
– Chłopcze, masz za luźne bandaże… – Wachmistrz z wyraźną dezaprobatą pokręcił głową. – One niczego nie tamują. Z ran krew i ropa ci ciekną. Twoja sukmana i portki są tak zapaskudzone, że lepiej nie gadać, a śmierdzisz jak kloaka trędowatych. Kimże jesteś i co tu właściwie robisz?
Mężczyzna przeniósł wzrok na rozległą pręgę pod grdyką chłopaka. Szrama wyglądała wyjątkowo paskudnie.
Pozostali członkowie oddziału dragonów, liczącego tuzin jeźdźców, w milczeniu patrzyli na chudego jak tyka młodzieniaszka. Wyrostek siedział na ławie pod ścianą budynku zrobionego z bali, mającego szerokie wrota, wyglądającego jak stajnia. Rozglądali się też po dużym dziedzińcu, okolonym licznymi zabudowaniami. W żadnym oknie nie ocalała nawet jedna szyba.
Konie chrapały niespokojnie, kręciły się, jakby chciały pokłusować w inne miejsce. Może dziwny fetor, przesycający powietrze i zatykający nozdrza, spowodował taką reakcję wierzchowców. Jednak mocne ściągnięcie wodzy i głośne przekleństwa jeźdźców szybko zmusiły je do posłuszeństwa.
– Jestem stajennym, zwę się William Hawkes. – Młokos mocniej naciągnął na głowę sfatygowany, mocno zrudziały kaszkiet. Może chciał ukryć liczne strupy, pokrywające skórę czaszki. – Ano, tam, gdzie było trzeba, założyłem znalezione szarpie, ale poluzowały się, bo obrażenia nadal mnie palą, dlatego po nich się drapię…
– Dobrą robotę miałem, panie oficerze – dodał po chwili. – Jedzenia nie brakowało, ale teraz…
Niespodziewanie głośno chlipnął.
– Nie jestem oficerem. – Wachmistrz zręcznie zeskoczył z siodła. – To zajęcie dla dżentelmenów, a ja nie miałem szczęścia takim się urodzić.
Mocno schwycił swojego wałacha za uzdę, bo ten najwyraźniej też chciał niezwłocznie opuścić miejsce postoju.
– Powiedz mi zatem, Williamie, co tu się dzieje? – kontynuował mężczyzna w mundurze ze srebrnymi szewronami na rękawach. – Dostałem pilne zadanie przeprowadzenia rekonesansu. Za mną podąża reszta szwadronu. Mam jutro zdać kapitanowi relację i, jakem John Roberts, uczynię to, choćbym miał wyrzygać bebechy od tego smrodu.
Splunął na ziemię.
– Wszyscy mówili, że to przez ten cmentarz… – Hawkes wskazał palcem na nieodległe wzgórze porosłe brzeziną. – Wychodzą tam z mogił jakieś stwory, które atakują ludzi. Z naszym dworem też się rozprawiły, ale mnie tylko poharatały. Naszego dziedzica dopadły w sypialni i już żywy z ich zębisk nie wyszedł…
Chłopak kaszlnął, jakby dłuższe mówienie sprawiało mu trudność.
– Zabiły też wielu innych ludzi. Teraz nie ma kto pochować tych nieszczęśników – kontynuował po chwili.
Roberts wzruszył ramionami. Podniósł rękę, jakby chciał popukać się palcem w czoło, ale zaraz ją opuścił. Siłą woli powstrzymał się od pogardliwego gestu.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zmarli wstają z grobów? – Szyderczo zaśmiał się. – Kiedyś to nastąpi, ale dopiero w dniu Sądu Ostatecznego… – starannie się przeżegnał – …który obejmie wszystko, a nie tylko północną rubież Yorkshire, gdzie się znajdujemy. Po prostu jakaś dziwna banda grasuje w okolicy. Nasz regiment szybko wyprawi tych łotrów na tamten świat, gdzie ich miejsce.
