prolog
Niemój nie cierpiał swojego imienia. Nie rozumiał, dlaczego starsze dzieci śmiały się z niego. Oczywiście nie mógł wiedzieć, że to imię rodzice nadali mu by ochronić go przed złymi i że kiedy osiągnie wiek męski, zostanie ono zmienione na prawdziwe, godne męża. Niemój nie rozumiał wielu rzeczy, choć słuchał uważnie co mówią starsi. Szczególnie lubił opowieści o stworzeniach innych niż on, choć często przez to bał się i nie mógł spać w nocy, bądź budził się z płaczem.
Teraz biegł co sił, próbując złapać kurę biegającą po gospodarstwie. Nagle, kiedy już prawie ją schwycił, skoczył, ale ta odbiła lekko w bok, gdakając wściekle, a on wylądował twarzą w błocie. Chłopiec nie wiedział, dlaczego nie może złapać kury, ale wiedział doskonale co zobaczył, kiedy podniósł głowę.
Pędem rzucił się z powrotem. Oczywiście “pędem” właściwym dla dziecka w wieku lat czterech. Kiedy już dotruchtał do mamy, krzyknął:
– Mama, mama! Chmulnik!
Mama jego, Budzisława, pochylona właśnie nad wiadrem, do którego spływało mleko z dojonej krowy, popatrzyła na niego z ukosa.
– Co mówisz? Chmurnika widzisz? Może zaraz Swarożyca – zaśmiała się, nie przerywając dojenia.
– Sfalolisia…?
– Idź no, pobaw się z siostrą. Przecież widzisz, żem zajęta – ofuknęła go.
Niemój dobrze wiedział, że nic nie wskóra, więc zrezygnowany odwrócił się i spojrzał ponownie w niebo.
A tam, ogromny, brodaty starzec ciągnący za sobą na sznurach wielkie, ciemne chmury spojrzał w jego kierunku i mrugnął do niego. Potem pociągnął za kilka sznurów i przesuwając parę bloczków, spuścił na osadę i okolicę strugi rzęsistego deszczu.
***
– Tam! Tam uderzył! – krzyknąłem podekscytowany, widząc wypalony w trawie okrąg. Podbiegliśmy z bratem na miejsce rozglądając się ochoczo. Bo tatko obiecał, że kto znajdzie i przyniesie mu kamień piorunowy, który jak wiadomo szczęście na gospodarstwo sprowadza, ten na pięć dni ma wolne od wypasania bydła.
– Widzisz co? – spytał brat, przeczesując mokrą trawę po drugiej stronie okręgu.
– Nic – odparłem.
Wtem!
– Jest! Widzę go! – krzyknąłem uradowany, pokazując palcem znalezisko. I to był błąd. Brat, jako że starszy i szybszy, wyprzedził mnie dwoma susami i dopadł kamienia.
– Ejże! Ja go znalazłem! – powiedziałem z rozpaczą, ale już wiedziałem, że Borzymir nie odda mi znaleziska.
– Co, żeś znalazł, jak ja go mam? – odparł, szczerząc się i przyglądając kamieniowi, któremu kształt wczorajszej nocy nadał grom Perunowy.
– To niesprawiedliwe! – Łzy napłynęły mi do oczu, ale powstrzymałem się, bo przypomniałem sobie, że jestem już mężem, a nie dzieckiem. – Wszystko powiem tatkowi – zagroziłem.
Borzymir w mrugnięcie oka znalazł się przy mnie i złapał mnie za kaftan.
– Tylko spróbuj, smarku – wycedził – a tak ci skórę wygarbuję…
Wyrwałem się z jego uścisku i nadal powstrzymując szloch, pobiegłem w stronę osady. Oczywiście nie zamierzałem naskarżyć na brata, bo dobrze wiedziałem, że ostatecznie to ja bym tego bardziej pożałował.
Przy ostrokole natknąłem się na leżącego w trawie sąsiada, Ciechosława. Spostrzegł mnie i wstał chwiejnie.
– Chhożż nno tu, hnojjku – wysapał.
