smak popiołu. I ma, tak jak cały tamten dzień i jak wszystkie kolejne.
Kiedy Sara odeszła, wziąłem z bagażnika szpadel. Droga do tego, czego pragnąłem najbardziej, wymagała tego, czego nienawidziłem najmocniej – kopania, które przypominało mi o najgorszym rozczarowaniu.
Na polanie nie było już kwiatów barwy ognia, tylko szary pył. Płomienie liznęły też najbliższe drzewa, zostawiając na nich ślad sadzy, jednak wyglądało na to, że kuzynka wszczęła pożar z rozwagą, by nie spalić całego lasu.
Wszedłem na smoka i nie poczułem nic, bo tego, co za smoka uważałem, już nie było.
Zacząłem kopać, początkowo na środku polany. Szpadel z trudem przebijał się przez sieć korzeni, które sięgały zaledwie pół metra w głąb. Miałem czas, siłę, determinację. Skoro smok nie żył, nic nie stało na przeszkodzie, bym przejął jego skarb.
Robiło się ciemno, gdy metal uderzył w coś twardego. Padłem na kolana, dalej grzebałem rękami.
Jeszcze przed północą odkopałem cały szkielet. Oglądałem go w świetle gwiazd, studiowałem dotykiem. Podłużna czaszka, ostre kły, sterczące z kręgów kolce. Kości skrzydeł. Pomyślałem, że to pewnie ostatni smok: zapomnianej barwy, o jednej głowie, bez diademów. Smok podwórkowy, wielkości baranka. Ale smok bez wątpienia – formą pasował do popularnych wyobrażeń.
Zdechł, strzegąc skarbu?
W następnych dniach przekopałem resztę polany i nic więcej nie znalazłem.
***
To ja go zabiłem, nie Sara. Ona spaliła tylko część smoka, która była na powierzchni. Sieć korzeni, dzięki której cała polana stanowiła jeden organizm, mogłaby na nowo wypuścić kwiaty. Wykiełkowałyby z popiołu. Jednak moja chciwość zniszczyła szanse na odrodzenie.
Początkowo tego nie rozumiałem. Zamiast skarbu, rozgrzebałem grób jakiegoś gada, w dodatku mizernego. Potem zaczęło do mnie docierać. Jeśli smoki – takie, o których mówi większość opowieści – kiedykolwiek istniały, ich czas przeminął. Gatunek wymierał, potęga upadała. Przestały marzyć o złocie i klejnotach, wróciły do najprymitywniejszego pragnienia: pragnienia życia.
Skrzydlaty jaszczur, którego szkielet odkryłem, próbował przetrwać pod postacią tysiąca kwiatów połączonych w jeden twór. Obrał nową formę – dzięki której mógł zostać rozpoznany – i zachował starą naturę. Chciał być pamiętany, lecz musiał być potworem.
Latami okradał rodzinę wuja Konrada: ze słabości, ze współczucia, z miłości. Kuzynów pozbawił woli życia, ciotkę i Sarę – domu. Nie wiem, czy swoimi zdobyczami się żywił, czy w jakiś sposób je gromadził.
Odebrałem mu to, co najcenniejsze, rozrywając jego ciało.
I dobrze. Smoki powinny istnieć w jeden sposób: w opowieściach.
Ale było na odwrót. Smok żył naprawdę. Nie było bohatera, który zabiłby go lata temu. Skromne królestwo naszej rodziny nie zostało ocalone.
Żadne skarby nie cofną ognia, nie zbudują nic z popiołu, nie przywrócą życia spalonym – jednak nie tego pragnę. Chciałbym tylko, żeby wspomnienia odzyskały prawdziwe kolory, smaki, zapachy. Chciałbym choć na moment zamknąć oczy i móc sobie wyobrazić czerwień czereśni, słodki sok tryskający na podniebienie, twardość pestki między zębami.
Nie wiem, czy marzę o nieosiągalnym, czy o przyziemnym.