Mężczyzna strzepnął paproch z bryczesów i rozejrzał się.
– Przygotować biwak na dziedzińcu! Zostajemy tu na noc! – zakomenderował. – Weźcie deski z resztek tego ogrodzenia, porąbcie je i rozpalcie z nich dwa ogniska! Nie włazić mi do budynków, przecież wiecie, dlaczego wszędzie tak cuchnie! Upaćkacie sobie trzewiki pozostałościami po truposzach i wasze buty będą do wyrzucenia! Pamiętajcie o znalezieniu miejsca, żeby przywiązać konie!
Roberts przeszedł kilka kroków i owinął cugle swojego gniadosza na słupie parkanu.
Zapanował zgiełk. Dragoni pracowali sprawnie, wprawieni w urządzaniu polowego obozowiska. Ktoś stukał toporkiem, dwóch jeźdźców ścinało kordelasami suchą trawę, która miała posłużyć za rozpałkę. Konie wreszcie uspokoiły się. Zajęły się żuciem obroku z worków, przywiązanych do ich głów.
Wachmistrz usiadł obok Hawkesa i wygodnie wyciągnął nogi. Przeciągnął palcem po nosie.
– Czemu nie dałeś stąd drapaka? To dziwne… – zapytał niespodziewanie i wbił wzrok w twarz chłopca. – Dlaczego zostałeś, hę?
– A gdzież bym poszedł? – W głosie Williama zabrzmiało niekłamane zdumienie. – Nie mam dokąd, bo jestem sierotą… Tutaj przynajmniej mogłem wygodnie spać i czekać na pomoc. Ten smród mi nie przeszkadza, dawno już przyzwyczaiłem się… Jakieś jedzenie też się trafi. Idzie żyć…
– Nadal idzie żyć… – powtórzył z dziwnym naciskiem. W głosie zabrzmiała taka intonacja, jakby sam szczerze dziwił się wypowiedzianym przez siebie słowom.
– Biedaczysko z ciebie… Nieszczęsna ofiara tych podłych drabów… Masz szczęście, że uszedłeś z życiem – mruknął Roberts i dokładnie dwa razy wysmarkał nos.
Widocznie wyjaśnienie Williama całkowicie przekonało wachmistrza, który w dalszym ciągu próbował usunąć z dróg oddechowych straszliwy fetor, przesycający wielki podwórzec.
***
Nadeszła pora posiłku. Jeden z kawalerzystów miał przytroczony do siodła metalowy garnek, a wszyscy pozostali faski wypełnione żołnierskimi wiktuałami, w tym kawałkami mięsa. W ciągu dwóch kwadransów przygotowano obfity obiad. Kłopot sprawiało zdobycie wody, bo w położonej w rogu dziedzińca studni pływał trup, ale dragoni szybko znaleźli krystalicznie czysty strumień.
Wachmistrz jadł z menażki gorącą kaszę, suto okraszoną gulaszem.
– Williamie, dlaczego twierdzisz, że to wszystko przez ten cmentarz? – zapytał w przerwie między jednym a drugim kęsem. – Przecież to tylko miejsce pochówku…
Hawkes też otrzymał porcję żołnierskiej strawy. Pałaszował ją z wyraźną przyjemnością, bardzo wolno, delektując się każdym kolejnym kęsem, jakby przypominał sobie zapomniany smak jedzenia.
Otarł usta.
– Zależy, jakie… – odpowiedział poważnym tonem i pokiwał głową. – Na nasz cmentarz przywożono trupy z kilku hrabstw. Były to ciała morderców, gwałcicieli, zbójów i innych okrutników… Mówi się, że ich duchy mszczą się za doznane za życia krzywdy. Nie wszystkich osądzono sprawiedliwie. Byli wśród nich całkowicie niewinni ludzie…
Oczy wyrostka dziwnie błysnęły. Nagle zacisnął wargi.
Wachmistrz ponownie wzruszył ramionami. Ze smakiem oblizał cynowy widelec.