Ani mi w głowie było go posłuchać. Widać znowu wykradł dzbanek miodu z zapasów na zbliżające się święto Peruna i schował się w polu. Niestety Ciechosław jak wypił, to kija nie szczędził, nie tylko swoim dzieckom, ale wszystkim po równo. Jak nikt z dorosłych nie patrzył, rzecz jasna. Problem w tym, że i ominąć go nie bardzo miałem jak. Z dwojga złego postanowiłem zachować skórę całą i zawróciłem na skraj lasu, gdzie to Borzymir napawał się zdobyczą.
Daleko to nie było, toteż i szybko znalazłem się w pobliżu wypalonego kręgu, ale nigdzie nie widziałem brata. Rozejrzałem się uważniej i spostrzegłem go na skraju lasu.
Stał tyłem do mnie i wyglądał, jakby z kimś rozmawiał. Zaciekawiony, schowałem się za pobliską brzozę i obserwowałem. Kiedy Borzymir odsunął się nieco, dostrzegłem drugą postać. Włosy pozostałe po niedawnych postrzyżynach stanęły mi dęba.
Wiła! Nigdy żadnej nie widziałem, jak i nikt poza starym z osady, ale nie miałem wątpliwości, że to jedna z nich. Była bardzo piękna. Piękniejsza nawet niż mała Nawojka od Drogosława, przyznałem niechętnie i poczułem, że na policzkach wykwita mi rumieniec. Co więcej, o zgrozo, nie miała ubrania! Teraz już całkiem spąsowiałem. Co tu zrobić…? – począłem myśleć gorączkowo. Stary mędrzec mówiący w imieniu przodków, nazywany wołchwem, uczył, że jak kto wiłę spostrzeże, to musi brać nogi za pas i nie oglądać się za siebie. Bo jak taka urok rzuci, to człek przepadł. A ten dureń gawędził z nią w najlepsze! Zdecydowałem, że podbiegnę nie patrząc na nią, odciągnę brata i razem uciekniemy do osady. Kiedy już miałem zerwać się z miejsca, zobaczyłem jak wiła chwyta go za rękę i tanecznym krokiem wchodzi w las, a on idzie za nią potulnie jak baranek.
– Borzymir! – krzyknąłem, biegnąc w ich stronę. Dotarłem na skraj lasu, ale nigdzie nie widziałem brata. Zawołałem go raz jeszcze zrozpaczony, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Do lasu wejść się nie odważyłem, bo tatko wygarbowałby mi skórę, gdybym tam wszedł sam. Zdecydowałem, że trzeba sprowadzić pomoc, więc znów pognałem do osady. Ciechosław siedział tam gdzie wcześniej, ale tym razem nie przestraszyłem się go, tylko wyminąłem biegiem tak, że nawet nie zdążył się podnieść.
– Oszesz tyy… – Usłyszałem za sobą.
– Tatko! Tatko! – począłem wrzeszczeć już przy pierwszej ziemiance. Niechcący potrąciłem dziecko, które wpadło twarzą w błoto, ale prawie tego nie zauważyłem. Stara Budzisława popatrzyła tylko na mnie, siedząc na podwórzu i popukała się w czoło. Dopadłem do naszego domu i zobaczyłem matkę wieszającą pranie.
– Mamo! Borzymir… Las… Wiła… Tata! Gdzie? – wysapałem bez ładu, zasapany po biegu.
– Miłobor! – fuknęła. – Uspokój się. Coś znowu zmalował?
– Gdzie tatko?
– Za domem, konie obrabia. Wczoraj, jak ulewa była, licho znowu grzywy poplątało, tfu! – splunęła.
Pobiegłem tam.
– Tatko! – Uczepiłem się ojcowskiego kaftana. – Na pomoc trzeba! Borzymir w lesie.
– Jak to w lesie?! – Widziałem, jak spurpurowiał z gniewu. – Ile razy wam mówiłem, że do lasu nie wolno! Ja wam kijem wytłumaczę, jak słowami się nie da…
– Nie tatko, to nie tak. Ja widziałem, wiła go porwała!
Teraz dla odmiany ojciec zbladł.
– Jak to jest żart jakiś, to popamiętasz mnie tak, że…
– Nie żart! Naprawdem widział – przerwałem mu.
