Czy chcecie posłuchać bajki?
Oczywiście, że chcecie, inaczej nie sięgnęlibyście po mój prywatny pamiętnik.
Więc posłuchajcie…
środa, 20 czerwca 1812
Stukot młotka, wbijającego gwóźdź w rozłożystą jabłonkę, odbijał się echem po wiosce. Z trudem przepchnęłam się przez gawiedź. Szturchnięta żona młynarza spojrzała na mnie krzywo, ale zaraz się odwróciła. Co jak co, ale potrafiłam człowieka przeszyć wzrokiem na wskroś. Herold szybko odczytał obwieszczenie o książęcym ślubie, po czym jeszcze szybciej zniknął. Jak i tłum, który wrócił do swoich zajęć.
No tak, kolejna dawno zaginiona księżniczka odnalazła się cała i prawie zdrowa, w dodatku z koszem rumianych jabłek, które przyciągnęły księcia. Środa to ponoć szczęśliwy dzień tygodnia, dla niektórych na pewno. Zerknęłam na wczorajsze obwieszczenie z narysowanym na dole kryształowym pantofelkiem. I jeszcze wcześniejsze, gdzie pierwsze skrzypce grały dłuuugie, blond włosy. Za to podobiźnie Śpiącej Królewny syn drwala właśnie skradł soczystego całusa… a fuj. Odwróciłam się zniesmaczona, prosto na kolejne obwieszczenie, tym razem zza siedmiu gór i lasów.
Co to ma być?! Wysyp królewskich córek i biednych dziewczyn, do których los się uśmiechnął? A co ze mną? Nie mam co prawda wrzeciona, ale na pewno jakiś ciekawy artefakt się znajdzie. A na pewno długi, przez które stracę swoją chatynkę. Łzy same napłynęły do oczu na wspomnienie matczynych ramion tulących mnie wieczorami przy ciepłym kominku. Choć żyłyśmy tam skromnie, byłyśmy szczęśliwe. Teraz pozostał mi tylko dom. Ukradkiem wytarłam wilgotny policzek, przepędzając smutne echo przeszłości.
A może odpycham kandydatów swoim niewyparzonym językiem? Fakt, jestem bezpośrednia i zazwyczaj najpierw powiem, nim pomyślę. Ale mam za to złote serce, a przynajmniej tak mi się zdaje… Czy to grzech pragnąć choć trochę szczęścia i kogoś kto otrze łzę lub po prostu będzie trwać przy twym boku na dobre i na złe? Zamiast się żalić, działaj, zawsze powtarzała matula. I choć miała rację, czasem okazywało się to bardzo trudne.
Zniechęcona oparłam się o drzewo, przyglądając się Mary, próbującej doskoczyć do rubinowego jabłka. Mała skakała, nie poddając się, lecz była stanowczo za niska. W końcu ulitowałam się i zerwałam jej to jabłko. A drugie dla siebie. Nie czekając na podziękowania, ruszyłam do domu, skrytego wśród kwitnących ostróżek na drugim końcu wioski.
Idąc jedyną drogą w wiosce, przyglądałam się zaniedbanym domostwom sąsiadów. Łuszcząca się farba, przegniłe strzechy czy przekrzywione okiennice stały się nieodłącznym obrazem tej społeczności. Niegdyś zadbane ogródki teraz wzięły w posiadanie chwasty. Coraz trudniejsze czasy spowodowane wieloletnimi suszami i książęcymi weseliskami sprawiły, że uśmiech i ludzka życzliwość odeszły w zapomnienie, zastąpione ciężką pracą i obojętnością. Gdyby matula nadal żyła, serce na pewno pękło by jej z żalu.
Wtem zza chałupy szewca rozległ się przeraźliwy skowyt. Dreszcz przeszedł całe moje ciało. Chciałam to zignorować, ale no, nie mogłam no. Gdy tylko wyszłam zza węgła zobaczyłam chłopaka, okładającego kijem psa uwiązanego na łańcuchu. Krew się we mnie zagotowała. Czerwona na twarzy, z mordem w oczach, podbiegłam do gałgana, wyrwałam mu kij i porządnie zdzieliłam.
