Zazwyczaj nie śnię.
Jasne, badania dowodzą, że każdy ma sny. Wiem o tym i nie zamierzam stawać przeciwko nauce. Jednak nie zamierzam również przeczyć własnemu doświadczeniu, ponieważ wtedy mógłbym zakwestionować wszystko, a od tego tylko krok do obłędu. Dlatego uznaję, że zazwyczaj śnię o Pustce. Wielkiej, czarnej, wszechogarniającej, bezdźwięcznej Pustce.
Budzę się potem równie pusty jak ta Pustka. Nie jestem wypoczęty, ale też nie zmęczony. Nie czuję się dobrze ani źle. W ogóle nic nie czuję. Wstaję i robię swoje. Bez refleksji. Jestem – jak to powiedzieć – wygaszony.
Ponoć tak wygląda nirwana.
Czasem widzę we śnie tylko figury geometryczne albo kolory i ich konfiguracje o niewiadomym znaczeniu, albo po prostu bez znaczenia. Niekiedy obserwuję migawki z życia. Nie mojego, tylko kogoś podobnego do mnie. Są za krótkie, bym mógł zrozumieć ich sens.
Bywa też, że śnię koszmary. Budzę się po nich z galopującym sercem, w ostatniej chwili powstrzymując krzyk. To najlepsze ze wszystkich snów. Dzięki nim cieszę się, że jestem we własnym łóżku.
Ale są jeszcze te, w których zaznaję szczęścia.
W których żyję pełnią życia, jestem u progu dorosłości, mam karierę przed sobą, albo znajduję prawdziwą miłość. Wraz z przebudzeniem przychodzi uczucie żalu.
Potem odwracam głowę, patrzę na Sarę śpiącą obok, przypominam sobie, że to wszystko już za mną i czuję się jeszcze bardziej samotny.
Jedna mikroskopijna drobina rozpaczy w nieskończenie pustym wszechświecie.
*
– Proszę jeszcze raz, powoli i od początku.
Kobieta poprawia mi opaskę na ramieniu, dokręca zaciski na siatce opinającej moją głowę, aż zaczynają sprawiać ból, po czym włącza urządzenie wielkości walizki, by przypatrywać się odczytom.
– To wariograf? – pytam. Nie żebym miał coś do ukrycia. – Czy ktoś mi powie, o co jestem podejrzany?
– Panie…
– Memmortigon. – Wzdycham. Ona nawet nie wie jak się nazywam.
– Niech pan po prostu wypełnia polecenia – odpowiada tonem znudzonej urzędniczki. – Jeśli rzeczywiście nic pan nie wie, to nie mogę nic panu zdradzić. A jeśli jednak pan coś wie, to moje wyjaśnienia są zbędne.
Poddaję się. Nie mam z nią szans.
Biorę głęboki wdech, by uspokoić myśli (nie działa) i zaczynam opowiadać:
– Nazywam się Ben Memmortigon, mam trzydzieści pięć lat. Pracuję na osiemnastym piętrze Firmy – nie wymieniam jej z nazwy, bo nie ma po co – w Dziale do spraw Komunikacji Między Działami. Pracuję dwanaście godzin dziennie. Mam kredyt hipoteczny na pięćdziesiąt lat, dwanaście kredytów konsumenckich i zdolność na…
– Proszę skupić się na wczorajszej nocy.
Wczorajsza noc.
– Nie pamiętam, już mówiłem, że…
– Proszę opowiedzieć o ostatnim, co pan pamięta. – Znam ten typ. Ona łatwo się nie podda. Zimne oczy taksują mnie, kiedy zerka znad oprawki okularów. Nie musi ich nosić, bo przecież nikt nie musi, służą tylko do wywołania określonego efektu psychologicznego. Wiem o tym, ale i tak to na mnie działa.
– Holo zniknęło. Zobaczyłem obdrapane ściany budynków, na których normalnie widziałbym reklamy tanich samochodów i promocje sklepów wysyłkowych. Kolory straciły na intensywności, noc stała się ciemniejsza. Wie pani, że światło co drugiej latarni to holo? Też nie wiedziałem, póki…
Kobieta podnosi brew. Wolałbym dać jej to, czego ode mnie oczekuje, ale w głowie mam pustkę.
– Póki co? – ponagla mnie.
No właśnie, póki co?
Siedzę w ciasnej sali przesłuchań. Światło pojedynczej żarówki zwisającej z sufitu razi w oczy ilekroć je podniosę. Czaszka promieniuje bólem, pasta do elektroencefalografii drażni skórę głowy.
Do tego ten dźwięk.
Pojawił się i nie chce zniknąć.
– Czy można to wyłączyć? – pytam. Kobieta nie odpowiada, marszczy czoło.
– To budzik? – dopytuję. – Ktoś dzwoni?
– Gra na czas – odzywa się mężczyzna w czarnym garniturze siedzący na czerwonej sofie w rogu. Dopiero teraz go zauważam. – To on.
– To nie on – odpowiada drugi, ubrany na biało.
– Proszę sobie przypomnieć – naciska kobieta. – Proszę sobie przypomnieć, co pan robił zeszłej nocy? Zeszłego dnia? – powtarza wciąż te same pytania, ale już jej nie słucham.
Dźwięk zagłusza słowa. Nie jestem w stanie skupić się na niczym innym.
Poznaję go. To piosenka. Hit sprzed lat. Today is a good day for dying.
Muszę ją wyłączyć.
Muszę.
*
Jest wczoraj.
Siedzę przy biurku, w wielkim, zajmującym prawie całe piętro pomieszczeniu. Inni zajmują dokładnie takie same stanowiska. Widoczni, niczym nie zasłonięci, każdy zapatrzony w nieokreśloną dal, każdy obserwujący swoje własne holo – obraz wyświetlany wprost w mózgu. Nie zwracają uwagi na mnie, tak samo jak ja na nich.
Mnie się poszczęściło. Jestem zwrócony twarzą do okna.
Nim odpalę terminal i widok za oknem zasłonią wiadomości, harmonogramy, plany zadań i statystyki mówiące o tym, jak bardzo mój wynik jest poniżej założeń i w jak głębokiej dupie się znajduję, chcę jeszcze rzucić okiem na miasto.
Patrzę na zalane betonem parkingi pełne służbowych aut, na asfaltowe wstęgi ulic i brukowane chodniki – na razie puste, ale wkrótce wyleją się na nie tłumy przechodniów, gdy tylko galerie handlowe rozpoczną pracę. Patrzę na zaułki, w których koczują bezdomni, błąkają się pogrążeni w holograficznych światach dryferzy i leżą będący pod wpływem złotego pyłu, nie odróżniający jawy od snu narkomani. Patrzę wreszcie na ściany wieżowców, na niebo, na dachy odległych bloków mieszkalnych, wszędzie tam, gdzie rzeczywistość przykryta jest przez personalizowane holo-reklamy.
Nowy inteligentny ekspres, który wyprzedza twoje pragnienia! Po synchronizacji z wszczepką zaparzy kawę nim twój mózg zadecyduje, że masz na nią ochotę. Już od dziesięciu rat zero procent.
Znudziła cię domowa rutyna? Potrzebujesz prawdziwie nieziemskich doznań? Płomień namiętności już dawno wypalił się w twoim małżeństwie? Nowa Afrodit XS zabierze cię na planetę przyjemności. Do wyboru aż szesnaście typów fizjonomii. Android możliwy do wynajęcia na godziny.
Już dziś, promocja! Przy zakupie usługi fastfood w abonamencie na co najmniej dwanaście miesięcy, pierwszy kwartał gratis.
Niedające cienia neonowe światła holo są tak wyraziste, że aż mrużę oczy. A przecież to iluzje transmitowane wprost do mojej głowy. Tylko iluzje.
Aż iluzje.
