- Opowiadanie: Helmut - Złoty Smok

Złoty Smok

Opowiadanie na konkurs, nie było betowane, więc proszę o wyrozumiałość :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Irka_Luz, Użytkownicy, Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Złoty Smok

Cyk, cyk, cyk, cyk – zabrzmiały cztery szybkie ćwierćnuty, nabite na mosiężnym talerzu hi-hata. Kiedy gra się ostatni utwór, nie ma czasu na subtelne, gitarowe intro czy wymyślne preludium. Wszyscy weszliśmy na raz, równo, co nam się zwykle nie zdarzało. Perkusista podłożył agresywny bit tłukąc w bębny, jakby chciał je za coś ukarać (a przy okazji także nasze uszy). Ja starałem się nadążać, zasuwając galop po najniższej strunie. Modliłem się, aby starte opuszki palców wytrzymały mordercze tempo, podczas gdy gitarzysta ciął melodię z mocnym przesterem. Kilka taktów później dołączył wokalista, wyjąc może nie do końca czysto, ale za to wyjątkowo przeraźliwie.

Roznosiliśmy na strzępy tamtą budę, zwaną szumnie pubem. To była jedna z najgorszych spelun w mieście, mordownia, do której po zamknięciu bardziej szanujących się lokali, złazili najwytrwalsi weterani piątkowych batalii przeciwko ciszy nocnej i szarości sobotniego świtu.

Do poniedziałku było jeszcze daleko, choć noc dawno przekroczyła już wiek zgody. Wysokie szklanki z piwem tłukły się dziesiątkami, a spoceni ludzie wirowali w dzikim, niemalże pierwotnym tańcu. Potężny, szczerbaty łysol w dresie perorował zapamiętale, dyskutując w uniwersalnym języku wszystkich pijaków z hinduskim studentem, nie zdającym sobie chyba sprawy, gdzie właściwie się znajduje. Barman polewał z kija chrzczone piwo podstarzałej parze wojowników weekendu, którzy ubrani w ramoneski i dżinsy, zdawali się przeżywać drugą młodość. Klaskali nie do rytmu, awangardowo podśpiewywali w tonacjach, o których Beethoven mógł tylko śnić, a tupali w metrum opisywanym przez liczby urojone. Dwóch mężczyzn o twardych dłoniach i spalonych słońcem twarzach bajerowało samotną w ich mniemaniu pannę, która za obiekt pożądania mogła uchodzić tylko po dawce alkoholu bliskiej śmiertelnej, gdyż nie była to nawet dziewczyna z krwi i kości, lecz stary plakat Sabriny Salerno. Wcale tym niezrażeni amanci raz po raz obłapiali ją za nogę od stołu. Jednym słowem, zabawa trwała w najlepsze.

Tymczasem na scenie, to znaczy na dwóch metrach kwadratowych podestu w rogu sali, gitarzysta miotał się szaleńczo po całym gryfie, grając jazgotliwie końcowe solo. Rytm pulsował coraz szybciej i coraz mocniej, membrany głośników charczały na skraju wytrzymałości, po twarzach spływały nam krople potu. Uderzałem jak leci, po wszystkich strunach na raz, podczas gdy śpiewak jak opętany wywrzaskiwał końcową wokalizę. Kiedy przebrzmiał ostatni akord, w zdemolowanych uszach pozostało bolesne piszczenie (wyrzut ze strony komórek rzęsatych za złe traktowanie). Byłem gotowy na owacje.

– Zagrajcie Dżem! – zawołał ktoś z tyłu.

– Whisky moja żonooo… – zaintonował bełkotliwie pijak przy barze.

– …kto ciebie ukochać będzie umiał? – zawtórował inny.

To tyle, jeżeli chodzi o oklaski. Zresztą zawsze tak było – nawet jeżeli ktoś po występie podszedł i pochwalił, to zawsze dodawał jakieś „ale”. „Fajnie gracie, ale moglibyście robić więcej coverów”, „muzyka spoko, ale wokalistę zmieńcie”. Dla jednego było za głośno, dla drugiego zbyt cicho, trzeci twierdził, że koniecznie potrzebujemy w instrumentarium klawesynu albo wirginału. To wszystko i tak nie miało sensu, bo nikt już nie słuchał rocka, może poza grupą ludzi w średnim wieku, którzy katowali tylko w kółko kilka zespołów z lat swojej młodości. Teraz liczył się hip-hop. Pozostało spakować sprzęt i wynieść się, zanim klientela zacznie testować wytrzymałość bębna basowego na zgniatanie.

– Ja już to wszystko pierdolę – powiedział gitarzysta, kiedy paliliśmy na chodniku pożegnalną fajkę. – Za dużo mnie to kosztuje czasu i pieniędzy. Do końca życia możemy sobie tak grać za frajer.

– Zawsze tak mówisz. Poza tym nie tak zupełnie za frajer, dostaliśmy w końcu żetony na piwo – odpowiedział perkusista.

– Dwa. A nas jest czterech.

– Możecie wziąć mój przydział – wtrącił wspaniałomyślnie śpiewak.

– No tak, ty się już się opiłeś przed koncertem. Może jakbyś tyle nie wyżłopał, to byś potem nie bekał do mikrofonu – odrzekł gitarzysta.

Ze środka pubu dobiegał łomot punkowej kapeli, która grała po nas, a zaczęła od autorskiego kawałka pod tytułem „Jan Paweł II sprzedał dzieci za szlugi”. Rzuciłem peta na beton chodnika i starannie rozgniotłem go obcasem. Chwilę później przypomniałem sobie, że niedopałek rozkłada się dziesięć lat (zatruwając wodę toksycznymi substancjami i stanowiąc zagrożenie dla zwierząt biorących go za pożywienie), więc schyliłem się po niego z rezygnacją. Nie widząc nigdzie w pobliżu kubła, wrzuciłem śmiecia do przepastnej kieszeni kurtki, gdzie dołączył do zbioru zasmarkanych chusteczek i kapsli od piwa. Ciężko być wykształconym rockandrollowcem. A raczej trudno, poprawiłem się w myślach.

Po załadowaniu futerału z basem do bagażnika gitarzysty, pożegnałem się i ruszyłem wolnym krokiem w kierunku odległego domu. Listopadowy chłód dotkliwie kąsał spocone ciało, kiedy deptałem butwiejące liście kasztanowców, zalegające brunatną breją na ścieżce wiodącej wzdłuż torów kolejowych. Sprawdziłem telefon. Maja znowu nie przyszła na koncert, pisała, że coś jej wypadło. W piątek wieczorem? Zapewne egzamin z wciskania kitu (poziom tego żartu odzwierciadla stan mojego humoru w tamtym momencie).

Doszedłem do kolejowego wiaduktu, w którym ziała antracytowo czarna czeluść tunelu. Wypływała z niej rzeczułka, a raczej rów, prowadzący mętną, cuchnącą ściekiem wodę. Dno jej koryta wybrukowane było puszkami po tanim piwie i szkłem butelek, pomiędzy którymi leżała oczywiście stara opona, nieodłączny element każdej sterty śmieci.

Wiadukt był poniemiecki, wymurowany z czerwonej cegły, obecnie upstrzonej bohomazami graffiti. Do jednej ze ścian tunelu tuliło się kilka starych desek, stanowiących jedyne przejście nad rzeczką do osiedla, gdzie mieszkałem. Przynajmniej tak to pamiętałem, bo bezksiężycowa noc uniemożliwiała jakiekolwiek obserwacje. Wszedłem ostrożnie na chybotliwą kładkę, idąc po omacku. Opierając ciężar ciała na jednej stopie, drugą sondowałem teren przed sobą, wpatrując się w zarys drugiego końca przejścia. Głowę zaprzątały mi myśli o własnym nieudacznictwie na każdym możliwym polu. Marzenia – nierealne, miłość – niespełniona, ubezpieczenie samochodu – nieopłacone. Pozostaje…

Might as well jump! – ryknął mi nagle do lewego ucha męski głos.