– Auuu!
– Co ty wyrabiasz, nicponiu?! – Przeszyłam wzrokiem Toma, aż się skulił. – Jeszcze raz zobaczę coś takiego, to inaczej pogadamy.
Kiedy tylko oswobodziłam zwierzę z łańcucha, od razu pobiegło w łany pszenicy. Wyrostek też się ulotnił, pewnie bojąc się kolejnych razów. Otrzepując sukienkę z piachu zastanawiałam się, skąd się biorą tacy ludzie.
– Doskonale się spisałaś. – Usłyszałam przyjemny, śpiewny głos. Rozejrzałam się dookoła, ale nikogo nie zauważyłam. – Każdy inny poszedłby w swoją stronę, nieczuły na krzywdę zwierzęcia.
Cóż to? Mam omamy, czy wiatr przyniósł te słowa? Zerknęłam na starą chałupę, po czym wzrok prześlizgnął się po sójce, siedzącej na rozlatującym się płocie. Dalej były tylko pola pełne pszenicy, i to wcale nie złotej.
– Tak, to ja. Siedzę na ogrodzeniu.
Sójka przyglądała mi się inteligentnie. Naraz znów otworzyła dzióbek.
– Jestem dobrą wróżką i przybywam nagrodzić cię za dobre serce.
Po raz pierwszy w życiu zaniemówiłam. Stałam jak słup i wpatrywałam się w gadającą sójkę. Oj, źle ze mną. Czyżbym tak pragnęła odmienić swój los, że już wyobrażam sobie wróżki chrzestne? Wierzę, że wszystko na świecie jest możliwe, ale to przesada. Choć z drugiej strony czemu miałabym nie przyjąć tego, co los daje?
Podeszłam kilka kroków, wciąż pozostając ostrożna. Serce dudniło, zagłuszając myśli.
– Pragę dopomóc ci, abyś nie straciła swojego ukochanego domu, lecz najpierw musisz udać się do pobliskiej jaskini.
– Pobliskiej jaskini?! Przecież tam mieszka smok, którego jeszcze żaden rycerz nie zdołał pokonać.
W tamtej chwili pomyślałam, że kobiecina… to znaczy sójko-wróżka, postradała zmysły.
– Jeśli zwyciężysz bestię, udowodnisz swą odwagę i chęć poświęcenia dla innych. Wtedy zostaniesz nagrodzona i spełnią się twe marzenia o spokojnym i dostatnim życiu.
– A gdzie bal? Nie uważasz, dobra wróżko, że to niesprawiedliwe? Dlaczego mam iść na smoka, którego żaden uzbrojony mężczyzna nie ubił?
– Właśnie. Być może musimy zmienić taktykę. Ty, piękna młoda dziewica możesz zbliżyć się niepostrzeżenie do stwora i w odpowiednim momencie wbić mu sztylet w samo serce. Dzięki temu uratujesz pobliskie wioski. – Sójka poprawiła dzióbkiem niesforne, beżowe piórko. – Lecz nie zostaniesz bez broni. A ten pierścień ochroni cię przed smoczym ogniem.
Naraz poczułam delikatny ucisk na palcu wskazującym. Podniosłam dłoń, na której błyszczał pierścień z ogromnym szafirem. Gdy mu się przyjrzałam, zdało mi się, że w niebieskościach zaklęte są morskie fale, gotowe do stawienia czoła smoczemu ogniu.
W głowie huczała mi jedna myśl: TO SZALEŃSTWO, ALE MOŻE SIĘ UDAĆ. Wszystkie te Kopciuszki, Śnieżki i Aurory nie poradziłyby sobie z takim zadaniem. Lecz czułam, że ja podołam. Wewnętrzne przekonanie odpowiedziało za mnie:
– Zgadzam się.
– Cudownie! – zaświergotała sójka. – Lecz pamiętaj, że jeśli nie zgładzisz bestii, gdy będzie ku temu sposobność, pierścień utraci swą moc.