Do rozpoczęcia porannej zmiany zostało dwadzieścia minut, dlatego wszyscy są już na miejscach. Ci, którzy chcą wykonać plan, zaczynają co najmniej pół godziny wcześniej. To jest w dobrym tonie.
Może zacząłbym wcześniej, gdyby nie to, że wczoraj wziąłem tabletki Sary. Przespałem czternaście godzin i budzik ledwie zdołał przywrócić mnie światu. Kiedy wychodziłem, Sara nadal była nieprzytomna.
Już dawno przestała żyć prawdziwym życiem.
Wszystko się popieprzyło od śmierci Rosie.
Może gdyby żyła, co dzień zaczynałbym o ósmej trzydzieści i walczył o tytuł pracownika miesiąca, szczęśliwy, że poświęcając dodatkowe dwanaście godzin tygodniowo jestem w stanie powiększyć swoją zdolność kredytową, by wziąć na raty kolejną setkę gadżetów niezbędnych w każdym nowoczesnym domu, których w gruncie rzeczy nikt z nas nie potrzebuje.
Może.
Podłączam się do sieci lokalnej i odpalam służbowe holo.
*
– Próbowałeś pyłu? – pyta Sara, a w jej oczach tańczą iskierki.
Obydwoje mamy dwadzieścia lat, plany, marzenia i widoki na przyszłość, ale o tym później. Tu i teraz mamy przede wszystkim tę chwilę na czerwonej sofie, która wydaje mi się znajoma i wcale nie dlatego, że zajmuje poczesne miejsce w centrum salonu studenckiego bractwa, do którego należę, ani dlatego, że na niej (jeśli moje nadzieje nie okażą się płonne) zrobię to z Sarą. Powód jest inny, jednak nie zastanawiam się nad tym, coś o wiele ważniejszego zaprząta teraz moje myśli, bo oto dłoń Sary ląduje na moim udzie, jeszcze w granicach przyzwoitości, ale wystarczy kilka centymetrów w górę, by…
Ludzie tańczą. Cały salon tonie w półmroku, z którym zmaga się światło stroboskopowych lamp. Białe koszule i symbole wymalowane fosforową farbą na nagich ciałach świecą w ultrafiolecie. Jakaś para uprawia seks w kącie salonu. Na suficie ktoś umieścił holo Drogi Mlecznej, więc jest jakby romantycznie, bo nad naszymi głowami krążą gwiazdy. A może to przez alkohol?
Z głośników płyną dźwięki ostatniego hitu The Travelers, Today is a good day for dying.
To wszystko dzieje się wokół nas, ale nie jesteśmy tego częścią. Ja nie jestem. Równie dobrze mógłbym tu być sam z Sarą.
– Nie, co to? – odpowiadam, chociaż tak naprawdę słyszałem o złotym pyle. Po prostu chcę słuchać jej głosu.
– To nowy narkotyk. Podobno produkują go z grzybów używanych przez aborygeńskich szamanów – opowiada, a przez moją głowę przemyka pytanie, gdzie podziała się ta ekscytująca, pełna pasji dziewczyna? Ale to nie ma sensu, przecież jest tu przede mną, dopiero się poznaliśmy. Chyba za dużo wypiłem. – Podobno ta piosenka jest o nim.
Już nie wiem co jawą, co snem
Jednym noc i dzień
Czas obraca się wokół mnie
Nie ma kiedy, nie ma gdzie
Próbuję zrozumieć sens wplecionych w melodię słów. Bez powodzenia.
Sara uśmiecha się, sięga po torebkę, chwyta moją dłoń i coś mówi.
Zaraz ją pocałuję, potem będziemy się pieprzyć na oczach wszystkich, jeszcze później razem skończymy studia – ja nauki społeczne, ona religioznawstwo – i wynajmiemy pierwsze wspólne lokum. Ja zacznę pracować w Firmie, a Sara zajmie się garncarstwem, bo zawsze było jej pasją. Kiedy zajdzie w ciążę, weźmiemy kredyt na mieszkanie. Urodzi się Rosie.
Lekarze powiedzą, że to ukryta wada genetyczna, że odsetek dzieci, które nie przeżywają implantacji wszczepki neuronowej jest znikomy, mniejszy niż jedna dziesiąta procenta, że była słaba i prawdopodobnie i tak by nie przeżyła.
Sara otrzyma pomoc psychologa.
Ja dostanę dwa dni urlopu.
– Co się dzieje? – Pytanie kieruję do siebie, ale nie znam odpowiedzi.
Odtrącam dłoń Sary i wstaję. Rozglądam się wokół z głębokim przeczuciem, że nie tak powinno być. Jakaś siła targa moim ciałem, jakby ktoś chwycił mnie za ramiona i potrząsał.
Jeśli teraz odejdę, każde z nas pójdzie własną drogą. Nie zatrudnię się w żadnej z korporacji, zostanę działaczem społecznym, będę pomagać dryferom, prowadzić kółko miłośników dwudziestowiecznego kina i narzekać, że przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nie powstał żaden oryginalny film, jedynie rebooty, remastery, remaki…
Zupełnie jakby wszystko już było i pozostało nam tylko odtwarzać przeszłość.
– To stan bardo – wyjaśnia Sara, dziwnie spokojna. – Sen, który nie jest snem.
*
Sen, który nie jest snem. Tylko Sara mogła powiedzieć coś podobnego.
Tak wygląda jej życie odkąd straciliśmy Rosie. Snuje się po domu z oczami przesłoniętymi holo, zanurzona w nieistniejącym świecie (nigdy nie opowiada o tym, co w nim widzi, mogę tylko zgadywać) z ustawioną blokadą wspomnień, albo śpi. O czym śni też mi nie mówi, choć czasem wtedy płacze, więc nie muszę pytać.
– Halo? Halo? Słyszy mnie pan? – Kobieta potrząsająca moim ramieniem nie brzmi jakby była szczególnie zmartwiona. – Jest pan z powrotem?
Światło zwisającej z sufitu pojedynczej żarówki oślepia. Próbuję na nią nie patrzeć, ale okazuje się, że leżę na stole, a rozjarzona szklana bańka wisi nad moją głową.
– Złoty pył – mówię zaniepokojony poczynionym odkryciem i siadam na stole. Wciąż czuję zaciśniętą na czaszce siatkę z elektrodami, nigdzie nie zniknęła. Tak samo jak opaska ciśnieniomierza na ramieniu. – Ktoś mi podał złoty pył. A wy chcecie wiedzieć kto.
Kobieta nie odpowiada. Kiwa głową, ale nie w wyrazie potwierdzenia, raczej jak pogrążona w myślach i już zaczynam podejrzewać, dlaczego nic mi nie mówią.
Nie chodzi o to, co zrobiłem, tylko o to, co zrobię.
*
Istnieje wiele opinii na temat tego, czym jest złoty pył, a wszystkie zgadzają się tylko w jednym – to narkotyk inny niż wszystkie.
Pojawił się sześć lat temu jako miejska legenda, bo nikt nie wiedział od kogo można go dostać i gdzie szukać – byli tylko ci, którzy go spróbowali.
Niektórzy twierdzą, że zażywają pyłu cały czas, inni, że wystarczy tylko raz, bo efekt pyłu nigdy nie mija, ale sposób zdobycia narkotyku zdaje się być zazdrośnie strzeżoną tajemnicą.
Sam pył w jednych opowieściach ma stanowić ekstrakt z nowoodkrytych halucynogennych grzybów (proweniencji różnej, zależnie od wersji tej historii), mieszankę wszystkich znanych wpływających na percepcję substancji, supernowoczesny produkt biotechnologii, materialny nośnik wirusa niszczącego wszczepki, lub nawet nieznaną wcześniej substancję przybyłą z kosmosu wewnątrz meteorytu.