Stopa natrafiła na pustkę i chwilę później wylądowałem w rowie, umoczony po szyję w ołowianoszarej wodzie. Uciekać, uciekać, wołał instynkt, lecz nigdzie nie dało się dostrzec… no właściwie niczego, bo było ciemno jak w kiszce stolcowej człowieka rasy negroidalnej, jeśli mogę się posłużyć gastroenterologicznym porównaniem. Czułem tylko lepki chłód obmywającego mnie ścieku.

– Bez nerwów, zaraz cię stąd wyciągnę – powiedział ktoś.

Chwycił mnie pod pachy i wyciągnął z rowu, rzucając na trawę po drugiej stronie tunelu. Nie znalazłem się jednak na swoim rodzinnym osiedlu. Zamiast wysokich, ponurych bloków, wzdłuż wąskiej uliczki wyrastały stare kamienice. Bardzo stare. Niewiele podróżowałem, ale podniszczone ornamenty fasad kojarzyły mi się z architekturą śródziemnomorską. Jezdnię pokrywał wyślizgany bruk. Obejrzałem się za siebie. Tam, gdzie powinien znajdować się tunel pod wiaduktem, tkwiła brama wiodąca na zwykłe, zaniedbane podwórko. W dodatku pomimo odbytej przed chwilą kąpieli, byłem zupełnie suchy.

Wszystkie te zaskakujące spostrzeżenia blakły wszakże przy osobie, która prawdopodobnie sprawiła całe to zamieszanie. Długie, kasztanowe włosy, śniada cera, gęsty zarost i drobne okulary o okrągłych szkłach, sprawiały, że patrzący na mnie z lekkim uśmiechem osobnik przypominał jednocześnie Jezusa i Johna Lennona (choć niektórzy uważają, że to ta sama osoba). W dodatku ubrany był od stóp do głów w dżins i nabijaną ćwiekami skórę, a na nogach miał kowbojki.

– Co się tak na mnie wyrapalasz, kolego? Wstawaj, musimy jechać, ahoj przygodo! – zawołał entuzjastycznie, po czym włożył w usta dwa palce i zagwizdał przeciągle.

– Kim pan jest? – wykrztusiłem.

– Pepeg z Gumy, nieślubny syn wodza Apaczów. Nie no, zgrywam się. Nie mogę powiedzieć kim jestem. Tak jest zabawniej.

Ulicą nadjechał czarny motocykl. Bez kierowcy. Stanął przed dziwnym jegomościem, w niewiadomy sposób utrzymując równowagę na dwóch cienkich kołach. Powarkiwał basowo potężnym silnikiem, ale nie jednostajnie, jak to maszyny mają w zwyczaju – mruczał raczej niby pies domagający się resztek z talerza.

Osobnik wskoczył na siodło jednośladu i gestem nakazał mi siąść za sobą, co wykonałem posłusznie, choć instynkt nakazywał mi uciekać w cholerę.

– Dokąd jedziemy? – ośmieliłem się zapytać.

Tamten wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki cygaro, spokojnie odpalił je od benzynowej zapalniczki i odrzekł:

– Do Watykanu.

Motocykl wyrwał z miejsca, zostawiając za sobą wstęgę czerwonych płomieni na kamieniach ulicy. Budynki po bokach rozmazywały się, gdy pędziliśmy na złamanie karku przez śpiące miasto. Nieliczni o tej porze przechodnie nie zwracali na nas uwagi, tak, jakbyśmy byli niewidzialni. W mgnieniu oka zajechaliśmy na plac przed ogromną bazyliką, nad którą piętrzyła się majestatyczna kopuła.

– Dalej pójść musisz już sam, mnie nie wolno. To twoja życiowa szansa, nie zmarnuj jej, bo drugiej nie będzie.

Wysunął spod pazuchy potężny kij bejsbolowy.

– Może być przydatny – powiedział, wręczając mi solidny kawał jesionowego drewna – Katakumby kryją niejedną tajemnicę, a chronią ich nie tylko ludzie.

– Ale co ja ma zrobić? – wydukałem.

– Chcesz spełnić marzenia? Zostać kimś więcej niż kolejną mrówką, pracującą od ósmej do szesnastej, a potem oglądającą głupawą telewizję w ciasnym mieszkaniu na siódmym piętrze starego wieżowca? A przede wszystkim, czy chcesz, żeby ludzie darzyli cię szacunkiem?

– Tak – odpowiedziałem bez namysłu.

Kto by nie chciał.

– W podziemiach znajdziesz Złotego Smoka – wymówił wyraźnie wielkie litery. – Będziesz wiedział, co z nim zrobić.

Zaśmiał się i zwyczajnie zniknął. To znaczy nie tak zwyczajnie, bo pozostał po nim silny odór zgniłych jaj, a to się chyba zwykle w bajkach nie zdarza.

W normalnej sytuacji poświęciłbym zapewne chwilę na rozważenie za i przeciw, przed dokonaniem profanacji świątyni. Tyle, że to nie była normalna sytuacja. Naparłem barkiem na ciężkie wrota, których, jak się okazało, nie blokował żaden skobel. Do przodu pchała mnie długo kumulowana frustracja, zawiść i gorycz. Nie będę mrówką, powtarzałem w myślach. Będę mrówkozjadem (to jak mrówkojad, ale z ładniejszym pyskiem).

 Powoli wkroczyłem w gęstą ciszę i mrok wypełniony nabożnym zapachem antycznej świątyni. Czułem na skórze megawaty modlitw odmawianych tu przez wieki i hektolitry wody święconej, która przepłynęła przez kropielnice. Nie mogąc znaleźć zejścia do katakumb, długo miotałem się po kamiennej posadzce, ściskając w spoconych dłoniach rękojeść kija bejsbolowego. Telefon najwidoczniej zamókł, bo nie dawał znaku życia, przyświecała mi więc jedynie słuszna idea i wpadający przez witraże blask księżyca. Nie pamiętam już w jaki sposób, ale w końcu odkryłem schody prowadzące w dół, głęboko w kwarcowe trzewia ziemi.

Stawiałem stopy na ciemności nierównych stopni, pełen obaw, czy ostatni nie okaże się otchłanią czyhającą na takich bezbożnych złodziei jak ja. Zamiast tego schody znalazły swój koniec w gardle ciasnego tunelu, który po chwili dzielił się na dwie biegnące prostopadle odnogi. Skręciłem w prawą, gdyż dobiegała z niej delikatna, słodkawa woń kwiatów.

 Korytarze co chwilę się dzieliły, tworząc istny labirynt, w którym błądziłem, trzymając się jednak zawsze prawej ściany lub kwietnego zapachu. Nie słyszałem i nie widziałem żadnych ludzkich strażników, ale nie mogąc korzystać ze wzroku, odczuwałem rosnącą panikę. Mózg zapewne myślał, że oślepłem, bądź co bądź naprawdę rzadko człowiek ma do czynienia z nieprzenikalną ciemnością. W dodatku, pomimo krążącej w żyłach i szczelinach synaptycznych adrenaliny, zaczynałem się robić głodny.

Woń stawała się coraz silniejsza. Wtem oczy ożyły, zaatakowane przez z oddali przez nikłą poświatę. Przybliżałem się ostrożnie, aż wyjrzałem zza załomu sztolni, by dostrzec w pierwszej kolejności źródło światła, dzięki czemu przez następnych kilka chwil widziałem tylko powidoki.