Słowa wróżki z jednej strony napawały mnie lękiem, z drugiej napełniały nadzieją. Nie mogłam od tak zrezygnować z tej szansy.
czwartek, 21 czerwca 1812
Wyjrzałam ostrożnie zza drzewa. Polana przed jaskinią była pusta. Samo wejście do pieczary okazało się ogromne i przerażająco ciemne. Jak strach, który wtedy czułam. Zmęczenie również dawało o sobie znać po nieprzespanej nocy, pełnej wątpliwości czy dobrze robię zgadzając się na taki układ. Raz po raz gładziłam pierścień na palcu, upewniając się, że poranna rozmowa nie była tylko snem. W tych chwilach czułam przypływ odwagi, tak bardzo mi potrzebnej.
Złapałam się na tym, że znów dotykam szafiru, nigdzie nie mogąc dostrzec poczwary. Naraz posłyszałam fanfary, a na polanę wjechał rycerz zakuty w czarną zbroję. Puszysty pióropusz, w tym samym kolorze, tańczył lekko na wietrze. Hałas najwyraźniej zwabił smoka. Z jamy wychynęła na dwóch nogach ogromna gadzina. Pomarańczowe łuski odbijały promienie dnia, a rozdziawiona paszcza obnażała rzędy ostrych zębisk. Pionowe źrenice wpatrywały się w śmiałka ze znudzeniem.
– Ja, Wilhelm Bogobojny, spełnię swą powinność i zgładzę cię, a następnie przywiozę twe truchło do króla. Gotuj się na śmierć!
Smok ziewnął demonstracyjnie, po czym przemówił tubalnym głosem.
– Nie tacy śmiałkowie tu byli, łaskawy panie, dlatego jeśli życie ci miłe doradzałbym odjechać stąd i nigdy nie wracać.
Rycerz aż podniósł z wrażenia przyłbicę, wpatrując się w dziką bestię. Szczerze powiem, byłam równie zaskoczona. Słyszałam legendy o mądrości smoków, ale tego się nie spodziewałam. Lecz bardziej zaskoczyło mnie, że smok dawał uciec rycerzowi, zamiast go upiec i pożreć. Z wielkim zaciekawieniem przyglądałam się co stanie się dalej.
– Ty mówisz… nieważne! – Otrząsnął się rycerz i nadstawił lancę.
Przymknął przyłbicę, wyprężył pierś i ruszył galopem na przeciwnika. Lecz nim zdążył dojechać do celu, zamienił się w pieczoną zakąskę. Zakryłam usta dłońmi i dla pewności zagryzłam język, by nie pisnąć. Przyjemny chłód szafiru uspokajał.
– Ostrzegałem – zadudnił smok, podnosząc zbroję dwoma pazurami. – I co ja mam z tobą zrobić? Eh, chociaż konina jest.
Smok odrzucił rycerza, aż pod las, po czym zajął się pieczonym mięsem.
Szybko skryłam się za drzewem, chcąc jeszcze raz podyskutować ze swoim wewnętrznym przekonaniem. Życie mi przecież było miłe. Mogłam wycofać się i wrócić… no właśnie, gdzie? Pewnie komornik już zmierzał do chatynki, by ją skonfiskować. I kto mnie przyjmie pod swój dach? Ciężkiej pracy się nie boję, ale usługiwanie wyniosłym hrabinom i lordom o lepkich rękach nie było moim marzeniem. No i byli jeszcze nękani mieszkańcy okolicznych wiosek. Co prawda nie wiedzieli o moich zamiarach, ale czułam wewnętrzną odpowiedzialność. Bo przecież, gdyby wszystko się udało, oni odzyskaliby spokój. Ech, ta cała przygoda coraz bardziej mi ciążyła, a mój początkowy entuzjazm drastycznie malał.