Fakty są takie, że nie wiadomo nawet – a przynajmniej nie wiem tego ja – czy pył w ogóle jest pyłem. Swoją nazwę zawdzięcza wyłącznie skojarzeniu ze złocistym piaskiem, którym Piaskowy Dziadek ciskał w oczy dzieciom, by je uśpić.
Za to bardzo łatwo rozpoznać tych, którzy spróbowali pyłu. Poruszają się jakby we śnie, odpływając myślami gdzieś daleko, a kiedy odzyskują świadomość, zachowują się nerwowo i działają nieprzewidywalnie. Nagle zaczynają uciekać, albo rzucają się na bliskich, raptownie zmieniają zdanie, twierdzą, że nie pamiętają ostatnich dni, miesięcy, lat, albo że znają przyszłość.
Wielu z nich utrzymuje, że nigdy nie mieli do czynienia z pyłem, albo że jeszcze nie mieli z nim do czynienia, ale wobec mocy pyłu takie drobnostki jak ciąg przyczynowo-skutkowy nie mają znaczenia.
Krótko mówiąc – to ludzie całkiem oderwani od rzeczywistości.
Tak, wiem o tym doskonale, jednak mimo wszystko, wbrew pełnym zdrowego rozsądku i jeszcze zdrowszego racjonalizmu protestom mojego wewnętrznego głosu, biegnę teraz co sił w nogach przez Park Południowy. Nie zważam na znaki zakazujące niszczenia roślin, mknę na przełaj przez kwitnące rabatki, przez zielone trawniki, w poprzek wąskich ozdobnych strumyków.
Jest środek nocy. Doświadczam tego tym dobitniej, ponieważ holo wysiadło. Zero reklam, zero iluzorycznych graffiti, zero fałszywych neonów, które nie oświetlają niczego, ale pozwalają sądzić, że świat jest pełen jaskrawych barw. Nie jest. Tonie w półmroku, a ja razem z nim.
Biegnę, bo ktoś mnie goni.
A przynajmniej takie mam wrażenie graniczące z pewnością.
– Stój! Zatrzymaj się! – Jestem przekonany, że ktoś wołał tak ledwie przed kilkoma sekundami.
Docieram do skraju parku i przeskakuję przez parkan. To adrenalina napędza moje ciało, w innym wypadku nie byłbym do tego zdolny. Nie oglądam się za siebie. Wybieram zaułki, nie chcę być zauważony, choć o tej porze ludzi na ulicach jest niewielu. Jestem czujny. Ukrywam się przed policją? Zrobiłem coś złego? Nie wiem.
Wiem za to, dokąd podążam. Ta trasa, ta okolica są mi aż nazbyt znane, rozpoznaję je nawet bez holo, choć miejsce sielankowych osiedli nowoczesnych wielopiętrowców zajęły obdrapane fasady starych bloków, a holograficzne banery zostały zastąpione przez szkielety dawno porzuconych, niszczejących budynków. W jednym z nich rozpoznaję kościół.
Dziwne, myślałem, że już dawno przestały istnieć.
Pokonuję przewężenie między budynkami, przemykam na wskroś niewielkiego placu zamkniętego z trzech stron i szukam karty, by otworzyć drzwi do klatki schodowej. Nie mogę jej znaleźć, ale ktoś właśnie wychodzi, więc wykorzystuję okazję.
Mieszkam na ósmym piętrze, jednak nie czekam na windę. Wybieram schody. Windą byłoby szybciej, jednak nie potrafię się zatrzymać.
Co ja zrobiłem?
Dysząc, staję przed drzwiami do swojego mieszkania. Naciskam klamkę i pcham. Drzwi nie ustępują.
– Brak autoryzacji – informuje mnie mechaniczny głos automatu.
– Przecież ja tu mieszkam! – protestuję, ale zaraz dochodzi do mnie, że pewnie system znów się zawiesił. – Zrestartuj. Przywróć ostatnie poprawne ustawienia. Hasło czipmank – wydaję komendę. Takie rzeczy mają prawo się wydarzyć.
I zwykle wydarzają się w najmniej dogodnym momencie.
– Błędne hasło. Odmowa dostępu – odpowiadają drzwi.
Marszczę czoło i przegarniam ręką włosy. Skóra głowy swędzi mnie od dłuższej chwili.
– Sara! – wołam. – Otwórz drzwi. Wiem, że jesteś w domu.
Cisza. A ja czuję, że mam coraz mniej czasu.
– System, przekaż domownikom prośbę o otwarcie drzwi – rozkazuję, przypomniawszy sobie o tej procedurze i dziękuję w duchu, że nie żałowałem na najnowsze oprogramowanie Smart Home. Nawet jeśli Sara jest teraz w głębokim holo, dostanie wiadomość.
– Wiadomość przekazana. Odmowa wejścia.
Co jest kurwa?!
– Sara! To ja, Ben, otwórz te cholerne drzwi! – wrzeszczę i pukam. – Sara, wpuść mnie! – Łomoczę w drzwi z desperacją.
– Próba dewastacji. Proszę zaprzestać. Nagranie już zostało przesłane do odpowiednich służb porządkowych – odpowiadają drzwi beznamiętnie.
– Sam cię zamawiałem! Pieprzony elektroniczny odźwierny – klnę i jeszcze raz walę pięścią w drzwi, ale zaraz z krzykiem odrywam dłoń od kompozytowej powierzchni. Drzwi poraziły mnie prądem.
– Ostrożnie. Wykryte przebicie w izolacji obwodów elektrycznych.
Czy ta zmiana w elektronicznym głosie maszyny, to była drwina?
– Już do mnie dzwonili. Odejdź stąd. – Dobiega mnie głos z wnętrza mieszkania. Sara brzmi inaczej niż zwykle. Jest roztrzęsiona. I w pełni świadoma. – Policja zaraz tu będzie.
Powinienem być na nią wściekły, ale nie czuję nic.
– To ty, prawda? Ty mi podałaś złoty pył. Wieczorem, na imprezie w domu bractwa, puszczali tamtą piosenkę, a ty sięgnęłaś po torebkę…
– To się wydarzyło lata temu, kiedy się poznaliśmy – odpiera i wydaje się być zdziwiona, a to co mówi ma sens, ale czuję, jakbyśmy ledwie przed paroma godzinami siedzieli na tamtej sofie. – I nie braliśmy wtedy nic prócz zwykłego extasy. Pozwól się aresztować, Ben. Nie możesz uciekać. – Głos się jej załamuje. W końcu pęka i zaczyna szlochać. – Czy masz pojęcie, co zrobiłeś? Co będzie ze mną? Z naszym mieszkaniem?
Sara za drzwiami wpada w rozpacz, a ja z jakiegoś powodu przypominam sobie o Rosie.
Nie, żebym kiedykolwiek o niej zapomniał, ale właśnie teraz ból wraca, jakbym ledwie chwilę temu rozmawiał z lekarzem, który przyszedł przekazać nam tragiczną wiadomość.
– Nasza córka… – szepczę, jednak nie kończę zdania.
Sara i tak mnie słyszy, na pewno słucha przez interkom.
– Więc to z zemsty? Dlatego wpuściłeś wirusa do systemu? Ktoś ci w tym pomógł? Skąd miałeś program?
Jedno za drugim padają kolejne pytania.
Ale to już nie jest głos mojej żony.
*
Wstaję, zrywam opaskę z ramienia, próbuję zdjąć z głowy siatkę, jednak ta trzyma się mocno.
– Zdejmijcie to! Dostanę przez was obłędu! – wyję, mocując się z zaciskami. – Ja nic nie wiem, nic nie rozumiem, wszystko mi się plącze… – wreszcie udaje mi się oswobodzić i rozgarniam posklejane pastą włosy – Nie możecie mnie tu przetrzymywać, jeszcze nic nie zrobiłem.