Drugi rzut oka wydobył z ciemności zarysy obszernej sali z podpierającymi strop smukłymi kolumnami. Z przyozdobionego kunsztownymi freskami sufitu zwisał kandelabr pełen żarówek starego typu. Przyjrzałem się malowidłom. Przedstawiały jakieś łuskowate poczwary, które przypomniały mi o Złotym Smoku. Byli tam także święci w aureolach, rycerze i anioły, ale najwięcej golutkich, uskrzydlonych cherubinów o dziecięcych ciałach. Wszyscy mieli szpetne twarze, a raczej mordy, powykrzywiane w groteskowych uśmiechach. Mięśnie śmiechowe kurczyły się z całych sił, rozciągając usta do granic możliwości, ale pod zmarszczonymi brwiami oczy postaci wołały „zabij mnie”. Wyglądali, jakby przedawkowali gaz rozweselający.

Wszystko to zaobserwowałem starając się uniknąć patrzenia na obiekt najbardziej się w oczy rzucający – zupełnie nagą kobietę stojącą pośrodku sali. Opisanie jej sprawia mi niesamowitą trudność, jako że była jednocześnie wysoka i drobna, filigranowa i silna, cerę miała białą jak płatek śniegu opadły na ziemię i pąsową niczym kwiat dzikiej róży w majowym ogrodzie. A twarz! Ta twarz dręczy mnie po dziś dzień, w każdą noc. Kwintesencja piękna. Lepiej nie będę wnikał w szczegóły, przez wzgląd na co wrażliwszych czytelników.

Kobieta, którą w myślach nazwałem Wenerą, spoglądała na mnie w milczeniu, a spojrzenie to mogłoby stopić takiego bałwana jak ja. Chociaż nigdy nie wąchałem fiołków, byłem pewien, że bijący od niej zapach to właśnie aromat tych kwiatów.

Nie śmiałem się odezwać. Podbiec i wypróbować na niej kij bejsbolowy też nie za bardzo wypadało. Ona z kolei wydawała się zaskoczona. Staliśmy więc tak sobie i robiło się coraz bardziej niezręcznie. Czy to mój wróg? Jak ktoś taki może być wrogiem? Musiałby być przecież zły. Czy Wenera może być zła? Staliśmy więc: ja, ona i freski-groteski nad nami.

W końcu przerwała tą niemą niemoc:

– Witaj – powiedziała karmelowym sopranem. – Przychodzisz po Złotego Smoka.

Stwierdzenie, nie pytanie. Nie było sensu zaprzeczać.

– Tak – skinąłem głową.

– Będzie twój.

Uff, łatwo poszło.

– Chyba, że wolisz mnie – dodała.

Przełknąłem ślinę. W jednej chwili napadły na mnie okrutnie wspaniałe wizje. Ja i Wenera siedzimy naprzeciwko siebie w fotelach. Gramy w szachy na stoliku kawowym. W kominku delikatnie płonie pojedyncza szczapa drewna. Deszcz bębni o szyby. Po długim pojedynku daję jej mata królem i wieżą.

Ja i Wenera, siedzimy przy stole w słonecznej kuchni. Jemy lekko ściętą jajecznicę ze szczypiorkiem. Popijamy kawę z pękatych kubków. Po chwili ona wstaje, żeby zrobić mi kanapki do pracy. Zawija je w szeleszczącą cynfolię.

Miraże napływały jeden po drugim, były ich dziesiątki, setki. Zdarzają się sny, z których człowiek nie chce się budzić, a gdy już wstanie, myśli tylko o tym, by jak najszybciej z powrotem zasnąć, odszukać utracone marzenie. Takie właśnie były te wizje, chociaż byłem odrobinę zażenowany ich mizoginią, a raczej tym, że mi ona odpowiadała.

Przecież takiego życia właśnie pragnę, tak naprawdę. Czy to moja myśl? Nie wiedziałem. Może to oszustwo, blaga. Przypomniałem sobie te wszystkie razy, kiedy ktoś mi złamał serce i nagle Wenera wydała mi się zbyt piękna, by być prawdziwą. Poczułem w kończynach mrowienie napływającej krwi, a gdzieś w trzewiach gotujący się gniew. W kilku skokach dopadłem nagiej kobiety i z rozpędu trzepnąłem ją bejsbolem w aksamitne podbrzusze. Kij miękko zagłębił się w ciało, a ona zgięła się w pół. Drugi cios wymierzyłem w głowę. Z rozbitej brwi popłynęła cienką strużką nie krew, lecz woda.

Odstąpiłem, przerażony swoim czynem. Nigdy nikogo nie pobiłem, a co dopiero bezbronnej kobiety. To nie kobieta, to pewnie ten smok, uspokajałem się. Pewnie zaraz się zmieni w jaszczura, wyrosną jej skrzydła, łuski, pazury i inne przydatki skórne charakterystyczne dla zionących ogniem bestii.

Rzeczywiście, po chwili przeobraziła się w Złotego Smoka. A dokładniej smoczka – korek do zatykania aparatów gębowych płaczących niemowląt. Różnokolorowe klejnoty zdobiły lśniący metal, który z jednej strony tworzył kunsztowny uchwyt, a z drugiej –przeznaczony dla dziecięcej paszczy dzyndzel.

Podniosłem świecidełko do oczu. Było ciężkie i zgoła kiczowate, ale poza tym nie było w nim nic niezwykłego, nie wibrowało magią, nie ociekało czarami. Może przynosi szczęście? Pewnie tak. Cóż innego może robić?

Schowałem go do kieszeni i ruszyłem w drogę powrotną. Nie bałem się zgubić w labiryncie katakumb, po prostu szedłem przed siebie, pewny, że smoczek pozwoli mi wyjść z podziemi bez szwanku. Wprawdzie po niedługim czasie dotarłem z powrotem do schodów, ale nie obyło się bez kilku całkowicie niemetaforycznych potknięć, dzięki którym na światło dzienne wylazłem jako ubłocona, poobijana maszkara w wyświechtanym ubraniu.

W międzyczasie zdążyło wzejść słońce i w bazylice kłębiły się roje turystów, toteż kilku z nich zauważyło, jak wynurzam się zza posągu jakiegoś świątobliwego męża. Zaalarmowany strażnik podbiegł do mnie i zapytał ze wściekłością po angielsku:

– Co pan wyprawia?

Nie mogłem powiedzieć prawdy, więc palnąłem pierwsze co mi przyszło do głowy.

– Odprawiam. Mszę.

Twarz strażnika rozluźniła się w wyrazie absolutnej obojętności.

– Skoro pan tak mówi, to nie przeszkadzam.

I odmaszerował żwawym krokiem.

Nie czekając aż zmieni zdanie czym prędzej opuściłem bazylikę i po wielu trudnościach, jakie zwykle napotyka człowiek znalazłszy w całkiem obcym kraju przy pomocy magii, a zatem pozbawiony szczoteczki do zębów, bielizny na zmianę i innych prozaicznych, niemagicznych udogodnień, dotarłem na lotnisko. Kobieta sprzedająca bilety w terminalu spostrzegła śmierdzącego na kilometr brudasa w rozdartej gdzieś w podziemiach Watykanu kurtce (to znaczy mnie) i już miała rozpocząć procedurę wypędzenia niechcianego gościa. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, coś ją jakby zatkało, od krtani aż po nozdrza, tak że nie mogła wyrzec ani słowa. Następnie grymas zdegustowania ustąpił na jej twarzy miejsca w pełni profesjonalnemu, beznamiętnemu uśmiechowi, po czym spytała, już bez problemów z werbalizacją:

– Witam pana, dokąd pan sobie życzy polecieć?

Nie spałem od trzydziestu godzin i nie miałem siły zwracać uwagi na bileterki świrujące pawiana, makaka czy jakiegokolwiek innego małpiszona.

– Polska – odpowiedziałem po prostu.