– Gdzie to było? – zapytał i złapawszy mnie za rękaw kaftana, pociągnął za sobą biegiem. Opowiedziałem mu szybko co zaszło.
– Ludzie! – wykrzyknął, dobiegając na środek osady. – Ludzie! Syna porwali! Na pomoc trzeba!
Dookoła zaczęli gromadzić się mieszkańcy, zdziwieni zachowaniem sąsiada.
– O co chodzi Gniewomirze? Mówże składnie.
– Wiła! Wiła mi syna wzięła w las… Pomóżcie ludzie.
Po zebranych przeszedł pomruk.
– Jak, wiła? Przecież u nas w osadzie spokój – powiedział któryś. – Ofiary dajem regularnie, to i nie dręczą nas złe. No, może prócz tego licha, co to znowu mi kury rozpędziło…
– Gniefomirrr! – Usłyszałem nagle. To Ciechosław przyczłapał do osady, niosąc prawie pusty już dzban pod pachą. – Daj no tu tehho smarka, ja ho nauczcze rozumu. Żeby biehaćć jak szalony… Mię obalił prawie!
– Sam żeś się obalił, pijaku! – odparł ktoś z gromady.
– Szszoo? Kto to powieział?! – warknął.
– Znowuś miodu podwędził! Jeszcze cię kara za to spotka od bogów, zobaczysz ty.
– Ale to nie takk… To bies mie namafia…! – poskarżył się, zbity z tropu.
– Zawsze to samo. Sam żeś bies! Jaki przykład dzieckom dajesz? Do gospodarstwa byś się wziął.
– Ludzie! – przerwał im tatko. – Czasu nie ma, syna mi ratować trzeba!
– Co tu się dzieje? – To zjawił się stary wołchw Myślidar, opierając się na lasce.
Tatko opowiedział, co ode mnie usłyszał, po czym wszyscy umilkli. Myślidar spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi.
– Prawda to, synu?
– Na Welesa, prawda! – zarzekłem się.
Zobaczyłem, że matula dłonie do ust w niemym szlochu przyłożyła.
Myślidar zadumał się. Spojrzał smutno na ojca i powiedział:
– Przykro mi Gniewomirze, ale nic zrobić się nie da. Dawno już układ zawarlim z leśnymi, że do nich nie wchodzim dalej, jak na sto kroków, byle najpotrzebniejsze rzeczy pozyskać. Borzymir sam sobie zawinił, że zakazów nie usłuchał.
– Ale jak to? – Tatko zbladł jeszcze bardziej. – Poniechać syna mi każesz? To się nie godzi…
– Nie godzi się, prawda. – Przed ludzi wystąpił Wojmir, potężny mąż z wielkim wąsem, uważany za najodważniejszego w osadzie. – Nie zostawim jednego z naszych na pastwę leśnych.
– Nie odratujecie już syna, Gniewomirze – zwrócił się do ojca Myślidar. – Z własnej woli poszedł, nic nam do tego.
Wtem matka przypadła do niego na kolana.
– Pomóżcie! – wyjąkała. – To nie on, to urok na pewno! Nie ostawiajcie synka mojego na zmarnowanie.
– Nie ostawimy – wtrącił się Wojmir, kładąc rękę na ramieniu ojca. – Synków zbiorę i zaraz jeszcze wyruszymy. Kto pójdzie z nami? – zapytał zgromadzonych.
Zobaczyłem, jak Ciechosław umyka ukradkiem. Pewno, żeby go przypadkiem na wyprawę nie wzięli.
– Ja pójdę. – Wystąpił kowal, Bożysław.
– I ja. – Zgłosił się syn jego, Budzigniew.
– Bardzo dobrze. Reszta niech pilnuje osady.
– Dzięki wam, przyjaciele – powiedział tatko i widziałem, że jest szczerze wzruszony.
– A ja mówię, poniechajcie – wtrącił stary. – Nieszczęście tylko sprowadzicie, nie chłopca.
– Daruj mędrcze, ale tym razem trzeba nam wbrew twojej radzie postąpić. Postanowione – rzekł Wojmir.