– Mówiłem, to on – powtarza mężczyzna w czarnym garniturze. Drugi odpowiada mu kiwnięciem głowy i obydwaj wstają. – Jeszcze nic nie zrobiłeś. Ale zrobisz.
– To jakiś absurd! – krzyczę.
– Panowie, zobaczcie wyniki – wtrąca się kobieta zapatrzona w odczyty aparatury. Wciska kilka klawiszy i walizka wypuszcza zadrukowaną kartkę. Widzę zapisaną na niej wiadomość: Pacjent w wysokim stopniu niepoczytalny. Uszkodzony wszczep domózgowy, liczne błędy w odtwarzaniu materiału pamięciowego.
– Widzicie? Nie można wierzyć moim słowom, odbiło mi! – wołam, kiedy mężczyźni biorą mnie pod ręce. – Diagnoza maszyny jest obiektywna, szaleństwem byłoby się z nią nie zgodzić!
To na nic.
Mężczyźni w garniturach ciągną mnie do wyjścia. Próbuję stawiać opór, zaprzeć się nogami, ale są silniejsi i wyżsi ode mnie, czubki moich butów ledwie muskają podłogę.
Kobieta wstaje, dziękuje za współpracę i otwiera drzwi.
Dwie pary rąk popychają mnie w ciemność.
*
Padam na kolana.
Rozglądam się wokół, próbuję skojarzyć skąd znam tę zimną, czarną posadzkę i szare ściany pozbawionego okien korytarza, aż wreszcie dociera do mnie, gdzie jestem. Rozpoznaję to miejsce, byłem tu przed dwoma laty, kiedy umarła matka Sary.
Krematorium.
– Nie jesteście policjantami – mówię pewien, że stoją za mną. – Jesteście tacy jak ja. Braliście pył.
– Nie jesteśmy policjantami – potwierdza jeden z nich. Poznaję po głosie, że to ten w czarnym garniturze.
– Nie jesteśmy tacy jak ty – zaprzecza drugi. – Jesteśmy profesjonalistami.
– Po co mnie tu ściągnęliście? – pytam, podnosząc się z podłogi. Nie mam zamiaru uciekać, bo i tak by mnie złapali. Poza tym widzę wybrzuszenia pod ich marynarkami, a doświadczenie ze wszystkich obejrzanych filmów akcji podpowiada mi, że to broń.
Powinienem odczuwać niepokój, ale chyba wszystkie emocje mam już wyłączone. To pewnie jakaś reakcja obronna mózgu wobec tego wszystkiego, co mnie dziś (wczoraj, jutro, sześć lat temu, albo jeszcze kiedy indziej – nie wiem, więc mogę się odnieść tylko do mojego subiektywnego poczucia czasu) spotkało.
– Pracujecie dla Firmy? – zgaduję. – Nikt inny nie przekupiłby policji.
– Nie wszystkich można kupić – odpiera jeden.
– Ale każdego można wynająć – dopowiada drugi i wskazuje dłonią w głąb korytarza. – Idziemy.
Idę, bo co mam robić?
Docieram do przeszklonej ściany. Po drugiej stronie widzę przechowalnię ciał, wysokie do sufitu, głębokie szuflady na trupy, które czekają na identyfikację i podpis pod zgodą na kremację. Między nimi a szybą, przy której stoję, znajduje się stół do sekcji. Na nim czarny worek wypełniony czymś, co musi być zwłokami. Przy stole koroner w lekarskim kitlu, naprzeciw niego Sara.
Dwa lata temu byłem przy niej, ale w tym wspomnieniu mnie nie ma, więc to chyba nie scena z przeszłości. Sara też wygląda inaczej. Ma mocno podkrążone oczy i zmierzwione włosy, nosi wyciągnięty sweter, którego przydługie rękawy mnie w dłoniach.
– Jest pani gotowa?
Sara kiwa głową na tak, jednak gdy tylko suwak wędruje w dół zamka, odsłaniając zawartość worka, wpada w histeryczny szloch. Tylko raz widziałem, by tak rozpaczała. Wylała wtedy z siebie zapas emocji na najbliższą połowę wieczności, by zrobić miejsce na tę samą pustkę, która jest we mnie.
Wtedy myślałem, że jakoś to przetrwamy i znowu będzie normalnie.
– Podejdź bliżej. – Czarny Garnitur kładzie mi rękę na ramieniu i zmusza do wykonania tych trzech kroków, które dzielą mnie od szyby.
Stąd mogę dojrzeć twarz denata.
Krzyk staje mi w gardle.
Trup ma moją twarz.
– To cię czeka – oznajmia Czarny Garnitur. – Przypatrz się.
Patrzę więc, zdumiony jak wielkie pokłady smutku wykrzesało z Sary moje odejście do wieczności. Zupełnie jakby nadal kochała mnie tak mocno, jak przed sześciu laty, tylko wtedy ta miłość gorzała płomieniem, a teraz jej miarą był chłód.
Rozpięta marynarka zwisa swobodnie w powietrzu, broń czeka w pobliżu, a Czarny Garnitur jedną rękę trzyma na moim barku, a drugą opiera o szybę.
Nim dochodzi do mnie, jaki to głupi pomysł, sięgam po pistolet i wyślizguję się z objęć faceta.
– Macie powiedzieć mi wszystko! – żądam, drżącą ręką celując raz w jednego, raz w drugiego agenta Firmy. – I wypuścicie mnie, zostawicie w spokoju! Chcę wrócić…
Mężczyźni patrzą po sobie, a potem wybuchają śmiechem.
– A co ty takiego chcesz zrobić? – pyta jeden z nich, szczerząc zęby. – Zastrzelić nas?
Miotam się od jednego do drugiego, lgnąc plecami do szklanej powierzchni jak szczur zapędzony w pułapkę.
– No spróbuj, już! – Biały Garnitur sięga po broń, a ja przypadkiem, całkiem przypadkiem, bo przecież tego nie chciałem (naprawdę!), pociągam za spust.
Nic się nie dzieje.
– Nie wykryto bezpośredniego zagrożenia życia – odzywa się pistolet głosem takim samym jak elektroniczny odźwierny w moim mieszkaniu.
Mężczyzna w białym garniturze strzela. No tak, jemu się udaje.
Dostaję w ramię.
– Brak zagrożenia, co? – mówię, patrząc na nasiąkający szkarłatem rękaw koszuli. Robi mi się słabo, nogi mam jak z waty.
– Błąd w obliczeniach – stwierdza trzymany przeze mnie pistolet i niemal słyszę, jak wzdycha z lekceważeniem. Gdyby był człowiekiem, pewnie wzruszyłby ramionami.
*
Żeby zrozumieć, czym jest Firma, trzeba poznać jej historię.
Firma – mimo, że tak ją się określa w codziennych rozmowach i trzon jej działalności stanowi realizacja czysto komercyjnych celów biznesowych – wcale nie jest zwykłą firmą, taką, jak inne firmy, te zapisywane małą literą. Jeśli pracujesz w Firmie, dostaniesz lepsze warunki kredytu, korzystniejszą ofertę wycieczki w wakacje, większe zniżki na zakup wszystkiego, co można kupić, od tosterów po autoloty.
Jeśli Firma cię zwolni, otrzymasz bilet w jedną stronę na samo dno.
Powiedzieć, że Firma jest największą z firm, ba! większą niż wszystkie pozostałe razem, to zdradzić jedynie pół prawdy.
Druga połowa jest taka, że Firma to jedyna prywatna organizacja, która była w stanie wypowiedzieć wojnę państwom.
I wygrać ją.
Teraz Firma kontroluje wszystko. A przynajmniej wszystko to, co warto kontrolować.