Płacąc za bilet sczyściłem konto do zera, nie muszę więc chyba mówić, że podróż o pustym żołądku do najprzyjemniejszych nie należała. Jakimś cudem, choć magia tym razem nie brała w tym udziału, dotarłem do domu i zapadłem w gościnne objęcia Orfeusza (jak widać, deprywacja snu może namieszać człowiekowi w głowie, aż gubi literki).

Kiedy się wreszcie obudziłem, nie miałem pojęcia, ile godzin przespałem i czy szarówka za oknem świadczy o świcie, czy o zmierzchu. Odruchowo odblokowałem telefon i zajrzałem do Internetu. Pod nagraniem z koncertu nie znalazłem ani jednego negatywnego komentarza. Co prawda pozytywnych też za wiele nie było, bo raczej nikogo nie interesował kolejny młody zespół grający zgoła generycznego rocka, ale nowością była sytuacja, w której nikt nas nie szkalował dla frajdy ani ze zwykłej zawiści.

Wtedy mnie olśniło. Wymacałem w kieszeni trofeum z Watykanu. Smoczek wyglądał tak samo, a jednak, wydawało się, że cały czas działał…Trzeba go wypróbować i zobaczyć, co potrafi.

W pierwszej kolejności (to znaczy: zaraz po najedzeniu się konserwami znalezionymi w otchłani kuchennej szafki) poszedłem do mieszkania sąsiadki, która uprzykrzała życie wszystkim w bloku, za najdrobniejszy hałas albo niedogodność odpłacając przy użyciu tak drastycznych środków jak tłuczenie w rurę od kaloryfera chochlą, wzywanie policji czy pozostawianie na wycieraczce własnych ekskrementów. Kiedy tylko uchyliła drzwi, rozpocząłem tyradę:

– Droga pani, jest pani wyjątkowo odrażającym szkodnikiem, osobą omyłkowo tylko zaliczaną do rodzaju ludzkiego, gdyż bliżej pani do karalucha, ba, może nawet glisty, bo karaluch bądź co bądź w gównie się nie babra. Nikt nie może z panią wytrzymać i nawet pani mąż, który swoją drogą powinien być natychmiast kanonizowany jako męczennik za te lata udręki z panią, wolał się zapić na śmierć niż wysłuchiwać pani pretensji do świata…

Mówiłem tak jeszcze kilka minut, patrząc jak kobieta coraz bardziej czerwienieje, nie mogąc nic odpowiedzieć. Smoczek działał bez zarzuty, prukwa była dokładnie zaczopowana i zaklajstrowana, chociaż w środku wrzało morze jadu. Uradowany pomyślnym wynikiem testu, ruszyłem do najbliższej rozgłośni radiowej, pozostawiając sąsiadkę samą sobie – właśnie przechodziła trzecią fazę pieśni godowej głuszca (korkowanie).

Po przedarciu się przez aparat biurokratyczny radia w postaci recepcjonistki oraz sekretarki, wparowałem do gabinetu redaktora, który był tam chyba najważniejszą postacią, bo jako jedyny miał sekretarkę. Puściłem mu demo zespołu, a jak tylko próbował wygłaszać uwagi, zatykałem mu paszczękę smoczkiem – rzecz jasna metaforycznie, bo takim kawałkiem złota mógłbym komuś co najwyżej powybijać siekacze. Oralnie obezwładniony, musiał zgodzić się na puszczenie utworów na antenie, choć z perspektywy czasu sam muszę przyznać, że brzmiały zgoła beznadziejnie. Nic dziwnego, skoro nagrywaliśmy je najtańszym mikrofonem w piwnicy kolegi, a miksowaliśmy przy pomocy komputera, na którym dosłownie wszystko było kradzione, od systemu operacyjnego po pasjansa-pająka.

Z tego też powodu, pomimo braku negatywnych recenzji, nasze kawałki nie zdobyły zbyt wielkiej popularności, mimo serii napadów ze smoczkiem w ręku na największe rozgłośnie radiowe. Wtedy wymyśliłem naprawdę makiaweliczny plan – trzeba stworzyć coś tak idiotycznego, żeby ludzie przekazywali to sobie pocztą pantoflową, chcąc się pośmiać z głupoty.

Tak też zrobiłem. Napisałem tekst używając losowych, ale rymujących się słów, tworząc strofy:

 

Piwo to moje paliwo

Działa dobrze na mózg

I leczy zębów szkliwo

 

Albo:

 

Lubię kiedy kobieta

Razem ze mną spali gieta

A myśl ma skrzydlata ulata

Pod sukienkę którą kupił jej tata

 

Była to więc prawdziwa poezja najniższych lotów.

Do teledysku wynajęliśmy mnóstwo striptizerek, kilka drogich samochodów, czterdzieści tuczników rasy polska biała zwisłoucha oraz Pałac Kultury i Nauki w Warszawie (lichwiarzy z banku także potraktowałem smoczkiem). Muzyka nagrana w renomowanym studio, przy pomocy profesjonalnych muzyków sesyjnych, brzmiała całkiem nieźle, to znaczy jak dowolna muzyka puszczana w radio w przerwie między serwisem informacyjnym a reklamą dezodorantu do stóp. Był tam prosty rytm z gatunku „bum cyk cyk” oraz melodia typu „ram pam pam pam”, czyli wszystkie składowe prawdziwego hitu.

W końcu nadszedł dzień premiery. Genialny plan nie zawiódł: wszelkiej maści internetowi krytycy i znawcy, nie mogąc nazwać klipu po imieniu, to znaczy wybitnym chłamem, prześcigali się w wynajdywaniu ukrytych walorów artystycznych. Opisując utwór używali takich słów jak „odważne”, „rewolucyjne” i „świeże”. Poznałem interpretacje tekstu o jakich sam nie śniłem, a zachwyty nad oryginalnością brzmienia i kompozycji utworu nie miały końca. Za teledysk wzięli się nawet krytycy filmowi, wymieniając go jako murowanego kandydata do Złotej Palmy w Cannes (do tego na szczęście nie doszło).

Od tej pory moja kariera muzyczna ruszyła z kopyta. Albumy okrywały się od razu dziesięciokrotną platyną, koncerty wyprzedawały się na pniu, zapełnialiśmy stadiony i hale widowiskowe. Powstały nasze fankluby, a mnóstwo nowych zespołów starało się nas naśladować. Rockandroll znów królował, a ja byłem jego namiestnikiem.

Każdy chciał mieć mój autograf, każda telewizja chciała przeprowadzić ze mną wywiad. Mawiałem wtedy:

– To nie jest lekki kawałek chleba, ktoś musi wypić to całe whisky, ktoś musi wciągnąć ten cały koks, ktoś musi pójść do łóżka z tymi wszystkimi dziewczynami…Ale póki mi płacą, mogę to robić.

 Co prawda koledzy z zespołu dawno zrozumieli, że nasz sukces nie mógł być dziełem przypadku, ale i na nich działała moc artefaktu, trzymali więc gęby na kłódkę. Wszystko szło jak z płatka. Do czasu.

Nawet nie wiem, kiedy zaczął się zjazd, równia pochyła prowadząca na dno. Powinien nastąpić jakiś punkt zwrotny tej historii, jakieś przełomowe wydarzenie, uzasadniające to, co nastąpiło później, ale nic takiego nie miało miejsca. Po prostu pomimo sławy, a może właśnie przez nią, czułem się wyobcowany jak jarosz w plemieniu ludożerców. Chociaż, po głębszym zastanowieniu (i kilku głębszych), przypomniałem sobie, że takie myśli miałem od zawsze. Tylko kiedyś liczyłem, że życiowy sukces będzie potrafił to zmienić.