– Dobrze więc… – westchnął stary. – Pójdę i ja z wami, to może i wrócimy.
Ojciec podszedł do niego i uścisnął mu ramię.
– Dziękuję i wam – rzekł.
Mężowie rozbiegli się po widły, siekiery, czy co tam kto miał. W osadzie nie było wojów, tylko Wojmir miał prawdziwy miecz z czasów, jak wojował daleko stąd. Kiedy ludzie się rozeszli, żywo rozprawiając o zdarzeniu, zobaczyłem wpatrzone we mnie, niebieskie oczy jasnowłosej Nawojki i poczułem, że czerwienieją mi uszy. Speszony, pobiegłem za ojcem.
– Tatko, ja z wami.
– Ani mi się waż – odparł. – Za młodyś, z matką zostaniesz.
– Ale ja już nie jestem dzieckiem! – obruszyłem się.
– Rób jak mówię – uciął, wyciągając siekierę wbitą w pień na podwórzu, po czym poszedł dołączyć do ziomków zbierających się na placu, gotując się do wyprawy.
Ale ani mi w głowie było go posłuchać. Przecież to moja wina, żem zostawił brata. I jeszcze te oczy ślicznej Nawojki… Jak ja bym w nie później spojrzał?
***
Obserwowałem zza ziemianki, jak ruszają przez pole w stronę lasu z tatą i Wojmirem na czele. Wziąłem ze sobą gruby kij, którego używałem przy wypasaniu bydła i starając się stąpać jak najciszej, ruszyłem za nimi.
Nie uszedłem stu kroków, kiedy potknąłem się i runąłem jak długi. Obejrzałem się, chcąc sprawdzić co spowodowało upadek i zobaczyłem racicę. Podążyłem za nią wzrokiem i krzyknąłem.
Nade mną stał ni to kozioł, ni to człek.
Nad zakończonymi racicami, krzywymi nogami, zobaczyłem cielsko o zwalistym brzuszysku, podparte po bokach rękoma o niewiarygodnie długich szponach. Nad tym górowała głowa, niby ludzka, ale wykrzywiona szyderczym uśmiechem, o długich kłach, z długą, rzadką brodą i koźlimi rogami. Krzyknąłem ponownie i na czworaka próbowałem odpełznąć jak najdalej od zjawy. Tatko i reszta musieli mnie usłyszeć, bo już biegli w moją stronę. Kiedy zbliżyli się na tyle, by zobaczyć co spowodowało hałas, stanęli jak wryci.
– Bies! – stęknął ktoś.
Poczułem szarpnięcie za kołnierz. To ojciec podbiegł i odciągał mnie od zjawy.
– Ano bies. I co tak gały wybałuszacie? – zadrwił kozłoczłek.
– To Ciechosław prawdę mówił…
– Ten pijak? Ee, tam. – Machnął ręką stwór – Ja go do niczego nie zmuszałem. Tylko pomogłem podjąć decyzję – zachichotał.
– Ubić bestię! – Budzisław wyrwał do przodu i zamachnął się siekierą. Bies uchylił się zwinnie i zasadził mu potężnego kopniaka w rzyć.
– No, no! Ładnie to tak gościa witać? – rzekł i usiadł na kamieniu.
– Przepadnij, psotniku! To tyś mi najlepszego woła zeżarł, com go resztki na polu znalazł! – powiedział któryś z synów Wojmira.
– Ano, jeść coś trzeba – przyznał bies, nabijając fajkę.
– A na moją matulę niemoc żeś sprowadził! – dodał syn kowala.
– O, to nie ja – skłamał.
– Ubijmy dziada! – krzyknął znowu któryś, a reszta podchwyciła.
– Ubijmy!
– Ubijmy!
– Hola, hola! Po pierwsze, tylko nie dziada. – Pogroził szponiastym palcem. – A po drugie, lepiej byście się tym lichem zajęli. Wredna baba, sama nie śpi i innym nie daje – dodał, już chyba sam do siebie.
Milczący dotąd stary Myślidar wystąpił spokojnie przed zgromadzenie.