Zerknęłam na smoka, oblizującego się po posiłku. Odór spalonego mięsa przyprawiał mnie o mdłości. Aż do dziś go czuję w nozdrzach. Niemniej musiałam przyznać, że to rycerz pierwszy zaatakował, a smok tylko się bronił. No i gad uczciwie ostrzegł, jak to się zakończy. Może jednak smoczysko nie było takie groźne i plan wróżki mógł się powieść? A wtedy wiodłabym spokojne życie. Albo podróżowała, jak kiedyś marzyłyśmy z matulą. Idę! Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Tylko czy mogę patrzeć mu w oczy? Może jest spokrewniony z bazyliszkiem? I jak tu do niego podejść niepostrzeżenie? Nie powiem przecież, że zgłosiłam się dobrowolnie jako dziewiczy posiłek. Spojrzałam na schludną sukienkę z powątpiewaniem. Pod wpływem impulsu rozdarłam materiał w trzech miejscach i usmarowałam go ziemią. Kryjąc za sobą sztylet podarowany przez wróżkę, wybiegłam z lasu.
– Ratunku! Gonią mnie bandyci!
– Nie lękaj się niewiasto, przy mnie jesteś bezpieczna – zagrzmiał smok, a ja mimowolnie spojrzałam w jego piękne, miodowe ślepia. Zatonęłam w ich łagodności, a i on zamarł wpatrzony we mnie.
– Nie słyszę ich. Gdzie są? – spytał.
Magia chwili prysła.
– Co? Oni… chyba ich zgubiłam. Tak, musiałam ich zgubić. Och! Jesteś smokiem! Nie zjadaj mnie! – Próbowałam zagrać przekonująco.
– Skąd taki barbarzyński pomysł? Nie jadam ludzkiego mięsa. Co innego dobrze upieczona baranina lub konina. Cóż za haniebne i krzywdzące pogłoski o pożeraniu dziewic.
Nie wiem czemu, ale wierzyłam mu i o zgrozo, czułam się przy nim bezpieczna. Rozluźniłam się, słuchając głębokiego, spokojnego tonu jego głosu. Pomału dochodziło do mnie, że nie zdołam wykonać zadania. Przecież nie jestem morderczynią, a ten smok wcale nie wydawał się złowrogi. Jedynym wyjściem było grzeczne podziękowanie i wycofanie się do lasu.
Smoczy głos znów przyciągnął moją uwagę.
– To karygodne tak szkalować. Nie jestem bestią, tylko niesprawiedliwie…
Nagle pierścień i ostrze sztyletu błysnęły w ostatnich promieniach słońca. Zimny dreszcz przeszył mnie całą. Spojrzałam w zmrużone z wściekłości smocze ślepia, mocniej zaciskając rękojeść broni. Mój wzrok przesunął się na miękkie podbrzusze. I już wiedziałam, że nie potrafię tego zrobić z premedytacją. Chwila minęła, a za mną pojawiła się ściana ognia, odcinając drogę ucieczki. Gorąc palił me plecy, dając przedsmak tego, co mnie czeka. Jednocześnie poczułam, jak pierścień rozwiewa się na palcu. No to miałam gigantyczny problem.
Strach zamiast mnie sparaliżować, przejął kontrolę nad moimi członkami. Nim zdążyłam pomyśleć, już przebiegałam pod prawym skrzydłem stwora. Jedyną drogą ucieczki okazało się wejście do jaskini. Biegnąc ciemnym korytarzem modliłam się tylko o znalezienie drugiego wyjścia, lub chociaż kryjówki. Drżenie ziemi zdradzało, że smok ruszył w pościg. Jaskrawy punkt na końcu tunelu z każdym krokiem stawał się coraz większy i jaśniejszy, mamiąc obietnicą ratunku. Jakiż więc wielki był mój zawód, kiedy wbiegłam do ogromnej komory wypełnionej złotem, odbijającym i zwielokrotniającym blask pochodni. A więc smok pilnuje skarbu, przemknęło mi przez myśl. Nie ma to jak ciepła posadka. Rozejrzałam się po morzu monet rozlanym aż do ścian. Oczywiście nie zabrakło również sztabek złota, pucharów, szlachetnych kamieni kunsztownie oprawionych w naszyjnikach i pierścieniach. Z błyszczącymi oczami podniosłam jeden pierścionek i przymierzyłam na palec, lecz szybko go zdjęłam. To nie byłam ja. Nagły, gorący podmuch przypomniał, po co tu jestem. Zaczęłam wspinać się po złotej górze, lecz niestabilny grunt nie ułatwiał mi tego. Monety osuwały się spod stóp, broniąc wstępu na szczyt. Co chwilę odwracałam się, by sprawdzić czy mam jeszcze czas. Niecenzuralne słowa cisnęły się na usta, kiedy złoto przelatywało między palcami, wciąż zsyłając w dół. Wtem wpadła bestia.