– Czy zawsze coś musi być nie tak? – żaliłem się butelce piwa, bo ciężko rozmawiać z kolegami, jeżeli nie mogą powiedzieć słowa sprzeciwu. – Czy może szczęście nie zależy od okoliczności, tylko od nas samych?

Butelka nie raczyła odpowiedzieć, wzruszyła tylko szyjką.

Kiedy alkohol przestał starczać, zaczęła się typowa dla każdej gwiazdy podróż po cudownej krainie chemii organicznej. Zażywałem narkotyki tak twarde, że zaginały licznik w skali Mohsa, a menedżer musiał tuszować moje coraz śmielsze występki. Wiele bym mógł powiedzieć na ten temat, wyjaśnić młodzieży w jakiejś szkolnej pogadance na sali gimnastycznej, do czego prowadzi uzależnienie, ale nie posłuchają, tak jak ja nie posłuchałem. Niektórzy po prostu tak mają, że zrobią wszystko, żeby tylko siebie zniszczyć. Można to nazywać autodestrukcją, używać takich określeń jak słowiańska dusza albo Weltschmertz, można nawet wkroczyć na grząski grunt psychiatrii, ale skąd to się bierze, tego tak naprawdę nie wie nikt.

Ten podły stan trwał długo, zbyt długo, aż w końcu którejś nocy, naładowany do pełna meskaliną, wrzuciłem Smoczka do muszli klozetowej, która wydawała mi się w tym momencie kraterem wulkanu.

– Giń szmato! – wydarłem się i spuściłem wodę.

Niestety, złoty przedmiot dzielnie stawiał czoła porywom wody spływającej z rezerwuaru, wyrzuciłem go więc przez okno. Co się z nim później stało, nie wiem, mogę mieć tylko nadzieję, że nie znalazł go żaden polityk.

Sam wkrótce wylądowałem na odwyku, kiedy pozbawiony mocy Smoczka nie mogłem dłużej zwodzić ludzi. Album, który akurat wtedy trafił do sklepów okazał się klapą – krytycy mówili, że to już nie to samo, że nasz zespół się przejadł i nie umiemy robić dobrej muzyki. Z chłopakami pokłóciliśmy się o pieniądze, jak to zwykle bywa, a i tak wszystko zgarnął menadżer, który uciekł z hajsem gdzieś do Boliwii. W wieku dwudziestu siedmiu lat zostałem sam, bez oszczędności, pracy, przyjaciół i działającej wątroby.

Cóż mi pozostało? Znalazłem sobie w mieście ładny, mały most, w sam raz, aby skończyć ze sobą. W środku nocy żaden przechodzień nie mógł mnie powstrzymać, kiedy przełaziłem przez barierkę. Prawie.

– Hola, hola, nie tak prędko! – usłyszałem znajomy głos.

Sobowtór Johna Lennona złapał mnie za ramię.

– Nie jestem taki straszny, jakim mnie malują – powiedział. – Za dobrą robotę dobrze wynagradzam, a ty mi pomogłeś w więcej niż jednej sprawie.

Tym razem spod płaszcza wyciągnął sześciostrzałowy rewolwer, broń jak z westernu.

– Przemyśl to jeszcze, a jeżeli dalej będziesz chciał ze sobą skończyć, użyj tej pukawki. Wystrzeli cię prosto do nieba – zachichotał.

– Do nieba? Myślałem, że samobójcy z automatu idą do piekła – zdziwiłem się.

– Piekła? Hulaj dusza, piekła nie ma. Jest tylko niebo dla frajerów i niebo dla blatnych. Kraina nieskończonej szczęśliwości, rozumiesz? Wiesz ilu tam jest, takich którym nie pasował ten łez padół? Pół klubu dwadzieścia siedem, a Polaków też mnóstwo, musisz koniecznie poznać Snerga, spoko gość… No, nie ma się co boczyć. To nie ja stworzyłem ten świat.

Po tych słowach znów się zdematerializował, zostawiając po sobie odór gazów jelitowych.

Świeca się dopala, za oknem mrok. To była już cała moja historia, którą właśnie spisałem, trzymając w ręce rzeczony rewolwer. Właściwie nie czuję się źle, wiedząc, że po śmierci czeka mnie coś więcej. Czuję, że tam w końcu zaznam prawdziwego szczęścia, o ile takowe istnieje.

Co do tej opowieści, jest ona całkowicie prawdziwa. Spisałem ją, mając nadzieję, że ktoś to przeczyta i wyjdzie na jaw, jaką rolę odegrałem w przywróceniu świetności rockandrolla, a także, przy okazji, w ujawnieniu afer pedofilskich w pozbawionym mocy Smoczka Kościele.

Żegnajcie!

 

 

Koniec

Komentarze

Zgrabne i zaskakujące zestawienia znaczeniowe i porównania, przykładowo:

 

"Do poniedziałku było jeszcze daleko, choć noc dawno przekroczyła już wiek zgody"

"Klaskali nie do rytmu, awangardowo podśpiewywali w tonacjach, o których Beethoven mógł tylko śnić, a tupali w metrum opisywanym przez liczby urojone."

"narkotyki tak twarde, że zaginały licznik w skali Mohsa"

 

Żeby nie było tak różowo, skoro:

nawet jeżeli ktoś po występie podszedł i pochwalił, to zawsze dodawał jakieś „ale”

to i tu będzie jakieś “ale”: przyznam się, że jak dla mnie po prostu przez większość utworu wiało nudą. Ale to może tylko kwestia mojego odbioru i tego, że smoczek został wyrzucony ;-)

entropia nigdy nie maleje

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Witaj Jim, dzięki za odwiedziny i opinię :)) Witaj Tarnino!

Helmut bardzo oryginalne opowiadanie :) Dziwaczny pomysł. Ale mi się czytało naprawdę dobrze. Był humor. Dla mnie też ważne, że wiem o co chodzi.

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Podobało mi się. Ja z tych niemuzykalnych, więc początek był dla mnie taki sobie, ale już opis imprezki zrobił się ciekawy. Podobał mi się Twój swobodny styl, autorskie wtręty, nienachalny humor. Końcowy twist robi oczywiście opko :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witaj dawidiq150,

cieszę się, że Ci się podobało, a dziwaczny to moje drugie imię :)) Humor mi się zawsze pcha do opowiadania, więc tym razem się nawet nie ograniczałem, a co tam. Również pozdrawiam.

 

Witaj Irka,

Tyle pochwał, że aż się zarumieniłem ;) Nie wiedziałem, czy nie przesadzam z obszernością wstępu, ale mam nadzieję, że dla muzycznych abstynentów ujdzie, a melomani będą mieli smaczek dla siebie. Cieszę się, że humor oceniasz jako nienachalny, bo bałem się, że przeholuję :)

Pozdrawiam!

Złoty smok! więc musiałam przeczytać, bo bez jaj. :-)  Pomysł jest, ale za mało muzyki, za mało smoka i myśl nieskrystalizowana, znaczy rzecz przegadana. Wprawka i jak na nią – ok! Kłopot masz – chyba – z bohaterami, nie może być jeden, a jego dylematy niekoniecznie są nimi, są bardziej “literackie” niż rzeczywiste. Wprost napisałabym – mniej kombinowania i więcej fabuły.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cześć Asylum,

Co zrobić, kiedy ja wręcz uwielbiam kombinować? :) 

 

Cześć Sonato,

XD

 

Cześć, Helmucie!

 

Strasznie odjechany pomysł! Może rzeczywiście pomysł można było lepiej rozwinąć, ale eklektycznosć tego tekstu strasznie do mnie trafia. Chociaż najbardziej podobają mi się wstawki dotyczące przemyśleń bohatera, sama akcja to świetny do nich pretekst, ale wiadomo, że w tym konkursie ramy były dość sztywne (to akurat super wyzwanie).