– Witajcie. Powiedzcie, co was sprowadza do naszej osady. Czemuż to opuściliście bór?
– A, nudno było. Ale krzywdy wielkiej jam nie wyrządził, ot psoty tylko. Po co ubijać zaraz?
– Ale wół… – wtrącił syn Wojmira, ale stary uciszył go ruchem ręki.
– Krzywdy ci nie wyrządzimy, ale mam dwa warunki.
– Oho, jakież to? – Zaciekawił się bies.
– Po pierwsze, zaprzestaniecie psot i odejdziecie.
– Zgoda. I tak mi się u was znudziło – powiedział i ziewnął, trochę na pokaz.
– Po drugie, pomożecie nam.
– Ha, a w czym, tak dzielnym wojom, mógłbym niby pomóc? – zakpił.
– Otóż widzicie, wiła wzięła jednego z naszych. – Na słowo “wiła” gość wyraźnie się skrzywił. – A my chcemy przyprowadzić go z powrotem. Wskażcie nam ścieżkę.
Bies zamrugał, jakby nie zrozumiał co usłyszał, po czym ryknął śmiechem.
– Dajcie sobie spokój. Jak ta jędza go do boru wzięła, to przepadł. Już go nie znajdziecie.
– A jednak spróbujemy.
– Słuchaj no. – Bies nachylił się w stronę starego. – Dajcie spokój, mówię. Wydajesz się mieć coś na kształt rozumu w głowie, nie tak jak tamci – wskazał na zgromadzenie, powodując nieprzyjazne pomruki – toteż zrób jak mówię, jeśli ci życie miłe swoje i ziomków.
– Nie możemy. To już postanowione. Pomożecie?
Bies zamyślił się. Pyknął z fajki, poskubał brodę, beknął, pierdnął, podrapał się w głowę i w końcu westchnął.
– Dobra, jeśli taka wasza wola. Ale tylko dlatego, że nie cierpię tych zarozumiałych panienek. Myślą, że jak są takie śliczne to zaraz lepsze od innych – warknął, znów bardziej do siebie. – Ale do rzeczy. Pójdziecie na skraj lasu, o tam. – Wskazał ręką. – Zobaczycie stary, rozwidlony dąb. Od niego idźcie w prawo. Nie zważajcie, że nie ma tam żadnej ścieżki. Idźcie przed siebie dwieście kroków i ścieżkę znajdziecie. Ale gdzie nią dojdziecie, to już wasza rzecz. – Mrugnął do starego.
– Dziękujemy wam, tak zrobimy.
– A skąd wiadomo, że nie łże? – Odważył się wtrącić jeden z mężczyzn. Stary popatrzył na niego groźnie i tamten zamilkł.
– Radzę wam ruszać, zanim jakaś południca się zjawi – dodał bies, patrząc w niebo. – No, a na mnie też już pora. Bywajcie, i co złego to nie ja – zażartował i zniknął.
***
Dotarliśmy na skraj lasu podle wskazanego kierunku i rzeczywiście, naszym oczom ukazał się ogromny, rozwidlony dąb.
– Teraz cię już nie zawrócę – odezwał się do mnie ojciec. – Sam nie pójdziesz, bo teraz czas południc, a i tu nie ostawię, bo jeszcze gorsze może się przyplątać… Ale czekaj tylko, jeśli wrócimy to pożałujesz, żeś nie został w tej puszczy.
– Ale tatko, to jam Borzymira zostawił. Jak bym mógł teraz czekać bezczynnie…
– Zamilcz. Trzymaj się za mną i nie przeszkadzaj – odparł.
Spuściłem głowę i podreptałem posłusznie za ojcem.
Ścieżka faktycznie była tam, gdzie wskazał bies i szliśmy nią już dość długo. Przez wystające korzenie bolały mnie nogi, ale nie skarżyłem się.
– Nie widzę żadnych śladów – odezwał się Bronimir, drugi syn Wojmira. – Jakby nikt tędy nie chodził, prócz zwierzyny.
– To skąd ta wyraźna ścieżka? – zapytał inny.
– Licho wie. Jakieś moce nieczyste… I czy myśmy już tędy nie szli?