To ona produkuje wszczepki i to ona wymogła na prawodawcach wprowadzenie obowiązkowych implantacji u noworodków. To Firma tworzy holo, to Firma udostępnia holograficzną przestrzeń reklamową, to Firma kształtuje percepcję świata współczesnych pokoleń.
Jedynym co, mogłoby się wydawać, pozostawało poza jej kontrolą, był złoty pył. Nic więc dziwnego, że jej wszystkowidzące oko zwróciło się w końcu i w tym kierunku.
Przerywam snucie spiskowych teorii, kiedy dźwięk alarmu daje znać, że do rozpoczęcia czasu pracy zostało dziesięć minut.
Jestem we wczorajszym dniu.
Czyli jestem bezpieczny.
Ramię rwie po niedawnym postrzale, ale to tylko bóle fantomowe, przecież to się jeszcze nie wydarzyło.
Chyba zaczynam kapować, jak radzić sobie żyjąc w rzeczywistości, którą ktoś poszatkował, a potem na ślepo posklejał. Chociaż czy do końca na ślepo? Jeśli jest jakiś schemat, jakiś wzorzec, to na pewno mógłbym go wykorzystać. Czarny i Biały Garnitur wydawali się całkiem swobodnie poruszać w tym chaosie.
Odpalam bazę wiadomości, gdzie spływają wszystkie maile, które przechodzą przez mój dział – czyli w praktyce prawie wszystkie maile w Firmie. To z tej bazy algorytmy wydzielają każdemu z nas przydział zgodnie z jego wynikami. Najlepsi dostają najważniejsze wiadomości do przetworzenia. Tutaj też można wnioskować o dodatkowe zadania, jeśli chce się zapunktować, ale nie po to otworzyłem bazę.
Uruchamiam opcję wyszukiwania i wpisuję frazę: złoty pył.
Dwie minuty zajmuje programowi przeczesanie milionów wiadomości znajdujących się na serwerach. Zero trafień.
Klnę pod nosem i usuwam wpisane hasło. Po chwili zastanowienia wybieram kolejne: Bardo.
Zawieszam wzrok na komendzie „Wyszukaj”, ale nie aktywuję jej. Mam lepszy pomysł.
Najpierw chcę zadzwonić do Sary, jednak małe szanse, by odebrała. Jednak mogę połączyć się z nią w holo – nigdy dotychczas tego nie robiłem, by nie naruszać jej prywatności.
A tak naprawdę dlatego, że wyrósł między nami mur. Mur, którego nie chciałem skruszyć, bo… sam nie wiem. Bo wolałem, żeby to ona zrobiła pierwszy krok?
Zamykam służbowe holo i loguję się do domowej sieci.
Przez moment mam obawy, że hasła zostały zmienione, ale przecież do tego jeszcze nie doszło (jestem coraz lepszy w chrononawigacji – tak, sam wymyśliłem ten termin). Pozostaje jeszcze wejść do holostrefy, w której zamknęła się Sara. System prosi mnie o hasło. Czyli jednak Sara zabezpieczyła się przede mną.
Wpisuję Rosie. Odmowa dostępu. Próbuję czegoś innego. Nie imię a data. Dziesięć dwanaście dwa zero siedem siedem. Odmowa dostępu. Szlag by to!
Została jedna próba.
Mógłbym wysłać prośbę o zaproszenie, ale nie jestem pewien, czy Sara je przyjmie. Raczej nie.
Czuję jak pot cieknie mi po czole, kiedy decyduję się na ostatni strzał. Bardo.
Ekran logowania zastępują miliardy pikseli, a z nich powoli wyłania się obraz. Salon mojego studenckiego bractwa pogrążony w półmroku, światła stroboskopowych lamp błądzące bez celu po roztańczonym tłumie, para w kącie uprawiająca seks, czerwona sofa a na niej Sara i ja, nasze młodsze i szczęśliwsze wersje.
Czyli tę chwilę przeżywa, w niej się zamknęła. Moment naszego poznania. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Zaraz Sara sięgnie do torebki po dwie pastylki, uwodzicielskim gestem włoży je do ust – i wtedy ją pocałuję. Obserwuję to z boku jako gość, mój awatar przyjął standardowy wygląd, czyli jestem starszy niż Ben siedzący obok niej. Ale zaraz! Sara wstaje i odchodzi.
Porzuca mnie, nim jeszcze zdążyliśmy się związać.
I co wtedy?
Zamiast wspólnych lat spędzonych najpierw na budowaniu szczęścia i snuciu planów na przyszłość, a potem na przezwyciężaniu trudności ponad siły i codziennej rutynie, które zamiast zbliżać nas do siebie, zabiją w nas tych ludzi, jakimi kiedyś byliśmy, mielibyśmy tylko krótkie wspomnienie tego spotkania. Kilka pragnień, garść marzeń i parę pytań z kategorii „co by było, gdyby?”.
Sądzę, że gdybyśmy wtedy poszli w swoje strony, mógłbym kochać Sarę już na zawsze, kochać miłością romantyczną i tym silniejszą – bo niespełnioną. Tak kochać jest o wiele łatwiej niż co dzień budzić się i co noc zasypiać wspólnie w tym samym łóżku, a dnie spędzać albo się nie widząc, albo unikając, albo po prostu milcząc, bo nie ma już o czym rozmawiać.
Niestety, muszę zniszczyć wizję Sary, nie mogę jej teraz pozwolić na taką satysfakcję. Jestem tu przecież w konkretnym celu.
Przeciskam się przez tłum i odnajduję jej dłoń. Gdzieś w międzyczasie system operacyjny identyfikuje mnie i dokonuje sparowania. Teraz ja też wyglądam jak młodsza wersja mnie.
– Zaczekaj – mówię. – Opowiedz mi więcej o tym bardo. Jak się z niego oswobodzić?
Sara uśmiecha się niechętnie. Poznaję tę minę. Będzie próbowała mnie zbyć.
– To proste. Wystarczy osiągnąć oświecenie. – Stara się wysunąć rękę, ale nie puszczam jej. – Bardo to stan pomiędzy. Sen czy jawa, to taka sama iluzja. Element kołowrotu wcieleń. Żeby przerwać krąg, trzeba doznać oświecenia. W innym wypadku jedyne co można zrobić, to zakończyć jedno bardo i rozpocząć drugie. – Wyszarpuje dłoń i oddala się w stronę pary kochanków, by do nich dołączyć.
Nie mają nic przeciwko.
– Jak je zakończyć? – pytam, obserwując, jak jakiś fagas wkłada ręce pod bluzkę mojej żony (bo przecież jest nią, nawet jeśli zablokowała te wspomnienia).
– Tak jak każdy sen – odpowiada. – Najprościej się zabić.
*
– Uwaga! Ben Memmortigon proszony na piętro sześćdziesiąte siódme, do gabinetu Dyrektora Komunikacji. – Głos sekretarki pojawił się wraz z czerwono-żółtym, jarzącym się napisem, a połączenie z prywatną siecią zostało przerwane. Wszystko tak niespodziewanie.
Zerkam na zegarek. Już od pięciu minut powinienem realizować plan – protokoły mierzące KPI musiały wykryć opóźnienie, ale żeby od razu wezwanie na dywanik do Russela?
Wstaję i przez nikogo niezauważony idę w kierunku windy – inni siedzą głęboko w służbowym holo. Wybieram odpowiedni przycisk. Liczę na to, że kiedy drzwi windy się otworzą, stanę u wejścia do korytarza na piętrze menadżerów a nie w areszcie, krematorium, salonie bractwa, albo jeszcze gdzieś indziej.
Kiedy szybka podróż w górę dobiega końca, oddycham z ulgą.
Wezwanie do Russela nie budzi we mnie niepokoju. Zazwyczaj, gdy ludzie stają przed niewiadomą, która może wpłynąć na ich przyszłość, mają wrażenie, że świat się zaraz skończy, jeśli nie będą czujni – tak działa instynkt przetrwania. Ale ja mogę pozwolić sobie na komfort beztroski, bo widziałem już swoją przyszłość.