Tekst może nie mieć wszystkich punkcików na wykresie i do końca skrystalizowanych myśli, ale napisany jest językiem, który bardzo mi odpowiada. Plus my-melomani powinniśmy się wspierać, nie?

Zatem polecę, gdzie trzeba i pozdrawiam.

 

Dzięki oidrin!

 

Zwykle skupiam się właśnie na stylu i dygresjach, na czym niestety cierpi fabuła, ale widzę, że Tobie to odpowiada, z czego się szalenie cieszę – w końcu komuś to odpowiada ;) W dodatku zgadza się, ludzie muzyki muszą się wspierać. Tym bardziej pozdrawiam i lecę poczytać Twoje opka!

Sympatyczny tekst. Dużo absurdu, ale uporządkowanego. Mnie też podobały się zabawne porównania.

I Smok. Tak włączenie go do konkursowego opowiadania, jak i jego właściwości i wpływ na życie bohatera. Takie pasujące, jeśli się chwilę zastanowić.

Babska logika rządzi!

Witaj Finklo,

 

Dzięki za pomęczenie się z absurdem i pozytywną opinię! Smok miał być dodatkowym walorem w konkursie, więc postanowiłem jakiegoś wykorzystać, ale zwykły smok były zbyt oczywisty jak na mnie ;)

 

Pozdrawiam!

 

Lubisz kombinować i to w tekście widać – na przykład właśnie w użyciu absurdu , w nietypowych porównaniach, w sposobie prowadzenia narracji. IMHO nie zawsze to w 100% wychodzi – chwilami ta skłonność do udziwniania sprawia, że do tekstu trafiają zdania i żarty, które są czystą watą słowną i nic nie wnoszą (”Pepeg z Gumy, nieślubny syn wodza Apaczów”), ale tam, gdzie nie popadasz w przesadę, bywa naprawdę pomysłowo i zabawnie. Czyli, w większości, czytało się naprawdę nieźle :) 

ninedin.home.blog

Witaj ninedin!

 

Masz rację, ważne, żeby we wszystkim mieć umiar. Następnym razem będę bardziej oszczędny, aczkolwiek może konkurs bizarro pozwoli mi się wyżyć ;) 

Cieszę się, że czytało się nieźle :)

 

Pozdrawiam!

 

 

Niestety, ciężko mi się czytało, w związku z czym wszelkiego rodzaju potknięcia językowe dużo bardziej rzucały się w oczy.

Gdzieś w okolicach w których pojawił się “silny odór zgniłych jaj” doznałem lekkiego zniechęcenia do dalszej lektury. Przeszedłem więc do działu komentarzy, a tam przeczytałem, że końcowy twist robi opko. Co było robić, wróciłem do czytania.

Opowiadanie nabrało wprawdzie żywszego tempa po powrocie bohatera do kraju, ale nie zdołało to zmienić w sposób zasadniczy jego odbioru. No i zakończenie – też nie zrobiło na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia.

Tak, że, no – u mnie nie zażarło.

 

Poniżej fragmenty, które “zazgrzytały” przy czytaniu.

Listopadowy chłód kąsał dotkliwie spocone ciało, kiedy deptałem butwiejące liście kasztanowców, zalegające brunatną breją na ścieżce wiodącej wzdłuż torów kolejowych.

Trochę zbyt barokowe, jak na mój gust.

Wypływała z niej rzeczułka, a raczej rów,

To co w końcu wypływało?

ubrany był od stóp do głów w dżins i nabijaną ćwiekami skórę,

To w co, w końcu?

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Cześć fizyk!

 

Szkoda że nie zażarło, ale jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził :) Po ksywie podejrzewam że wolisz bardziej precyzyjny styl niż moja miejscami barokowa przymiotnikoza, ale może ten fizyk to tylko przykrywka ;) Zaraz poczytam Twoje opka i może mój rozwiązły język się trochę pohamuje mając jakiś zacny wzór.

Jeżeli chodzi o rzeczułkę, to taki celowy kontrast – coś co pierwotnie było rzeczułką (rzeczownik nacechowany pozytywnie, chyba) zostało przekształcone przez organizm miasta w śmierdzący, zaśmiecony rów. Skoro jednak muszę to tłumaczyć, to chyba niezbyt mi ten środek stylistyczny wyszedł ;)

Co do dżinsu i skóry to zasiałeś we mnie wątpliwość czy można rzeczywiście napisać tak, jak napisałem. Wydaje mi się, że wyrażenie “od stóp do głów” odnosi się bardziej do stopnia okrycia ciałą, niż do tego, czym było ono okryte, aczkolwiek mogę się mylić, a nie wiem jak to sprawdzić. Czekam aż nadejdzie Regulatorzy i wyłapie wszystkie takie moje babolki.

W każdym razie dzięki, że jednak się przemęczyłeś :) Może moje inne opka bardziej by Ci przypadły do gustu, bo w tym najmniej kontrolowałem swoje pióro.

 

Pozdrawiam!

 

Dla mnie “do stóp do głów” znaczy “w całości”. Nie wiązałabym tego ze stopniem okrycia. Można, IMO, ubrać się od stóp do głów w sieć rybacką. ;-)

Czy można w dwa różne rodzaje materiału? Na upartego…

Babska logika rządzi!

Dla podtrzymania konwersacji: wink

Jeżeli chodzi o rzeczułkę, to taki celowy kontrast – coś co pierwotnie było rzeczułką (rzeczownik nacechowany pozytywnie, chyba) zostało przekształcone przez organizm miasta w śmierdzący, zaśmiecony rów.

 

Problem jest w tym, że w rzeczułka owszem, wypływa, ale rów to już już nie bardzo.

I jeszcze do barokowego, poczwórnie złożonego, pełnego przymiotników zdania; jest w nim coś takiego:

(…) chłód kąsał dotkliwie spocone ciało

Miałeś na myśli, że kąsał dotkliwie, czy też, że ciało było dotkliwie spocone?

 

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Hm, racja, rów wypływać nie może. Zastanowię się jak to poprawić.

 

Oczywiście powinno być “chłód dotkliwie kąsał spocone ciało”.

 

Dlatego beta jest bardzo przydatnym wynalazkiem ;)

[Przeczytane]

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Hej, Helmucie!

Dorzucę i ja swoje dwanaście groszy :D

 

Cyk, cyk, cyk, cyk – zabrzmiały cztery szybkie ćwierćnuty, nabite na mosiężnym talerzu hi-hata. (…) Wszyscy weszliśmy na raz, równo, co nam się zwykle nie zdarzało. (…) Ja starałem się nadążać, zasuwając galop po najniższej strunie.

> Zazgrzytały mi te “nabite nuty”, bardziej pasowałyby chyba “wybite”.

> Chyba powinni wejść “naraz”.

> A zasuwać to raczej “galopem”.

 

Tymczasem na scenie, to znaczy na dwóch metrach kwadratowych podestu w rogu sali, gitarzysta miotał się szaleńczo po całym gryfie, grając jazgotliwie końcowe solo. (…) Uderzałem jak leci, po wszystkich strunach na raz, podczas gdy śpiewak jak opętany wywrzaskiwał końcową wokalizę.

> Szczerze to nie bardzo wyobrażam sobie “miotanie się po gryfie”. Znaczy sens do mnie trafia, ale jakoś sposób przekazu nie leży.

> Wydaje mi się, że “uderzać w”, nie “po”. No i znowu “naraz” razem.

 

Nie widząc nigdzie w pobliżu kubła, wrzuciłem śmiecia do przepastnej kieszeni kurtki, gdzie dołączył do zbioru zasmarkanych chusteczek i kapsli od piwa.

Wrzucić – co? → raczej śmieć niż śmiecia. Tak mi się wydaje. Wszak śmieć to nie osoba (chyba).