– Licha nie przywołuj – uciął Myślidar. – A ścieżka jest wtedy, jak jest potrzeba, a wiedzie tam, gdzie wola lasu.
– Myślisz, że znajdziemy mi syna? – zagadnął go tatko, z nadzieją w głosie.
– Tego nie wiem. Nieczęsto zdarza się, że wiła zabiera człeka ze sobą. Raczej do tańca bierze i na śmierć pląsają… A jak już weźmie, to nikt nie wie gdzie, bo żaden nie wrócił.
Ojciec jeszcze bardziej sposępniał.
Szliśmy dalej i nikt się nie odzywał, tylko rozglądał się każdy na boki z bronią w pogotowiu.
Aż tu nagle!
Pisk okrutny, ni to wrzask, ni śmiech i nad głowami dziewczę nam zawisło.
Trzech ze strachu obaliło się na ziemię, w tym i ja. Jeden wrzasnął i już chciał brać nogi za pas, ale Wojmir przytrzymał go za kaftan. Widziałem, że tatko zbladł, ale też utrzymał się na nogach.
– Witaj, leśna panno – powiedział wołchw do stworzenia wiszącego nad nami na swoim długim warkoczu, owiniętym o konar. Ta, śmiejąc się ze swojego dowcipu, zeskoczyła zgrabnie na ziemię i oparła się o drzewo.
Wtedy to przyjrzałem się jej, ciągle siedząc na ziemi struchlały. Była bardzo podobna do tej, którą widziałem z bratem, ale o dziwo jeszcze piękniejsza. Kształty krągłe, jakich jeszczem nie widział. Skóra jasna, a włosy jakby w odcieniu liści. Opierała się o drzewo z założonymi rękoma i uśmiechała lekko.
– A dokąd to, paskudy? – zapytała, dźwięcznym głosem.
– Czy nie wiesz? – odparł stary, a ja po raz kolejny miałem przeczucie, że gdyby nie poszedł z nami, na pewno byśmy nie wrócili.
– Może wiem, może nie – powiedziała, oglądając paznokcie.
– Czy to ty zabrałaś nam człowieka?
– Nie. Moja siostra. Sama nie wiem po co… – westchnęła. – Ale was tu nie powinno być. I jak znaleźliście ścieżkę? – spytała ostro.
– Ktoś nam pomógł. Czy i ty pomożesz?
– A niby dlaczego miałabym to robić?
– Nie chcemy niczyjej krzywdy, przychodzimy w pokoju.
– O ile pamiętam, to układ był taki, że nie będziecie się tu pałętać. W pokoju czy nie.
– Nie my pierwsi złamaliśmy zasady – powiedział Wojmir ostro.
– Ho, ho, ho, takiś hardy? To podejdź no, pogadamy.
Wojmir nastroszył wąs i już ruszył w jej stronę, ale Myślidar powstrzymał go.
– Nie chcemy zwady. Chcemy tylko odebrać co nasze i odejść w pokoju.
– Wasze? – syknęła. – A co to, mało naszego żeście już zabrali? A drzewo kto rąbie? A runo kto zbiera? Zwierzęta kto ubija, co?
– Prawdę mówisz, ale bierzemy tylko tyle ile nam potrzeba, nie więcej. Taka była umowa z większymi od ciebie.
Wiła prychnęła.
– Dobra – powiedziała. – Póki co, niech będzie po waszemu. Ja tu i tak tylko z wiadomością. Idźcie dalej na trzysta kroków. Potem zobaczycie polanę. Tam się kierujcie.
– Dziękujemy, leśna panno. – Skłonił się Myślidar.
Ta zerknęła na mnie, słowo daję i powiedziała:
– No, a może i my kiedyś popląsamy. – Mrugnęła, ignorując to, że twarz moja kolorem przypominała już czereśnie. A potem obróciła się i zaraz znikła w gęstwinie.
Poszliśmy więc jak nam wskazała. Staraliśmy się nie myśleć, że idziemy jak ślepcy tam, gdzie złe nam każą. Bo i jaki mieliśmy wybór?