– Tere – fere kuku, strzela chłopię z łuku. Bajdy dla prostaków, takich jak ty – skomentował odpowiedź sarkastycznym tonem.
Odłożył puste już naczynie, pieczołowicie wytarł chusteczką dłonie i wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru cygaro. Uśmiechnął się, obwąchał przedmiot i lekko zaczął ugniatać go palcami. Najwidoczniej przed udaniem się na spoczynek chciał jeszcze odurzyć się dymem nikotynowym.
Nadejście zmierzchu spowodowało, że zrobiło się znacznie chłodniej. Może dlatego odór rozkładających się zwłok nie dusił już gardeł.
– Po drodze spenetrowaliśmy wspomniany przez ciebie obszar – kontynuował Roberts niedbałym tonem, ugniatając zwitek tytoniu. – Przyznaję, rozległy, ale nic szczególnego… Zapuszczony, zarośnięty trawskiem i pokrzywami, zostało tylko parę krzyży. Cóż, pewnie znowu zakopią tam jakiegoś mordercę albo fałszerza…
Rozbłysnęła główka siarkowej zapałki.
– Nie, na pewno istnieje zupełnie inne wytłumaczenie tej sprawy. Całkowicie odmienne. – Wachmistrz zaciągnął się głęboko.
Zajęty paleniem cygara, nie dostrzegł, że pręga na szyi Williama nabrzmiała i poczerwieniała. Nie zwrócił uwagi na to, że młodzieniec zaczął zgrzytać zębami, mocnymi i spiczastymi, przypominającymi kły.
Roberts odwrócił się do swoich towarzyszy.
– Kapralu, wyznaczcie żołnierzy do pełnienia warty przy wjeździe na dziedziniec! Duchy to głupawa imaginacja wieśniaków, ale przed prawdziwymi zbójami lepiej się zabezpieczyć! Zmieniajcie się co godzinę, żeby wszyscy się wyspali! Macie mój zegarek, tylko uważajcie na niego!
Wachmistrz wyciągnął z kieszeni okrągły, srebrny czasomierz i przekazał go szpakowatemu żołnierzowi.
– No, wszystko załatwione – ucieszył się Roberts i rozdmuchał czubek cygara. Było jeszcze dość długie, ale słabo się żarzyło. – Jutro przeszukamy cały teren i odnajdziemy tę bandę rzezimieszków. Ukrywają się pewnie w lasach i wąwozach. Udają zmartwychwstańców, żeby nas przestraszyć, ale ich dopadniemy. Kat będzie miał sporo roboty, a tutejsze cmentarzysko znowu się zapełni…
Podoficer, zajęty trzepaniem derki i koca, które miały posłużyć za posłanie, po raz kolejny nie zwrócił uwagi na zachowanie Williama.
Nie spostrzegł, że ten zdjął swój sfatygowany kaszkiet i że z czubka jego głowy posypały się grube kawałki skóry wraz z włosami. Wyglądało to, jakby Hawkes gnił za życia. Nie zauważył, że twarz Williama na chwilę zmieniła się w oblicze bardzo starego człowieka, wykrzywione w grymasie zajadłej nienawiści.
Nie zdziwiło go też to, że stajenny odszedł bez słowa bardzo śpiesznym krokiem, jakby przypomniał sobie, że o czymś zapomniał.
Roberts uznał, że młodzieniaszek skończył wreszcie posiłek i najedzony do syta idzie szykować sobie jakieś posłanie.
***
Szturm nastąpił zaraz po północy, gdy dragonów ogarnął głęboki sen. Grupa postaci, przypominających bezcielesne upiory, przeskoczyła przez ogrodzenie i zaatakowała żołnierzy. Przegryzali im krtanie, a dragoni umierali jeden po drugim.