Jest gówniana.
I nic tego nie zmieni.
Pokonuję korytarz i gdy jestem u wejścia do gabinetu numer siedemnaście, drzwi same się otwierają. Wchodzę do środka.
Ten gabinet zawsze mi imponował, nie tylko z powodu wielkości. Zbudowany na planie półokręgu, wewnętrzne ściany zajęte przez regały z książkami (nikt już nie czyta w ten sposób, ale książki stanowią symbol luksusu i inteligencji), pośrodku wielkie biurko w kształcie sierpa księżyca, krzesło dla gości i fotel dla Russela.
Siedzi w nim, zwrócony ku oknu zajmującemu prostą ścianę, patrzy na panoramę miasta całkiem jak ja wcześniej, choć stąd widać o wiele więcej.
I jednocześnie o wiele mniej.
Ludzie są ledwie kropkami, nie zwraca się na nich uwagi, obserwując świat w szerszej perspektywie jak przystało na dyrektorów Firmy.
– Dzień dobry – odzywam się, bo chyba nie zostałem zauważony. Russel przekręca się w fotelu i patrzy na mnie błękitnymi oczami osadzonymi w pozbawionej zmarszczek, idealnej twarzy. Ludzie się tacy nie rodzą. Mogę zgadywać, jak wiele w sobie poprawił.
– Pan Memmortigon… Ben, tak? Proszę, usiądź.
Siadam.
– Wezwał mnie pan…
– Zaciekawiła mnie pańska historia wyszukiwania – odpowiada, wyciągając butelkę mętnego alkoholu. – Wpisał pan hasło „złoty pył”.
Czy powinienem coś powiedzieć?
Przeczucie bliskiego zagrożenia przychodzi pod postacią łaskotania na karku. A przecież byłem taki spokojny, przecież wiem, że jakkolwiek ta rozmowa się potoczy, wyląduję na dnie. Mój los jest przesądzony, a mimo to instynkt podpowiada mi, bym wymyślił szybko jakąś bajeczkę.
Ewolucyjne przystosowanie do pracy biurowej – wola przetrwania zaprzęgnięta do utrzymania etatu.
– Podobno… – Podobno co, Ben? Co wymyślisz? – …ktoś w Firmie wie, gdzie go dostać.
– Kto tak mówi? – pyta Russel, świdrując mnie tymi swoimi oczami w kolorze lodowego błękitu, pod których spojrzeniem uginają się karki wszystkich jego pracowników. Potem odkorkowuje butelkę i wyciąga szklanki. Nie. Tylko jedną szklankę.
– Ja… – Dobre kłamstwo zawiera więcej niż ziarno prawdy, mówi ktoś do mnie, choć nikogo innego tu nie ma. – Ja myślę, że ktoś mi go poda… To znaczy już podał.
Russel wydaje się być zamyślony. Zbliża powoli szyjkę butelki do szklanki, ale w ostatniej chwili rezygnuje i odstawia butelkę na bok.
– Jak sądzisz, czemu cię tutaj wezwałem?
– Bo połączyłem się z prywatną siecią w czasie pracy? – To nawet nie kłamstwo, naprawdę tak myślę.
Russel otwiera jedną z szuflad przepastnego biurka i wyciąga stamtąd plik dokumentów. Na każdej kartce jest zdjęcie pracownika, jego imię i nazwisko oraz osiągane wyniki. Przesuwa papiery w moją stronę.
– Sprawdź drugą od dołu.
Kiwam głową i wyciągam przedostatni arkusz. To informacje o mnie. Realizacja planu sześćdziesiąt siedem procent i siedem punktów karnych. Ten z góry ma sto dziewiętnaście i zero punktów.
Już wiem, po co mnie tu sprowadził.
– Słyszałeś, na jakiej zasadzie Firma decyduje o awansach i zwolnieniach? – To pytanie retoryczne, każdy o tym słyszał, jednak jak widać Russel ma zamiar mi to wytłumaczyć. – Decyduje algorytm, by zapobiec osobistym czynnikom, które mogłyby wpłynąć na wybory przełożonych. Jestem dyrektorem, ale niewiele mam w tej sprawie do powiedzenia. Tak jak ty, jestem tylko trybikiem w wielkiej maszynie, jaką jest Firma. Ona prędzej czy później każdego z nas przerobi i wypluje. Dla ciebie prędzej. Zwolnienia mają być ogłoszone w poniedziałek.
Rozumiem to. Nie wiem tylko, czemu mi o tym mówi, dlatego postanawiam milczeć.
– Widziałem twoją kartotekę, Ben. Dużo wycierpiałeś przez Firmę. Zostałeś, bo jakie miałeś wyjście? Rozumiem to.
– Do czego pan zmierza? – Miałem się nie odzywać, ale samo wspomnienie o Rosie, nawet nie bezpośrednie, w ustach człowieka, któremu gówno do tego, powoduje, że ze złości zaciskam szczęki.
– Co wiesz o pyle? Jak działa? – Russel nagle zmienia temat.
– Miesza w umyśle – odpowiadam zdawkowo. – Proszę pana, jeśli jestem zwolniony, to nie chcę już… – Wolno podnoszę się z krzesła.
– A co, gdybym powiedział ci, że pył to coś więcej? Co, gdybym powiedział ci, że możesz wrócić do przeszłości i przeżyć najlepsze lata jeszcze raz? Albo wrócić i ją zmienić?
Siadam z powrotem. Russel musi mieć coś wspólnego z pyłem, bez dwóch zdań. I chyba zamierza mi wyjawić, co.
– Powiedziałbym, że to niemożliwe.
Dyrektor Komunikacji szczerzy w uśmiechu swoje nienaganne uzębienie, odchyla się w fotelu do pozycji półleżącej.
– Od jakiegoś czasu jestem w kontakcie z pewną organizacją, która prowadzi badania nad czymś, co będzie większą rewolucją niż holo. Nad czymś, co spowoduje, że holo dla wielu już nie będzie istotne, bo zniknie jego sens. Hologramy pomagają nam oszukać rzeczywistość, by żyć szczęśliwie. A co, gdybyśmy mogli zmienić samą rzeczywistość? Każdy własną? Co byś wtedy zrobił, Ben? – Przerywa na moment, ale ja znam takich jak on i wiem, że to nie koniec monologu. Tacy najbardziej kochają słuchać własnego głosu. – Pracujemy nad tym. Na razie rozwiązanie jest w fazie testów, pozostaje niekompatybilne ze wszczepkami, co powoduje… problemy. Ale większym problemem jest to, że Firma chce położyć łapska na tej technologii. Wiesz, że na początku dwudziestego pierwszego wieku działania dążące do uzyskania monopolu były zakazane?
– Nie rozumiem, panie dyrektorze, ja…
– Ty zrobisz coś dla mnie – mówi stanowczo, wyciągając z szuflady czarny pendrive i kartę dostępu do serwerowni w piwnicach budynku. – I to nie dlatego, że Firma ma zamiar posłać cię na dno. Nie dlatego, że straciłeś dziecko, bo choćbyś przeniósł się w przeszłość, nie zmienisz obowiązującego prawa. Nawet nie dlatego, że masz dość nieudanego małżeństwa, ani nie dlatego, by pomóc żonie uzależnionej od holo. – Russel nagle prostuje się, aż strzela sprężyna w fotelu. Sięga po butelkę i nalewa alkohol do szklanki. – Zrobisz to, bo już się na to zgodziłeś. W przyszłości. Miałem wątpliwości co do ciebie, ale hasło z wyszukiwarki utwierdziło mnie w przekonaniu.
Wstaje z fotela i podsuwa mi napełnioną szklankę.