Uszliśmy tych trzysta kroków i rzeczywiście, po lewej stronie zobaczyliśmy niewielką polanę.
– Mędrcze – odezwał się Wojmir do Myślidara – myślisz, że powinniśmy tam pójść? Czuć coś w powietrzu, aż ciarki po garbie idą.
– Skoro już tak daleko zaszlim, nie można zawrócić. A innej drogi nie ma – odparł stary.
Więc poszliśmy, choć większość dawno straciła rezon.
Kiedy tylko weszliśmy na polanę, usłyszeliśmy świst wiatru. Ale to nie był zwykły wiatr.
Świszczał przed nami, za nami, z każdej strony. Jakbyśmy znaleźli się w środku wichury, choć drzewa i krzewy, jak i nasze odzienie, pozostały niewzruszone. Stary Myślidar gestem zatrzymał grupę.
Wtem ziemia zadrżała, a zza drzew przed nami wyłonił się On.
Wielki był jak drzewa, szeroki jak polana. Broda jego, ziemi sięgając, zamiatała ściółkę. Rogi jak jelenie, wadziły o korony dębów, a skóra była jak kora jesionowa.
– Leszy… – wyjąkał Wojmir, blady jak księżyc i padł na kolana.
Kilku z naszych westchnęło głucho i cofnęło się, część padła czołem na ziemię. I tylko Myślidar spokojny, schyliwszy głowę opadł na kolano.
– Witaj, Pasterzu – rzekł.
Stwór zrazu nie odpowiedział, tylko patrzył na nas groźnie spod brwi, które były jak krzaki jałowca.
Po chwili, która mnie wydawała się dłuższa niż całe moje życie, zagrzmiał:
– Witaj, Myślidarze.
Jak to? – pomyślałem. Skąd, na bogów, On zna jego imię? A Myślidar skłonił się jeszcze niżej.
– Dlaczego zawędrowaliście tam, gdzie nie powinna noga wasza stanąć? – huknął stwór.
– Sława ci i cześć, Pasterzu, ale przyszlim, łamiąc zgodę, bo jedno z waszych pierwej ją złamało.
Stwór postąpił naprzód i postać jego zmalała do rozmiarów nieco tylko większych niż najroślejszy z nas.
– Taak… Jest on u nas. Ale nie został siłą zabrany. Zgodził się poślubić córę lasu.
– Ale jak to… – odważył się odezwać tatko.
– Tak jak rzekłem – zwrócił się do niego Leszy. – Nie ma nas już wielu – powiedział ze smutkiem. – To i na zaślubiny się zgodziliśmy. Zostanie on u nas, odtąd jako jeden z naszych.
– Zmiłuj się, panie – rzekł ojciec błagalnie. – On nie z leśnych… To człek tylko, nie pasuje do was.
– Jego to wybór. Sami zapytajcie. – Duch lasu wskazał drzewa na skraju polany.
A stamtąd wyłonił się Borzymir, trzymając za rękę dziewczę, które widziałem z nim wcześniej.
– Prawda to, ojcze – powiedział. – Los mój odtąd z lasem związany, uszanujcie i pobłogosławcie, jeśli wola. – Skłonił się.
– Ale synu… Jakże tak, matka twoja oczy wypłakuje. Myślelim, żeś przepadł…
– Nie, ojcze. Chcielim wam wysłać wiadomość do osady, że teraz tutaj już zostanę, ale sami przyszliście pierwsi. Dziękuję wam za to, chociaż źle zrobiliście…
Prawie go nie poznałem. Niby on, ale jak nie on. Był taki poważny, dorosły. Spostrzegł mnie i podszedł.
– Witaj bracie. – Uśmiechnął się. – To chyba należy do ciebie. – Wyciągnął w moja stronę dłoń i kiedy podłożyłem swoją, upuścił na nią kamień piorunowy.
– Daruj, żem źle cię traktował. Mam nadzieję, że nie masz żalu.
Język wysechł mi na wiór, więc tylko skinąłem głową.