Pierwszy poległ wartownik znajdujący się przy bramie. Nawet nie zdążył krzyknąć. Może nawet nie wiedział, że umiera, bo drzemał na stojąco, oparty o muszkiet. Srebrny zegarek, przewieszony przez nadgarstek żołnierza, upadł w kępę pokrzyw. Któryś z rzezimieszków starannie zdeptał cenny przedmiot.
Następnie idący na czele chudzielec wbił się zębiskami w szyję Robertsa. Wachmistrz krzyczał. Próbował wyciągnąć z pochwy szablę, ale wtedy napastnik z nieludzką wręcz siłą wcisnął mu w gardło kaszkiet, całkowicie tamując oddech. Roberts zacharczał i padł martwy. Z ust wystawał mu daszek nakrycia głowy, zrudziałego od deszczy i śniegów.
William wytarł dłonie o trawę porastającą dziedziniec, a potem zabrał swoją czapkę.
Patrzył na trupa i kiwał głową, z której znowu posypały się płaty skóry.
– Sporo lat temu powiesili mnie za fałszowanie suwerenów, a ja tylko wykonywałem polecenia dziedzica i nie wiedziałem, o co chodzi. Sądził mnie właśnie pan tych włości… Takich jak ja na cmentarzu leży wielu… Żołnierze twojego regimentu, wachmistrzu, wlekli mnie, jeszcze chłopca, na egzekucję, a potem wrzucili do dołu… O tam! – odezwał się William, jakby prowadził przyjacielską pogawędkę, i dłonią wskazał brzezinowy pagór.
– Nie wiem, dlaczego wracamy do świata żywych jako duchy – kontynuował nieśpiesznie, jakby z czegoś się zwierzał. – Ale ja i moi towarzysze cieszymy się z tego. Nie rozumiemy, czemu mamy tak mocne zęby i szponiaste dłonie. Nie wiemy, kto spowodował tę zmianę… Ale na pewno dobrze nam ona służy.
Chłopak znowu pokiwał głową.
– Są sprawy, o których takim, jak ty, głupim mędrkom, nawet się nie śniło… – dodał po chwili. – I nigdy ich nie zrozumieją.
Jeden z bezcielesnych upiorów kilka razy machnął ręką. Wyglądało to na ponaglający gest, wzywający do opuszczenia dziedzińca. Kilka innych zjaw wykonywało nietypowe zajęcie: odwiązywało konie. Słychać było gwar głosów, przypominający szum listków brzozy przy słabiuteńkim wietrze:
– Koniki niewinne… Niech chociaż trochę nacieszą się wolnością… Zwierzątka przecież są niewinne…
Uwolnione wierzchowce natychmiast ruszyły cwałem i rżały radośnie. Cieszyły się, że nareszcie opuściły znienawidzony przez nie dziedziniec. Kilka z nich przebiegło obok dawnego stajennego, który śledził je wzrokiem.
– A moje rany to stare ślady po mękach ze śledztwa i egzekucji… – westchnął ciężko Hawkes, a potem odwrócił się. – Dokonałem pomsty i wreszcie będę mógł odpocząć wiekuistym snem… – ciągnął, idąc w stronę towarzyszy. – Wracamy na swoje miejsca…
Niebo było bezchmurne. Księżyc w pełni świecił bardzo jasno. Gdyby ktoś żywy znalazłby się w pobliżu, mógłby dostrzec grupę bezcielesnych postaci, żwawo zmierzających w stronę brzezinowego pagórka. Wydawało się, że z każdym krokiem upiory rozpływają się w powietrzu. Rozmywały się coraz bardziej, aż w końcu zniknęły.
Na dziedzińcu porosłym trawskiem pozostało trzynaście trupów z rozoranymi gardłami. Jeden z nich miał szeroko rozwarte usta, jakby, mimo tego, że był martwy, nadal próbował coś wykrzyczeć.
27 października 2020 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem obraz Piotra Michałowskiego „Stajenny z koniem”
Źródło ilustracji ->
http://www.pinakoteka.zascianek.pl/Michalowski/Michalowski_bio.htm