 

Wypływała z niej rzeczułka, a raczej rów, prowadzący mętną, cuchnącą ściekiem wodę. Dno jej koryta wybrukowane było puszkami po tanim piwie i szkłem butelek, pomiędzy którymi leżała oczywiście stara opona, nieodłączny element każdej sterty śmieci.

Z “wypływaniem rowu” już było, więc pominę. Co natomiast zwróciło moją uwagę: powinno być “dno jego koryta” – albo po prostu “dno koryta” (IMO nawet lepiej brzmi).

 

Opierając ciężar ciała na jednej stopie, drugą sondowałem teren przed sobą, wpatrując się w zarys drugiego końca przejścia.

– Bez nerwów, zaraz cię stąd wyciągnę – powiedział ktoś.

Chwycił mnie pod pachy i wyciągnął z rowu, rzucając na trawę po drugiej stronie tunelu.

Wszystkie te zaskakujące spostrzeżenia blakły wszakże przy osobie, która prawdopodobnie sprawiła całe to zamieszanie. Długie, kasztanowe włosy, śniada cera, gęsty zarost i drobne okulary o okrągłych szkłach, sprawiały, że patrzący na mnie z lekkim uśmiechem osobnik przypominał jednocześnie Jezusa i Johna Lennona (choć niektórzy uważają, że to ta sama osoba).

Osobnik wskoczył na siodło jednośladu i gestem nakazał mi siąść za sobą, co wykonałem posłusznie, choć instynkt nakazywał mi uciekać w cholerę.

> Wręcz wzorcowe powtórzenia.

> Bonusowo: zamieszanie chyba prędzej “wywołać” niż “sprawić”.

 

Rzeczywiście, po chwili przeobraziła się w Złotego Smoka. A dokładniej smoczka – korek do zatykania aparatów gębowych płaczących niemowląt. Różnokolorowe klejnoty zdobiły lśniący metal, który z jednej strony tworzył kunsztowny uchwyt, a z drugiej –przeznaczony dla dziecięcej paszczy dzyndzel.

Podniosłem świecidełko do oczu. Było ciężkie i zgoła kiczowate, ale poza tym nie było w nim nic niezwykłego, nie wibrowało magią, nie ociekało czarami. Może przynosi szczęście? Pewnie tak. Cóż innego może robić?

Schowałem go do kieszeni i ruszyłem w drogę powrotną.

> Tak tu stąpasz po cienkim lodzie. No bo “w Złotego Smoka” to ok – tego smoka. Ale już bardziej w ten smoczek… Choć generalnie do konwencji pasuje taki zapis, jaki jest, więc się nie upieram. Ale pozostawiam pod rozwagę.

> Natomiast później zdecydowanie – skoro “świecidełko”, to “schowałem je”, żeby być konsekwentnym.

> A i zjadłeś spację po myślniku, przed “przeznaczony”.

> Nadmienię tylko jeszcze, że definicja smoczka mi się szalenie podoba. Później się będę bardziej rozwodzić ;)

 

Nie czekając aż zmieni zdanie czym prędzej opuściłem bazylikę i po wielu trudnościach, jakie zwykle napotyka człowiek znalazłszy w całkiem obcym kraju przy pomocy magii, a zatem pozbawiony szczoteczki do zębów, bielizny na zmianę i innych prozaicznych, niemagicznych udogodnień, dotarłem na lotnisko.

Chyba zjadłeś “się”.

 

Jakimś cudem, choć magia tym razem nie brała w tym udziału, dotarłem do domu i zapadłem w gościnne objęcia Orfeusza (jak widać, deprywacja snu może namieszać człowiekowi w głowie, aż gubi literki).

Znowu. Ale ten Orfeusz, wraz z dopiskiem, też bardzo mi przypadł do gustu :D

 

Do teledysku wynajęliśmy mnóstwo striptizerek, kilka drogich samochodów, czterdzieści tuczników rasy polska biała zwisłoucha oraz Pałac Kultury i Nauki w Warszawie (lichwiarzy z banku także potraktowałem smoczkiem).

“Rasy polskiej białej zwisłouchej” – to się odmienia. Swoją drogą, ciekawość, co świnki robiły w teledysku xD

 

– To nie jest lekki kawałek chleba, ktoś musi wypić to całe whisky, ktoś musi wciągnąć ten cały koks, ktoś musi pójść do łóżka z tymi wszystkimi dziewczynamiAle póki mi płacą, mogę to robić.

Wtedy mnie olśniło. Wymacałem w kieszeni trofeum z Watykanu. Smoczek wyglądał tak samo, a jednak, wydawało się, że cały czas działałTrzeba go wypróbować i zobaczyć, co potrafi.

Iii kolejne zjedzone spacje, po wielokropkach. Nie obiecuję, że nie było ich więcej, mogły mi umknąć.

 

No dobra, tyle czepiania. Jak już mówiłam, szalenie podoba mi się definicja dziecięcego smoczka. Zarobiłeś też dodatkowe punkty za tokującego głuszca (jakem domorosły ornitolog) i PBZ (generalnie zwierzoświr, no i rasowy zootechnik z powołania). W ogóle Twój humor do mnie przemawia (może w paru miejscach rzeczywiście nieco naciągany, ale ogólnie całkiem smaczny), no i masz lekkie pióro. Piszesz w fajnym stylu, dobrze się czyta.

Ogólnie fajne :)

Pozdrawiam!

Spodziewaj się niespodziewanego

Witaj NaNa,

 

Wielkie dzięki za przeczytanie i pozytywną opinię :) Taki humor nie do każdego trafia, więc cieszę się, że Tobie podpasował.

Straszne ile błędów przegapiłem, zaraz to poprawię. Tylko co do pierwszego akapitu będę się bronił, ponieważ 1. Nabić – oznacza w muzyce wyznaczyć tempo utworu przez miarowe uderzenie ćwierćnut na początku utworu, najczęściej przez perkusistę. Choć jest to slangowe określenie, więc nie wiem w sumie czy poprawne :) 2. Chodzi o wejście na “raz”, to znaczy pierwszą ćwierćnutę (raz i dwa i trzy i cztery i).

 

Pozdrawiam!

O właśnie do mnie bardzo trafia :D

Nie takie straszne, wiadomo, że we własnym tekście łatwiej przeoczyć niedociągnięcia niż w cudzym ;) Jakbym się uparła, to bym Ci jeszcze przecinki wypunktowała, ale wybacz, tym razem wyjątkowo mi się nie chciało (również dlatego, że się czytało bardzo dobrze)…

Ok, akurat z “nabijaniem” w tym kontekście się nie spotkałam, nie jestem ekspertem – więc przyjmuję takie wyjaśnienie. IMO skoro slangowe, to może służyć jako stylizacja, nawet jeśli nie jest “poprawne” ;)

Przyznam, że z tym “wejściem na raz” miałam takie przypuszczenie (stąd chyba), ale wolałam zwrócić uwagę niż nie zwrócić, tak na wszelki wypadek :D

Spodziewaj się niespodziewanego

Z przecinkami się już w ogóle nie lubię ;) Ale chyba poczekam z poprawkami do ogłoszenia wyników konkursu, żeby nie było 

W Niebie są tylko Elgar i Liszt

 

Szczerze powiem, że surrealizmu, który zrodził ten konkurs, nie przeczuwałam w najśmielszych snach. A po raz pierwszy odczułam go właśnie czytając Twoje dzieło. Jest odjechane. Jest oniryczne. Jest…

 

W języku cokolwiek sztywne i przegadane: wiele zdań źle się parsuje, choćby "Dwóch mężczyzn o twardych dłoniach i spalonych słońcem twarzach bajerowało samotną w ich mniemaniu pannę, która za obiekt pożądania mogła uchodzić tylko po dawce alkoholu bliskiej śmiertelnej, gdyż nie była to nawet dziewczyna z krwi i kości, lecz stary plakat Sabriny Salerno." Nadużywasz "się", jest też trochę zbędnych przecinków (w przytoczonym zdaniu akurat ich brakuje, ale pod tym względem akurat nie jest reprezentatywne). Aliterujesz, co u muzyka zdumiewa.