– Co powiesz, mędrcze? – Tatko zwrócił się do Myślidara. – Czy to może być? Czy to urok jaki…
Myślidar zamyślił się i rzekł:
– Bywało już, że jeśli mąż odpowiedział dobrze na zagadkę panny, wtedy uroki nie były już w mocy. Mógł taki wziąć ją za żonę, jeśli taka była ich wspólna wola.
– Widzicie tedy, że nie złamaliśmy przysięgi względem was – powiedział Leszy. – Za to wy wzgardziliście zaufaniem. Na mocy paktu, teraz należycie do nas. Widzę, że przyprowadziliście niedorostka. – Tu spojrzał na mnie. – Dobrze. Moja luba, Jaga, głodna. Dawno nie smakowała w waszym mięsie.
Nogi ugięły się pode mną. Jaga? Baba Jaga? Więc i ona jest prawdziwa? – przeraziłem się. Marny mój los, brata chciałem ratować, a skończę w garnku…
Ojciec zbladł tak, że twarz jego przypominała śnieg. Runął na kolana.
– Panie, zlitujcie się… Jednego synka wzięliście, zgoda, skoro tak chciał, ale zostawcie mi Miłobora.
– Puść ich, ojcze. – Ni stąd, ni zowąd, obok leśnego pojawiła się znana nam już postać o koźlich rogach. – Kupą mnie naszli, a mimo to poniechali, choć nie wiedzieli, że krzywdy i tak mi nie mogą zrobić. A i rozrywki jako takiej dostarczyli. – Mrugnął do nas.
– Puśćcie panie – prosił ojciec. – Klnę się na Peruna, Swaroga i wszystkich bogów, darujcie nam…
– Na bogów? – odrzekł Leszy. – Oj, niemądre robaczki… Bogi dawno odeszli.
W jego głosie był taki smutek, że nikt nie ważył się odezwać, nawet ptaki i zwierzęta ucichły.
– Co mówisz, Pasterzu…? – To wołchw Myślidar zapytał drżącym głosem i nawet jego skóra była teraz bez koloru.
– Ano, jak rzekłem. Odeszli – westchnął. – Tylko my zostaliśmy. Dość mieli tego świata, udali się w inne, tam szukać czegoś, im tylko wiadomego. I nasz czas powoli się kończy… – dodał smutno.
– Znaczy, przepadlim… – wyszeptał Myślidar.
– Musicie nauczyć się radzić sobie sami, tak jak i my – odparł Leszy. – Kto wie, jak będzie… Może i my znikniemy całkiem? A może wy? A może przyjdą inne bogi, albo stare spojrzą na nas łaskawszym okiem i wrócą? Kto wie… – powtórzył.
– Idźcie już – westchnął po chwili. – Darujemy wam ofiarę, ze względu na to co było i na to co ma być. Wróćcie na ścieżkę, ona wyprowadzi was z lasu. I nie wracajcie już.
Nikt się nie odezwał. Ojciec ze łzami w oczach, ale i zrozumieniem, uściskał Borzymira. Ja również.
Leszy, Wilczy Pasterz, spojrzał na nas raz jeszcze, po czym oddalili się w bór z bratem i jego lubą, oraz synem swoim, zwanym biesem, wśród szumu wiatru.
epilog
Szliśmy i w tym czasie nikt nie powiedział słowa. Kiedy dotarliśmy do osady, słońce już chowało się za drzewami. Ciechosław stał chwiejnie przy ostrokole i chciał nas zaczepić, ale kiedy spojrzał w nasze twarze, nic nie rzekł i odsunął się na bok, zawstydzony, choć sam nie wiedział czym.
Rozeszliśmy się bez słowa, każdy na swoje. Tatko wziął matulę w objęcia, ale też nic nie rzekł, a i ona nie pytała.
Przy naszej ziemiance, zobaczyłem śliczną Nawojkę jak mięła skraj szaty i czekała mnie. Podszedłem do niej, już bez zawstydzenia i wziąłem ją w ramiona. Od tego dnia nie byłem już dzieckiem i choć ona nie wiedziała dlaczego, to rozumiała.
Patrzyliśmy bez słowa, jak porzucona tarcza Swarożyca znika na horyzoncie i jakoś wiedzieliśmy, że odtąd już nic nie będzie takie jak było.