Byłam zgubiona. Dysząc ze strachu i zmęczenia odwróciłam się, starając się ukryć rosnącą panikę. Jeśli miałam zostać upieczona, to chociaż z godnością. Otworzyłam usta, by zakończyć swój żywot idealną puentą, gdy wyrwało mi się:
– Błagam, nie zabijaj mnie… – głos mi się załamał, a poczucie godności pierzchło.
Na smoku musiało to jednak zrobić wrażenie, gdyż zatrzymał się, wyprostował, aż pod sufit i spojrzał na mnie dziwnie, tak po ludzku.
– Czemu macie obsesję z pieczeniem i zjadaniem, tylko dlatego, że widzicie smoka? Nie jestem smokiem… to znaczy jestem, ale nie od urodzenia. Nie zamierzam cię skrzywdzić.
Zgłupiałam.
– Ale… przecież… – siliłam się na elokwencję, lecz ta zawiodła w obliczu niedoszłej walki o życie i natłoku sprzecznych informacji.
– Wyjdźmy stąd, a wtedy wszystko ci wyjaśnię. Panie przodem.
Wielkie cielsko przesunęło się, aby zrobić mi miejsce, a ja nie do końca byłam pewna, czy to dobry pomysł. Jednak to, że jeszcze żyłam, wzięłam za dobrą monetę.
Trawa na polanie już się wypaliła, pozostawiając czarny krąg. Choć słońce zaszło za pobliskim wzgórzem, było jeszcze dość widno. Walczyłam ze sobą, by nie puścić się biegiem do lasu, lecz zwyciężyła ciekawość. Odwróciłam się, gdy ziemia przestała drżeć.
– Urodziłem się jako człowiek. Gilbert, syn hrabiego Williama. – Smok skinął lekko łbem. – Dodam, że bardzo bogatego hrabiego. I właśnie ten oto majątek stał się mym przekleństwem. Pewnego dnia przybyła na zamek czarownica, pragnąc posiąść skarb. Wieść niosła, że miała długi karciane, a była bez grosza – dodał półgębkiem smok. – Wiedźma wygłosiła krótką przemowę, po czym zażądała zwrotu złota. Ojciec jednak odrzucił jej kłamliwe słowa, a jako człowiek odważny i dumny, nie uległ groźbom. Wezwał straże i dobył broni, lecz nim jędza uciekła, zamieniła mnie w smoka. Papa rozpaczał krótko, widząc w tym więcej korzyści. Przeniósł wszystkie kosztowności do tej pieczary i nakazał stać na straży.
– To okrutne! Jak tak może? – Bezwzględność hrabiego dotknęła mnie bardziej, niż bym się spodziewała.
– Raczej jak mógł. Nie żyje od stu trzydziestu czterech lat.
– Gilbercie… jeśli mogę się tak do ciebie zwracać, nie próbowałeś szukać pomocy?
– A jakże! Nawet poleciałem do jednego maga, ale mój lot nie został dobrze przyjęty przez wieśniaków i szybko musiałem zawrócić. Raz zjawił się tu jeden czarodziej, lecz na moją opowieść tylko się zaśmiał. Dla niego o wiele korzystniejsze było ubicie w chwale smoka i przy okazji zdobycie niezbędnych składników do swych mikstur, niż góra złota, którą mu zaoferowałem. Eliksir miłosny ze smoczego serca ostatnio jest bardzo popularny. – Gilbert westchnął, spoglądając w dal. – Nawet ta szkaradna jędza nadal czyha na me życie, próbując trucizn i podsyłając kolejnych rycerzy. – Smocze źrenice niebezpiecznie się zwęziły. – A kiedy dostrzegłem na twym palcu ten pierścień…
– Pierścień? – Mimowolnie dotknęłam dłoni. – Dała mi go wróżka chrzestna, dla ochrony.