 

„Stolik kawowy” to szczególnie paskudny anglicyzm, błędnie używasz też "delikatnie" ("delikatnie płonie" to naprawdę nonsens). Rzuca się w oczy purpura – przekombinowane, wymyślne porównania i metafory: "listopadowy chłód kąsał dotkliwie spocone ciało"? Z drugiej strony taki styl buduje postać narratora… i zdaje mi się, że buduje ją taką, jaką chciałeś. Więc weź na to poprawkę, byle nie za dużą. Muzyczny żargon może utrudniać zrozumienie tekstu, mnie przynajmniej trochę utrudnił, bo stopień muzykalności mam pierwszy (wiem, kiedy grają). „Mizoginia” to nie to samo, co „antyfeminizm”.

 

Surrealizm ustrzegł Cię przed moją czepliwością wobec fabuły. Częściowo. Co tak dokładnie ten smoczek robi, zatyka ludziom gęby? Czemu bohater to widzi w ciemności, to nie (i narzeka na to)? Podoba mi się to, że sukces w branży muzycznej nie dał bohaterowi szczęścia – nie podoba mi się prymitywny antyklerykalizm i dość cyniczny ogląd świata. Ale schematu zaliczyć nie mogę – gdzie warunek udzielenia pomocy? Mimo najszczerszych chęci nigdzie go nie widzę. Nie jest też dla mnie jasne, co bohater właściwie odzyskał (rozum?)

 

Z elementów dodatkowo punktowanych, tak naprawdę, nie umieściłeś tu niczego, bo "smoczek" to nie smok, ale doceniając przewrotność tego zabiegu (i to, że smoczek jest złoty oraz klejnotami nabijany, oczywiście, choć do biżuterii bym go nie zaliczała) postanowiłam Ci przyznać 3 punkty.

 

Jeżeli nie przeraża Cię oglądanie wiwisekcji własnego tekstu, mogę ją przesłać na podany przez Ciebie adres.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ała ała ała ;)

 

Dzięki za wszystkie uwagi, mam dużoooo do przemyślenia, szczególnie w warstwie językowej. W dodatku rzeczywiście odbiegłem od zadanego schematu. 

 

Antyklerykalizm to nie moja bajka, niestety wyszedł trochę jako efekt uboczny.

 

Smoczek zatyka ludziom gęby, aczkolwiek jedynie w znaczeniu metaforycznym – powstrzymuje ich od krytykowania, wyrażania zawiści, “plucia jadem” itd.

 

Wiwisekcja mi niestraszna, chętnie pooglądam zdeformowane organy mojego tekstu ;) Wyślę adres na priv.

 

Pozdrawiam!

 

 

Zapowiadała się ciekawa historia niespełnionego rockmana, początek ładnie zmierzał poprzez interesujące metafory ku rozrywkowej lekturze, niestety potem opowiadanie się zmieniło w dość szalone wizje i dziwaczny słowotok głównego bohatera, a styl i metafory stały się odważne, miejscami jak dla mnie zbyt odważne i niezbyt literackie. Chociaż mnie ta zmiana fabuły zaskoczyła, to niezbyt pozytywnie, a i historia zaczęła pod koniec przypominać streszczenie, czego nie lubię. Wiem, że limit znaków, można było jednak nie wszystko streszczać, a umieścić kilka krótkich scenek pokazujących, jak zmieniało się życie bohatera. Ale końcówka mi się podobała, potraktowanie wymogów konkursowych w oryginalny, przewrotny sposób i w zasadzie zakończenie jest moim zdaniem otwarte, bo nadal nie wiadomo, czy rzeczywiście po śmierci spotkało go to obiecane prawdziwe szczęście, czy też było to tylko kłamstwo, co jest zabiegiem może i trochę naginającym wymogi konkursu, ale jak dla mnie na plus. 

Styl, jak mówiłam, na początku podobały mi się niecodzienne metafory, ale potem przedobrzyłeś. Wyłapałam też trochę błędów, poniżej przykłady: 

Uderzałem(+,) jak leci, po wszystkich strunach na raz, podczas gdy śpiewak jak opętany wywrzaskiwał końcową wokalizę. 

Naraz. 

https://www.e-korepetycje.net/artykuly/naraz-czy-na-raz-jak-napisac 

– Może być przydatny – powiedział, wręczając mi solidny kawał jesionowego drewna(+.) – Katakumby kryją niejedną tajemnicę, a chronią ich nie tylko ludzie. 

Chronią kogo? co? – je. 

Wtem oczy ożyły, zaatakowane przez z oddali przez nikłą poświatę. 

Smoczek działał bez zarzuty, prukwa była dokładnie zaczopowana i zaklajstrowana, chociaż w środku wrzało morze jadu. 

Literówka. 

Witaj Sonato,

 

Celne uwagi, będę o nich pamiętał przy następnych opowiadaniach. Szczególnie z tym streszczaniem. Muszę też zapanować stylem, żeby rzeczywiście nie przedobrzać.

 

Jeżeli natomiast chodzi o “naraz” to tak jak już pisałem Tarninie, chodzi o raz w sensie muzycznym. Zresztą w artykule, który podesłałaś jest taki przykład: “na raz zaczynamy śpiewać”. 

 

Pozdrawiam!

 

Witaj, Helmut!

 

Poniżej moje jurorskie notatki:

 

Złoty smok (28306 znaków)

 

Bardzo sprawne posługiwanie się językiem, trochę takie na popis, ale w większościsłuży to tekstowi na plus. Bo momentami moim zdaniem przekombinowane. Jedyne co mnie w tym opowiadaniu uwiera, to zakończenie. Pospieszone jakieś takie, w dużej mierze opisowe zamiast akcji, a trochę znaków jeszcze było w zapasie. Twist ze smokiem z samego końca nie przypadł mi do gustu.

 

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Witaj Mytrix,

 

Dzięki za opinię.

 

Pozdrawiam!

 

Mrówkozjad mnie rozwalił;)

Całość jest poskładana jest z kawałków, jak jakiś patchwork, dzięki wyobraźni autora, może to symulować lite opowiadanie. Kilkakrotnie, kiedy już wciągnęłam się w opowieść, dokonywałeś wolty, co było na równi denerwujące, co intrygujące, ale trzeba Ci przyznać, że mimo wszystko utrzymywałeś moją uwagę.

Znalazłam mnóstwo smaczków, które wywołały mi na twarzy banana, ale nie jestem pewna czy całość zapadnie mi głęboko w pamięć.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Hej Ambush,

 

Nie spodziewałam się komentarza po takim czasie, ale tym bardziej dzięki za lekturę, opinię i klika :)

 

Pozdrawiam!

 

Wtem oczy ożyły, zaatakowane przez z oddali przez nikłą poświatę. (na dowód, że miś przeczytał)

Chwilami uśmiechało. Zakończenie wydało się misiowi dodane dla poklasku, jakby autor obawiał się, że tekst się nie obroni. Miś nie potrafi napisać komentarza uzasadniającego klik, więc ma nadzieję, że ktoś to za niego zrobi, Tymczasem gwiazdki, bo się nie nudził.

Misiu, przejrzałeś mnie, puenta szyta grubymi nićmi, absolutnie nie na serio. Ale jak miś się nie nudził, to tekst widocznie mógłby się obronić i bez tego, co wielce mnie cieszy :)

 

Nowa Fantastyka