Kiedy padają na nią promienie słońca, widzę pływające w alkoholu drobiny mniejsze od ziaren piasku. Unoszą się i opadają, krążą, wirują, znikają i pojawiają się w rytmie znanym tylko im, mimo że powierzchnia cieczy jest niewzruszona, całkiem jakby nic nie robiły sobie z zasad fizyki. Cząsteczki złotego pyłu.
– Mamy to!
*
– Mamy to! – Słyszę triumfalne wołanie agenta w czarnym garniturze.
– Nie pij tego – ostrzega agent w białym garniturze i chwyta mnie za przedramię, kiedy podnoszę szklankę.
Tylko, że szklanka już zniknęła. Zniknął też dyrektor Russel, panorama miasta za jego plecami i biurko w kształcie półksiężyca wraz z całym gabinetem.
Jestem w pokoju bez okien, tym samym, w którym rozpoczęło się przesłuchanie – a przynajmniej wyglądającym tak samo. Niewielkie, prostokątne pomieszczenie o szarych ścianach, z pojedynczą żarówką zwisającą z sufitu.
Jednak nie ma już stołu, nie ma maszyny badającej moją poczytalność, nie ma czerwonej sofy tonącej w cieniu. Jest za to szpitalne łóżko na którym leżę, kroplówka do której jestem podłączony i siatka z elektrodami obejmująca moją głowę, choć tym razem stanowi element najzwyklejszego elektroencefalografu.
– Spisałeś się – mówi Czarny Garnitur z uśmiechem.
– Nie najgorzej jak na amatora – dodaje Biały Garnitur, również wyglądający na usatysfakcjonowanego. – Firma nie zapomina takich zasług.
– Tylko trzymaj się z dala od czegokolwiek, co związane jest z pyłem, jasne? – dodaje Czarny i obydwaj wychodzą, zanim udaje mi się zadać jakiekolwiek pytanie.
Siadam na łóżku, próbuję zebrać się w sobie, by wyciągnąć wenflon z żyły, ale nic z tego – nie jestem w stanie.
Niedługo trwam w samotności, zaraz drzwi pokoju otwierają się i do środka wchodzi kobieta, w której rozpoznaję policjantkę. Ale teraz ma na sobie lekarski kitel.
– Obudził się pan. To świetnie – mówi, zerkając na kartę z wynikami badań. – Organizm już prawie oczyścił się z toksyn, kiedy kroplówka się skończy, będziemy mogli pana wypisać.
– Wypisać? Co się dzieje? – Pytam, a po chwili dochodzi do mnie, że zważywszy na mój szczególny stan, powinienem zapytać jeszcze o coś. – Który dziś dzień?
– Wtorek – odpowiada kobieta.
– A data?
– Siedemnasty lipca.
Coś się tu nie zgadza. To by oznaczało… Nie, niemożliwe.
– Rok? – dopytuję, a kobieta marszczy czoło.
– Dwa tysiące osiemdziesiąty czwarty. Dobrze pan się czuje? Chyba powinniśmy zrobić dodatkową tomografię, żeby… – tłumaczy mi medyczne zawiłości, ale już jej nie słucham, bo sprawy się pokomplikowały i już nic nie wiem na pewno.
Dziś jest przedwczoraj.
*
Dodatkowe badania kontrolne wyszły w porządku, więc wracam do domu. Kolej mknie po torach rozpiętych między wieżowcami w centrum miasta, potem wjeżdża do podziemnego tunelu zbudowanego pod dnem rzeki i wyłania się na drugim brzegu jak całkiem klasyczny pociąg. Ze stacji już niedaleko do mojego mieszkania, wystarczy tylko minąć park, przez który biegłem… przez który będę biec albo i nie, bo wszystko się pomieszało.
Nie wypiłem pyłu, więc nie stanie się nic z tych rzeczy, które stałyby się, gdybym go wypił. Ale z drugiej strony dopiero za dwa dni wezwie mnie Russel, więc teoretycznie… Teoretycznie. Słowo wytrych uprawdopodabniające wszystkie niemożliwości.
W praktyce im dłużej będę wgryzać się w ten paradoks, tym bardziej pewne, że do reszty stracę rozum.
Docieram do swojego bloku.
Tym razem mam przy sobie kartę.
Wchodzę, wybieram windę, podróż trwa ledwie chwilę, więc nawet nie mam czasu by się zaniepokoić. Staję przed drzwiami swojego mieszkania i patrzę podejrzliwie w kierunku wmontowanego w nie głośnika. Ostrożnie dotykam klamki.
Nim decyduję się ją nacisnąć, ktoś otwiera drzwi od środka.
– Ben, jesteś! – To Sara, a któż by inny? Mimo to, a może właśnie dlatego, jestem zaskoczony. Sara. Wita mnie. Nie snuje się sennie w holo. – Dzwonili z Firmy, wiem już o wszystkim.
Powiedzieli jej o pyle, o zamachu informatycznym i szpiegu w organizacji?
– Tak się martwiłam, gdy trafiłeś do szpitala! – Nie zdążyłem jeszcze minąć progu, a Sara rzuca mi się w ramiona. – Odwiedzałam cię codziennie, ale byłeś nieprzytomny. – Patrzy mi w oczy, a ja nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. W końcu zwalnia uścisk i uśmiecha się szeroko.
– A kiedy miałeś zamiar powiedzieć, że dostajesz awans?
*
Tak, awansowali mnie.
Jakby tego było mało, zeszłą noc spędziłem rozmawiając i kochając się z żoną. Ostatni raz robiliśmy to… tak dawno, że nie wiem, co przestaliśmy robić jako pierwsze – kochać się czy rozmawiać.
Mówiliśmy o wszystkim, tylko nie o Rosie.
Rano Sara obudziła się razem ze mną, pocałowała mnie na pożegnanie przeglądając przy tym oferty kupna większego mieszkania. Wydaje się, że po tylu latach w końcu przezwyciężyła traumę.
Wydaje się szczęśliwa.
Czy jestem totalnym dupkiem, bo czuję, że coś jest nie w porządku i zastanawia mnie, czemu ta zmiana zbiegła się w czasie z moim awansem, który, szczerze mówiąc, również jest niedorzeczny?
Wchodzę do budynku Firmy. Ludzie mnie zauważają, witają skinięciem głowy i uprzejmym dzień dobry, a ja odpowiadam w ten sam sposób, nie mogąc uwierzyć, jak wszystko się z dnia na dzień zmieniło.
Wsiadam do windy i wybieram sześćdziesiąte siódme piętro. Będąc na miejscu, kieruję się do gabinetu numer siedemnaście. Dyrektor Komunikacji. Pod tym napisem puste miejsce – jeszcze nie przywiesili tabliczki z moim nazwiskiem. Na szczęście sztuczna inteligencja drzwi ma aktualne dane, rozpoznaje mnie i wpuszcza do gabinetu.
Poprawka: do mojego gabinetu.
Wnętrze pozostało takie samo, nie ubyło nawet jednej książki (a przynajmniej tego nie zauważam). Widać wszystko w tym pokoju jest własnością Firmy, co też nie może dziwić, bo wszystko w tym mieście jest tak naprawdę własnością Firmy. Od studzienek ściekowych po życie mieszkańców.
Podchodzę do swojego stanowiska, siadam w fotelu i patrzę za okno. Miasto oglądane z tej wysokości jest piękne. Drogi i trakcje kolejowe przypominają żyły podążające do serca – wieżowca Firmy – a budynki rozciągające się aż po ocean na horyzoncie to poszczególne narządy tego organizmu, wszystkie w harmonii, idealnie umiejscowione w przestrzeni, tworzące mozaikę perfekcyjnego ładu.
Gdzieniegdzie holo podsuwa mi reklamy, ale co to są za reklamy!