– To żadna wróżka, tylko wiedźma!
– No, no. Nieładnie tak o kimś mówić.
Oboje odwróciliśmy się w stronę sójki, siedzącej na pobliskim głazie. Na jej widok żołądek zrobił salto. Temperatura wydarzeń znacznie wzrosła. Zerknęłam na Gilberta. Zdawało mi się, czy jego łuski stały się czerwieńsze?
– Nigdy nie dostaniesz tego skarbu! – zagrzmiał wielotonowo smok. Mogłabym przysiąc, że w jego ślepiach widziałam żar.
– Złoto jest nasze! Wyrwane siłą z Góry Czarownic i zrabowane przez ludzi. – Ostatnie słowo brzmiało niczym obelga.
– Kłamiesz, jak zawsze.
Spojrzałam na sójkę, jeszcze do niedawna będącą symbolem nadziei na przyszłość. W jednej chwili straciłam wszystko i omal nie zostałam morderczynią.
– Nic nie jest warte więcej niż dobroć i życie, nawet wszystkie kosztowności świata – trochę mnie zemdliło po tej ociekającej dobrocią przemowie, lecz kontynuowałam, dając upust wściekłości. – Poniesiesz karę za swe niegodziwości!
– Ty lepiej zamilcz – zaświergotała złowróżbnie sójka. – Nie potrafiłaś wykonać najprostszego zadania, pomimo mojej pomocy, bezużyteczna wieśniaczko. Może pod postacią żaby nadasz się do czegoś!
Wiedźma wzleciała w powietrze. Z jej krtani popłynął szczebiot, a ja poczułam w całym ciele niepokojące mrowienie. Czy to język mi się wydłużał, a oczy stawały się wyłupiaste? Przerażenie dławiło, nie pozwalając wykrzyczeć sprzeciwu. Szlag, po co się w to wszystko pchałam?!
– NIEEE!
Ogłuszający, smoczy ryk rozdarł ciszę, a tuż za nim powietrze przecięła ognista strzała. Zwęglona sójka spadła na ziemię, niczym kamień.
Uwolniona od zaklęcia łapczywie chwytałam oddech. Nerwowo sprawdzałam czy nie mam błony między palcami, albo kurzajek na rękach. Na szczęście wszystko wyglądało jak dawniej. Uradowana zwróciłam się ku mojemu wybawcy, lecz zamiast smoka ujrzałam rosłego mężczyznę w poszarpanym dublecie. I tylko miodowe oczy zdradziły mi, kim był. Szczęście mieszało się w nich z niedowierzaniem, kiedy wpatrywał się w swoje ludzkie ręce.
– Gilbert? – wyrwało mi się, a on spojrzał na mnie tak, że nogi się pode mną ugięły.
– Dzięki tobie zdjąłem klątwę. A to było takie proste…
– Z takim rezultatem, też bym się nie przyznała, jak zdjąć urok – mruknęłam pod nosem.
Tymczasem Gilbert w kilku krokach znalazł się przy mnie, a ja poczułam, że się rumienię.
– O pani, jak mam się do ciebie zwracać?
– Ostróżka. Od ukochanych kwiatów mojej mamy.
– Piękne imię. – Gilbert wyciągnął ku mnie dłoń, a ja nawet nie wiem, kiedy ją ujęłam.
Historia jednak na tym się nie kończy, jak to zawsze mawiają. To był dopiero początek. Zwiedziliśmy cały świat (pamiętnik z tych wypraw niedługo w sprzedaży), pobrałam gruntowne wykształcenie, a i Gilbert ponownie się ucywilizował (jednak rozszarpywanie zębiskami mięsa wchodzi w krew). Zaadoptowaliśmy także kociaka, który wprost uwielbiał polować na ptaki – szczególnie upodobał sobie sójki. Dziwne, prawda? Odkupiliśmy również moją chatynkę, a i zamku się doczekaliśmy i żyliśmy długo i szczęśliwie…
– Gilbert! Gdzie są moje lekarstwa, do wszystkich diabłów?! Znowu mi je gdzieś schowałeś!