Oglądam luksusowe autoloty, ekskluzywne restauracje, piękne stewardessy zachęcające do lotu na orbitę w ten weekend, by ujrzeć ziemię z kosmosu i zaczynam myśleć, że żyję w najlepszym z możliwych światów.
Jeszcze raz zerkam na uzasadnienie mojego awansu, które otrzymałem wczoraj.
W związku z bliżej nie umiejscowionym w czasie zatruciem toksynami na terenie Firmy, wszystkie moje niewykonane zadania zostały uznane za zrealizowane, a karne punkty odliczone. Dodatkowo, kierując się domniemaniem utraconych korzyści, algorytm przyznał mi dodatkowe pięć procent za każdy dzień absencji. W sumie mój wynik wyniósł sto dwadzieścia procent i z chwilą natychmiastowego zwolnienia Russela był najwyższy w dziale.
Miałem fart, że nie zdążyłem go zepsuć.
Tylko czy to aby na pewno było zwykłe szczęście?
Nie analizuj tego, Ben, mówię do siebie.
Firma to ogromna maszyna w której jesteś małym trybikiem, tak jak wszyscy pozostali. Prędzej czy później zużyjesz się, a system stłamsi cię, zmieli, wgniecie w ziemię siłą swoich statystyk i regulacji. Nie ma przed tym ucieczki, czeka to każdego, od sekretarki po prezesa zarządu, bo liczy się tylko Firma.
Jednak czasem nawet w tak misternie skonstruowanej maszynie przytrafi się błąd. I ten błąd zapewnił ci twoje pięć minut. Jesteś ziarenkiem piasku, które przypadkowy podmuch wiatru porwał na szczyt góry.
– Panie dyrektorze. – Z zadumy wyrywa mnie przyjemny kobiecy głos. W progu stoi dziewczyna mniej więcej dwudziestoletnia. Ma fiołkowe oczy i błękitne włosy, zgodnie z najnowszą modą. Jeśli to moja asystentka, to Firma nieźle przyłożyła się do jej wyboru.
Dziewczyna czeka, aż coś powiem.
– Tak? – Popisuję się elokwencją, nie ma co.
– Przyszły pańskie wizytówki.
– Proszę je zostawić.
Dziewczyna kładzie plik kartoników na blacie biurka i odchodzi, a ja nawet nie pytam jej jak ma na imię. Kilka minut w tym fotelu i już zrobiłem się ważny.
Sięgam po jedną z wizytówek.
Napisano na nich Dyrektor Komunikacji Benjamin Gonn.
Pomylili dane.
Uruchamiam służbowe holo, by znaleźć informację, kogo należy zbesztać za taki afront, w końcu jak to możliwe, by pomylić nazwisko tak ważnej persony jak Ben Memmortigon, naraz inna niepokojąca myśl przychodzi mi do głowy.
Łączę się z moją prywatną siecią i dzwonię do Sary.
– Jak pierwszy dzień w pracy? – zagaduje mnie, przerywając ćwiczenia jogi. – Dużo nowych obowiązków?
– Jak mam na nazwisko? – pytam nie bawiąc się w puste gadanie, a Sara wpatruje się we mnie z wyrazem zmartwienia.
– Kochanie, wszystko w porządku?
– Czemu nie rozmawiamy o Rosie? – zadaję kolejne pytanie, jeszcze bardziej zdenerwowany. W dłoniach ściskam plik wizytówek tak mocno, że aż czuję jak ostry papier rani skórę.
– Lekarz uprzedzał, że możesz być skonfundowany przez kilka dni – odpowiada Sara. – Możesz nie pamiętać pewnych rzeczy. Albo mieć fałszywe wspomnienia. To minie. Jeśli źle się czujesz, wracaj natychmiast do…
Zrywam połączenie.
Przez kilka uderzeń serca nie myślę o niczym. Jestem w zbyt wielkim szoku, by złożyć w głowie choćby jedno sensowne zdanie.
Czym jest bardo, zapytałem kiedyś Sarę.
To stan pośredni – sen, który nie jest snem.
Pierwsze bardo to shinay bardo – słyszę głos mojej żony z czasów, kiedy ledwie się poznaliśmy – bardo tego życia. Jednak mylące jest nazywanie go rzeczywistością.
– Każde bardo to iluzja czasu i przestrzeni, a można uwolnić się z niej tylko w jeden sposób – mówi młoda Sara siedząca ze mną na czerwonej sofie w salonie mojego studenckiego bractwa.
– Przez oświecenie – dopowiadam obecny ja, zamknięty wewnątrz przestronnego gabinetu na sześćdziesiątym siódmym piętrze wieżowca Firmy. – Ale można jeszcze przejść z jednego bardo do drugiego.
Sara kiwa głową i sięga po torebkę. Wyciąga z niej kieszonkowy pistolet i wkłada mi go w dłoń.
– Czy próba oddania strzału do siebie zostanie zablokowana protokołem bezpieczeństwa? – pytam sztuczną inteligencję broni.
– Zaprzeczam. Zgodnie z drugą poprawką do ustawy o samostanowieniu z dwa tysiące osiemdziesiątego roku sztuczna inteligencja nie może wpływać na decyzje człowieka dotyczące jego samego. Jednak będę zobowiązany poinformować służby medyczne, by podjąć wszelkie inne działania celem ochrony życia.
– Rozumiem – odpowiadam ze spokojem, przykładając lufę pistoletu do skroni.
Zamykam oczy i pociągam za spust.
*
Zazwyczaj nie śnię.
Jasne, badania dowodzą, że każdy ma sny. Wiem o tym i nie zamierzam stawać przeciwko nauce. Jednak nie zamierzam również przeczyć własnemu doświadczeniu, ponieważ wtedy mógłbym zakwestionować wszystko, a od tego tylko krok do obłędu. Dlatego uznaję, że zazwyczaj śnię o Pustce. Wielkiej, czarnej, wszechogarniającej, bezdźwięcznej Pustce.
Budzę się potem równie pusty jak ta Pustka. Nie jestem wypoczęty, ale też nie zmęczony. Nie czuję się dobrze ani źle. W ogóle nic nie czuję. Wstaję i robię swoje. Bez refleksji. Jestem – jak to powiedzieć – wygaszony.
Ponoć tak wygląda nirwana.
Czasem widzę we śnie tylko figury geometryczne albo kolory i ich konfiguracje o nieznanym znaczeniu, albo po prostu bez znaczenia. Niekiedy obserwuję migawki z życia. Nie mojego, tylko kogoś podobnego do mnie. Są za krótkie, bym mógł zrozumieć ich sens.
Bywa też, że śnię koszmary. Budzę się po nich z galopującym sercem, w ostatniej chwili powstrzymując krzyk. To najlepsze ze wszystkich snów. Dzięki nim cieszę się, że jestem we własnym łóżku.
Ale są jeszcze te, w których zaznaję szczęścia.
W których żyję pełnią życia, jestem u progu dorosłości, mam karierę przed sobą, albo znajduję prawdziwą miłość. Wraz z przebudzeniem przychodzi uczucie żalu.
Potem odwracam głowę, patrzę na Sarę śpiącą obok, przypominam sobie, że to wszystko już za mną i czuję się jeszcze bardziej samotny.
Wspominam wtedy lata szczęścia, wspominam radosne wyczekiwanie aż Rosie przyjdzie na świat oraz ból tego, co stało się potem. I wiem, że Sara też o tym pamięta i robi to samo.
Nie wspominam już fragmentów minionego snu, nie gonię za marzeniem, nie rozpamiętuję straconych szans. Po prostu patrzę na twarz pogrążonej we śnie żony i próbuję zobaczyć w niej tę dawno pogrzebaną dziewczynę, którą była przed laty.
I wiem, że właśnie tak ma wyglądać moje życie.
Jestem jej to winien.